29 czerwca 2014

Nevermore – Dreaming Neon Black [1999]

Nevermore - Dreaming Neon Black recenzja okładka review coverJeden z najlepszych, ale i najtrudniejszych krążków Amerykanów. Ponad godzina bardzo przygnębiających i wywołujących ciarki klimatów, które wylewają się z głośników na każdym kroku. Nevermore od początku swojego istnienia poruszali się w dość ambitnych kręgach, zarówno tematycznie, jak i muzycznie, jednak to, co dzieje się na Dreaming Neon Black jest o klasę bardziej zaangażowane w porównaniu z innymi albumami grupy. A wszystko za sprawą konceptu, który przedstawia prawdziwą historię dziewczyny Dane’a, która wpadła w sidła sekty. Idei krążka podporządkowano całość przedsięwzięcia, znacznie schodząc z wysokich rejestrów, także w przypadku solówek, oraz całkowicie już ucinając, nigdy nie za obfite przecież, jakiekolwiek przejawy wesołości. Album raczej niespiesznie, ale i nie za wolno, rozgrywa się w średnich i niskich tonacjach, a ciężar dodatkowo potęgują monolityczność i gęstość motywów. Żaden inny album Nevermore nie był tak duszny i przytłaczający, ale także homogeniczny na poziomie pojedynczych utworów. W takich właśnie warunkach można poznać prawdziwą klasę muzyków, którzy nie mogąc uciec się do typowych sztuczek i trików (czyli szybko, głośno i wysoko), muszą znaleźć inny sposób na zapełnienie przestrzeni. Jeżeli ktoś miał wcześniej jakiekolwiek wątpliwości co do talentu Loomisa, po lekturze Dreaming Neon Black z pewnością się ich wyzbył, bowiem takich riffów nie powstydziliby się najlepsi wioślarze – są treściwe, bezkompromisowe i w chuj ciężkie. Ale to Dane jest jedynym, prawdziwym bohaterem tego albumu. Już nawet nie tylko ze względu na to, co śpiewa, co również sam skomponował, ale jak śpiewa. Tyle desperacji, bezsilności, ale i wkurwu ze świecą szukać. Panowie Nick Cave i Peter Steele mogą czuć się pokonani (choć ten drugi już w nieco mniejszym stopniu). Jeszcze tylko raz udało się Dane’owi wzbić się na podobne wyżyny perfekcji i geniuszu, a stało się to przy okazji „This Godless Endeavor”. A to musi coś znaczyć. Naprawdę trudno mi wskazać lepsze kawałki, każdy z dwunastu jest bowiem miniaturą całego dzieła, zawiera w sobie wszystko, nad czym się dotychczas trzepałem. Może „Deconstruction”, może „The Lotus Eaters”, a może „Poison Godmachine”, ale na dobrą sprawę mógłbym tu wpisać dowolny inny. Jedyną wadą Dreaming Neon Black jest natomiast tylko wszystko to, co napisane powyżej. Do tego krążka trzeba podchodzić z konkretnym nastawieniem, a to nie jest łatwe i nie każdemu może się chcieć.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 czerwca 2014

Order Of Ennead – An Examination Of Being [2010]

