Nie sądziłem, że Sakis będzie w stanie mnie jeszcze czymkolwiek zaskoczyć… No i cóż, nie zaskoczył. Serio, po Rotting Christ nie należy się już raczej spodziewać — ani od nich wymagać — niczego ponad to, co z umiarkowanym powodzeniem klepią od prawie dekady. Nie ma w tym nic specjalnie odkrywczego, ale może to i nawet lepiej, wszak ostatnia duża niespodzianka w ich wykonaniu to „Aealo” – a mnie ciągle trzącha, gdy słucham tej płyty. The Heretics takich wstrząsów nie wywołuje, bo nie zawiera żadnych niepotrzebnych dodatków ani niezrozumiałych eksperymentów. Żeby była jasność – takich zrozumiałych także nie; w ogóle niczego do dorobku Greków nie wnosi, chyba że w kwestiach lirycznych, ale to akurat na odbiór płyty nie ma najmniejszego wpływu. W tych dziesięciu utworach mamy do czynienia jedynie ze sprawdzonymi (wielokrotnie) schematami, dość przewidywalnymi strukturami i znajomą atmosferą: dużo tu chórów, deklamacji, marszowego tempa i charakterystycznych melodyjnych riffów – taki Rotting Christ z czterech ostatnich albumów w pigułce. Szczęśliwie dla ewentualnych słuchaczy, owa piguła nie jest zbyt duża, więc łyknięcie jej za jednym zamachem nie powinno nikomu nastręczać problemów. Nade wszystko dlatego, że The Heretics wydaje mi się najbardziej strawnym i przekonywającym krążkiem Greków od czasu „Theogonia”, choć jeśli chodzi o ogólny poziom, to oczywiście nie ma do niego startu. Niemniej jednak jest tu przynajmniej kilka kawałków, które zasługują na uwagę i które, jak sądzę, powinny na dłużej zagościć w setliście zespołu. Ja polecam zwłaszcza „Vetryl Zlye” (takiego Rotting Christ mogę słuchać zawsze, nawet ten damski wokal mi podchodzi) oraz spory zestaw utworów z umiejętnie wplecionym mantrowaniem: „The New Messiah”, „The Voice Of The Universe”, „Dies Irae”, „Fire, God And Fear” i „Hallowed Be Thy Name” (wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z Iron Maiden), spośród których ten ostatni jest szczególnie posępny, jednowymiarowy i w ogóle się nie rozkręca. Właśnie dzięki takim numerom można ostrożnie założyć, że w przyszłości The Heretics będzie trafiać do odtwarzacza znacznie częściej niż trzy poprzedzające go płyty.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com
inne płyty tego wykonawcy:
Rok 2018 upłyną nam w kraju pod znakiem nieco na siłę nakręcanego hype’u na punkcie Rotheads. Kwartet z Bukaresztu odpowiedzialny za
Aż 9 długich lat zajęło muzykom Lividity przygotowanie nowego krążka. Krążka, który chociaż nie jest najlepszym w ich karierze, w tym właśnie momencie jest światu niezmiernie potrzebny. Amerykanie ze swoim humanitarnym przesłaniem „Kill Then Fuck” jawią mi się teraz jako ostoja normalności i zdroworozsądkowa odpowiedź na bzdurne zjawiska scenowe typu feministyczny death metal. Gdzie polityczna poprawność, parytety i mizandria wpieprzają się drzwiami i oknami, tam Lividity kierują firmowy humor, czystą pogardę, wywieszone fujary oraz… blasty. Perverseverance od strony technicznej jest materiałem prostszym i mniej wyszukanym niż dwa poprzednie, jednak w ogóle nie ustępuje im pod względem jebnięcia. Nie wiem czy to zasługa łykanej potajemnie viagry, ale w tej kwestii Amerykanie nie wymiękają – grają ciężko, brutalnie i dość szybko, więc pomimo sporej przerwy wydawniczej ciągle należy im się zaszczytne miejsce w gronie zboków z Gorgasm, Prostitute Disfigurement czy Broken Hope. Płyta jest stosunkowo krótka (zwłaszcza kiedy obedrzemy ją z wesołych sampli), cztery numery przelatują wręcz ekspresowo (każdy poniżej 2 minut), więc na pierwszy rzut ucha całość może wydawać się nieco zbyt jednowymiarowa, ale to tylko pozory. Lividity upchnęli na Perverseverance dość urozmaiceń — oczywiście w ramach klasycznego brutalnego death metalu — żeby nie powiewało nudą ani zdradą ideałów. Naturalnie nie mamy tu do czynienia z materiałem, który jest w stanie czymkolwiek zaskoczyć, bo ekipa Dave’a Kiblera korzysta wyłącznie ze sprawdzonych i — co tu ukrywać — typowych dla gatunku zagrywek. Lividity doskonale znają swój fach, produkcję mają masywną jak nigdy wcześniej, więc nie ma opcji, żeby takim graniem zawiedli oczekiwania swoich zwolenników. Mnie nie zawiedli, w związku z czym uznaję Perverseverance za kolejną dobrą płytę w ich dorobku.