29 maja 2014

Fleshgrind – Murder Without End [2003]

Fleshgrind - Murder Without End recenzja okładka review coverBrutale z Fleshgrind w swojej, że tak zażartuję, karierze wiele nie osiągnęli. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że ich największym sukcesem było podłapanie kontraktu z Century Media – pal już licho, że w ramach krótkotrwałej mody na mocny death metal. Najważniejsze, że krążek — który okazał się ich ostatnim — zmajstrowali po swojemu, bez puszczania oka do typowej klienteli tej niemieckiej stajni. Bo co my tu mamy? Mocny, ciężarny, podparty solidną techniką i porządnym brzmieniem death metal z dopiskiem „brutal”. Murder Without End to muzyka utrzymana w klimacie bogów gatunku i oczywiście poprzednich płyt Fleshgrind, z tym że jeszcze bardziej wpadająca w ucho i sprawiająca dużo perwersyjnej radości. Dziewięć premierowych kawałków oraz nagrany na nowo numer z pierwszej demówki o absolutnie niewinnym tytule „Holy Pedophile” może służyć za przykład świetnie zrealizowanego, a zarazem najbardziej typowego łomotu w amerykańskim stylu – jest tu blastowanie (choć nie z tych imponujących), obowiązkowy groove, trochę technicznych gitar i ogólna miazga. Ponadto wspomniany rimejk wprowadza powiew oldskula z Cannibal Coprse, Broken Hope i Suffocation w tle. Owa typowość może dla niektórych stanowić poważny minus – kolejne wałki na Murder Without End, pomimo fajnych riffów i naprawdę dobrego ich przepływu przez 35 minut, stosunkowo niewiele się od siebie różnią, brakuje w nich większego urozmaicenia (na wzór „Displayed Decay”), toteż wszystko może się zlać w jedną, krwawą napierdalankę. Mnie to zbytnio nie przeszkadza, ale faktem jest, że o garść solówek Fleshgrind mogli się postarać, choćby zapraszając w gości jakiegoś miotacza. Kilka fragmentów aż się prosi o moment szybszego przebierania paluchami po gryfie, a tam nic, jeno łomot. Z jednej strony taka to specyfika stylu, a z drugiej również młócący w jego ramach Gorgasm potrafił te białe plamy skutecznie zagospodarować. Tyle narzekań, teraz czas na najjaśniejszy — jak dla mnie — punkt tego albumu/zespołu – przejmujące wokale i odpowiadający za nie Rich Lipscomb. Na death’owym poletku naprawdę nie ma zbyt wielu wokalistów o równie szerokiej skali bulgotu, którzy przy okazji potrafiliby swoimi partiami tak pięknie zdynamizować muzykę. Ba! Chłop w ten sposób wpływa nawet na chwytliwość Murder Without End. To jest kurwa talent! Nie ukrywam, że końcowa ocena albumu to w znacznej mierze zasługa Lipscomba; bez niego musiałbym urwać nawet ze dwa oczka.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

0 comments:

Prześlij komentarz