Order Of Ennead - An Examination Of Being recenzja reviewRzetelne ocenienie drugiej płyty Order Of Ennead to dla mnie prawdziwa męka, ale albo wreszcie spróbuję sklecić coś z sensem albo dostanę regularnego świra. Największy problem sprawia mi „The Concept Of Our Extinction”, bo bez tego kawałka An Examination Of Being prezentuje się całkiem nieźle i od biedy nawet odrobinę oryginalnie. Death metal z blackowym zacięciem w wykonaniu Amerykanów to agresywna jazda w przyzwoicie szybkich tempach, z dużą ilością melodyjnych partii, rozbudowanymi solówkami (choćby się John Li nie wiadomo jak maskował, to skojarzeń z Santollą nie uniknie), fajnym wokalem i interesującym klimatem. Coś dla siebie znajdą tu zatem zarówno miłośnicy Emperor i Dissection jak i późnego Deicide czy Aurora Borealis. Panowie starają się urozmaicać struktury i unikać banalnych schematów, nie stronią przy tym od rasowego pierdolnięcia – w większości przypadków te zabiegi im wychodzą, więc materiał robi zdecydowanie dobre wrażenie. Żaden tam opad szczeny i rekord świata, ale zapewniam, że jest na czym ucho zawiesić. Ot, dobrze przygotowana płytka na 7. Niestety/stety w zestawie jest jeszcze wywołany na początku „The Concept Of Our Extinction”, który… najzwyczajniej kładzie na łopatki, wgniata w ziemię i rozpieprza na atomy. Kurwa! Tego kawałka można słuchać do utraty przytomności, zupełnie się nie nudzi, nawet za setnym razem wywołuje taką samą podnietę, jak przy pierwszym odpaleniu. Każdy jego element to mistrzostwo w swojej klasie – począwszy od świetnego bębnienia Asheima, przez błyskawicznie wpadające w ucho riffy, wypasioną technicznie solówkę, a na zgrabnym aranżu ze zmyślnymi zmianami tempa kończąc. No i jeszcze ten zajebisty (i zajebiście zaśpiewany) nihilistyczny tekst! Za to daję dychę! Właśnie takie kawałki wrzuca się później do wszelkich rankingów ulubionych/najlepszych utworów. Coś wspaniałego! Problem w tym, że „The Concept Of Our Extinction” jest tak wyborny, tak doskonały, że skutecznie przyćmił wartość, jako się rzekło, całkiem niezłej płyty. Przy nim reszta numerów wypada co najwyżej blado, można wręcz je uznać za zapchajdziury, 35 minut dopychaczy… Wiem, trochę to krzywdzące dla Order Of Ennead, ale co poradzić. Przez długi czas nie potrafiłem stwierdzić, czy to „The Concept Of Our Extinction” jest tak wybitny, czy reszta krążka taka słaba; słuchałem An Examination Of Being w różnych konfiguracjach – na raty, z całkowitym pominięciem „The Concept Of Our Extinction”, z zostawieniem go na koniec i zawsze odczucia były takie same. Co zostało usłyszane, nie może zostać odsłyszane, jak by pewnie powiedzieli Angole. Także matematyka nie okazała się pomocna, bo 10 + 7 podzielone przez dwa daje aż 8 i pół, a to stanowczo za dużo jak na ogólną ocenę albumu. Daję zatem siódemkę, a z braku logicznego uzasadnienia dla niej stwierdzam po babsku: bo tak.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Order-Of-Ennead-official-630008927094497/

podobne płyty:


Udostępnij:

23 czerwca 2014

Aeon Of Horus – Existence [2014]

