Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2000. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2000. Pokaż wszystkie posty

7 listopada 2023

Apocalyptica – Cult [2000]

Apocalyptica - Cult recenzja reviewUwielbiam muzykę klasyczną. Zaczęło się od seksownej Azjatki Vanessa Mae (polecam użyć googleimage). Zakochałem się w Schubercie, Czajkowskim, Mozarcie (choć on robił tylko covery), Beethovenie (ale to był przechuj, najlepsze rzeczy robił jak stracił słuch), Chopinie, Vivaldim i tak kurwa dalej. Chopin to w ogóle klasyk, jeśli chodzi o nasz klimat, czyli smutny fortepian we wszystkim.

Promowanie muzyki poważnej w tak trudnym gatunku jak Metal to banał, bo to jest ta sama muzyka tak naprawdę, tylko my lubimy walić gitarami, zamiast pierdołami. Weź chłopie puść sobie Mayhem, Burzum, Marduk, Immortal. Morbid Angel, Deicide, Pestilence, Death, Atheist, Sadus, Dark Angel i puść wyżej wymienonych. To jest to samo. Te same przejścia, ten sam rytm, melodie.

Ale jest problem. Może i jestem kurde intelygentny i może wiem o co kaman, ale czy inni ludzie wiedzom? I tak sobie słucham głównego bohatera recenzji i jestem wkurwiony. Słynni bohaterzy, co to kowerowali Metallicę (no naprawdę wielki wyczyn), ale nigdy nic nie stworzyli czegoś od SIEBIE.

To jest marnotrawstwo talentu, bo potrafią zrobić naprawdę dobrą sztukę. „Hope” czy „Path” to jest dobry przykład tego, CZYM może być muzyka klasyczna, to są doznania, jakich nigdy nie poznasz gdzie indziej, ale to jest wszystko za mało. Weźmy losową płytę metalową. „Father Befouled”, „Occulsed”, „Gruesome”, „Skeletal Remains”, „Faceless Burial”, „Hath”. Itp itd. One mają ten sam talent i są techniczne, ale idą dużo dalej niż muzyka klasyczna.

Na pewnym etapie, muzyka Metalowa przewyższa muzykę klasyczną, bo ma więcej zmian, przejść i riffów. Ale nie stara się nikomu podobać. Po prostu istnieje i nie czeka na żadnego odbiorcę. Trochę jak smród w windzie, co to przeszkadza, ale nikt nie podniesie.

Ale, sęk w tym, że jak zjebię tą płytę, to zniechęcę ludzi do muzyki klasycznej i nikt nie sięgnie po Schuberta. Z drugiej strony, jako że wiem o co chodzi, to trudno mi być w podziwie nad tym, co usłyszałem od strony Apocalipticy. Zwłaszcza, że jest to niewykorzystany potencjał.

Cieszę się, że przestano promować taką muzykę na siłę, co nie znaczy, że jestem zadowolony z braku muzyki klasycznej w ogóle. To trzeba promować, ale warto byłoby nie bać się dobrych zespołów technicznie. Skoro takie gówno jak Amputated umiało zrobić piosenkę z gwiazdami Pop, to dlaczego Monstrosity nie miałoby zrobić czegoś, co by rozwaliło mózg.

Ale do tego trzeba odpowiedniej zachęty. Ta płyta, którą posiadam, jest moim niechlubnym początkiem, więc może przynajmniej zrobiła tyle dobrego, że wgryzłem się w coś mocniejszego. Ale naprawdę, puśćcie sobie Bacha, Handela, Haydna – tam jest w chuj więcej Metalu niż w samym Black Sabbath, Bathory, Celtic Forst, Judas Priest czy Metallice.


ocena: 4/10
mutant
oficjalna strona: www.apocalyptica.com
Udostępnij:

26 września 2023

Necrodeath – Mater Of All Evil [2000]

Necrodeath - Mater Of All Evil recenzja reviewLegendarny włoski Necrodeath można zaliczyć do tzw. „pionierów” gatunku zwanego Death Metalem, choć w ich przypadku chciałoby się rzec, że Black/Thrash. Niezależnie od tego jak chcemy się jednak zapatrywać, jest to klasyczne podejście do grania, hołdujące epoce lat ’80, niżli nowszym trendom.

Trzeci album tejże formacji wyszedł niemalże dekadę od poprzednika i właściwie należy go traktować jako drugi debiut, który zapoczątkował tą właściwą karierę dla Necrodeath. Ze starego składu został gitarzysta i perkusista, natomiast na wokal został wzięty pałkarz Black Metalowej Opery IX. „Flegias”, bo taki ma pseudonim ten pan, wiernie trzyma się swego ukochanego Blackowego stylu przy wykonywaniu wokalu, czyli skrzeczy. I choć przyznam, że niekonieczne jest to moja bajka, to łatwo można się przyzwyczaić, zwłaszcza że facet stara się różnicować swoje partie wokalne i jakoś je urozmaicać (również i growlem). Zresztą, oryginalny wokalista też zaciągał blackowo, więc tym bardziej nie ma się czego czepiać.

Materiał brzmi bardzo świeżo, mimo iż jego fundamentem jest zapomniany, poczciwy Death/Thrash przypominający Exodus, Kreator, Possessed czy nawet wczesną twórczość Schuldinera. Utwory nie starają się być nadmiernie skomplikowane, ale korzystają z różnych sztuczek, dla wywołania pewnego okultystyczno-aksamitnego klimatu, jak np. akustyczne wstawki. Co prawda, grupa nieco nadużywa pewien typ atmosferycznego riffu w niemalże każdym tracku, co niestety sprawia, że przy pierwszych odsłuchach muza się nieco zlewa w jedną całość. I dopiero przy bliższym poznaniu poszczególne numery nabierają nieco rumieńców.

Mamy więc dwa konkretne ciosy na początek, śpiewno-melodyjny „Black Soul”, potem hit w postaci „Hate and Scorn” będący wizytówką płyty, a po nim odrestaurowany staroć w postaci „Iconoclast”, jeszcze z okresu demówek, a odpowiednio unowocześniony pompą. Druga połowa płyty troszeczkę ustępuje szybkości na rzecz rytualnego charakteru muzyki, jak przy „Void of Naxir” lub „At the Roots of Evil”, ale nie brakuje również i kombinowanych riffów (tu z kolei upomina się o uwagę „Experiment in Terror”). Ostatnie dwa numery są też chyba najwolniejsze, przynajmniej w porównaniu do reszty zawartości.

Na pewno duży wpływ na to, że mi się to osobiście podoba jest fakt, że najważniejszym składnikiem grania jest tutaj zdecydowanie Thrash Metal – gatunek, od którego zaczynałem i który darzę specjalnym względem, nawet jeśli wyrosłem na niedobrego maniaka. Jeśli więc chcecie czegoś retro, ale ze sporą aurą tajemniczości i mroku, to jak najbardziej zachęcam – zabawa gwarantowana.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Necrodeath/66524749485
Udostępnij:

26 kwietnia 2023

Sunrise – Child Of Eternity [2000]

Sunrise - Child Of Eternity recenzja reviewDzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…

Child Of Eternity to świadectwo rozwoju, wysokich umiejętności oraz odwagi Sunrise. Materiał z jednej strony w dojrzały sposób kontynuuje wątki z „Generation Of Sleepwalkers”, z drugiej zaś znacząco się od niego różni i wprowadza kilka zupełnie nowych elementów. Zespół skorygował styl i wprowadził do niego więcej elementów melodyjnego death metalu (Carcass, At The Gates, Eucharist), nie rezygnując przy tym z hardcore’owego trzonu, stąd też album jest nieco szybszy od poprzedniego (blastów nie uświadczymy), bardziej różnorodny, wyrazisty, ciekawiej zaaranżowany oraz łatwiejszy w odbiorze. Ogromne wrażenie robi to, jak chłopaki zarządzają kontrastami i dynamiką utworów – dzięki doskonale wyważonym zmianom tempa i nastroju na Child Of Eternity nie ma mowy o przestojach czy nudzie. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane zobaczyć Sunrise na żywo, bo breakdowny w „Cursed” (absolutnie genialny numer!) czy zwłaszcza „Last Gours Of Torment” urywają łeb przy samej dupie.

Na Child Of Eternity każdy kawałek ma swój indywidualny charakter, odróżnia się od pozostałych, a mimo to całość jest spójna, nawet, gdy na pierwszy rzut ucha może sprawiać inne wrażenie. Z każdego też bije świeżość, czysta energia (no, tu jest jeden wyjątek), zaangażowanie (wystarczy się wsłuchać w świetne wokale Patryka) i duży ładunek emocjonalny. Album brzmi zajebiście szczerze i autentycznie (Jacek Regulski wycisnął z Sunrise wszystko co najlepsze) i na pewno jest to jeden głównych z powodów, dla których do tej płyty wraca się tak chętnie i tak często.

Wspomniałem wcześniej o odwadze Sunrise. Zespół w kilku miejscach zaryzykował — czy to wrzucając akustyczną miniaturę przed jeden z najbardziej agresywnych numerów, czy podkładając klawisze pod wściekle piłujące riffy w „Legacy” — i wyszedł z tych prób/eksperymentów obronną ręką, bo koniec końców te zabiegi uczyniły Child Of Eternity dziełem bardziej wielowymiarowym.

Minusy… Pierwszy i ostatni widać zaraz po wrzuceniu płyty do strugary – całość (sześć regularnych utworów i miniatura) trwa zaledwie 25 minut, a zatem jest jeszcze krótsza od krótkiego przecież debiutu. Z tego też względu krążek jest często traktowany jako zwykła epka/zapchajdziura, podczas gdy mamy do czynienia z pełnowartościowym wydawnictwem (co chłopaki sami podkreślali w wywiadach).

Jeśli nie wynikało to dostatecznie jasno z powyższego tekstu, to spróbuję tak: Child Of Eternity to fantastyczny, w dodatku pionierski (bo terminy metalcore/deathcore były u nas praktycznie nieznane, w dodatku znaczyły co innego niż obecnie) i zajebiście angażujący materiał, który w Polsce nie ma sobie równych. Albo jeszcze inaczej: to najlepsza płyta z melodyjnym death metalem (w wielkim uproszczeniu), jaka powstała w tym kraju.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

27 marca 2023

Warhammer – The Doom Messiah [2000]

Warhammer - The Doom Messiah recenzja reviewIstnieje pewne tabu, jeśli chodzi o plagiatowanie… ups, znaczy „inspirowanie” się daną grupą. Nikt nie widzi problemu w tym, że ktoś na bezczela zżyna od CC, Slayer, albo Suffocation, ale z jakiegoś powodu kalkowanie Hellhammera jest bardzo niu niu niu niedobre, wręcz źle widziane w Metalowym światku. Po części na pewno wpływ ma na to status legendy, ale pewnie jest to przede wszystkim odbierane jako sztuczna próba grania amatorskiego, w celu bycia „kvlt”.

I przyznam się szczerze bez bicia, że zrozumienie, o co chodziło Frankowi Krynojewskiemu (frontman) nie jest wcale takie proste i zajęło mi trochę czasu. Prawdą też jest, że nie ma z drugiej strony AŻ TAK WIELE klonów Hellhammer, bynajmniej nie na tyle, żeby z tego powodu wytaczać jakieś działa. A i zawsze dobrze jest też posłuchać sobie jakiegoś prostszego Metalu przy piwku.

Niekoniecznie może trzeba znać całą dyskografię Warhammera i długo zastanawiałem się, który album polecić i stwierdziłem, że ich trzecie podejście, The Doom Messiah, jest wg mnie ich najlepszym. Już otwierający „Remorseless Wargrinder” potrafi przypomnieć, za co się kocha ten gatunek i ma dość dużo pokładów energii, aby skopać dupy różnej maści pozerom. Reszta płyty składa się z podobnych, krótkich tracków, tak w granicach 3 minut, za wyjątkiem środka, gdzie dostajemy dwie 5/6-minutówki. Przyznam, że jak na odgrzewane patenty, to udaje się utrzymać uwagę słuchacza i nie zanudzić go w ciągu 37-minut trwania płyty.

Sam Franek nigdy nie był specjalnie zadowolony z efektów końcowych, jako że chciał dosłownie zrobić kopię 1:1 swojej ukochanej muzyki, nawet męcząc Toma Warriora mailami o info odnośnie sprzętu, jakiego używał. Jednakże wbrew zamierzeniom, Warhammer zachował szczątki własnej odrębności i charakteru. Warto więc dać szansę temu projektowi na zasadzie rekreacji i relaksu.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathDoomBrigade

podobne płyty:

Udostępnij:

18 marca 2023

Severe Torture – Feasting On Blood [2000]

Severe Torture - Feasting On Blood recenzja reviewSevere Torture nie potrzebowali dużo czasu, żeby za sprawą jednej demówki i dużej aktywności koncertowej wyrobić sobie niezłą renomę na scenie. Ugruntowali ją wydanym ledwie trzy lata po założeniu kapeli debiutem, za sprawą którego szturmem wdarli się do czołówki holenderskiego death metalu, w wadze ciężkiej detronizując nawet Sinister. Przy okazji to właśnie oni, wespół z Houwitser i Centurian, zapoczątkowali w Niderlandach wysyp młodych gniewnych, którzy za nic mieli rodzime (czy ogólniej – europejskie) wzorce, a główne inspiracje czerpali od kapel zza oceanu.

Na przełomie wieków debiutanci dysponujący niezłą techniką i przyzwoitym brzmieniem byli w zasadzie już normą, a mimo to poziom, z jakiego wystartowali Severe Torture, robił wrażenie. W ciągu 34 minut Feasting On Blood Holendrzy nie odstawiają fuszerki i w żaden sposób nie zdradzają oznak młodzieńczego wieku, z wyjątkiem jednej – zapatrzenia w idoli. W muzyce zespołu nie brakuje mniejszych lub większych wpływów Malevolent Creation, Immolation czy wczesnego Sinister, ale wszystkie one stają się nieistotne w kontekście tego, ile zaczerpnęli od Cannibal Corpse.

Nie popadając w przesadę, Severe Torture można w skrócie określić jako solidnie przyspieszony, zbrutalizowany i trochę mniej techniczny Cannibal Corpse. Młodzi Holendrzy podpatrzyli (dosłownie – basman brał lekcje u Webstera) u Amerykanów praktycznie wszystko, co najlepsze i przerobili to na swoją modłę, dbając o jak największą intensywność. Podkręcili nawet przekaz, dorzucając do tematyki gore trochę wątków antychrześcijańskich. Dzięki temu Feasting On Blood to esencja krwistego death metalu korzeniami tkwiącego w starej szkole. Tu nie ma miejsca na ozdobniki, nowoczesność na siłę, progresywne pasaże czy czytelne wokale – nic z tych rzeczy. Choć trzeba uczciwie przyznać, że trafiają się tu numery szczątkowo chwytliwe, z jakimiś ochłapami melodii w riffach czy wolniejszym tempem. Moim zdecydowanym faworytem jest „Decomposing Bitch” – najdłuższy, najbardziej złożony i najciekawiej zaaranżowany. W tym kawałku Severe Torture pokazują pełnię swoich możliwości oraz to, że stać ich na mniej oczywiste rozwiązania.

Podstawowa obiektywna wada Feasting On Blood, a więc ogromne podobieństwo do Cannibal Corpse, dla części słuchaczy może być nawet zaletą, wszak fanów Amerykanów nie brakuje, ale… Debiutujący Severe Torture stworzyli świetnie zrealizowany i bezbłędnie zagrany materiał, ale odbyło się to kosztem własnej tożsamości. Wysoki poziom muzyczny (zwróćcie uwagę chociażby na bardzo aktywny i wyraźny bas) czy totalnie brutalny bulgot nie zmieniają tego, że Feasting On Blood z oryginalnością nie ma nic wspólnego.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 stycznia 2023

HatePlow – The Only Law Is Survival [2000]

HatePlow - The Only Law Is Survival recenzja reviewDobry sequel, to taki, gdzie zespół wykorzystuje swoje nabyte doświadczenie, myśli nad tym co wyszło im dobrze, a co źle, robi drobne korekty i zwiększa swój budżet, aby zaprezentować swoją wizję w pełnej krasie. Nie Hateplow. Ci panowie stwierdzili, że tym razem uwydatnią mocniej wpływy Grindcore’u i przyśpieszą tempo.

Przed Kyle Simonsem wciąż czekały 2 lata, zanim w końcu zagrowlował na płycie Malevolent Creation. Na perkusji zagrał tym razem ze wszech miar utalentowany Dave Culross, a na basie Doug Humlack (z Hibernus Mortus). Reszta, czyli Barrett + Fasciana bez zmian i wciąż na poziomie.

Spotykamy się ze zdecydowanie większą siłą rażenia, bez udziwnień i dodatków. Od początku do końca dostarczany jest Deathgrind wysokiej klasy. Ponownie jak poprzednio, płyta zaczyna pokazywać swój charakter gdzieś od połowy, czyli 6 tracku. Na wyróżnienie zasługuje najdłuższa piosenka na płycie, „Incarcerated” (4 minuty), z wyrazistym momentem przewodnim i słodziutkim basowym intrem. Większość płyty jest jednak wypełniona krótszymi i prostszymi ciosami.

Na specjalną uwagę zasługują też bardzo dobrze napisane liryki, z moim faworytem „Should I Care?” na czele (polecam przeczytać). Mniej uwagi jest tym razem poświęcone perwersjom, a więcej szarej codzienności i wyalienowaniu. Mało który zespół potrafił tak trafnie dobrać słowa i streścić dosadnie bolączki współczesnego świata pełnego egoizmu i hipokryzji.

Całościowo album jest krótki, bo niecałe 35 minut, czyli w sam raz, żeby nasycić, a jednocześnie nie przedobrzyć. Ogólnie oceniam ten twór ciutek niżej niż debiut Hateplow, ale to wciąż jest muzyka godna uwagi i warto poświęcić troszkę więcej czasu, aby należycie docenić kompozycje.

CIEKAWOSTKA:
  • Przy wykonywaniu „Fuck the Millenium” na koncertach zespół używał efektu, który zniekształcał lekko głos na bardziej komputerowy i metaliczny.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hateplow/148381971849699

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 października 2022

Gorerotted – Mutilated In Minutes [2000]

Gorerotted - Mutilated In Minutes recenzja reviewKońcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.

Mutilated In Minutes to płyta, która mogła tchnąć nieco świeżości w angielską scenę, a przynajmniej trochę rozruszać, choć tak naprawdę sama niczego nowego nie przynosiła; chodziło o podejście do grania. Gorerotted zasuwali łatwy w odbiorze grindujący death metal pod „dwójkę” Carcass doprawiony klasyczną mielonką spod znaku pierwszych płyt Cannibal Corpse oraz punkowym feelingiem, chociaż sami o sobie mówili, że to „street metal”. Niezależnie jednak od etykietek, chodzi o muzykę podaną może i dość profesjonalnie (co się tyczy zarówno wykonania, jak i brzmienia), ale na luzie, bez napinki czy chęci zmieniania świata. To wprost niepojęte, że nawet nie chce im się walczyć o chwałę Szatana i zagładę chrześcijaństwa.

Materiał Gorerotted powinien stanowić niezły kąsek dla fanów Exhumed, Haemorrhage czy Impaled, mimo iż w sensie ogólnym jest od nich mniej ekstremalny i jednorodny. Mutilated In Minutes to zasady szybkie i proste granie, co jednak nie oznacza, że czasem zespół nie pozwala sobie na jakiś zakręcony czy bardziej techniczny riff, co najlepiej słychać w „Gagged, Shagged, Bodybagged”. Anglicy wbrew pozorom nie klepią przez 9 kawałków na jedno kopyto – starają się unikać monotonii, wprowadzają gdzieniegdzie zwolnienia albo odrobinę melodii – niby niewiele, ale to się sprawdza. W ten sposób 26-minutowa płyta przelatuje raz-dwa.

Największym, w dodatku trochę naciąganym problemem debiutu Gorerotted jest oczywiście otoczka – komiksowa zabawna/żenująca oprawa graficzna oraz głupawe tytuły i teksty utworów. Tyle wystarczyło, żeby odstraszyć potencjalnych słuchaczy, choć to, co widać na Mutilated In Minutes wcale znacząco nie odbiega od grafik wykorzystywanych przez inne kapele. Nieważne, że za tym kryje się cacana muzyka. Jeśli jednak to was razi, sięgnijcie po reedycję – koncept w zasadzie jest ten sam, ale podany w kolorze stracił na szczegółowości.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorerottedofficial
Udostępnij:

17 sierpnia 2018

Hypocrisy – Into The Abyss [2000]

Hypocrisy - Into The Abyss recenzja okładka review coverNa Into The Abyss Hypocrisy zrobili coś, czego nikt się po nich nie spodziewał, w każdym razie nikt o zdrowych zmysłach – wrócili do brutalnego grania, czym przynajmniej częściowo zatarli paskudne wrażenie pozostawione przez „Hypocrisy”. Poprzedni krążek był straszliwie męczącym melodyjnym klocem, który trudno było dosłuchać do końca, zaś wszystkie dobre riffy można było tam policzyć na palcach jednej ręki. Co ciekawe, czego do dziś nie potrafię pojąć, w niektórych kręgach uchodził za genialny. Na Into The Abyss Szwedzi nawet nie próbują do niego nawiązać i od pierwszych sekund „Legions Descend” napieprzają jak… jak w sumie nigdy. Mamy tu do czynienia z surowo brzmiącym szwedzkim death metalem, jakiego pełno było na początku lat 90. i jaki bohaterowie tej recenzji sami próbowali łoić na pierwszych płytach. W dodatku całość polano sosem amerykańskim, więc nie raz i nie dwa zalatuje tu wczesnym Deicide. Muzyka jest szybka, agresywna, a momentami nawet nieokrzesana – zaskakująca. Po kilku minutach tej terapii szokowej do uszu zaczynają docierać również patenty charakterystyczne dla późniejszych albumów zespołu, jednak wciąż podane na ostro, bez pitolenia. Prawdziwa chwila wytchnienia (albo podniety, zależy jak spojrzeć) pojawia się dopiero przy fantastycznym „Fire In The Sky”, który pięknie nawiązuje do epickich opusów z „Abducted” i „The Final Chapter”. Melodie, wokale Petera, klimat, nawet tekst – wszystko najlepsze z najlepszych! Chwytliwość tego kawałka powala, a orkiestracja w połowie sprawia, że ciarki chodzą po plechach. Dla mnie to kwintesencja stylu Hypocrisy i największy hajlajt Into The Abyss. Nic dziwnego, że numer na stałe trafił do setlisty zespołu. Później mamy jeszcze mały przekładaniec utworów szybkich i brutalnych („Total Eclipse”, „Sodomized”) z nieco bardziej stonowanymi. Do tych drugich należy zaliczyć kończący album „Deathrow (No Regrets)”, który choć niezaprzeczalnie ciężki, dołującym nastrojem jednoznacznie przypomina „Slippin’ Away”. Hypocrisy pokazali tym krążkiem, że jak chcą, to potrafią zagrać ostro i dość nieprzewidywalnie. Szwedzi zgrabnie wyważyli tu proporcje między surowym napieprzaniem a klimatem i melodią, więc 42 minuty Into The Abyss mijają niepostrzeżenie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hypocrisy.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 listopada 2015

Cannibal Corpse – Live Cannibalism [2000]

Cannibal Corpse - Live Cannibalism recenzja reviewKażdy, kto choć raz był świadkiem występu Kanibali — a takich na świecie paru by się znalazło — wie, że ten zespół to prawdziwie zabójcza machina, która od dawna poważnie traktuje swoją robotę i w żadnym aspekcie fuszery nie odwala. Natomiast ci, którzy z różnych powodów nigdy nie uczestniczyli w takiej kaźni, mogą sobie sięgnąć po płytkę o wiele mówiącym tytule Live Cannibalism. Materiał spełnia podwójne zadanie, bo z jednej strony pokazuje killerski potencjał Cannibal Corpse w warunkach scenicznych, a z drugiej jest solidnym i dość wyczerpującym (65 minut) debestofem. Żaden ze studyjnych albumów nie został potraktowany po macoszemu, dzięki czemu setlista zwyczajnie pęka w szwach od hiciorów największego kalibru, że wspomnę tylko o „A Skull Full Of Maggots”, „Covered With Sores”, „Hammer Smashed Face”, „Fucked With A Knife”, „Perverse Suffering”, „I Will Kill You” i „Blowtorch Slaughter”. Tak na dobrą sprawę w zestawie brakuje mi jedynie „Sentenced To Burn”, ale to nie jest wielki powód do narzekań, bo humor poprawia spora reprezentacja znakomitego „Bloodthirst”. Brzmieniowo Live Cannibalism jest autentycznym wypasem (ciężar i selektywność godna pozazdroszczenia), ale to już zasługa doświadczenia i umiejętności zespołu oraz współpracującej z nim ekipy, bo w studiu panowie ograniczyli się do niezbędnego mixu i masteringu. Zero dogrywek i żenującego czyszczenia śladów! Taaak, takiej koncertówki można słuchać z przyjemnością, bo atmosfera obu występów (z Milwaukee i Indianapolis) została wiernie przeniesiona na płytę: są fajne zapowiedzi Corpsegrindera, jest żywo reagująca publika, muzykom zdarzają się pewne pomyłki, ale przede wszystkim jest tu surowa moc – bezpośrednie jebnięcie od początku do końca w wykonaniu prawdziwych profesjonalistów. Nie bez przyczyny Cannibal Corpse dorobili się statusu jednej z największych kapel w death metalu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 sierpnia 2014

Devin Townsend – Physicist [2000]

Devin Townsend – Physicist recenzja okładka review coverKolejny, jeszcze nie fantastyczny, ale na pewno całkiem udany, krążek kanadyjskiego wizjonera tym razem stawia na szybkość i dziką jazdę bez trzymanki. O ile dobrze kojarzę (a kojarzę całkiem, całkiem) tak bezpośredniego, nie bawiącego się w podchody krążka w dyskografii artysty nie było ani wcześniej, ani później, wiec powinni się nim szczególnie zainteresować fani bardziej punkowo-thrashowej strony Devina. Zawiedzeni będą natomiast ci, którzy w Devinie najbardziej cenią melodie i pojechane, surrealistyczne klimaty; na szczęście nie całkowicie zawiedzeni. Krążek rozpoczynają dwa, dość zwarte, głośne jak diabli i równie intensywne „Namaste” oraz „Victim”. Utrzymane w ekspresowym tempie, nieco industrialnie brzmiące raczej nie należą do najlepszych kompozycji albumu, tym bardziej, że są dość do siebie podobne. Kolejny utwór „Material” to zwrot w stronę melodii i bardziej rockowej części jestestwa. Naprawdę można się pobujać, nawet ponucić pod nosem. Pomimo całej swojej melodyjności i pozytywnego wydźwięku, nie jest jednak zbyt cukierkowy, więc wchodzi lepiej niż dobrze. Następny w kolejności – „Kingdom” – najłatwiej chyba opisać jako połączenie wcześniejszych ekstremów – jest bowiem bardziej melodyjny i zróżnicowany niż dwa pierwsze numery, a jednoczenie szybszy niż „Material”. Pod względem proporcji zdecydowanie jeden z lepiej skomponowanych kawałków na Physicist. Pewne problemy mam za to z „Death”, nie ze względu na jego proweniencję, bo kawałek jest kurewsko intensywny, mocno elektroniczny i dziki, ale problemy z jego przetrawieniem. Nie wchodzi mi, męczy i irytuje, aczkolwiek od strony technicznej zrobiony jest całkiem porządnie. Na szczęście kawałek jest raczej krótki i kończy się nim na dobre szlag mnie trafia. Po nim następuje krótka, w większości instrumentalna, miniatura, która ma w sobie wszystkie cechy rozwiniętego stylu muzyka. Zaraz po niej kolejny szybki numer, trochę jednak bardziej urozmaicony, z większą ilością zmian tempa i ciekawszymi aranżacjami. „The Complex” znowu bierze na warsztat melodie i jest obok „Kingdom” jednym z ciekawiej przygotowanych utworów. Końcówka albumu trochę spowalnia i większy nacisk kładzie na aranżacje, zróżnicowanie i typowe dla rozwiniętego stylu rozległe pejzaże. Ostatnią pozycją na płycie jest „Forgotten” będąca wariacją na temat jednego z kawałków z poprzedniej płyty Devina. Jako że dla mnie Devin to przede wszystkim awangarda i kompozycyjne jechanie po bandzie, Physicist trochę mnie nudzi. Niemal połowa albumu jest spokojnie pomijalna bez straty, a w sumie nawet z zyskiem, dla całości. Nie można oczywiście nie docenić dwojącego się i trojącego Gene Holgana, który nakurwia jak opętany, ale to trochę za mało, by jakąś większą radość odnaleźć w tych pędzących na złamanie karku numerach. I mimo iż spora część albumu wchodzi naprawdę dobrze, tych kilka pozycji potrafi trochę rozczarować. Dlatego sprawiedliwie idzie siódemka.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 kwietnia 2014

Immolation – Close To A World Below [2000]

Immolation - Close To A World Below recenzja okładka review coverImmolation to potęga! Tylko jakaś dziwna… Po 12 latach mordowania dźwiękiem (nie licząc czasów Rigor Mortis) Close To A World Below to dopiero czwarty album w ich dorobku. Ale za to jaki! Po prostu, kurwa, najlepszy! Poprzez zagęszczenie partii wszystkich instrumentów, wypieszczone brzmienie i infernalne wokale Nowojorczycy generują imponujący soniczny chaos, w którym zwykli zjadacze chleba (w tym miłośnicy „death metalu” typu In Flames czy Wintersun) nijak się nie połapią. Najniezwyklejsze jest jednak to, że przez 42 minuty tego wybitnego krążka rzeczony chaos jest ciągle pod ich kontrolą. Zespół posługuje się nim z chirurgiczną precyzją, by osiągnąć końcowy cel swej ideologicznej krucjaty – obalić mit chrześcijaństwa! Po kilkudziesięciu sekundach bzyczącej rozbiegówki i znanych skądinąd słowach „Didn’t you say Jesus was coming?” rozpętuje się piekło, zupełnie jak to z okładki. Muzycy Immolation nie liczą się z biednymi uszętami, ładując w nie techniczny napierdol w różnorodnych, gwałtownie zmienianych tempach. Warstwa instrumentalna to istne szaleństwo: pokręcone, zaskakujące „dziwnością” riffy, nieszablonowe i cholernie intensywne bicie perkmana (sprawdźcie koniecznie na słuchawkach – wychwycicie każdy akcent), obezwładniający ciężar, poplątane solówki, kaleczące uszy flażolety, głęboki wokal… Panowie z Immolation dysponują zajebiście genialną techniką gry, o której większość może tylko śnić, ale korzystają z niej z umiarem, skupiając się na robieniu fajnych, rozpoznawalnych kawałków, nie zaś zbiorów indywidualnych popisów. No i ten klimat Close To A World Below! Napierdalać brutalnie i technicznie przy odrobinie chęci może prawie każdy, ale tylko Immolation potrafi przy takim stopniu skomplikowania materiału wytworzyć ponury i przytłaczający klimat. Wrażenie potęgują zajebiste teksty, w których aż roi się od przemyślanych prowokacji i celnych uderzeń w rozmaite świętości. No bo co my tu mamy: „In a perfect world, your perfect god / Is a coward just like you” czy „Lost in prayer / I lost my soul / Lost my way / I followed you / You led me deep / Into despair / Where there was hope / Gloom was waiting”… Trzeba wam czegoś więcej? Spoko, takie treści przewijają się przez wszystkie osiem utworów, z których mnie od lat najbardziej rozwala „Father, You’re Not A Father”. Close To A World Below to doskonały, wymagający album, w którym absolutnie nie pozostawiono miejsca na przypadek i jako taki polecam go ludziom inteligentnym i otwartym na ocierające się o chaos muzyczne eksperymenty. Nie zawiedziecie się!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 sierpnia 2013

Deicide – Insineratehymn [2000]

Deicide - Insineratehymn recenzja okładka review coverWstyd! Porażka! Rozczarowanie! Pomyłka! Może wydać się to dziwne, ale powyższe, nieprzepełnione entuzjazmem zawołania tyczą się właśnie „dzieła” Deicide, zespołu, za którego twórczość do połowy 2000 roku dałbym się pokroić. Miały być radykalne zmiany, powrót do grania brutalniejszego i bardziej surowego w formie, a wyszła… no właśnie, wtórna i niezbyt rajcująca muzyka, zdecydowanie przez małe „m”. Otwierający płytę „Bible Basher” (bajdełej – od 5 sekundy zalatuje „Bastard Of Christ”, ale to nie problem) jest jeszcze tym, do czego ekipa Bentona nas przyzwyczaiła: jest szybko, chwytliwie, skocznie, brutalnie, ale i niestety bardzo krótko (niespełna dwie i pół minuty). To, co się dzieje później, wprawia w niemałe osłupienie – zespół bawi się w zwolnienia, których od zarania dziejów przecież unikał. Za sprawą Insineratehymn wiemy czemu tak było – po prostu nie potrafili grać wolno i z sensem. Póki napierdalają, dbając o dynamikę i intensywność, to wszystko jest w porządku, bez wodotrysków (abstrahując od zajebistego w całości „Bible Basher”), ale OK – takie partie w „Standing In The Flames”, „Halls Of Warship”, „Suffer Again” czy „Apocalyptic Fear” wypadają bardzo fajnie i dostarczają trochę radochy. Dramat i nuda pojawiają się, gdy przychodzi jakiś wolny fragment – brzmi to sztucznie, kwadratowo, nie ma w tym za grosz polotu, jest wyprane z energii, wciśnięte na siłę i kompletnie nieprzekonywujące. Na pewno płycie nie pomaga też niewielka ilość solówek, nieco zmodyfikowany wokal Glena (jest bliższy temu z „Once Upon The Cross”, a to oznacza mniejszą ekspresję oraz czytelność) czy bardzo średnia produkcja (czego jak czego, ale takich demówkowych zapędów wcale nie pojmuję) – czyli elementy, które w założeniach miały spotęgować brutalność i diabelstwo. Sorki, nic takiego się nie stało. Mimo, iż przesłuchiwałem ten album setki razy (tu pojawia się mały paradoks, bo kto tak często słucha przeciętnej płyty) i nabrałem doń sporego dystansu, to nadal nie potrafię na luzie przyswoić sobie takiego oblicza Deicide i nadal czuję się oszukany. Spodziewałem się monumentu i kolejnego gwoździa do trumny chrześcijaństwa, a tu dupa. W kończącym krążek „Refusal Of Penance” Glen śpiewa, że „zawsze był instrumentem Szatana” – w tym przypadku instrument się rozstroił. Pewnie przez wilgoć w sali prób.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 sierpnia 2013

Disgorge – Forensick [2000]

Disgorge - Forensick recenzja reviewNiech mnie seminarium duchowne pochłonie, jeśli to nie jest jedna z naj-najbrutalniejszych płyt jakie kiedykolwiek powstały! Chaos, zniszczenie i aberracja, a to wszystko podniesione do sześcianu. Zero litości i kompromisów. Taki album nikogo nie pozostawi obojętnym. I nie mam tu nawet na myśli jego wyjątkowo „mięsnej” oprawy, bo muzycznie — choć wielu muzyki się tu za diabła nie doszuka — meksykańskie trio przekroczyło wszelkie granice nieprzyzwoitości, nagrywając prawdziwie bestialski wymiot. Esencję ekstremy i pokurwienia z „Chronic Corpora Infest” członkowie Disgorge przepuścili przez dwa lata doświadczeń, lepsze umiejętności techniczne i podali w dość nierównym brzmieniu z gatunku „hałas”. Dźwięk na Forensick jest zarówno bolączką, jak i atutem krążka – z jednej strony sporo tych bardziej zaawansowanych partii po prostu zlewa się w pozbawiony selektywności jazgot, z drugiej zaś taka kakofonia dodatkowo podbija krańcową wyziewność materiału, stanowiąc barierę nie do przeskoczenia dla tej części słuchaczy, której nie odstraszyła ani okładka ani muzyka. Postęp, jakiego od debiutu dokonali Meksykanie sprowadza się w zasadzie do intensywności – dojebać jeszcze szybciej, bezwzględniej, brutalniej, a zarazem z większą dbałością o popieprzone — choć z racji brzmienia nieczytelne — struktury. To naprawdę robi wrażenie! Ten lunatyczny łomot nie jest jednak pozbawiony elementów komercyjnych, bowiem w „Crevice Flux Warts” gościnnie porykuje sam George Fisher – mimo iż to gwiazda ze zdecydowanie wyższej półki, wizerunku Disgorge w żaden sposób nie złagodził, hehe. W normalnym świecie tak patologicznie poskładanej płyty nie powinno się słuchać z przyjemnością i — co by nie mówić — dla rozrywki. Ale, ale! W normalnym świecie taki band jak Disgorge nie miałby przecież racji bytu. Żyjemy w końcu na tak posranym łez grajdole, że nawet Forensick chłonie się całym ciałem – album wywołuje drgawki, obrzydzenie, przytłacza brutalnością, a równocześnie powoduje niedowierzanie (obojętnie jak pojmowane) i budzi pewien respekt. W końcu takiego pokurwieństwa nikt normalny nie byłby w stanie stworzyć. Meksykanie podołali i jak się zdaje – nie sprawiło im to wielkiego problemu. Tym samym dorobili się albumu, który został klasykiem gore-grind-death w chwili wydania. Drugiego takiego krążka najpewniej nie znajdziecie – i jest to jednocześnie zachęta do zakupu, jak i ostrzeżenie, które należy poważnie rozważyć. W przypadku tej płyty każda skrajna ocena będzie uzasadniona.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2013

Napalm Death – Enemy Of The Music Business [2000]

Napalm Death - Enemy Of The Music Business recenzja okładka review coverEnemy Of The Music Business, jako pełny powrót Napalmów do bezkompromisowego grind core’a, jest albumem wybornym, łączącym w sobie to, co u Brytoli najlepsze – spory ładunek brutalności i ogrom agresji z dzikimi szybkościami i licznymi chwytliwymi fragmentami. Brytyjczycy przyjebali naprawdę ostro i zrobili to z klasą, przy okazji odświeżając nieco swój styl. Powiem tak – jeśli komuś „Utopia Banished” zrobiła dobrze, przy „Fear, Emptiness, Despair” czuł niedosyt, „Diatribes” odebrał jako fajną, ale zbyt miętką, a do tego nie zraża się nowoczesnym brzmieniem (a nie chodzi o sterylność i plastik), to w tym przypadku będzie cholernie zadowolony. Tak, proszę państwa, częste nawiązania do czwartej płyty poprawione oszlifowanym stylem znanym z piątej przyprawiają o szybszy przepływ krwi w organizmie. No chyba, że znowu przesadzam z kawą i lekami… Ciekawe melodie, mocny wokal, charakterystyczne napierdalanie Dannyego Harrery (niby tylko gęsty łomot, a jaki charakterystyczny!) oraz pieprzony czad wypływający z każdej sekundy albumu muszą robić wrażenie. Obok takich kawałków jak „Taste The Poison”, „Constitutional Hell”, „Necessary Evil” czy „Fracture In The Equation” naprawdę nie można przejść spokojnie (a tym bardziej obojętnie). Zresztą, po co się ograniczać w jakichś wyliczankach – wszystkie są godne uwagi i wszystkie wywołują w słuchaczu chęć dokonania doszczętnego zniszczenia na wszystkim, co znajduje się w pobliżu. Jeśli kipi w was frustracja, gniew i ogólne wkurwienie – wystarczy zapodać Enemy Of The Music Business i dać się ponieść muzyce. Taaak, klimat i przesłanie krążka udzielają się błyskawicznie. Wbrew temu, co Anglicy (a konkretnie Embury) napisali w jednym z kawałków – w tym przypadku publika dostała to, czego oczekiwała od dawna.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 listopada 2012

Immortal – Damned In Black [2000]

Immortal - Damned In Black recenzja reviewSzósta, ostatnia dla Osmose, produkcja opętanych przez zimę Norwegów przynosi muzykę z pogranicza „Blizzard Beasts” i „At The Heart Of Winter”. Z „Śnieżnych potworków” pozostały niezłe galopadki, szorstkość i ogólna wściekłość, natomiast z „Serca zimy” dostajemy potężne brzmienie (ponownie Abyss), mistycyzm i lodowaty klimat. Mamy więc do czynienia z — być może wykalkulowaną — próbą pogodzenia/zadowolenia zwolenników stosunkowo różnych stylistyk, ale o dziwo jest to próba udana. Przez większość długości płytki — a trwa ona około 35 minut — czuć obecność konkretnego czadu. Zespół się nie opieprza, grzejąc solidnie i agresywnie, choć bez popadania w ataki totalnej furii. Sieczka jest niczego sobie, tylko zagrano ją z innym feelingiem niż na poprzednich krążkach – takim bardziej death-thrashowym niż czysto blackowym. Zmiana niby niewielka, a jednak wyczuwalna. Pojawiające się tu i ówdzie zwolnienia (nie mylić z całościowo wolniejszymi numerami, jak np. „Against The Tide (In The Arctic World)”) wraz z masywnym dźwiękiem podkreślają ciężar i potęgę całości. Abbath uprościł nieco muzykę, przez co stała się bardziej bezpośrednia, ale i odrobinę mniej chwytliwa. Melodie ostały się chociażby w dość zgrabnych (jak na Immortal) solówkach. Na Damned In Black jest więcej miejsca na szybkości, więc i w grze Horgh’a słychać więcej nagłych i niespodziewanych zerwań, w których wybija szaleńcze tempa. Jednak trzeba przy tym zaznaczyć, że album nie jest aż tak naładowany napierdolem jak cudowny „Blizzard Beasts”. Do moich ulubionych numerów zaliczyłbym bez wahania „Wrath From Above”, „My Dimension” i „In Our Mistic Visions Blest” – głównie dlatego, że właśnie takimi dopierdami maniak ekstremy żyje. Nie znaczy jednak, że pozostałe wałki są do przysłowiowej dupy; są porządne i świetne prezentują takie ździebko bardziej pierwotne (ale nie do przesady!) oblicze grupy. Jestem pewien, że Damned In Black przypadnie większości fanów do gustu. Jeśli kogoś kręci takie granie, to biegiem do sklepu.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 listopada 2012

Vital Remains – Dawn Of The Apocalypse [2000]

Vital Remains - Dawn Of The Apocalypse recenzja reviewMnie to chyba trudno dogodzić… O ile w przypadku „Into Cold Darkness” i „Forever Underground” nie obraziłbym się, gdyby trwały nieco dłużej, to tutaj — jak na moje ucho — panowie z Vital Remains trochę przedobrzyli. Dawn Of The Apocalypse to prawie godzina profesjonalnie zagranego death metalu, tyle że już bez tej świeżości i nowatorstwa, co na dwóch poprzednich produkcjach, przez co może być odrobinę nużąca. Jakby nie patrzeć, to mamy tu wszystko, czego maniakowi potrzeba: brutalne napierduchy z gęsto nawalającym ride’m, większy ciężar wioseł, wyjątkowo wściekłe wokale (głęboki, zrozumiały growl i totalnie zaflegmione blackowe skrzeczenie – zasługa nowego wokalisty), niezłe brzmienie, solidne i częste solówki… Utwory — jakże by inaczej — są rozbudowane, chyba nawet wykalkulowane, pojawiają się charakterystyczne akustyczne wstawki (w tym kilka wyjątkowo urzekających motywów, np. w „Sanctity In Blasphemous Ruin” i miniaturce „Came No Ray Of Light”), ale… Czegoś tu brakuje. Czego? Pamiętacie „I Am God” z krążka numer trzy? No właśnie… tam było, co trzeba – ta trudna do jednoznacznego określenia iskra. A może tych kolosów jest tu po prostu za dużo? Sprawy nie ratują nawiązania do debiutu („Flag Of Victory”) ani zapędy quasi-symfoniczne („The Night Has A Thousand Eyes”). Z tego, co dotąd napisałem można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jakąś mielizną, tak jednak nie jest – płyta nie jest zła (ale za to „evil”). Dawn Of The Apocalypse to naprawdę udany materiał, obfitujący w niegłupie zagrywki, ale… brakuje tu przełomu, więc i skrajnie subiektywne odczucia zwyciężają.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vital.remains.official/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 listopada 2012

Embolism – ...And We All Hate Ourselves [2000]

Embolism - ...And We All Hate Ourselves recenzja okładka review coverSłowacka scena grind core’a niesie z sobą co najmniej tyle absurdów co polski Sejm, tylko w przeciwieństwie do, za przeproszeniem, reprezentantów naszego, za przeproszeniem, narodu cieszy się tam sporą popularnością – co samo w sobie jest kolejnym absurdem. Na całe szczęście wśród tamtejszej zgrai ni to muzycznych ni kabaretowych popierdółek trafiło się kilka konkretnych wyjątków. Embolism był jednym z nich. Niestety, o tym zespole można mówić wyłącznie w czasie przeszłym, a szkoda bo na swoich płytach, oprócz niezłej sieczki, pokazał trochę mniej typowe podejście do gatunku. Naturalnie …And We All Hate Ourselves daleko do jakiejś awangardy czy dziwactw z katalogu Relapse, ale zawiera tyle charakterystycznych patentów i interesujących pomysłów, że Embolism zyskał zaszczytne miano kapeli rozpoznawalnej. Składa się na to kilka elementów. Po pierwsze dość specyficzny głos wokalisty – niby skrzeczy standardowo, ale jest w tym coś… pociesznego (pierwsze skojarzenie to oczywiście Impetigo), co uwypukla się zwłaszcza w zaśpiewanej acapella końcówce „The Nowhere Land”. Poza tym zespół robi użytek z obu gitarzystów – dzięki nim partie tego instrumentu są rozbudowane znacznie ponad średnią gatunkową, a to w połączeniu z dość luźnym podejściem do tematu i sporą dawką odjazdów przełożyło się na dużo smaczków, drobnych kombinacji i zagrywek od czapy. Kolejny plus …And We All Hate Ourselves wynika z poprzedniego – chodzi o różnorodność. Sympatyczni Słowacy unikają chaotycznego grzania na jedno kopyto, więc płytka tak prędko się nie nudzi, a zaraz po jej wysłuchaniu nie ma oporów przed ponownym odpaleniem. Możecie mi wierzyć, że ten album to całkiem udana pozycja dla osób szukających w grindzie czegoś przemyślanego i podanego z jajem. Miłośników ultraszybkiego napierdalania na oślep raczej nie uszczęśliwi.


ocena: 7,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2012

Infestation – Mass Immolation [2000]

Infestation - Mass Immolation recenzja reviewTen zespół miał wskrzesić potęgę brutalnej angielskiej sceny, przywrócić jej dawną pozycję na mapie Europy i porwać za sobą tysiące fanów. O tym, jak im się powiodło świadczy choćby fakt, że dziś o Infestation już praktycznie nikt nie pamięta, choć kapela cały czas jest jako tako aktywna. Fiasko ambitnego planu zainicjowania death metalowego renesansu na Wyspach to przede wszystkim rezultat skromnego zaplecza, bo sama muzyka spełnia właściwie wszelkie warunki, żeby przyciągnąć rzesze miłośników klasowej, choć nieoryginalnej rzeźni. Niedoszli animatorzy sceny w swej misji nie próbowali w żaden sposób rewolucjonizować gatunku, ani tym bardziej grzebać się w brytyjskich korzeniach, toteż znacznie im bliżej do Deicide, Suffocation, Malevolent Creation i Immolation niż rodzimych klasyków pokroju Bolt Thrower czy Benediction. I to właśnie amerykańskiej sieczki na wysokim poziomie dostarcza nam Mass Immolation. 14 kawałków w 36 minut daje jasno do zrozumienia, że panowie się z niczym się tu nie brandzlują, tylko starają się — że tak zawulgaryzuję — dopierdalać ile sił w kończynach. Szybkie (ale bez przesady) tempa utrzymują się przez większość materiału (po jednominutowych kawałkach — bo i takie się trafiają — trudno spodziewać się ballad), ale zgodnie z obyczajem towarzyszy im fajne rytmiczne nawalanie i trochę walcowania. Niby nic wielkiego, a dzięki temu album nie jest monotonny i lepiej się przez niego brnie. Po Angolach, którzy z angielskim chyba jakąś tam styczność mają, można by oczekiwać choć odrobinę wyszukanych tekstów, tymczasem straszą nas kwiatki w postaci „Evil, Evil”, „Black Pope”, „Desecrate”, „Demons Of Darkness”, „Butcher Knife”… Mniejsza o tematykę (zresztą, przecież nie ma nic złego w antychrześcijańskich lirykach), ale takie „iwolll, iwolllll” powoduje za pierwszym razem wybuch dzikiego śmiechu. Dobrze, że przynajmniej wokalista ma porządny warsztat (skojarzenia z Bentonem są jak najbardziej na miejscu) i nie robi z tego większej wiochy. Szkoda tylko, że brzmienie jest z gatunku tych, do których trzeba się przyzwyczaić – nie ma odpowiedniej mocy i sprzyja zamazywaniu się gitarowych detali. W każdym razie Mass Immolation to zacny materiał, który klasykom wprawdzie nie dorównał, ale wstydu angielskiej scenie na pewno nie przyniósł. W ogóle niczego jej nie przyniósł.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100069321721775

podobne płyty:

Udostępnij:

14 maja 2012

Morbid Angel – Gateways To Annihilation [2000]

Morbid Angel - Gateways To Annihilation recenzja okładka review coverJeszcze przed premierą Gateways To Annihilation traktowano tę płytę jako swoisty sprawdzian tego, czy zespół wyszedł z (rzekomego lub nie) kryzysu, któremu na imię było „Formulas Fatal To The Flesh”. Żeby nie było nudno – krążek okazał się jeszcze bardziej kontrowersyjny. Rozchodzi się o to, że Morbidzi nagrali najwolniejszy album w karierze. Szok spowodowany tempem muzyki najwyraźniej niektórym przesłonił jej wartość, bo album gnojono nie raz i nie dwa. Akurat dla mnie Gateways To Annihilation jest tworem lepszym od poprzednika – bardziej przemyślanym, spójnym i łatwiejszym (bo pozbawionym bzdurnych dodatków) w odbiorze. Wolnych fragmentów jest naprawdę sporo, ale za to brzmią znakomicie – czyste i niskie brzmienie podkreśla ciężar tych partii, dzięki niemu jeszcze bardziej przygniatają słuchacza. Powala szczególnie kapitalny „Summoning Redemption” – jego żywy żabi rytm błyskawicznie wprawia w trans, z którego wyrywają dopiero genialne solówki Rutana i Azagthotha. Właśnie od tego monstrum można zacząć wyliczankę kawałków wręcz ślamazarnych, do których trzeba zaliczyć jeszcze „He Who Sleeps” i „At One With Nothing”. Potem wpada kilka numerów, w których szybkości są wymieszane z klimatem – najlepszym tego przykładem jest morderczy „Opening Of The Gates”; zaczyna się dość niemrawo, by po jakimś czasie przerodzić się w niezły huragan. Aniołki nie zapomniały oczywiście o tym, z czego od dawien dawna słynęli – o brutalnych wyziewach. Przepełnione dopierdami (i znakomitą pracą Sandovala, zwróćcie uwagę na centralki) są wyłącznie „To The Victor The Spoils” i „God Of The Forsaken” – tylko w nich sieka jest totalna i nieprzerwana. Nieznaczne zdemokratyzowanie procesu twórczego (czyli dopuszczenie Erica i Steve’a) zaowocowało bardziej zróżnicowanymi, a przez to łatwiej rozpoznawalnymi kompozycjami. Sporo dobrego można powiedzieć o pracy, jaką wykonał na tym krążku Tucker. W jego głosie słychać pewność, jest mocny, wyraźny i w nowej konwencji sprawdził się znakomicie. Gateways To Annihilation co prawda nie każdego podnieci, ale czas spędzony przy tej płycie niekoniecznie musi być stracony.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 kwietnia 2012

Yattering – Murder’s Concept [2000]

Yattering - Murder’s Concept recenzja okładka review coverDo Yattering podchodziłem jak do zawszonego jeża z grzybicą. Raz, że debiut kompletnie mi umknął w zalewie znacznie ciekawszych pozycji, a dwa, że Murder’s Concept był promowany w tak nachalny i niewyszukany sposób (znaczy, że bossowie intelektualnie dali z siebie wszystko), że nie mogło to zwiastować niczego dobrego. Gdy już jednak (z oporami) pozwoliłem sobie na bliższy kontakt z albumem, okazał się on dla mnie niemałym zaskoczeniem, bo — co tu dużo ukrywać — takiego formalnego zamieszania w muzyce dawno w Polsce nikt nie robił. Panujące na płycie zagęszczenie partii wszystkich instrumentów (technicznie nieosiągalne dla innych bandów) robi naprawdę pozytywne wrażenie, bo — wbrew pozornemu chaosowi, który panuje od pierwszych chwil — kompozycje są zwarte i dobrze przemyślane. Miłośnicy mieszania ekstremy i muzycznego popieprzeństwa w typie Morbid Angel, Gorguts, Cryptopsy, Immolation czy Brutal Truth z pewnością znajdą tu sporo dla siebie. W poszczególne kawałki wstrzyknięto dużo interesująco pozawijanych riffów, zalatujących psycholską progresją solówek oraz dość pojebanych w swej dzikości wokaliz (brawa dla Śvierszcza). Największe słowa uznania należą się jednak Ząbkowi za tyle inteligentne co intensywne masakrowanie zestawu – perkusyjnych miotaczy w Polsce było wielu, ale tak zakręconych rytmów w takich tempach nie nawalał chyba nikt przed nim. Masakra na całego, ale niestety nie bez minusów. Wysiłki zespołu nie raz i nie dwa niweczy przesadnie niskie brzmienie i kiepska produkcja. Słabe studio to jedno, swoje dołożyli też realizatorzy, którzy zupełnie nie poradzili sobie z tak zaawansowaną muzyką – to, co wystarczało na Vadera i kapelki demówkowe, przy zespole potrafiącym grać okazało się niewystarczające. Dzięki ich profesjonalizmowi pyta, która powinna miażdżyć, dudni, trzeszczy i buczy. Czy to przeszkadza w odbiorze Murder’s Concept? Odpowiedzcie sobie sami… Druga rzecz, która mi nie robi, to zbyt duża ilość dodatków (szczególnie w końcówce), które z normalnym graniem nie mają nic wspólnego. Krążek teoretycznie trwa 42 minuty, jednak to zasługa rozmaitych przerywników i wyciszeń (jakiś ambient czy cuś), bo obdarty z nich miałby pewnie niewiele ponad pół godziny. Domyślam się, że chodziło o danie słuchaczowi czasu na odetchnięcie między kolejnymi wałkami. Zupełnie niepotrzebnie! Taki materiał powinien jebać od początku do końca, bez żadnej litości dla niezaprawionych w death’owych bojach.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: