Kiedy człowiek latami zasłuchuje się w muzyce takich mistrzów jak Gorguts, Cryptopsy, Martyr czy Neuraxis, to jest skłonny uwierzyć, że w Kanadzie gra się tylko wysokiej próby techniczny death metal. A potem trafia się na taki Spirit Of Rebellion, który brutalnie sprowadza delikwenta na ziemię. Nie chodzi jednak o to, że kolesie grają jakiś syf, bo nie grają, ale — patrząc na ich staż, niemłode już facjaty i koszulki zdradzające dobry gust — można by się spodziewać po nich czegoś więcej, choćby własnej tożsamości. Tymczasem panowie proponują niecałe pół godziny bardzo nieoryginalnego, bardzo zwyczajnego i totalnie przewidywalnego death metalu w typie amerykańskim, w którym czuć sporo bezpośrednich odniesień do Cannibal Corpse z przełomu wieków. Nie powiem, jak ktoś nie ma zbyt wygórowanych wymagań i nie przeszkadza mu coś niezobowiązująco hałasującego w tle, to The Enslavement Process może mu się nawet spodobać, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że u kogokolwiek ten średnio szybki i średnio brutalny krążek trafi do czołówki w rankingu ulubionych. Spirit Of Rebellion robią wszystko całkowicie poprawnie, według sprawdzonych (przez innych) schematów i pewnie z jakimś zaangażowaniem, tylko jest to straszliwie oklepane i przemielone na wszystkie sposoby. Kolesie mają niezły warsztat, brzmią spoko, a ich muzyka trzyma się kupy, jednak nie potrafią utrzymać uwagi słuchacza odpowiednio długo – już w połowie płyty można o nich zapomnieć. Trochę to przykre, ale co robić, skoro kontakt z The Enslavement Process wywołuje tyle emocji co poranna wizyta w spożywczaku. Dlatego też, z korzyścią dla portfela, raczej daruję sobie poszukiwania ich poprzednich krążków.
ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Spirit-of-Rebellion/43847391483
Po cichu liczę, że Cezar, jako Christ Agony, ma zamiar kontynuować świecką tradycję zapoczątkowaną przy okazji „Demonology”/
Czy ktoś się jeszcze jara powrotem Brutality? Wątpię. W ciągu ostatnich 15 lat Amerykanie wracali i rozpadali się już tyle razy, że stało się to po prostu nudne. Dlatego też nie mam żadnych złudzeń – jeszcze rok albo dwa i kapela znowu pójdzie z hukiem do piachu. Trzeba im jednak oddać, że tym razem należycie spięli poślady i uzbierali dość materiału, żeby starczyło na album mniej więcej długogrający. Do czasu trwania płyty jeszcze wrócę, bo nie daje mi to spokoju, ale póki co trochę staruszków pochwalę, bo nowy krążek spodobał mi się znacznie bardziej niż mógłbym przypuszczać. Muzycy Brutality za sprawą Sea Of Ignorance udowadniają, że są zespołem z charakterem i niemałym potencjałem, którego nie osłabił nawet upływający czas. Od poprzedniej płyty upłynęło, bagatela, 20 lat, jednak tej przerwy w graniu-komponowaniu zupełnie nie słychać. Sea Of Ignorance mógł powstać zaraz po „In Mourning”, a nawet i przed – i nikt by się w tym nie połapał. Innymi słowy jest to żywa skamielina; album kompletnie nie na czasie, szerokim łukiem omijający współczesne trendy, co się tyczy nie tylko muzyki, ale i produkcji. Dla Amerykanów czas się najwyraźniej zatrzymał, bo nie usłyszymy tu niczego, co by mogło wykraczać poza tamtą, zamierzchłą już, epokę. Mnie to pasuje, bo zespołów — a mam na myśli stare załogi — do tego stopnia wiernych swoim korzeniom mamy ostatnio jak na lekarstwo. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ten cały oldskul może być wynikiem pazerności i wyrachowania paru kolesi (nota bene Brutality często oskarżano o granie wyłącznie dla kasy), którzy mają dość talentu i umiejętności, żeby sprawnie powielać swoje stare patenty. Podobnie jak w przypadku Massacre trudno mi ocenić ich intencje, więc ostateczną opinię opieram tylko na muzycznej zawartości Sea Of Ignorance, a ta jest naprawdę niekiepska. Death metal w wykonaniu Brutality zawsze był zajebiście charakterystyczny i to się wcale nie zmieniło – w mig rozpoznawalna praca gitar, zróżnicowane tempa, wypieszczone solówki, porządny growl i pozbawione zbędnych wodotrysków brzmienie. No i te klasycznie zbudowane kompozycje — prawdziwa uczta dla fanów inteligentnego grania — a wśród nich kompletnie rozpieprzający „Tribute”, którym momentalnie mnie kupili. Koniecznie musicie tego posłuchać! Niestety pomiędzy autorskie kawałki wciśnięto także jeden cover… O to, że jest nie mam wielkich pretensji, coverowany zespół też jestem w stanie przełknąć, ale już fakt wybrania do przeróbki 11-minutowego „Shores In Flames” śmierdzi mi chęcią naciągnięcia płyty do przyzwoitych rozmiarów. Swoją drogą wykonanie jest poprawne, choć brzmieniowo trochę to podchodzi pod Amon Amarth… Wydaje mi się, że bardziej godnym rozwiązaniem byłoby ponowne nagranie utworów z epki „Ruins Of Humans”. Mówi się trudno. Pomimo tego zgrzytu Sea Of Ignorance i tak jest albumem, do którego chętnie się wraca.
Mam co najwyżej średnie rozeznanie w dokonaniach Fleshless, ale liznąłem ich już na tyle, żebym mógł bez wahania napisać, że z ich obfitej dyskografii (a raczej tego, co już zasłyszałem) to właśnie Hate Is Born trafia do mnie najbardziej, chociaż może akurat dla Czechów nie jest jakoś wyjątkowo reprezentatywnym materiałem. Opisywana płyta to dziesięć (plus intro) niezbyt spójnych wewnętrznie kawałków, w których pomysły na zestawienie z sobą poszczególnych elementów ocierają się nieraz o absurd, a rozmaite rozwiązania kompozycyjne w swej skrajności zwyczajnie nie trzymają się kupy. Paradoksalnie, jako całość Hate Is Born, te numery spisują się naprawdę nieźle i — jak mi się zdaje — mają niemały potencjał koncertowy, bo trochę kopią, a chwytliwości im nie brakuje. Na monotonię w każdym razie nie można narzekać. Na brzmienie i wykonanie też nie, bo w tych punktach kolesie amatorki nie odstawiają. Znaki zapytania pojawiają się dopiero na poziomie ambicji zespołu oraz idei stojącej za muzyką. Fleshless próbują na Hate Is Born dokonać niemożliwego, czyli sprawnie połączyć błyskotliwą technikę Dying Fetus z prostą łupanką w typie Six Feet Under, a brutalność Cryptopsy ze szwedzkimi melodyjkami jak z najgorszej płyty Hypocrisy. Karkołomność tych starań (dodajmy, że nieporadnych) bywa zabawna, może nawet i pocieszna, ale nie na tyle, by wkurwiać. Muzycy porwali się na coś, co ich ewidentnie przerosło, ale mimo wszystko w jakiś dziwny sposób wzbudzają sympatię u słuchacza – cuś jak Krecik. Ja wiem, że brutalni deathmetalowcy powinni wywoływać nieco inne odczucia, ale co poradzić. Przynajmniej nie są tak żenujący, jak religijni emo-blackowcy, których u nas nie brakuje. No i opanowali instrumenty na całkiem przyzwoitym poziomie.