Aeon Of Horus - Existence recenzja reviewDebiutancki krążek australijskiego kwartetu Aeon of Horus był typowy aż do niemożliwości – melodyjny tech death (z naciskiem na melodyjny), tak bardzo ostatnio popularny i równie mocno nadużywany. Nie było w nim absolutnie nic nowatorskiego, wszystko przerobione po wielokroć w każdej dającej się wyobrazić kombinacji, przez kapele na każdej szerokości geograficznej. Nie znaczy to oczywiście, że nie dało się go słuchać, bo lekki był i przyjemny w odbiorze, jednakże wyczerpywało to w zasadzie listę zalet. Czas przy albumie mijał szybko, równie szybko jak ulatywała o nim pamięć. Na szczęście, także dla samych siebie, również muzycy doszli do podobnego wniosku, bowiem drugi ich album — Existence — mimo iż wciąż utrzymany w tym samym stylu, dojrzał i spoważniał. Przede wszystkim zaś – zyskał na wyrazistości i charakterze. Popracowanie nad kompozycjami opłaciło się. Muzyka nadal jest raczej łatwo przyswajalna, poprawiono jednak melodie, które bywało, że brzmiały bardzo bezjajecznie, oraz wypracowano bardziej autorskie brzmienie i styl. Nie udało się naprawić wszystkiego i zdarza się niestety wpaść na fragment od którego więdną uszy, a zęby wrastają w dziąsła; generalnie jednak – nie jest źle. Chętniej sięgnięto także do elektroniki i rozmaitych orkiestracji, osiągając niekiedy efekty zbliżone do tych znanych z Dimmu Borgir z jednej strony (jak np. w utworze „Symbiosis”), z drugiej zaś – Nile („Exude”). Wprawne ucho wychwyci zapewne znacznie więcej, w tym: Ihsahna, The Faceless, a nawet Cynica i Gordian Knot. Sporo dobrego wniosła zmiana na stanowisku basisty, którego w końcu należycie słychać, i który w końcu gra na poziomie niezbędnym przy takiej muzyce. Bardzo dobrze słychać to np. w „Resolve”, który sam w sobie jakąś perełką nie jest, ale obrazuje całokształt zmian, które zaszły od czasu debiutu. Ogólnie należy stwierdzić, że dokonane przewartościowania przeniosły środek ciężkości w kierunku mocno technicznego prog metalu, upodabniając Aeon of Horus do niemieckiej Obscury, być może nawet późnego Spawn of Possession (choć może być to komplement nieco na wyrost), nad którym tak rozpływał się demo. Żeby w pełni zasłużyć na ten komplement i znaleźć się we wspomnianym towarzystwie, muszą Australijczycy jeszcze bardzie zejść z melodii, i nieco dociążyć muzykę. Póki co bowiem, mimo iż zmiany idą w dobrym kierunku, mam wrażenie, że rozwojem zatrzymali się muzycy w wieku dojrzewania, i chociaż bardzo chcą już być dorośli, to nie do końca wiedzą jak, i wyglądają jak zdradzeni przez niezakończoną mutację głosu i szczypiorek pod nosem małolaci próbujący kupić piwo. Są jednak na dobrej drodze, jak już wspomniałem. Existence słucha się dobrze, utwory zwykle mają w sobie owo mistyczne „coś”, technicznie stoją na zadowalającym poziomie, więc jedyne nad czym muszą jeszcze naprawdę popracować, to jakość kompozycji. O ile chcą oczywiście wydostać się z grajdołka przeciętności i bezpłciowości. Prawda jest bowiem taka, że Existence nie wykorzystuje pełnego potencjału muzyków, potencjału, który słychać śledząc ewolucję jaka stała się udziałem Australijczyków od czasu debiutu. Mam jednak nadzieję, że kolejny album w pełni pokaże możliwości zespołu i zaskoczy naprawdę solidnym graniem.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Aeonofhorusband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 czerwca 2014

Abysmal Torment – Cultivate The Apostate [2014]

Abysmal Torment - Cultivate The Apostate recenzja okładka review coverAbysmal Torment w ciągu kilkunastu lat scenicznej działalności dorobili się przyzwoitego grona zwolenników na całym świecie, ale cuś mi się wydaje, że z lekka przeceniają u nich głód swojej muzyki i ogólne oddanie. Maltańczycy postanowili bowiem wynagrodzić fanom pięcioletnią przerwę wydawniczą i na potrzeby Cultivate The Apostate skomponowali pełną godzinę brutalnych death metalowych tortur. W tym miejscu kark mięknie, a kolana się uginają, bo jak dobry by nie był ten materiał, jest go po prostu od zajebania, a odnosząc go ilościowo do średniej gatunkowej – dostaliśmy (przynajmniej) dwa albumy w cenie jednego. Promocja jak w Biedronce – oszczędność kasy i miejsca na półce, zastanawia mnie tylko, kto — nawet z najtwardszych zawodników — będzie w stanie wysłuchać Cultivate The Apostate od początku do końca z pełną uwagą, nie wyrywając się w międzyczasie do innych zajęć. Tym bardziej, że Abysmal Torment nie stosują tu żadnych trików nabijających czas: rozbudowanych introsów, przerywników czy kilkunastominutowych fragmentów ciszy przed „ukrytymi” kawałkami – nie, zrobili aż trzynaście konkretnych numerów i w każdym napierają pozbawiony udziwnień, zwarty, stuprocentowo amerykański i odpowiednio techniczny brutal death metal. Warto przy tym zaznaczyć, że trzymają zaskakująco równy poziom przez całą płytę, ani na chwilę nie spuszczając z tonu. Mimo to udało mi się wychwycić aż trzy kawałki, które wybijają się nieco za sprawą bardziej chwytliwych riffów: „Communion Of Ejaculation”, „Metamorphis Of The Maggots” i „Amidst Your Scorched Barren Shrine”. Z góry jednak ostrzegam, że różnice między nimi a pozostałymi są naprawdę minimalne i nie ma sensu nastawiać się na jakieś symfonie urozmaiceń. Godzina takiego grania to nie w kij dmuchał i dlatego bez odpowiedniego podejścia i znaaacznej ilości wolnego czasu Cultivate The Apostate potrafi dość szybko zmęczyć i w konsekwencji zanudzić. I obojętnie jaki aspekt tego albumu byśmy rozpatrywali, czego byśmy nie wychwalali, wrócimy do jego objętości. Muzycy Abysmal Torment najwyraźniej chcieli tym kolosalnym materiałem uszczęśliwić wielu, ale raczej zawęzili krąg potencjalnych odbiorców, bo wyszła im płyta dla bardzo zdeterminowanych.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/abysmaltormentofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2014

Noneuclid – Metatheosis [2014]

Noneuclid - Metatheosis recenzja reviewBardzo, ale to bardzo nierówny album sprokurowali Niemcy. Naprawdę nie spodziewałem się, że będzie tak niespójny i wywoła tak mieszane uczucia. Bo z jednej strony, jest kilka bezsprzecznie kapitalnych kawałków – świeżych, ciekawych i angażujących w pełni słuchacza, lecz z drugiej – mniej więcej połowa albumu męczy tak niemiłosiernie, że człowiek zaczyna zastanawiać się nad odpaleniem ostatniego Cynica. Zresztą przywołanie amerykańskiego trio nie jest przypadkowe, bo z jakiegoś powodu wokalistom zachciało się lirycznych, ambitnych czystych zaśpiewów, którymi tak obficie, a tak nieudanie, posługuje się Masvidal. Nie muszę chyba dodawać, że pasuje to do muzyki zespołu, jak różaniec do kurwy. Tym bardziej, że pozostałe opcje wokalne brzmią naprawdę dobrze i współbrzmią z muzyką doskonale. Jedyne kilka momentów, kiedy śpiew brzmi dobrze, to te, kiedy linia melodyczna nie wymaga jakichś większych umiejętności, czyli średnie rejestry i bez trudnych technicznie momentów. Wiele tego nie ma jednakoż. Niestety wokale nie wyczerpują wszystkich moich wątpliwości odnośnie do Metatheosis. Wspomniałem już, że połowa krążka jest niemal całkowicie niestrawna – plątająca się i idąca donikąd mieszanka wolnych temp, pseudoartystycznych melodii oraz zupełnego braku sensu. Typowe symptomy przedobrzenia. Brzmi to tak, jakby muzycy chcieli wcisnąć w muzykę więcej, niż powinni i są w stanie dobrze skomponować, skutkiem czego męczą i miętoszą dźwięki z wdziękiem krowy żującej zielsko. Naprawdę ma się ochotę przewinąć połowę płyty i zapomnieć o niej jak najszybciej. Problem jest jednak taki, że linia podziału nie biegnie ładnie pomiędzy utworami, lecz wije się do ich środka i na zewnątrz, co oznacza, że trzeba się porządnie nagimnastykować, by oddzielić ziarno od plew. I mimo iż jest to technicznie wykonalne, jakoś trudno mi uwierzyć, by znaleźli się fanatycy tak oddani, by przewijać mielizny. Jest jednak także i ta lepsza strona płyty – ciesząca ucho, ekstrawagancka i eksperymentalna. Muzyka duszna, niepokojąca i niepokojąco odhumanizowana. I choć nie brzmi to jak zaleta, zaletą jest. Dawno bowiem nie słyszałem tak odhumanizowanego, nihilistycznego klimatu, który wręcz wylewa się z głośników. Jeśli dodać do tego równie mizantropijną tematykę tekstów, wyjdzie, że mamy do czynienia z kawałkiem kapitalnego grania. Umieją się muzycy poruszać pomiędzy stylami i w zależności od potrzeb brać z muzyki to, co będzie pasowało do koncepcji i zamysłu twórców. Znajdzie się i symfoniczny black, ale także psychodeliczny rock. Death, sludge i prog. Z wykurwem, ale także na spokojnie, niemal z namaszczeniem. Bezceremonialnie bezpośrednio oraz zawoalowanie i tajemniczo. Rozharmonizowanie, ale również transowo. Wszystko ładnie wymieszane i w odpowiednich proporcjach. I gdyby tylko cała płyta była taka, byłbym zachwycony. Rzeczywistość przerosła jednak muzyków Noneuclid i dali się ponieść ambicjom. Skutek tego taki, jak napisałem – połowa krążka nadaję się wyłącznie do kosza. A szkoda wielka, bo to, co pozostaje jest naprawdę dobre, nieprzememłane przez innych po tysiąckroć i dające do myślenia. Tym niemniej za zmuszanie mnie do słuchania tych beznadziejnych wymiocin więcej jak siódemki dać nie mogę. A mogło być tak dobrze, tak fajnie…


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Noneuclidband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2014

Prostitute Disfigurement – From Crotch To Crown [2014]

Prostitute Disfigurement – From Crotch To Crown recenzja reviewPierwszy kontakt z From Crotch To Crown był dla mnie kompletnym rozczarowaniem. Nie chodzi o to, co i jak zagrali Holendrzy na swoim nowym krążku, ale czego i jak nie zagrali. Całkowicie egoistycznie liczyłem bowiem, że stworzą dokładną kopię wspaniałego „Descendants Of Depravity” i tylko dla niepoznaki zmienią kilka tytułów, resztę pozostawiając bez najmniejszych zmian. Przy tak fanatycznym podejściu From Crotch To Crown po prostu nie mógł mi się spodobać, należało więc dla otrzeźwienia kilka razy jebnąć łbem o ścianę. Po tej kuracji i paru kolejnych przesłuchaniach okazało się, że Prostitute Disfigurement ponownie nie zawiedli, choć też na pewno nie przebili opusu sprzed sześciu lat. From Crotch To Crown, choć muzycznie nieprzesadnie odległy od doskonałego poprzednika, jest albumem bardziej szorstkim, brudnym, a także znacznie mniej melodyjnym, przez co w ogólnym odczuciu wypada brutalniej, a momentami nawet i nieco chaotycznie. Innymi słowy jest ostro jak kurwa mać, więc wielbiciele wszelkiej maści wyziewów powinni być płytką usatysfakcjonowani. Prostitute Disfigurement reaktywowali się z nowymi gitarniakami w składzie (z których jednego wymienili jeszcze przed premierą), więc siłą rzeczy i w podejściu do muzyki musiało się coś zmienić. I zmieniło, acz niewiele, na pewno nie na tyle, żeby nie poznali ich starzy fani. Co by jednak nie mówić o różnicach, Holendrzy są już rozpoznawalni od pierwszych taktów: obrzydliwy choć czytelny growl Nielsa Adamsa (plus teksty z mnóstwem wesołych rymowanek), intensywne riffowanie bliskie starej szkole, porządna dynamika utworów utrzymywana przez Michiela van der Plichta i dobrze wciśnięty bezprogowy bas – to wszystko przesądza o sile i wyjątkowości zespołu. Od strony technicznej wszyscy oczywiście trzymają wysoki poziom i pod tym względem mamy pełen wypas, ale najlepsze jest to, że ciągle próżno się u nich doszukiwać większych zjazdów w kierunku nowoczesnego i typowego jak diabli brutal death metalu. To, co dla innych kapel stanowi podstawę kompozycji (choćby sweepy), dla Prostitute Disfigurement jest zaledwie dodatkiem, stanowiącym procent urozmaiceniem – za to mają u mnie ogromnego plusa. Natomiast jako krok wstecz poczytuję brzmienie From Crotch To Crown. Panowie nagrali album w na poły domowych, na poły profesjonalnych warunkach, a wyjściowy materiał poskładali do kupy i obrobili Yuma van Eekelen i Bart Hennephof znani jako tako z Brutus, a bardziej z odpowiednio Pestilence i Textures. Jak na taką produkcję panowie dokonali niemal cudu, ale w konfrontacji z tym, co zmajstrował onegdaj Andy Classen, wypada zdecydowanie słabiej. No, może nie aż tak zdecydowanie, bo coś mi się wydaje, że mój fanatyczny stosunek do „Descendants Of Depravity” znów bierze górę. A przecież gdy w takiej rzeźni da się wyodrębnić bas, to źle być nie może. Na koniec, zamiast wyliczanki najlepszych kawałków, zarzucę tylko jeden haczyk w postaci „Glorify Through Cyanide” – łeb urywa. Właśnie takich doznań możecie się spodziewać po From Crotch To Crown.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2014

Heathen – Breaking The Silence [1987]

Heathen - Breaking the Silence recenzja reviewPo kilku raczej nowych wydawnictwach czas wrócić do tych nieco bardziej zakurzonych i czasami zapomnianych. A jeżeli już wracać, to z przytupem i czymś naprawdę solidnym. Debiutancki krążek amerykańskich heavy/thrash metalowców z Heathen, mimo iż nie tak techniczny jak późniejsze dokonania muzyków, z pewnością jest albumem wartym przesłuchania i poświęcenia mu kilku chwil. Mocno zakorzeniony w heavy metalu Breaking the Silence jest bowiem nie tylko melodyjny i energetyczny, ale także – jak na swoje czasy – szybki, punkowo głośny i, co już napisałem, niepozbawiony technicznych zagrywek. I pomimo tego, że bliższy jest Agent Steel aniżeli Watchtower bądź Coronerowi, nie umniejsza to w żadnym stopniu jakości riffów i solówek. Krążek rozpoczyna jeden z najlepszych, najbardziej wyrazistych i energetycznych kawałków albumu „Death by Hanging”. Ma wszystko, co najlepsze w thrashu z Bay Area – nieskończone pokłady bezpardonowego nakurwu, (nieco nastoletniej) dzikości i dobrych gitar. Równie dobrze prezentują się także „Open the Grave”, „Pray for Death” oraz „Save the Skull”. Dwa ostatnie, podobnie jak opener, to rasowe bestie, dobre zarówno w domowym zaciszu, jak i na koncercie, ale także w dobrze wietrzonym samochodzie z porządnym audio. Czysta moc! „Open the Grave” robi czymś innym, a mianowicie kapitalnym riffem z początku utworu. Pozostałe kawałki trzymają podobny, lepiej niż poprawny, poziom, choć są albo nieco wolniejsze, albo bardziej melodyjne. Wada to żadna, ale niektórym może się zrobić zbyt cukierkowo. Jedynym utworem, który dołuje, jest „World’s End”, którego początek to dość smętna balladka. Na szczęście kończy się ona po niecałych dwóch minutach i utwór odżywa. Należałoby więc raczej napisać o słabym fragmencie, nie zaś utworze, choć pewien niesmak pozostaje. Tak czy inaczej, Breaking the Silence nie można ocenić inaczej jak dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu, począwszy od kompozycji, poprzez wykonanie, a skończywszy na produkcji, która przetrwała próbę czasu. Nawet okładka nie jest taka zła. Polecam.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/heathen.official/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 czerwca 2014

Aborted – The Necrotic Manifesto [2014]

Aborted - The Necrotic Manifesto recenzja reviewO to właśnie mi chodziło! Aborted może i powoli, ale jednak idzie we właściwym kierunku, czyli ku efektownemu technicznemu napieprzaniu, jakim kiedyś wgniatali w ziemię. Do „Global Flatline” miałem trochę uwag, które wykluczały zachwyty nad tamtym krążkiem, do The Necrotic Manifesto mam mniej, choć ciągle podobnej natury. Belgowie (umownie – teraz większość składu stanowią Holendrzy – Schengen pełną gębą) poprawili brzmienie, zredukowali melodie i władowali więcej blastów, co im się chwali, ale ciągle muszą popracować nad paroma szczegółami. Po pierwsze: jeszcze mniej melodii. The Necrotic Manifesto nie jest na pewno materiałem przesłodzonym ani mdłym, jednak co nieco można by jeszcze odjąć, zwłaszcza z indywidualnych popisów panów gitarniaków – wszak techniczna solówka nie musi bazować na ładnych melodyjkach, równie dobrze może być popieprzona i zmolestowana. Po drugie: wolne partie. Muzycy Aborted mają wielkie umiejętności i tu nie ma o czym dyskutować, bo zagrać potrafią pewnie wszystko, ale niekoniecznie to „wszystko” musi pasować do stylu zespołu; przynajmniej takiego, jaki zakodowałem sobie w głowie. Zwolnienia w morbidowo-immolationowskim sosie to fajna sprawa, ale u Aborted (zwłaszcza w „Die Verzweiflung”) zamulają, nudzą i wywołują chęć przeskakiwania do następnych numerów. To przede wszystkim te dwa elementy zaniżają końcową ocenę. Jest jeszcze jedna kwestia, na krawędzi minusa, ale o niej za chwilę. Z powyższego tekstu wynika, że Belgowie najlepsze wrażenie sprawiają, gdy napierdalają gęsto, bez opamiętania, ze wszech miar brutalnie i chwytliwie w granicach rozsądku. Tak właśnie wygląda większość materiału na The Necrotic Manifesto i to po prostu musi się podobać – są stworzeni do takiego repertuaru. Pozytywny wpływ na odbiór albumu ma również fakt, że te najbardziej intensywne kawałki mogą poszczycić się zwartymi aranżacjami, dzięki którym materiał przelatuje szybko i sprawnie, a wraca się do niego chętniej niż do „Global Flatline”. No i jest tu więcej wybijających się utworów: „Coffin Upon Coffin” (reaktywowany Carcass się kłania, a przynajmniej powinien… w pas), „Cenobites” (zajebistemu głównemu riffowi nie zaszkodziły nawet zwolnienia wokół), „The Davidian Deceit”, „Your Entitlement Means Nothing, „Excremental Veracity”… wszystkie fajne, dobrze zamiatające i znajome. W tym miejscu można doszukać się minusa numer trzy. Aborted jedzie na dość przewidywalnych schematach, które sami sobie przez lata wypracowali, i które stanowią ich znak rozpoznawczy, ale nadal pozostają schematami. Nowości na The Necrotic Manifesto nie należy się w żadnym wypadku doszukiwać, bo i nic nowego tu nie ma. Ja jednak wolę, żeby grzali na całego to, co już znam i co świetnie im wychodzi, niż mieliby się znowu babrać w klimatach znanych ze „Strychnine.213”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 czerwca 2014

Disavowed – Perceptive Deception [2001]

Disavowed - Perceptive Deception recenzja okładka review coverHolenderskie kapele na przełomie wieków podejrzanie tłumnie rzuciły się na brutalny amerykański death metal drugiej fali, dorabiając się w tej dziedzinie przynajmniej kilku przedstawicieli deklasujących ich kolegów zza oceanu. Do absolutnej czołówki tamtejszej sceny i w sumie podgatunku jako takiego już za sprawą debiutu władowali się niszczyciele z Disavowed. Perceptive Deception to niewiele ponad pół godziny pozbawionego litości mega brutalnego wypierdolu korzeniami tkwiącego głęboko w twórczości amerykańskiego Disgorge (albo Suffocation i Cannibal Corpse, jeśli drążyć jeszcze głębiej). Holendrzy zaczerpnęli sobie od nich ogólny koncept napieprzania, zbrutalizowali go (sic!) i podali w jeszcze bardziej niszczącym brzmieniu (nagrywali w studiu Excess w Rotterdamie, jak połowa holenderskich kapel). Melodie, klimat, zwolnienia, przejrzyste struktury – to wszystko jest im kompletnie obce. Perceptive Deception to jednolita, pozbawiona powietrza, przestojów, oryginalności, ornamentów i urozmaiceń wgniatająca w ziemię ściana dźwięku z wokalnym bulgotem daleko poza skalą nieczytelności. Czysty wyziew. No i cóż, w tym miejscu dalsze opisy są zbędne, bo dla zwolenników takiego grania – wymieniłem wszystkie jego zalety, dla przeciwników zaś – wady. Ja osobiście dzielę płyty z gatunku brutal death na te robiące wrażenie i te nudne, a debiut Disavowed zaliczam do tej pierwszej, niezbyt licznej grupy. Maniaków amerykańskiej szkoły przekonywać nie muszę, o opinie pozostałych nie dbam.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Disavowedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

2 czerwca 2014

Mekong Delta – In A Mirror Darkly [2014]

Mekong Delta - In A Mirror Darkly recenzja okładka review coverDwa lata po „Intersections” – albumie z ponownie nagranymi utworami z okresu sprzed 11-letniej przerwy, oraz cztery po ostatnim longpleju, Mekongi powrócili z nowym materiałem. Całkiem dobrym materiałem, trzeba przyznać. Jest kilka powodów takiego stanu rzeczy. Przede wszystkim In a Mirror Darkly nie nuży, jak to było w przypadku „Wanderer on the Edge of Time” – z wyjątkiem jednego, fantastycznego swoją drogą, wolnego kawałka, album aż kipi od mocy i energii. Jest przy tym bardzo ich, nie zatracił nic z wyrazistości i niepowtarzalności znanej z wcześniejszych wydawnictw. Muzyka Niemców od dłuższego już czasu ewoluuje w ciekawym kierunku, łącząc znane od lat patenty z nowymi pomysłami. Najlepiej słychać to w przypadku gitar, które coraz częściej zapuszczają się w rejony post-thrashowe, posługujące się bardziej rytmem i powtarzaniem riffów niż typowo progresywnym wachlarzem zagrywek. Można, i to bez większego problemu, znaleźć struktury, których nie powstydziliby się Szwedzi z Meshuggah, aczkolwiek Niemcy nie porzucili całkiem melodii jako środka artystycznego wyrazu, jak to się stało w przypadku Skandynawów. Wychodzi z tego bardzo ciekawa mieszanka nieoczywistych dźwięków, jednocześnie melodyjna oraz zbudowana na rytmie. Sprawia to, że utwory są bardzo hipnotyczne, transowe wręcz. Jak już wspomniałem, większość albumu stanowią numery bardzo dynamiczne, wliczając w to dwa (lub trzy – w zależności od wersji) instrumentale. Naprawdę dobrze jest posłuchać solidnie thrashujących Mekongów, tym bardziej, że poza bijącą z utworów mocą, są naprawdę wyśmienicie skomponowane i równie dobrze wykonane. „The Armageddon Machine” oraz „Mutant Messiah” to bodaj najlepsze kawałki. Chyba, bo nie jestem pewien czy „The Sliver in Gods Eye” – wspomniana wcześniej „ballada” – nie jest jednak jeszcze lepszy. Oczywiście nie w kategoriach typowo thrashowych, ale jako prawdziwe arcydzieło muzyczne. Tym utworem Martin LeMar udowodnił, że w dziedzinie śpiewania niewielu może się z nim równać. Przyznam jednak, że przez pewien czas nie byłem pewien, czy do nagrania nie zaproszono Warrela Dane’a, bo zarówno feeling jak i barwa głosu przypominały mi wyczyny wokalisty Nevermore. Tym samym znalazł się w moim prywatnym rankingu wokalistów w ścisłej czołówce. In a Mirror Darkly nie zawiodło mnie; przy okazji recenzji „Wanderer” napisałem, iż mam nadzieję, że kolejny album Niemców mnie sponiewiera. Sponiewierał. Okładka także, ale niestety z całkowicie przeciwnego powodu, co jednak nie wpływa, na szczęście, na przyjemność czerpaną z obcowania z muzyką.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: