29 grudnia 2017

Morbid Angel – Kingdoms Disdained [2017]

Morbid Angel - Kingdoms Disdained recenzja okładka review coverPierwszemu przesłuchaniu "Kingdoms Disdained" towarzyszy westchnienie ulgi, bo album nie ma nic wspólnego z „Illud Divinum Insanus”. Drugiemu towarzyszy… w zasadzie nic, bo i niczego specjalnie odkrywczego ten materiał nie oferuje. Dlatego też wydaje mi się, że w kontekście tego „wielkiego powrotu do formy” największą zaletą Kingdoms Disdained jest po prostu niebycie ”Illud Divinum Insanus”. Niezbyt ambitne to zagranie jak na zespół kalibru Morbid Angel, ale powinno się sprawdzić przede wszystkim u nowych/mniej wymagających słuchaczy. Pozostali bez większego bólu przebrną przez album — wszak nie jest zły! — jednocześnie mając świadomość, że TAKI zespół stać na znacznie więcej.

Może się mylę, ale samo granie death metalu w średnich i średnio-szybkich tempach — a właśnie z tym tu obcujemy — to w obecnych czasach niespecjalne osiągnięcie. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia z odczuwalnym ubytkiem w sferze tożsamości – Kingdoms Disdained w (zbyt) wielu momentach brzmi jak inspirowana Morbidami kapela z Tuckerem na wokalu, nie zaś jak Morbid Angel z krwi, kości i bagien Florydy. Wygląda mi na to, że w swoich utworach Trey chciał koniecznie zrobić coś innego — tym samym przyznając się do błędu, jakim był poprzedni krążek — ale nie do końca wiedział, w jakim pójść kierunku, więc w miarę możliwości nawiązał do materiałów nagranych ze Steve’m. Z kolei Tucker wespół z Fullerem wyszli naprzeciw oczekiwaniom fanów i stworzyli trzy klasyczne numery nastawione na jebnięcie – szybkie, brutalne i bezpośrednie, ale odczuwalnie mniej złożone niż kompozycje Azagthotha.

Nie zmienia to jednak faktu, że na Kingdoms Disdained dość często występują odniesienia do „Formulas Fatal To The Flesh” i „Heretic”, ale nie są one na tyle nachalne, żeby mówić o autoplagiacie – to raczej podobne podejście do rytmów i konstruowania riffów. Grunt, że płyta jest zaskakująco spójna, a słucha się jej całkiem nieźle, ba!, nawet lepiej niż przypuszczałem – wprawdzie bez szału (brakuje prawdziwych hajlajtów), ale na pewno bez skrętu kiszek. Morbid Angel przede wszystkim wyprostowali swoje granie, zrezygnowali z formalnych udziwnień i wszelkich wypełniaczy – czy to z klawiszowego pseudoklimatycznego plumkania czy też elektronicznych popierdywań. Na płycie znajduje się wyłącznie death metal w stanie czystym. No, może prawie czystym – bo rytm w „Declaring New Law (Secret Hell)” brzmi trochę ryzykownie, a w kontekście całego albumu wręcz ekstrawagancko, ale jest fajnie równoważony wypasioną solówką – jedynym wkładem Vadima w nowy album.

A propos solówek – są potraktowane dość oszczędnie i jest ich znacznie mniej, niż można by oczekiwać, przez co stały się czymś wyczekiwanym. Wydaje mi się, że istnieje też druga przyczyna tej powściągliwości, bo Trey odgrywa je tak, jak zwykle – w sposób doskonale wszystkim znany i zupełnie nie zaskakujący. W każdym razie od strony kompozytorskiej Kingdoms Disdained wypada dość przekonująco.

Tymczasem nie do końca przemawia do mnie koncepcja produkcji — albo brak koncepcji, bo ta opcja też wchodzi w grę — tego albumu. Ogólnie brzmienie sprawia wrażenie do przesady skompresowanego. Ma przytłaczać, a nie przytłacza. Postawiono na mocno wyeksponowany wokal (bardzo dobry, swoją drogą) i rażącą triggerami perkusję (kłania się sound „Domination”), natomiast gitary upchnięto gdzieś z tyłu – są przybrudzone i nie zawsze należycie czytelne. Bas dopchnięto chyba kolanem, więc na powierzchni pojawia się tylko od święta – choćby w „Paradigms Warped”. Naprawdę niewiele mi już brakuje do rozpowszechniania teorii spiskowej, że Rutan przykłada się wyłącznie do brzmienia własnych płyt.

Czy wobec powyższego mogę napisać, że Morbid Angel powrócili do formy? Wydaje mi się, że tak. Wprawdzie nie do tej najwyższej, sprzed 25 lat, ale i tak idzie ku lepszemu. Mimo to znacznie ważniejszy jest w tym przypadku powrót do normalności.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 grudnia 2017

Decrepit Birth – Axis Mundi [2017]

Decrepit Birth - Axis Mundi recenzja okładka review coverPewien mądry człowiek określił onegdaj Decrepit Birth mianem zespołu przereklamowanego. Zaraz… moment… aaa… To byłem ja! I choć w muzyce zespołu niewątpliwie zaszło sporo zmian od ostatniego krążka sprzed siedmiu lat, po wysłuchaniu Axis Mundi tę opinię podtrzymuję. Amerykanie ciągle trzymają się technicznego i dość brutalnego death metalu, ale nareszcie odpuścili sobie ambicje zadziwienia świata melodyjnością swych poczynań. Niektórzy strasznie na to narzekają, ja natomiast mogę jedynie przyklasnąć takiej decyzji, bo akurat talent do melodyjnych partii i wtapiania ich w struktury utworów Decrepit Birth mają co najwyżej średni. Zespół poszedł za to z duchem czasu i wprowadził do muzyki trochę symfonicznych elementów, które przewijają się zwykle gdzieś w tle, zaś mocniej o sobie dają znać tylko w instrumentalnym „Embryogenesis”. Nic to specjalnie porywającego, ale dają radę i zbytnio nie drażnią. Trzon Axis Mundi to jednak świetny warsztatowo death metal z całkiem niezłym jebnięciem – szybki, pokomplikowany i nastawiony na atak. Pewnie nie każdemu spasuje suche brzmienie tego materiału, bardzo zresztą podobne do tego, jakie uzyskali Hour Of Penance na „Regicide” (bo i oni nagrywali w 16th Cellar Studio), ale ja cenię w nim dużą selektywność. Sama jazda jest solidna i może się podobać, zwłaszcza kiedy Decrepit Birth forsują tempo, a perkman ma kończyny pełne roboty. W takich fragmentach zespół pokazuje, że instrumentalnie stać go na wiele – basman szaleje (najbardziej to słychać w „Hieroglyphic”), gitarniak szaleje (choć mógł sobie pozwolić na trochę więcej solówek), perkman szaleje. Tylko, kurwa, mają jeszcze kolegę Billa Robinsona. Ta budząca politowanie imitacja Chrisa Barnesa jest jak dla mnie gwoździem do trumny Decrepit Birth. Wiadomo, że brutalny death metal nie stawia przed wokalistą niewiadomo jakich wymagań, ale, kurwaaa!, są jakieś granice, o które ten koleś nawet się nie otarł. Potrafi wydobyć z siebie tylko jednostajne buczenie – pozbawione jakiejkolwiek inwencji, puste i całkowicie jałowe. To właśnie dzięki niemu materiał, który jest (czy raczej mógłby być) naprawdę zjadliwy, gdzieś od połowy staje się męcząco monotonny. Nie wiem, czy będzie go łatwo wyjebać z kapeli jako jednego z współzałożycieli, ale warto nad tym popracować. Skoro Louis Panzer z kolegami pozbyli się Mike’a Browninga z Nocturnus, to może i w tym przypadku się uda. Druga sprawa, która psuje odbiór Axis Mundi to covery, których zespół upchnął na płycie aż trzy, rozciągając ją do ponad godziny. Owszem, są odegrane całkiem poprawnie, ale strasznie odtwórczo, panowie właściwie nie dodali nic od siebie. Szczególnym przypadkiem jest „Infecting The Crypts” – z jednej strony rozumiem chęć oddania hołdu Suffocation (wszak bez nich Decrepit Birth nie mieliby nawet nazwy), ale z drugiej powinni mieć świadomość, że Robinson do śpiewania repertuaru Nowojorczyków zupełnie się nie nadaje, co udowodnił już na koncertach, zastępując Mullena. Zbierając to wszystko do kupy, wychodzi na to, że Axis Mundi to album ze skutecznie zmarnowanym potencjałem.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: decrepitbirth.net
Udostępnij:

17 grudnia 2017

Incantation – Profane Nexus [2017]

Incantation - Profane Nexus recenzja okładka review coverOooch jakże się muzycy Incantation cieszą z ponownej współpracy z kochanym Relapse! Jak to fajnie, superancko i przytulnie – jak u babci na niedzielnym obiedzie. Problem w tym, że jeszcze piętnaście lat temu (przed wydaniem „Blasphemy”) Amerykanie wyklinali swoich rodaków, zarzucając im komercyjne zapędy, brak wsparcia i niezrozumienie dla potrzeb zespołu. A mniej oficjalnie chodziło ponoć o to, że nie zdołali ich wypromować tak mocno, jak choćby Nile czy nawet Cephalic Carnage… To było tytułem wstępu i ogólnej złośliwości, teraz słów kilka o Profane Nexus, dziesiątej płycie tej kultowej ekipy. Jak to już u Incantation często bywało, w samym stylu, w podejściu do grania nic specjalnie się nie zmieniło, natomiast po raz kolejny lekko zamieszano w proporcjach elementów składowych – jednak nie na tyle, żeby ktokolwiek mógł się poczuć zdezorientowany. Trzy lata temu, na „Dirges Of Elysium”, w przewadze był brud, syf i doomowe walce, toteż dla zachowania równowagi w przyrodzie (i w dyskografii) na Profane Nexus mocniej zaakcentowano w miarę szybkie i agresywne death’owe napierduchy. Może to i niewiele, ale właśnie dzięki takim prostym zabiegom nowy krążek ma w ogóle sens (tak globalnie), a do mnie trafia dużo lepiej/łatwiej niż poprzedni. Plusem nie do przecenienia — przynajmniej z mojej perspektywy — jest także to, że materiał jest znacznie bardziej zwięzły od „Dirges Of Elysium” — głównie dlatego, że te najwolniejsze numery są zwyczajnie krótsze — choć można było osiągnąć jeszcze lepszy efekt, wywalając nic nie wnoszący dwuminutowy ambientowy „instrumental” o przydługim tytule. Jeśli przymkniemy oko na tego dziwoląga, zostanie nam 40 minut esencji tego, z czego Incantation słynie od wieeelu lat – nieszczególnie złożony death metal z bluźnierczym przesłaniem, naturalnie zanieczyszczonym brzmieniem (ponownie odpowiada za nie Dan Swanö), wieloma chorobliwymi melodiami i bardziej niż zwykle rozwiniętymi partiami solowymi. Te dwie ostatnie kwestie mają związek z angażem — tym razem już oficjalnie — Sonny’ego Lombardozzi, który z nawiązką odwdzięczył się zespołowi za okazane zaufanie. Dobrze to słychać już w otwierającym album „Muse”. Takie posrane motywy w różnych tempach powracają jeszcze parokrotnie — choćby w „Omens To The Altar Of Onyx” czy „Messiah Nostrum” — i zawsze w podobnie zgniłym klimacie. Fajna sprawa, jednak trudno to uznać za nowość. Nie da się ukryć, że Incantation serwują tu przede wszystkim sprawdzone patenty, ale skoro jest na czym ucho zawiesić, to cóż… chyba nie ma problemu. Tym bardziej, że Profane Nexus to muzyka z charakterem – czy to w obrzydliwie ociężałym „Incorporeal Despair”, ekspresowym „Xipe Totec” czy też w końcu zachwycającym nośnym rytmem „Ancients Arise”. Amerykanie odwalili kawał dobrej robotny, mimo to nie spodziewam się, że dzięki tej płycie grono ich wielbicieli gwałtownie się powiększy.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.incantation.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

11 grudnia 2017

Septicflesh – Codex Omega [2017]

Septicflesh - Codex Omega recenzja reviewŻycie niekiedy zaskakująco szybko przynosi odpowiedzi na nurtujące nas pytania. I tak na przykład jeśli kogoś zastanawiało, kto aktualnie rządzi w symfonicznym death metalu, to po premierze Codex Omega powinien doznać objawienia – Septicflesh! Nowy materiał greckiej ekipy nie tylko jest kolejnym potwierdzeniem klasy zespołu, ale nawet sugeruje pewną zwyżkę formy — co najpewniej ma związek ze zmianą na stanowisku perkusisty — bo mamy tu do czynienia z albumem niemal na miarę „The Great Mass”. Wszystkie charakterystyczne składniki muzyki Septicflesh, których fan zespołu (w tym i ja) oczekuje od swoich ulubieńców, występują na Codex Omega często, gęsto i w znanych już konfiguracjach. To oczywiście jest bardzo satysfakcjonujące, bo człowiek nie ma prawa poczuć się zawiedziony, jednak w dużym stopniu również przewidywalne. Normalnie bym się czepiał, że to pewnie koniunkturalizm i proste zagrania pod publiczkę, ale, kurwa!, stoi za tym tak wysoki poziom kompozytorsko-wykonawczy, że traktuję to jako świadectwo ciągłego doskonalenia stylu; stylu, który już wcześniej wydawał się być doprowadzony do perfekcji. Zresztą, jak tu narzekać, kiedy przynajmniej 70% (no, może 80%, albo 85%…) materiału to potencjalne hiciory i koncertowe szlagiery – piękne, podniosłe, ciężkie i brutalne, a przy tym nadzwyczaj chwytliwe i — przy całej swojej złożoności — łatwe w odbiorze. Takich utworów nie pisze się na odpierdol. Wystarczy rzucić uchem na powalający klimatem „Portrait Of A Headless Man” (gdyby nie wierzyli w jego potęgę, nie zainwestowaliby w teledysk), zabójczo intensywne „The Gospels Of Fear” i „3rd Testament (Codex Omega)” (można je chyba rozpatrywać w kategoriach najbrutalniejszych kawałków Septicflesh ever) czy zajebiaszczo epicki i miażdżący wszystko chórami w końcówce „Enemy Of Truth”. A to tylko część atrakcji, które zespół przygotował na swoim dziesiątym wydawnictwie. Szczególnie słowa pochwały należą się Kerimowi, który tchnął w Septicflesh sporo świeżości i… pałera. Dzięki jego wysiłkom wolniejsze partie są bardziej urozmaicone, zaś te szybkie – odpowiednio dojebane. Jedyne poważniejsze zastrzeżenia mam do niekiedy zbyt irytujących wokali Sotirisa (choć mam świadomość, że bez nich z muzyki uleciałaby cząstka oryginalności) oraz paru koszmarnych fragmentów „Trinity”, które brzmią jak najbardziej wstydliwe momenty Paradise Lost. Poza tymi szczegółami Codex Omega jest naprawdę świetnie skomponowanym krążkiem. Fleshgod Apocalypse mogą się schować!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij: