29 marca 2014

Illuminati – The Core [2013]

Illuminati - The Core recenzja okładka review coverKto by pomyślał, że nieznanej nikomu formacji Illuminati uda się zaprosić do gościnnego udziału w debiucie taką plejadę gwiazd. Na nagranie stawili się frontmani (głównie) takich zespołów jak Atheist, Pestilence, Gorguts, Cynic, a także Nocturnus oraz Martyr. Toteż patrząc na dobór idę o zakład, że gdyby żył Chuck, także i on otrzymałby zaproszenie. Ciekawostką, ale i pokazaniem klasy, było natomiast olanie Masvidala (a może się nie zgodził) i zastąpienie go Tymonem Kruidenierem. Brawo chłopaki – elegancko i bardzo wymownie. Trudno się temu dziwić, bowiem Masvidal od jakiegoś czasu zachowuje się tak, jakby chciał wziąć udział w Idolu albo innym show pokroju Mam Talent. Tymczasem album to żadne tam pitu pitu, tylko rasowy death/fusion w najlepszym wydaniu, a do takiej konfiguracji Paul przestał się nadawać. "The Core" to dwanaście kawałków, z czego nieparzyste to utwory per se metalowe, po jednym na każdego z gości, zaś parzyste – głównie instrumentalne miniatury. O ile te głównie instrumentalne dobrze pasują do wydawnictwa, bo stanowią chwilę wytchnienia oraz wprowadzają nieco orientalnego (w ogólnym słowa znaczeniu) klimatu, o tyle te bardziej wokalne, to generalnie porażka. Czy wspomniałem już, że Illuminati to zespół z Rumunii? Nie wiem, jaki cel przyświecał muzykom, ale te pogaduszki po rumuńsku (hmm, niby nic złego nie napisałem, a czuję się jakbym zwyzywał kogoś od kurew, złodziei i kleru) są zupełnie bez sensu, bo o zrozumieniu, o czym gadają nawet nie ma co marzyć. Na szczęście nie ma tego wiele, a od biedy można przecież kawałek przeskoczyć. Natomiast właściwe utwory to zupełnie inna bajka. Całość krążka brzmi jak wypadkowa stylów zaproszonych gwiazd, więc jest cacy w chuj, z bardziej wyraźnymi akcentami rodzimych formacji dla każdego z gości. Tak więc Shaefer ma więcej z Atheist, zaś Lemay z Gorguts. Nie jest to jakaś ścisła zależność, ale generalnie oddaje zmieniające się style z ich niepowtarzalnymi niuansami. I tak jak pokazali muzycy klasę olewając Masvidala, jeszcze większą pokazali, kiedy za główny styl obrali właśnie Cynica. I to nie tylko z czasów "Focusa", ale także tych późniejszych, czym udowodnili, o czym pisałem przy okazji recenzji "Traced…", że problemem nie jest muzyka, tylko niemiłosiernie męczące i kiepskie wokalizy Paula. Da się z Cynica ponownie zrobić naprawdę solidny death/fusion, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, trzeba się tylko pozbyć wokalisty. Jednak "The Core" ma także drugą, nieco mniej jasną, stronę, a mianowicie – brak większych, żeby nie napisać jakichkolwiek, nowości. Słychać, że dla muzyków nie ma rzeczy niemożliwych, lepiej niż genialnie wyłapują i interpretują style formacji swoich gości, ale brakuje trochę wkładu własnego. Wierzę jednak, że przy takim warsztacie i takim wietrze w żagle, na pewno, przy okazji kolejnych wydawnictw, zaproponują coś oryginalnego, świeżego, coś, co nie będzie "tylko" wariacją na temat. Do tego jednak czasu, z chęcią będę wracał do "The Core" bo, zaiste, jest to kawał pierwszoligowego materiału.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/1llum1n4t1
Udostępnij:

26 marca 2014

Ulcerate – Vermis [2013]

Ulcerate - Vermis recenzja okładka review coverJeszcze nigdy ciśnienie na płytę Ulcerate nie było tak duże, jak przy okazji Vermis. Raz, że Nowozelandczycy zdążyli już sobie wyrobić całkiem niezłą renomę na scenie, a dwa że awansowali (choć na obecną chwilę to raczej kwestia dyskusyjna) do Relapse, którzy nie od wczoraj są kojarzeni z ambitną i pojebaną muzyką. Oczekiwania, całkiem słusznie, były zatem spore, jednak podołał im tylko zespół, bo już wyjątkowo biedne wydanie krążka woła o pomstę do Latającego Potwora Spaghetti. Na szczęście muzyce nie brakuje niczego, żeby uznać ją za w pełni wartościową, intrygującą i bez reszty wciągającą. Vermis każdym kolejnym dźwiękiem potwierdza ogromny potencjał kapeli, jednocześnie zrywa z najbardziej oczywistymi wpływami (a niektóre dystansuje – vide Immolation) i jest kolejnym krokiem zespołu w kierunku sztuki oryginalnej. Miłośnicy melodyjnego i stosunkowo przystępnego w odbiorze „Everything Is Fire” oraz brutalnie zakręconego „The Destroyers Of All” z pewnością będą zadowoleni, bo materiał łączy, a przy okazji twórczo rozwija pomysły na nich zawarte, dodaje do nich co nieco popieprzonej chwytliwości i — podobnie jak ostatni Gorguts — powala mocniej zaakcentowanym, oblepiającym wszystko niepokojącym klimatem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to dla Nowozelandczyków właściwa droga, bo utwory z nowej płyty przytłaczają przede wszystkim gęstością, ciężarem i zajebistą psycholską wibracją, a mniej technicznymi zawiłościami, choć akurat spodziewałem się, że postawią na jeszcze bardziej rozbudowane formy. Vermis, choć prostszy i mniej gwałtowny od poprzedników, intensywnością dostarczanych wrażeń i tak zmiecie z powierzchni ziemi niewyrobionych słuchaczy, stając się dla nich dobijającą mordęgą nie do zniesienia. Przemawia za tym również brzmienie – ostre, metaliczne gitary w kontrze do mocno dołującego basu i nieco przytłumionej perkusji. Wokal pozostał bez zmian – swoimi wyziewami wzbogaca klimat albumu i czyni całość bardziej hermetyczną. Dlatego też płyty najlepiej słuchać od początku do końca – wtedy łatwiej zagłębić się w tych dźwiękach, wyciągnąć z nich pełnię pojebaństwa i nutkę geniuszu. Uniemożliwia to wskazanie jakichś najlepszych/wybijających się kawałków, bo każdy, nawet dwie miniatury, doskonale spełnia swoje zadanie i bez któregoś z nich krążek byłby uboższy i niekompletny. Nic oczywiście nie stoi na przeszkodzie, by delektować się pojedynczymi utworami, ale wrażenie na pewno nie będzie tak uderzające. W kontekście Vermis, oprócz wspomnianego bieda-digipacka, rozczarowują jedynie zbyt wyraźne przerwy pomiędzy numerami. Tylko tyle, bo cała reszta składa się na — i piszę to z pełnym przekonaniem — najlepszy album w historii Ulcerate.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 marca 2014

Immaculate – Atheist Crusade [2010]

Immaculate – Atheist Crusade recenzjaGdybym miał strzelać kiedy nagrano "Atheist Crusade", pewnie, z dość dużą dozą pewności, walnąłbym, że na początku 90tych – złotej erze technicznego thrashu. Ba, po kilku głębszych mógłbym nawet zacząć się zastanawiać, czy Realm nie wydali jednak trzech, a nie — jak się powszechnie uznaje — dwóch albumów. Jednak opisywany dziś krążek ani nie został zmontowany przez działających potajemnie muzyków legendarnej amerykańskiej formacji, ani nie ma ćwiartki na karku. Nagrali go Szwedzi, niecałe pięć lat temu. I w tym momencie pojawia się wielkie wow [łał – przyp. tłum]. Tak cacanego materiału nie powstydziłyby się największe firmy, z wywołanym już Realm na czele. Idealne proporcje szybkości, instrumentalnej wirtuozerii, zadziorności i bezkompromisowości oraz nieco przyzabawnawych tekstów (ale to przecież mus dla takiej muzy) sprawiają, że Atheist Crusade wchodzi gładko jak pal w Azję Tuhajbejowicza. Płyta ma to, czego brakuje wielu współczesnym wydawnictwom, to jest klimat, w tym przypadku bardzo oldskulowy, oraz świeżość. Może brzmieć to nieco dziwnie, ale Atheist Crusade słucha się z otwartą gębą jakby był pionierem jakiegoś nowego, ekscytującego trendu, a nie przedstawicielem gatunku z trzydziestoletnią tradycją. Mimo iż mam świadomość puszczania do mnie oka przez muzyków, zupełnie jakby chcieli się upewnić, że ogarniam nieco ironiczną otoczkę całego przedsięwzięcia, cały album wydaje się jednocześnie niesamowicie profesjonalnie przygotowany i równie świetnie wykonany. Nie ma sensu wymieniać po kolei każdego z muzyków i klepać go po plecach za dobrze wykonaną robotę, bo wstęp mam nadzieję odpowiednia ukierunkował myślenie, wskazał inspiracje i odpowiednio ustawił punkty odniesienia, z tego samego jednak powodu warto wspomnieć osobno wokalistę Mika Eronena. Zakres jego głosu jest naprawdę imponujący, co więcej, nie traci on nic ze swojej mocy niezależnie czy będą to wrzaski, okazjonalne growle, tudzież wywołujące ból uszu ekstremalnie wysokie zaśpiewy. Ma chłop płuca i nie waha się ich używać. Na zakończenie wspomnę jeszcze tylko kilka absolutnych szlagierów: pierwsza połowa „Sanity’s Eclipse / Steel of the Missionary” za bardzo wolfspiderowy klimat i aranżacje, „Atheist Crusade” za klasyczną w chuj, ale zajebiście robiącą część instrumentalną oraz „Gutterthrash” za całokształt. Chyba nie ma osób, którym miałbym nie polecić Atheist Crusade, każdy szanujący się metalhead znajdzie na niej tony najlepszej, najprzedniejszej muzyki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Immaculatethrash/
Udostępnij:

20 marca 2014

Ass To Mouth – Degenerate [2014]

Ass To Mouth - Degenerate recenzja okładka review coverW Selfmadegod to mają nosa do brutalnych kąsków! Ass To Mouth jawili mi się dotąd jako zespół robiący dużo hałasu – taki zwyczajny, nie wybijający się, typowy. Świeżo wydany (choć nagrania zakończono w 2012) Degenerate zmienił moją optykę, bo to pół godziny zupełnie cacanej napierduszki, która z łatwością przesunęła kapelę do krajowej czołówki. W zeszłym roku dobili do niej Feto In Fetus, teraz tych samych zaszczytów — również z drugim krążkiem i również w pełni zasłużenie — dostąpili Ass To Mouth. Wściekły, wręcz furiacki grind tego kwartetu, mimo iż brzmi jak najbardziej współcześnie, ma przyjemnie klasyczny charakter: dużo w nim zaczepnych riffów, lunatycznej perkusyjnej kanonady, dzikich wrzasków i czystego, nieudawanego wkurwienia. Z drugiej strony jest zbalansowany (przesadzam – rozchodzi się o urozmaicenie) paroma jajcarskimi zagrywkami i prezentowanym niekiedy luźniejszym podejściem do tematu, co sprzyja łatwiejszemu zapamiętaniu materiału. Kawałki wbijają się w pamięć również dzięki introsom, których większość dotyczy w jakiś sposób alkoholu – można by rzec, że dotykają tematyki bliskiej każdemu grindcoholikowi. Chłopaki mordują strasznie, nie odpuszczając ani z szybkością ani z brutalnością, ale w ogóle nie męczą; tej muzyki chce się słuchać, bo jest bezpośrednia, naturalna, zajebiście żywiołowa i — jak to się ładnie mówi — ma rozpierdolo-potencjał. Komu nieobce są najlepsze (czytać: od „Cruel” w górę) albumy Phobia, ten sporo radochy znajdzie w obcowaniu z Degenerate. Ass To Mouth nie mają naturalnie aż tak punkowego feelingu, ale swój wyziew generują z równą łatwością i w sumie w podobny sposób. Dorzućcie do tego szczyptę wpływów pierwotnego Squash Bowels z krążków z grindem w tytułach, a będziecie mieli pojęcie, na jaki pułap fajności wskoczyła ekipa z Wrocławia. Brzmienie mają spoko, nie boją się zaśpiewać po polsku, a pod zakup płyty nie trzeba zastawiać domu – same plusy!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.assgrindsystem.com

podobne płyty:

Udostępnij:

17 marca 2014

Cinis – The Last Days Of Ouroboros [2008]

Cinis - The Last Days Of Ouroboros recenzja reviewZ tego co zauważyłem, zespół Cinis spotkał się z większym zainteresowaniem i uznaniem u zagranicznych maniaków — będąc dla nich kolejnym już potwierdzeniem dominacji polskiego death metalu na mapie Europy — niż u rodzimych. O szczytach krajowej hierarchii na razie nie ma co mówić, ale debiutancki album białostoczan jest więcej niż udanym ochłapem brutalnego wyziewu. Ja sam, przyznaję szczerze, nie spodziewałem się aż takiej jazdy po muzykach terminujących na co dzień w raczej niespecjalnie brutalnych (do tego blackowych) kapelach, stąd też ogólny poziom The Last Days Of Ouroboros bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. I tylko poziom, bo zaprezentowany styl nie należy do wyjątkowo oryginalnych, a chodzi oczywiście o zagrany na polską modłę klasyczny amerykański death metal – brzmiący tutaj, jakby Trauma wzięła się za kawałki Malevolent Creation z „Eternal” lub „The Fine Art Of Murder”. Z innych długodystansowców, którzy pewnie mieli wpływ na twórców Cinis, wymieniłbym jeszcze Cannibal Corpse (ludzie, przecież początek „Great Wall Of Ages” mógłby się znaleźć na „Bloodthirst”!) oraz starszy Deicide – tyle w zupełności wystarczy, by zorientować się, w jakim kierunku zmierza białostocka ekipa. Mnie takie podejście przekonuje – muzyka kopie, jest dynamiczna, nienaganna techniczne (choć same aranżacje nie należą do nadmiernie skomplikowanych) i brzmi klawo. Fajności i niezłego potencjału również nie można Cinis odmówić, więc zespół jawi się jako perspektywiczny. Na przyszłość muszą tylko przemyśleć dwie sprawy. Pierwszą jest nieco większe urozmaicenie utworów. Albo po prostu więcej takich zajebistych jak „Cancer As A Model Work Of Art” – toż to hicior jakich mało! Druga kwestia dotyczy długości materiału – 25 minut to niewiele nawet jak na brutalny death metal, więc niedosyt pozostaje spory. Nie wiem, jaki jest stopień nieświętości Cinis, ale choćby przyzwoitości powinni mieć na tyle, żeby hałasu narobić przez prawdziwe pół godziny.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cinisofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 marca 2014

Noneuclid – The Crawling Chaos [2008]

Noneuclid – The Crawling Chaos recenzja reviewNawet dzisiaj da się nagrać coś nowego i nie-tak-łatwo szufladkowalnego. Wprawdzie opisywana płytka ma już sześć lat, ale i tak wpada w (klasycznym już podziale na do i po 2005 roku) czasy post-metalu, czyli nihil novi i nic dobrego. Tyle tylko, że Noneuclid jest i nowy i dobry. Muszę jednak oddać demo sprawiedliwość, bo chociaż płyta wyraźnie plasuje się w post-metalu, to w żadnym przypadku nie można tego powiedzieć o muzykach, niektórym z nich bowiem czwarta dekada już pękła, a w dodatku na graniu zepsuli już mnóstwo wątroby. Jakby jednak nie było, nie zmienia to faktu, że debiutancki The Crawling Chaos to siedem naprawdę niezłych i nieszablonowych kompozycji z pogranicza deathu, thrashu, progu i każdego innego metalu. Oczywistym jest więc, że co, jak co, ale krążek na pewno nie jest nudny bądź przewidywalny. Dzieje się naprawdę sporo, co i rusz utwory odmieniają oblicze i zaskakują zmianą klimatu o internetowe 360º (co ma, zdaniem autorów takich „mondrości”, ukazywać totalność przemiany). Można się w muzyce doszukiwać pewnych reminiscencji kanadyjskiego Voivod, chociaż raczej w ogólnym, niźli szczegółowym znaczeniu. Co bardziej wprawne ucho, obyte z czymś więcej niż Orłosiem w Teleexpresie, bez trudu wychwyci jednak znacznie więcej znajomych motywów i stylów. Nie boją się muzycy eksperymentować, zachowują przy tym zdrowy umiar i — często w przypadku podobnych produkcji ginącą — słuchalność. Pojebania jest tyle by zaciekawić, ale nie na tyle by wkurwić i odepchnąć. W utrzymaniu słuchacza przy albumie pomagają zdecydowanie bardzo dobre gitary, które kilkukrotnie jadą riffami tak porywającymi, że nawet najbardziej zatwardziała feministka z ochotą wdzierzgnęłaby się w kwiecisty fartuszek i z uśmiechem na ustach pogalopowała poczynić jakieś pranie lub zmywanie. Tak przekonujące są te riffy. Posłuchajcie zresztą sami. „The Digital Diaspora” z openingiem godnym Grammy (gdyby to oczywiście miało znaczyć jakiekolwiek uznanie i prestiż), „Void Bitch” z nieco groovowym mieleniem (a także ciekawą, orientalną stylistyką refrenu), czy też thrashowy, może Kreatorowy, może a’la Destruction, „Time Raper”. Oczywiście jest tego znacznie więcej, bo także pozostałe kawałki nie zaniżają średniej, ale na potrzeby recenzji – ograniczę się do wyżej wymienionych. Pochwała należy się także basiście, bo odwalił kawał porządnej roboty nadążając za wioślarzami, a nadto dodał kilka solówek i garść bardziej pierwszoplanowych riffów. Bez zastrzeżeń radzi sobie także pałker, niby nic specjalnie wielkiego, ale hańby nie przynosi, a double basy ma wręcz przednie. Nie można zapomnieć oczywiście o wokaliście, bo to jego zasługą jest, w znacznej mierze, klimat albumu i jego — wywołane już — popierdolenie. Krótko o samej muzyce. Warto na płytę spojrzeć nieco jak na concept album. Choćby po to, by instrumentalny „Xenoglossy” nabrał nieco sensu, bo samodzielnie wydaje się zbędny. Patrząc jednak na całokształt dzieła, sprawdza się nieźle jako interludium i pasuje do całości. Warto zaprzyjaźnić się z debiutem Noneuclid na dłużej i w oczekiwaniu na drugi krążek – poobcować z trochę mniej sztampową muzyką.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Noneuclidband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 marca 2014

Kat – Acoustic "8 Filmów" [2014]

Kat - Acoustic 8 Filmów recenzja reviewWyjdę na hejtera, ale trudno – trzeba ostro reagować w obliczu tak bezczelnego zamachu na kasę fanów. Długo się zastanawiałem, od czego zacząć tę tyradę, bo — trawestując fragment „Głosu Z Ciemności” — ta płyta ssie, ssie, ssie, a wybór elementów, za które należy się poważna zjebka, jest przeogromny. Dlatego, w imię rzetelności, na początek rzucę wszystkie pochwały, jakie przychodzą mi do głowy w kontekście Acoustic „8 Filmów”. Album nieźle brzmi (choć to żadne osiągnięcie), wokalista ma przyzwoity głos, a utwory momentami są zbliżone do oryginałów.

Koniec tego dobrego. Okładka budzi zażenowanie (politowanie?), tytuł jest co najmniej głupi (równie dobrze mogłoby być „8 lodówek” albo „worek ziemniaków”), a muzyka to jakaś kpina z najwierniejszych miłośników Kata. Według niemożliwie buńczucznych zapowiedzi materiał miał przełamać „bariery dzielące muzykę klasyczną i szeroko pojmowany rock”. Nie wnikam w to, jak dalece trzeba stracić kontakt z rzeczywistością, jak bardzo być zapatrzonym w siebie i pozbawionym dystansu do własnej osoby, żeby wypisywać podobne brednie, ale Acoustic „8 Filmów” nie jest w stanie niczego przełamać, bo ani rocka ani klasyki na tym zmarnowanym kawałku plastiku nie znajdziecie.

Na zawartość albumu składa się osiem znanych (czytać: odgrzewanych), w większości już brodatych, utworów w wersjach zapitolonych na śmierć oraz cztery — dopisane zapewne na kolanie, sądząc po ich jakości — interludia. Ognisko, oaza, ognisko na oazie – to chyba najlepsze określenie poziomu artystycznego tego dobijającego plumkania. Wszystkie stare kawałki zostały niemożliwie spłaszczone, pozbawione wszelkiej dynamiki, wyprane z dramaturgii i klimatu, są też potwornie nudne i męczące. Wkurwienie budzi już sam fakt szargania paru świętości, jakimi niewątpliwie są „Czas Zemsty”, „Głos Z Ciemności” czy „Łza Dla Cieniów Minionych”. A te nachalne gówniane bluesowe zagrywki w „Delirium Tremens” to już w ogóle ukłon w stronę Dżemu i innych przećpanych meneli – niech im ziemia ciężką będzie. Jakby się ktoś pytał, coś takiego w świecie Piotra Luczyka nazywa się „nowymi aranżacjami”. Kurwa!

Śpiewający w gościach Maciek Lipina z nieznanej mi nawet z nazwy kapeli Ścigani również nie olśnił, a barwa jego głosu tylko kilka razy zespoliła się z charakterem udziwnionych kompozycji (z czego akurat powinien się cieszyć – po co równać w dół). Wina na pewno nie leży wyłącznie po jego stronie, bo cóż wielkiego można pokazać, zmagając się z beznadziejnym podkładem. Robił, co się dało, ale Acoustic „8 Filmów” nie uratował. Aranżacje wokalu sugerują natomiast — takie przynajmniej odnoszę wrażenie — że z tekstami Kostrzewskiego nie miał wcześniej styczności, toteż nie za bardzo je zrozumiał.

W nagraniach wzięli udział ponadto perkusista i nowy basista Kata (bardziej wnikliwi słuchacze doszukają się ich działalności, choć łatwo nie będzie) oraz „instrumentaliści [płci obojga] z orkiestr symfonicznych Polski i Europy” w liczbie… trzech, którzy również w studiu się nie orobili.

I tak, według pomysłodawcy, ma wyglądać płyta, której z niecierpliwością wyczekiwali fani. Pięknie, kurwa, pięknie! Za twórczość Piotra Luczyka jeszcze 15 lat temu dałbym się pokroić, dziś pozostaje mi tylko udawać, że Kat, któremu przewodzi, nie istnieje.


ocena: 2/10
demo
oficjalna strona: www.kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 marca 2014

Devin Townsend – Infinity [1998]

Devin Townsend – Infinity recenzja okładka review coverPróba rozeznania się w zawiłościach Devinowej polityki brandowej jest, nie przymierzając, równie sensowna i łatwa jak próba malowania obrazów przy pomocy wiertarki i starych zeszytów do matematyki. Dlatego nawet nie będę się za to zabierał, nie będę wnikał czy jest tak czy inaczej, co było pierwsze, tylko przyjmę, całkiem pewnie uprawnione założenie, że Infinity, wbrew dyskografiom, jest drugi albumem Devina w jego solow(aw)ej karierze. Albumem będącym spójną i logiczną kontynuacją wydanego rok wcześniej „Biomecha”. Devin jako artysta, na co wskazują kolejne albumy, nigdy nie był muzycznym nowicjuszem i praktycznie od samego początku doskonale wiedział, co chce grać i to właśnie grał. Pomiędzy skrajnymi pozycjami, które dzieli przecież co najmniej 10 lat (a nawet 15 licząc DTP), większych różnic nie ma. Naprawdę łatwo znaleźć wspólne motywy dla Infinity i „Ziltoida” bądź „Synchestry”. Podobne, w swojej istocie, koncepcje aranżacyjne, podobne środki artystycznego wyrazu, podobna, w końcu, atmosfera lekkiego szaleństwa i nieprzewidywalności sprawiają, że każdego albumu słucha się z podobnym nastawieniem i podobnie się go odbiera. Nie jest to jednak minusem, nic z tych rzeczy, bo — po pierwsze — nikt nie gra nic nawet nieznacznie zbliżonego, a po drugie – jest w Devinowym graniu szczypta geniuszu objawiająca się to pod postacią niesamowicie sugestywnych i autentycznie brzmiących stylów obranych dla danego kawałka, to jako naprawdę mięsiste i dorodne riffy, w końcu jako wbijające w fotel wokalizy. I który wciąga w świat Kanadyjczyka razem z gaciami i kraciastymi laczkami. Mimo niesamowitej wręcz spójności i konsekwentności w produkcjach, da się jednak odczuć, że Infinity bliższy jest początkom kariery muzyka. Z kawałków przebija pewne nieokrzesanie, coś, co można przyrównać do niedopieczonego ciasta na niwie cukierniczej, a także pewna nierównowaga miedzy elementami bardziej na poważnie i tymi bardziej debilnymi, które w przypadku Infinity czasami mierzwią. Album wymaga również cierpliwości, ale, z drugiej strony, z czasem, mnóstwo rzeczy, które irytują przy początkowych przesłuchaniach, znajduje swoje miejsce i zaczyna współbrzmieć. W celu pełnego ogarnięcia tematu, wymagane jest więc wielokrotne przewałkowanie materiału, do momentu, w którym krążek przestaje być postrzegany jako zbiór poszczególnych utworów, ale większa całość. Dopiero z takiej perspektywy niektóre dziwactwa nabierają sensu, znajdują swój kontekst. Tym niemniej jestem sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której dysonans bierze górę nad cierpliwością i płytka zamiast do powtórnego odtworzenia, trafia na półkę. Kilku ulubieńców: „Christeen” za refren i niezłe melodie, „Bad Devil” za saksofon i nieco gangsterski klimat, „War” za kapitalne gitary oraz, by nie wymienić wszystkiego po kolei, „Wild Colonial Boy” za balowe tempa i fantastyczne wokale. Werdykt wydaje się dość prosty, choć wcale taki nie jest. Dziś wystawiłbym krążkowi mocne 8, ale po pierwszych kilku okrążeniach pewnie bliżej 7, a może nawet nie. Różnica niby niewielka, ale album bardzo dobry a dobry to dwie różne sprawy. Infinity to — odrzucając wszelkie sentymenty i uprzedzenia — album jednak tylko dobry. Z olbrzymim potencjałem i coraz to przyjaźniejszy i przyjaźniejszy, ale dobry. Tych kilka elementów bowiem, bo nie o istocie muzyki tu piszę, potrafi zniechęcić i zepsuć zabawę. Biorąc jednak poprawkę na to, że mamy do czynienia z Devinem, da się to przeskoczyć i zanurzyć w nietuzinkowej grze Kanadyjczyka.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 marca 2014

Pathology – Surgically Hacked [2006]

Pathology - Surgically Hacked recenzja okładka review coverZdawać by się mogło — a przynajmniej zdrowy rozsądek tak podpowiada — że band powstały w 2006 roku i nawalający dość oklepane dźwięki nie ma prawa dorobić się statusu grupy wpływowej. A jednak, na inspirujący wpływ Pathology powołują się rozmaici brutaliści z całego świata. Skąd się wzięła ta ponadnormatywna atencja i zainteresowanie? Szczerze mówiąc, pojęcia nie mam, no bo przecież nie ze względu na muzykę… Materiał z debiutanckiego krążka Amerykanów to dobrze zagrane i nieźle wyprodukowane nic nowego spod znaku typowego brutal death. Surgically Hacked spełnia chyba wszystkie wymogi gatunku (niskie wokale, dość szybkie tempa, trochę groove, trochę niewyszukanych zwolnień i teksty w tematyce gore) i jakichś formalnych błędów nie sposób jej wytknąć, a za optymalną długość (20 minut – wychodzi przyzwoita średnia 2 minuty na kawałek) można nawet odrobinę pochwalić. Krążek oczywiście nadaje się do słuchania, bo panowie grają na dobrym poziomie – człowiek się nie męczy, na ziewanie nie ma specjalnie czasu, ale żeby wyłapać coś charakterystycznego, niepospolitego… No właśnie. Główny problem Surgically Hacked leży w tym, że to płyta raczej dla bezgranicznych fanów takiego hermetycznego młócenia. Oni docenią wierność ideałom, ładunek brutalności, paciajkę na okładce, itp., bo już minimalnie wybredny słuchacz wybierze coś z wyższej półki, z której zresztą Pathology obficie zaciągają: Disgorge, Fleshgrind, Disavowed, Pyrexia, Pyaemia czy Prophecy, albo… któryś ich późniejszy album z Mattim Way’em na wokalu… Ja tak właśnie robię.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.pathologymusic.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 marca 2014

Realm – Suiciety [1990]

Realm - Suiciety recenzja okładka review coverBardzo dojrzeli muzycy od poprzedniego albumu. Jest to dobra wiadomość szczególnie dla tych, którym bardziej powerowy aniżeli thrashowy charakter debiutu nie pozwalał w pełni delektować się muzyką. Na szczęście dla nich, całego tego klimatu „wysokiego c”, zgniecionych marchewami jajek i ćwiekowanych kurtek nie ma (choć pewnie nadal tak właśnie się nosili), przez co album nie tylko sprawia wrażenie mniej szczeniackiego, ale wręcz zaangażowanego i zmuszającego do skupienia. Mam tu na myśli teksty, które z Bozi i Diabła zeszły na znacznie mniej abstrakcyjną tematykę społeczną i ogólnopolityczną. Nie chcę przez to oczywiście implikować, że teksty pełne są Webera, Durkheima i dogłębnych analiz patologii społecznych, ale że w końcu, delikatnie rzecz ujmując, przestali pieprzyć o dupie Maryni. Niemniej jednak to w sferze muzycznej dokonały się największe zmiany, które słychać tak na poziomie melodii, ale przede wszystkim w kompozycjach i bardziej progresywnym zacięciu. Zwróćcie uwagę na gitary, jak inkorporują patenty a’la „Mother Man” Atheisty, riffy żywcem wyjęte z Chuckowych „Spiritual Healing” i kolejnych, na bardzo niezależny, selektywny bas, będący niekiedy de facto trzecią gitarą, na wstawki rodem z „Thresholds” Nocturnusów. Zwróćcie także uwagę, że to wszystko było pierwsze. Świadczy to jak najlepiej o kierunku obranym przez kwintet, bo zaproponowali coś, co jakiś (nie tak znowu odległy) czas później weszło do kanonu technicznego grania. Stworzyli klasykę. Przy całym tym dorośnięciu zachowali jednak swoją bezpośredniość i nie stracili nic z dobrze rozumianej przebojowości. Skutek tego jest taki, że album wchodzi równie gładko jak debiut, oferując jednocześnie znacznie więcej i niezaprzeczalnie wyższych lotów. Posłuchajcie choćby dwóch: „La Flamme’s Theory” i tytułowego „Suiciety”, by zrozumieć, co mam na myśli. I jeżeli miałbym kiedyś wskazać na książkowy przykład wyjścia na ludzi i dojrzenia, to wskazałbym właśnie „Suiciety”. Zostawię was teraz z tą myślą do przetrawienia i jeżeli nie zachęci was to do lektury, to alboście głusi albo głupi. Albo, najpewniej, i jedno i drugie. Dla mnie Suiciety to krążek, który znać należy, który znać wypada, bo mimo wielu powerowych pozostałości, jest jednym z ważniejszych w historii technicznego grania.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: