Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Australia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Australia. Pokaż wszystkie posty

7 marca 2024

Writhing – Of Earth & Flesh [2022]

Writhing - Of Earth & Flesh recenzja reviewDebiut Writhing początkowo sprawia naprawdę dobre wrażenie, bo pierwsze dźwięki „Monolithic Extinction” sugerują kolejnych australijskich pojebusów, jakich się tam ostatnio namnożyło, jednak przy bliższym kontakcie wywołuje jakieś takie… no nic, o ile nie zawód. Zespół jest młody, jego muzycy także (choć mogą się już pochwalić pewnym doświadczeniem), a mimo to od strony warsztatowej nie można im w zasadzie wiele zarzucić. Produkcja Of Earth & Flesh również stoi na dość wysokim poziomie, co słychać choćby w tym, jak łaskawie został potraktowany bas. No i wzorce chłopaki mają co najmniej zacne…

Australijczycy pełnymi garściami czerpią z takich klasyków jak Morbid Angel, Incantation i przede wszystkim Immolation. Niestety, z jakiegoś powodu (w imię oryginalności?) czerpią z tych gorszych płyty i mniej udanych patentów. Jeśli coś wam nie pasuje w twórczości tych kultowych kapel, to na Of Earth & Flesh zostało to uwypuklone. To — albo raczej m.in. to — sprawia, że Writhing nie są w stanie przekuć swoich obiektywnych atutów w coś, co w jakimkolwiek stopniu zapada w pamięć. I nie chodzi mi tu naturalnie o kawałki, które zostaną z nami na lata; to by już był nadmiar optymizmu. Na razie wystarczyłby choć jeden, który wyrastałby odrobinę ponad przeciętność i dla którego można by rozważyć ponowne przesłuchanie Of Earth & Flesh.

Materiał Writhing to taki sprawnie zagrany death metal środka, bez zauważalnych ciągot do ekstremum ani przegięć w którąkolwiek stronę – czy to pod względem szybkości, brutalności, techniki czy melodyjności. Nic tu specjalnie nie zwraca uwagi, ani w sposób znaczący nie wybija się ponad „średnią albumową”, choć trzeba uczciwie przyznać, że zespół bardziej przekonująco wypada w wolnych i klimatycznych fragmentach, kiedy riffy nabierają masywności, a ciężar jest największy. Wrażenie obcowania z niczym wyjątkowym pogłębia taki se główny wokal – czuć, że chciałby, żeby powiewało od niego Lemay’em, ale nie powiewa, oj nie. O wiele lepiej sprawdza się w połączeniu z wrzaskami.

Of Earth & Flesh to w swojej kategorii przyzwoity, choć dość jednorodny i absolutnie nie zaskakujący album. Niczym specjalnym nie przyciąga, ale i nie odrzuca. Writhing zdradzają pewien potencjał, tylko muszą zrewidować inspiracje i nieco się ogarnąć od strony kompozytorskiej.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/writhingaus
Udostępnij:

27 lutego 2024

Revulsed – Cerebral Contamination [2023]

Revulsed - Cerebral Contamination recenzja reviewNie ma co ściemniać, jestem dość mocno uprzedzony do Revulsed ze względu na wstydliwe CV jednego z założycieli oraz co najwyżej taki se poziom debiutanckiego „Infernal Atrocity”. Z niezrozumiałych (przynajmniej dla mnie) względów od początku próbowano lansować ten zespół potencjalnym odbiorcom jako niemalże objawienie na scenie brutalnego i technicznego death metalu, powołując się na rzekomo nieprzeciętne umiejętności jego członków, ich ogromne doświadczenie, niebywałą wyobraźnię i takie tam bzdety. Na szczęście ta niewyszukana propaganda nie przeszła i o Australijczykach (i Niemcu) szybko słuch zaginął. Do czasu.

Po paru latach posuchy i nikłego zainteresowania zespół, o dziwo, postanowił o sobie przypomnieć krążkiem numer dwa – nagranym w nowym, a przy tym okrojonym składzie, zaś wydanym już jako duet wokalista-perkman. No i cóż, jakby to oględnie napisać… Australijczycy mogli nie robić zamieszania i całkowicie dać sobie spokój z takim graniem… Dokładnie – Cerebral Contamination jest materiałem kompletnie niepotrzebnym, nieprzemyślanym i zrobionym na siłę, a jakby tego było mało, pod każdym względem słabszym od niespecjalnego przecież debiutu.

Muzyków Revulsed naszło na drobną, ale istotną korektę stylu (ten klasyczny z „Infernal Atrocity” bardziej do mnie przemawiał), czego rezultatem jest 36 minut popłuczyn po Disgorge, Suffocation czy starszym Dying Fetus. Utworom — a przez to płycie w sensie ogólnym — brakuje wewnętrznej spójności, więc A) rozłażą się w szwach, kiedy zespół próbuje technicznie pokombinować albo B) zmulają/załamują topornymi aranżacjami, gdy panocków weźmie na miażdżenie ciężarem. Jasne, tu i ówdzie trafi się czasem jakiś sensowny riff czy rytm, solówki w większości też są spoko, ale całość jest przeładowana gatunkową sztampą i irytująco bezpłciowymi wokalami w typie „zrobię 'UUU' to będzie fajnie i brutalnie”.

Ponadto Cerebral Contamination nie pomaga średnie brzmienie (gorsze niż na debiucie) oraz sama kolejność kawałków. Na początek Revulsed władowali bowiem te najbardziej wtórne, nudne i przewidywalne, natomiast te, które mają cokolwiek ciekawego do zaoferowania, upchnęli w drugiej części krążka – a nie każdy znajdzie w sobie dość wytrwałości, żeby zabrnąć aż tak daleko. To sprawia, że album bardzo szybko zamienia się w monotonną papkę, nudzi się, zaś jego ponowne odpalenie wymaga dużego samozaparcia.

Nie wiem, czy ktokolwiek słał listy błagalne do Revulsed, żeby zabrali się do roboty i wreszcie nagrali coś nowego. Jeśli nawet, to mnie wśród tych kilku osób nie było. Obstawiam w ciemno, że o Cerebral Contamination — jeśli w ogóle zostanie zauważona — wkrótce wszyscy zapomną. Świat brutalnego i technicznego death metalu nie potrzebuje takich płyt!


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RevulsedDM
Udostępnij:

17 lutego 2024

Disentomb – Sunken Chambers Of Nephilim [2010]

Disentomb - Sunken Chambers Of Nephilim recenzja reviewZ ogromnej masy brutal deathmetalowych kapel, jakie od dłuższego czasu zalewają świat, nawet te lepsze i w jakikolwiek sposób oryginalne mają spore problemy, żeby przebić się ze swoim hałasem do świadomości słuchaczy, nie wspominając już o zyskaniu rozgłosu. Niektórym kapelom sprzyja jednak szczęście – Australijczycy z Disentomb zaledwie po roku wspólnego grania dorobili się debiutanckiej płyty z całkiem przyzwoitą dystrybucją, choć — co trzeba uczciwie przyznać — wcale wielkich predyspozycji po temu nie mieli. Na szczęście nie zabrakło im ambicji.

Na pewno nie można powiedzieć, że Sunken Chambers Of Nephilim jest słabą płytą, bo to dość profesjonalnie podane intensywne grzańsko, które niestety jest przewidywalne, zupełnie niczym się nie wyróżnia, nie zaskakuje i nie proponuje nic od siebie. To niewiele ponad pół godziny sprawnie poskładanych schematów i zagrywek typowych dla Defeated Sanity, Disgorge, Pathology i baaardzo wieeelu innych zespołów z tego nurtu. Nie znajdziecie w tej muzyce niczego charakterystycznego tylko dla Disentomb, no chyba, że za coś takiego uznamy pojawiający się w „Incinerating the Angelic” fajny oldskulowy vibe, który dla odmiany mocno kojarzy się z Broken Hope i Fleshgrind. Mało? No cóż, innych atrakcji Australijczycy nie przewidzieli, choć technicznie wcale nie szorują po dnie.

Typowej muzyce towarzyszy typowy wokal (jaki można usłyszeć na setkach innych płyt – Jordan James jeszcze nie odkrył swojego potencjału) oraz również typowe surowe brzmienie. Mimo iż mastering Sunken Chambers Of Nephilim był robiony popularnym studiu w Kalifornii, produkcja materiału wydaje mi się nieco nierówna i nie do końca spójna – jakby na płytę trafiły utwory w różnych testowych ustawieniach. W trakcie słuchania nie przeszkadza to jakoś bardzo, ale ewidentnie ktoś dał ciała w tym temacie.

Pozbawiony jakichkolwiek oznak własnej tożsamości debiut Disentomb jest w swoim gatunku po prostu przyzwoitą płytą i nawet obecny status zespołu nie sprawi, że ktokolwiek doszuka się w niej czegoś ponad to. Ot brutalne, niewymagające napierdalanko, które bez zgrzytów może sobie lecieć w tle.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

16 czerwca 2023

Psychrist – The Abysmal Fiend [1994]

Psychrist - The Abysmal Fiend recenzja reviewPrzy okazji australijskiego Psychrist zmierzyłem się jednocześnie z wieloma archetypami Death Metalu Made in 1990-1994. Mianowicie, zacznijmy od mocnego wejścia. Psychrist, jak wiele przed nimi, mieli ogromną potrzebę pokazania się od brutalnej strony. Nie ma więc jakiegoś gównianego intro, jest od razu z grubej rury, wymierzone twardą rurą prosto w ryj. Jest to tzw. nieodżałowany wpływ Suffocation, jaki mieli na różnej maści żółtodziobów, którzy chcieli wejść do dużej ligi.

Kolejna rzecz – obowiązkowo pogmatwana solówka. Nie jakaś tam prosta slajerówka, a bardziej schuldinerówko-cavalerówka. Nieco oczywiste progresje, ale układające się w sposób wykraczający poza życie ziemskie. I te bestialskie wokale połączone z pędzącym obok dobitnym riffem przewodnim – coś, co Napalm Death doprowadził do perfekcji na „Harmony Corruption” (Benediction tyż).

Psychrist nie spoczywa jednak na laurach. Ich muzyka, czy to ze względu na produkcję, która sprawia, jakby to było nagrywane w jakimś grobowcu (na plus), czy też chęci bycia true, używają miłych melodii na zachętę, po to, aby po raz kolejny, bez cienia zażenowania, przywalić znów w ryj. Zwykło się mówić na to wpływy Grindcore, ale to jest najzwyczajniej w świecie szaleństwo i opętanie.

Ani wcześniej, ani też później zespoły nie były w stanie grać, czy to banalnych, czy też wydumanych riffów z taką uczciwością i entuzjazmem porywającym tłumy. Nie ważne co grają, robią to tak, że można w to uwierzyć. Obskurna produkcja działa na plus – i na cholerę te ProToolsy, te wszystkie programy i inne badziewia, jak można coś spartolić a i tak wyjdzie się na swoje? Bo to, że muzyka porywa, zachwyca i wciąga, jest wynikiem postawy muzyków – idą na całość, dają z siebie wszystko i nie biorą jeńców. Jesteśmy raczeni utworem za utworem, który mimo niewielkich różnic w wariacji zachwyca i sprawa, że prosimy o więcej. Tu coś pobuja, tu coś zaświruje schizolskiego, tu coś zapoda Thrash’owego. Jest pełen szwedzki stół – każdy znajdzie coś dla siebie. Jest powaga, patos, jest też wariactwo, humor. Zapewne sama grupa nie spodziewała się, że jakiś Polak po 30 latach to odgrzebie i odnajdzie ich grzechy młodości – tym lepiej, trzeba je naświetlić i postawić przed sądem dobrego gustu. Wszak cały czas nadchodzą nowe epoki, zmiatając w proch poprzednie. Ale ten skarb zachowałbym dla siebie.

Jest to bodajże mini album o długości prawie 30 minut i jest to najlepsza rzecz, jaką ten zespół stworzył. Ma te wszystkie elementy, które sprawiły, że o Death Metalu mówił Jim Carrey, czy też Morbid Angel mógł się załapać na kontrakt z Warner Bros. Jest to kapsuła czasowa, z krótkiej chwili zwycięstwa gatunku, zanim wszystko się z dnia na dzień spieprzyło. Wręcz ostatni wyziew. Dokładnie takiego Death Metalu szukacie i nie możecie znaleźć w dzisiejszych czasach (za wyjątkiem Skeletal Remains, Gorephilia, Deathrite, Teitanblood). Warto się czasem wrócić i oprzytomnieć, aby zrozumieć, dlaczego ta muza aż tak potrafi wciągać i nie tylko fanów Metalu.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

20 kwietnia 2023

Faceless Burial – At The Foothills Of Deliration [2022]

Faceless Burial - At The Foothills Of Deliration recenzja reviewZa sprawą „Speciation” Faceless Burial szturmem wdarli się do absolutnej czołówki moich ulubionych nowych kapel, więc wymagania w stosunku do następcy tamtego krążka miałem hmm… dość wygórowane. W zasadzie byłbym rozczarowany wszystkim poniżej poziomu kandydata do płyty roku. No i cóż… At The Foothills Of Deliration nie jestem rozczarowany, co znaczy tyle, że Australijczycy podołali wyzwaniu i ponownie nagrali znakomity, interesujący i w pełni przekonujący album. Mam tylko nadzieję, że tym razem wysiłek zespołu nie przejdzie bez echa i zostanie należycie doceniony.

At The Foothills Of Deliration zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończył się „Speciation”, zatem mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją i delikatnym rozwinięciem stylu, którym Faceless Burial zachwycili na drugiej płycie. Może i bez przełomu i wielkich zmian (to dotyczy także produkcji – ponownie nagrywano w Australii, a miksy i mastering robiono w USA), ale za to z dużym rozmachem i całą masą świeżych pomysłów. Jak nietrudno zauważyć już w trakcie „Equipoise Recast”, zespół skupił się na zagęszczeniu muzyki, na zwiększeniu jej intensywności i na tym, żeby upchnąć jej jak najwięcej w podobnych co ostatnio ramach czasowych, a dokonał tego bez uciekania się do nowoczesnych, ultratechnicznych zagrywek czy przyspieszania do prędkości światła. Jedyną chwilą na złapanie oddechu jest instrumentalny „Haruspex At The Foothills Of Deliration” – krótki, klimatyczny i przejrzysty; w sam raz przed bardzo rozbudowanym i wymagającym „Redivivus Through Vaticination”.

Każdy z sześciu utworów na At The Foothills Of Deliration to dziesiątki riffów o różnym stopniu zakręcenia, ciągłe zmiany bicia, niekończące się przejścia, szaleńcze zrywy w najmniej spodziewanych momentach, pojawiające się znikąd solówki… Mniej cierpliwych słuchaczy takie podejście do grania może szybko zmęczyć/zniechęcić – ani nie da się na dłużej zawiesić ucha na jakimś motywie, ani równo potupać nóżką. Hitów do radia z tego nie będzie. Właśnie dlatego materiał Faceless Burial, podobnie zresztą jak poprzedni, to wypasiony kąsek dla tych, którzy w klasycznym death metalu szukają czegoś więcej, przede wszystkim wyzwania rzuconego swojej pamięci i spostrzegawczości. W miarę poprawne ogarnięcie zawartości At The Foothills Of Deliration to kwestia serii posiedzeń z łbem przy kolumnach, a każde przesłuchanie to kolejne odkrycia pozornie mało znaczących detali, które przeoczyło się wcześniej.

Australijczycy wymiatają aż miło, jednak żeby było ciekawiej, nie wydaje mi się, żeby na At The Foothills Of Deliration wyczerpali temat albo doszli z nim do ściany. Tu wciąż jest miejsce na rozwój i element zaskoczenia. Jak tylko pomyślę, co by wyczarowali z dwiema gitarami w składzie, przechodzą mnie kultowe ciary… Jako że w recenzji „Speciation” chyba nie wyraziłem się dostatecznie jasno, opinię o Faceless Burial sprowadzę teraz do prostych żołnierskich słów: macie ich, kurwa, słuchać, bo są, kurwa, zajebiści!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/facelessburial/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 listopada 2022

Disentomb – The Decaying Light [2019]

Disentomb - The Decaying Light recenzja reviewPo pierwszych taktach otwierającego The Decaying Light „Collapsing Skies” łatwo popaść w zachwyt i przekonanie, że Disentomb należycie wykorzystali pięć lat, które upłynęły od poprzedniego krążka. Podobnie jak na „Misery”, intro miażdży i robi zajebiście gęsty klimat, który, w przeciwieństwie do tamtej płyty, nie rozwiewa się całkowicie wraz ze startem drugiego kawałka. Na tym elemencie istotne zmiany się nie kończą, bo Australijczycy wpuścili do swojego stylu trochę powietrza i uczynili go bardziej elastycznym, choć i może trudniejszym w odbiorze.

Trzonem The Decaying Light jest oczywiście dość techniczny i brutalny death metal (charakterystyczny dla Defeated Sanity, Inherit Disease czy późnego Disgorge), który został ciekawie uzupełniony jęczącymi gitarami w stylu Immolation, dziwnymi melodiami kojarzącymi się z Ulcerate oraz nastrojowymi partiami typowymi dla Gorguts. Mamy zatem do czynienia z muzyką, która pod względem zróżnicowania i zaawansowania przerasta tą z „Misery”; jest znacznie ambitniejsza, na pewno nie jednowymiarowa, jednak wcale nie traci przez to na ogólnej brutalności. Disentomb nauczyli się, jak podejść do tematu w mniej oczywisty sposób, nie ograniczając się tylko do generycznej miazgi. Australijczycy nie napieprzają na oślep, bo nie ma takiej potrzeby, za to swobodniej korzystają ze zwolnień (choćby w „The Droning Monolith” czy „Invocation In The Cathedral Of Dust”) i pozwalają sobie na nieortodoksyjne rozwiązania, jak chociażby spokojne akustyczne outro. Ponadto zespół bardzo dobrze wyszedł na zmianie basisty. Adrian Cappelletti gra dużo, efektywnie i efektownie, a przy tym cały czas wyraźnie go słychać. Jego poprzednik tylko głupio wyglądał.

Dla mnie największą zaletą The Decaying Light (i potwierdzeniem rozwoju Disentomb) jest to, że poszczególne elementy kompozycji — zarówno te stare, jak i świeżo wprowadzone — są lepiej zbalansowane, a przez to album jako całość jest bardziej dynamiczny, zniuansowany, ma lepszy flow i nie zamula już w połowie. Ten balans ma również duży związek z wokalami, bo Jordan James został nieco cofnięty w mixie i już nie przesłania muzyki swoimi bulgotami. A propos wokali – w „Your Prayers Echo Into Nothingness” gościnnie udziela się wielki i niepowtarzalny Matti Way, choć akurat tym razem jakoś mocniej nie zaznaczył swojej obecności.

The Decaying Light to z całą pewnością najciekawszy i najdojrzalszy materiał, jaki Disentomb dotąd nagrali. Album Australijczyków odważnie wykracza poza typowy brutalny death metal, aczkolwiek zachowuje typową dla tego stylu intensywność. Jeśli o mnie chodzi, to dzięki tej płycie Disentomb awansowali do czołówki brutalnego grania.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

19 października 2022

Mortification – Scrolls Of The Megilloth [1992]

Mortification - Scrolls Of The Megilloth recenzja reviewMożecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…

Ta wciąż funkcjonująca australijska formacja, która wyraźnie zaznaczyła swój kontynent na Metalowej mapie i miała ogromny wpływ na rozwój lokalnej sceny, z oczywistych (religijnych) względów jest opluwana przez resztę świata Metalowego, ale ja, jako osoba niespełna rozumu i otwarta na próbowanie wszelakich filozofii prezentowanych w naszym ulubionym gatunku (również i tych skrajnych i przeciwnych sobie), muszę uczciwie przyznać, że jest to chyba jedna z najbardziej siekanych płyt, jakie słyszałem w życiu.

Gitary są nastrojone tak nisko, a riffy grane tak gęsto i klaustrofobicznie, że się można zastanawiać, czy nie jest to jednak jakiś ukryty pastisz. Dość wspomnieć, że ku zaskoczeniu nikogo, chrześcijańska brać się odwróciła od grupy i ich łagodnie mówiąc, wyklęła (co pewnie miało wpływ na łagodniejsze style kolejnych albumów).

Zapomnijcie o melodii, zapomnijcie o klarowności, zapomnijcie o logicznej progresji, czy jakiś normalnych strukturach. Nawet jak na Death Metal, jest to album tak mroczny i nieprzystępny, że sam Deicide (na którym słychać, że się wzorowali) by się serdecznie uśmiechnął. Mogę się domyślać, że grupa wychodziła z założenia, że jak będą brzmieć „straszniej” od reszty sceny, to będzie im łatwiej dotrzeć do tzw. „trudnej młodzieży”. Dość wspomnieć, że perkusista Jason Sherlock był odpowiedzialny za pierwszy na świecie projekt Unblack Metalowy, mianowicie Horde (jeśli nie wiecie o co chodzi, to sobie sprawdźcie na Metal-Archives), a który wywołał swego czasu niemałą burzę.

Hitów nie brakuje – „Terminate Damnation”, „Eternal Lamentation” i tytułowy, „Scrolls of the Megilloth” to rzadki okaz perfekcyjnego combosa, zwłaszcza, że jeszcze wam o tym nie powiedziałem, ale bas jest bardzo wysunięty do przodu i słyszalny na równi z gitarą, co dodaje dodatkowego brudu. Za najbardziej masakryczny uważam „Necromanicide” – krwawa sieka, bez większej przestrzeni na oddech. Całość wieńczy długi i epicki „Ancient Prophecy” i gdy dochodzi się do końca, to aż człowiek ociera pot z czoła. Słabych utworów nie odnotowałem w każdym razie.

Jeśli jesteście w stanie przeboleć treść i przesłanie płyty, to usłyszycie coś, co równie dobrze mogło paradoksalnie wyjść z samego dna piekieł. I w sumie nie wiem czemu się tak dziwię, bo krucjaty, inkwizycje i prześladowania powinny nam przypominać, że jeśli chodzi o okrucieństwo, mrok, czczenie cierpienia i umartwianie się, to chrześcijanie nie mają w tym sobie równych. Wybaczcie mi moją złośliwość.

Jak było wspomniane wcześniej, Mortification nigdy nie chcieli powtórzyć tego klimatu i może sami się też przestraszyli tego, co stworzyli, bo ich następne płyty mają więcej „jasności”, melodii i groove, nie mówiąc już o tym, że są o niebo (pun intended) milsze.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortification777

Udostępnij:

21 marca 2022

Abramelin – Never Enough Snuff [2020]

Abramelin - Never Enough Snuff recenzja okładka review coverNie wiem, czy tylko mnie zaskoczyła nieco oprawa graficzna najnowszego dzieła tej australijskiej formacji? Co jak co, ale nie kojarzyłem nazwy Abramelin z typowo brutalno-deathmetalową tematyką znęcania się nad kobietami. Owszem, w przeszłości grupa miała ocenzurowane teksty na debiucie, ale poza tym nie było w nich nic kontrowersyjnego. Z drugiej strony muszę oddać honor, że książeczka prezentuje nad wyraz profesjonalne i „ładne” wykonanie, nawet jeśli zanadto stereotypowe. Ale przejdźmy do konkretów.

Minęło 20 lat od ostatniej płyty i wydawać by się mogło, że zespół już na zawsze pozostanie w otchłani niebytu. Od jakiegoś czasu jednak różnej maści drugo- i trzecioligowe ekipy postanawiają wracać, aby spróbować drugiej szansy na zrobienie, jeśli nie kariery, to chociaż zapisania się w historii jako coś więcej niż „jedni z wielu”. Sęk w tym, że Abramelin właśnie tym jest – kolejną solidną grupą Death Metalową, bez większej osobowości. Słychać trochę Vadera, Morbid Angel, Malevolent Creation, ale równie dobrze można by wymienić inne standardy i też by pasowały.

Co nie znaczy, że nie warto przesłuchać nowej pozycji w dyskografii Australijczyków. Ba, powiedziałbym nawet, że jest to zdecydowanie ich najlepsza płyta, zwłaszcza że Abramelin nie miał na koncie żadnego prawdziwego klasyka. Bardzo cenię sobie takie utwory jak „Knife-Play” za budowanie klimatu i bycie porządnym, rozbudowanym kawałkiem, jakich zresztą jest wiele na płycie. Również „A Head Fuck” i „Sparagmos” (pamiętacie tą kapelę, eh?) rzucają się w uszy przy pierwszym odsłuchu i mają swój własny pomysł na siebie. Płyta jest miodzo do słuchania, aczkolwiek bardziej do pracy, w tle.

Można by się więc zapytać – a po co w takim razie następny Death Metalowy ekwiwalent kotletu z ziemniakami? Zwłaszcza obecnie, gdzie jest więcej muzyków i zespołów, niż jest fanów i odbiorców? Odpowiedź znajduje się poniekąd w tytule płyty – „Never Enough Death Metal”. Przesłuchać warto, a i kupić też nie żal.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Abramelin/550713968275457
Udostępnij:

27 grudnia 2020

Faceless Burial – Speciation [2020]

Faceless Burial - Speciation recenzja okładka review coverW Australii rośnie nam nowa gwiazda klasycznie pojmowanego death metalu. Faceless Burial pojawili się w zasadzie znikąd, zadebiutowali zaledwie trzy lata temu całkiem udanym „Grotesque Miscreation”, a już teraz łokciami przepychają się do czołówki takiego grania. Ja im kibicuję, bo wraz z kolejnymi wydawnictwami chłopaki robią ogromne postępy, a ich ciężka praca zdecydowanie przynosi efekty – Speciation to dla mnie jedna z najciekawszych płyt 2020 roku.

To imponujące, jak w tak krótkim czasie Australijczycy przeskoczyli na wyższy poziom, by z pierwotnego i mocno podziemnego death metalowego bendu przekształcić się w twór stosunkowo wyrafinowany i ambitny. Najlepsze jest jednak to, że Faceless Burial nie poszli na żadne kompromisy ani nie sięgnęli po sztuczne zapychacze. Zespół w każdym kawałku na Speciation stara się, by z klasycznej formuły wycisnąć jak najwięcej, by znane już elementy poskładać w intrygujący sposób i utrzymać tym samym świeżość muzyki. Cały materiał jest przesycony tym, co najlepsze w death metalu z lat 1989–1994 z naciskiem na Death i Morbid Angel. Ponadto na Speciation przewijają się również wpływy Immolation, Gorguts, Incantation, Autopsy czy Suffocation, ale żadna z tych nazw nie dominuje, chodzi raczej o zbieżność pojedynczych riffów czy podobne rozwiązania aranżacyjne.

Utwory na drugim albumie Faceless Burial w porównaniu do tych z debiutu są na pewno bardziej rozbudowane, wielowątkowe, urozmaicone, bogate w detale i po prostu ciekawsze. Nie ma mowy o klepaniu jednego motywu przez kilka minut – tu ciągle coś się zmienia: tempa, riffy, klimat, melodie… Doskonale słychać, że muzykom zależy na tym, żeby także dla nich to granie było atrakcyjne i stanowiło jakieś wyzwanie, żeby zbyt szybko się nim nie znudzili. Analizując materiał od strony technicznej można stwierdzić, że Australijczycy nie robią niczego nadzwyczajnego (może z wyjątkiem perkusisty, dla którego 10 sekund jednostajnego nawalania to coś uwłaczającego), pod progresję też ciężko to podciągnąć, a jednak Speciation w paru miejscach jednoznacznie kojarzy się z cudami, jakie robią Blood Incantation (z nimi dodatkowo mają dużo wspólnego w kwestii wokali) oraz Horrendous.

Zajebistość Speciation podkreśla przykuwająca wzrok okładka oraz świetnie dopasowane do muzyki brzmienie, które dzięki doskonałej selektywności pozwala się delektować każdym aranżacyjnym niuansem. Właśnie tak powinien wyglądać klasyczny death metal we współczesnej odsłonie!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/facelessburial/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

30 lipca 2016

The Ritual Aura – Laniakea [2015]

The Ritual Aura - Laniakea recenzja okładka review coverAudi reklamuje się hasłem „przewaga dzięki technice”. The Ritual Aura też tak powinni, oczywiście jakby było ich stać na prawa autorskie. A tak serio, to umiejętności Australijczycy mają niesamowite, kopara opada, jak sobie człowiek dokładniej posłucha, co też oni wyczyniają w ramach (i trochę poza) tak zwanego technicznego death metalu. Żeby jednak nie było nieporozumień – nieprzeciętny mają tylko warsztat, bo w podejściu do kompozycji awangardy ani specjalnych nowości nikt się tu nie doszuka. Jedynym większym odstępstwem od normy jest u nich zastąpienie basu ustrojstwem o nazwie NS stick – wielbiciele tappingu będą zachwyceni. Nie da się ukryć, że The Ritual Aura po prostu wybrali sobie taką dziedzinę, w której mogli się najbardziej wykazać, poszaleć, może nawet i poszpanować, ale na pewno nie chodziło im o przecieranie szlaków i szerzenie wydumanych idei – nieliczne teksty na Laniakea to kwestia co najwyżej drugorzędna. No i grają te swoje kosmosy, od których włosy w uszach dęba stają, a mózg się przegrzewa. Laniakea trwa tylko 26 minut, ale — w co nietrudno uwierzyć — jest bardziej nasycona nutami (i ogólnie pomysłami) niż przewidywana dyskografia Six Feet Under do 2025 roku. Brutalność – a i owszem, szybkość – jak najbardziej, agresywne wokale – ich także nie brakuje, jednak intensywność tej muzyki wynika przede wszystkim z jej złożoności, ciągłych zmian, dziesiątek nachodzących na siebie warstw i dość dużego eklektyzmu. Wśród tego zgiełku można wyłapać patenty charakterystyczne choćby dla Animals As Leaders, Fallujah, Son Of Aurelius, Arkaik czy Decrepit Birth – Australijczycy wymieszali wszystko na swój sposób i doprawili stricte neoklasycznymi wpływami, nadającymi utworom nieco lekkości. Laniakea ma kopa, odpowiednio nośną dynamikę oraz spore pokłady melodyjności, dzięki której płyty chce się słuchać, w przeciwieństwie do wielu innych super technicznych tworów nastawionych wyłącznie na jałową trzepankę. Nie bez znaczenia dla pozytywnego odbioru jest również wspomniana już długość płyty, optymalna dla takich szaleństw – w sam raz, żeby zaciekawić, zaimponować i wywołać niedosyt. Gdyby ta muzyczna gimnastyka trwała, powiedzmy, godzinę, to przypuszczalnie tylko najwięksi śmiałkowie byliby w stanie dotrwać do końca albumu. Na szczęście ten materiał przygotowano z zachowaniem zdrowego rozsądku, więc warto się The Ritual Aura zainteresować i wypatrywać, co też wymyślą w przyszłości.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/theritualaura

podobne płyty:

Udostępnij:

6 sierpnia 2015

Disentomb – Misery [2014]

Disentomb - Misery recenzja reviewEkipa Disentomb znalazła całkiem skuteczny patent na przyciągnięcie do siebie potencjalnych słuchaczy. Na dzień dobry po oczach wali niby typowa, a jednak mocno zwracająca uwagę okładka, która jakoś podskórnie sugeruje ponury, klasyczny wymiot. Potem mamy potwierdzające wcześniejsze przypuszczenia intro, które z jednej strony zaskoczy dotychczasowych sympatyków kapeli (są jacyś u nas, hop hop?), a z drugiej ostro podjara fanów Immolation i Gorguts, bo riff i klimat tego fragmentu są zajebiście zawiesiste. Tyle w zupełności wystarczy, żeby wyskoczyć z kasy na zakup tej płytki. Dopiero później, czyli po wybrzmieniu zachwycającego „The Genesis Of Misery”, okazuje się, że zarówno zaskoczenie (opcja pierwsza) jak i podnieta (opcja druga) były przedwczesne i przesadzone. Od „An Edifice Of Archbestial Impurity” Australijczycy grają bowiem praktycznie to samo, co na debiucie, tylko sprawniej i z innymi wokalami. Misery jest więc kolejnym dość technicznym brutal death metalowym krążkiem, który kręci się wokół patentów wypracowanych lata wcześniej przez amerykański Disgorge (bez nich Disentomb pewnie nawet by nie powstał), Defeated Sanity, Disavowed, Pyaemia czy Devourment – czyli nic nowego tu nie uświadczymy. Pozostaje jeszcze poziom tych wariacji na temat death’owej ekstremy, a ten jest naprawdę wysoki. Kolesie napierają prawie bez wytchnienia, brzmienie miażdży ciężarem, ale… tego wszystkiego trzeba się pierwej dosłuchać. Nigdy nie byłem zwolennikiem przegadanych albumów, bo to zwykle zabija dynamikę i w rezultacie nudzi; wokalmen Disentomb przy okazji Misery chciał najwyraźniej pójść o krok dalej. Jordan James na tym krążku operuje w rejestrach dzika w zaawansowanym stadium raka krtani – jego pochrząkiwania i bulgoty są naprawdę przyziemne i do pewnego stopnia robią wrażenie, ale w takiej ilości po prostu zagłuszają muzykę, sprowadzoną w ten sposób do roli tła. Pewnym urozmaiceniem — czy też wabikiem na emo-młodzież, nie wnikam — miał być chyba gościnny udział jakiegoś teletubisia z The Black Dahlia Murder w „Forced Adornment Of The Funerary Crown”, ale sorki – takie wrzaskliwe cuś jest w zasięgu byle Mietka zgarniętego prosto z ulicy. Dlatego też ocena Misery nastręcza mi pewnych problemów, bo instrumentalnie wszystko się zgadza, natomiast w kwestii „śpiewu” panowie trochę przegięli. Jako że album jest lepszy od dużo bardziej typowego debiutu, to 7 i pół wydaje się w sam raz.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 grudnia 2014

Aeon Of Horus – The Embodiment Of Darkness And Light [2008]

Aeon Of Horus - The Embodiment Of Darkness And Light recenzja reviewDebiutancki album australijskiego kwartetu nie jest aż tak obrzydliwie melodyjny, jakby mogło to wynikać z tekstu zamieszczonej nie tak znowu dawno temu na łamach naszego bloga recenzji ich najmłodszego dzieła pt. „Existence”. Wszystkie pozostałe przewiny zgadzają się jednak co do joty. Nagrany w 2008 roku album zatytułowany The Embodiment of Darkness and Light brzmi bardzo, ale to bardzo wtórnie i odtwórczo, nie wnosząc do gatunku absolutnie nic nowego i niczym nie zaskakując. Egipskie klimaty, klawisze i kosmiczno-mistyczne orkiestracje, nawet melodie – to wszystko już było i to dekady wcześniej. Osoby z pamięcią demo i jego niemal encyklopedyczną znajomością gatunku z łatwością mogłyby rozebrać album na części, z których każda jedna gdzieś, kiedyś już była. Kompozycyjnie więc chłopaki nie popisali się tworząc coś na kształt kompilacji melodii i rytmów zasłyszanych na wydawnictwach głównie amerykańskich i szwedzkich. Fakt, że wyszła z tego całkiem przyjemna i sprawnie zmontowana produkcja nie zmienia w żaden sposób innego faktu – The Embodiment of Darkness and Light stoi powtórkami, coś jak Polsat. Gdzie się człowiek nie wsłucha, słyszy znane mu patenty i aranżacje, praktycznie nie pozostawiające miejsca na autorską twórczości Australijczyków. Na nieco ponad pół godziny materiału, może kilka minut brzmi mniej znajomo i nosi jakiekolwiek znamiona oryginalności. Skutek tego jest taki, że płyta odchodzi w niepamięć zaraz po zakończeniu odsłuchu. Podobnie jest zresztą z jej artystyczną fajnością, która zanika niemal natychmiast po wyłączeniu muzyki. Gdy płytka się kręci, jeszcze jakoś jest – w końcu wszystko zostało tu zainspirowane czymś powszechnie uznanym za wybitne, z czasem jednak, całość rozbija się na owe części składowe, a że niewiele tu własnego, to i pamięć kieruje się w stronę oryginalnych wykonawców poszczególnych aranżacji. I tak, po kilku godzinach od zakończenia przygody z debiutem Aeon Of Horus, w głowie rozbrzmiewają takie nazwy jak Nile, Nocturnus bądź Theory in Practice, a to nie dodaje chwały muzykom z Canberry. Na pochwałę zasługuje za to wysokich lotów rzemiosło instrumentalne, którym mogą poszczycić się muzycy – nie czuć żadnego ciskania się i silenia przy nawet najbardziej złożonych strukturach, a kilka takowych na krążku jest. Także realizacja nie pozostawia wiele do życzenia, bowiem wszystko brzmi bardzo klarownie i odpowiednio selektywnie, bez popadania w powszechną dość chirurgicznie chłodną arcyprecyzję. Trudno jednak oczekiwać, by dobry warsztat i poprawna realizacja nadrobiły niedostatki na polu twórczości i muzykopisarstwa. Raz, że to w końcu sztuka, a nie inżynieria materiałowa, a dwa – techniczny metal z definicji musi być techniczny. Dlatego ocena może być tylko jedna, taka, którą zwykle wystawiamy dobrym kopistom i odtwórcom.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Aeonofhorusband

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 czerwca 2014

Aeon Of Horus – Existence [2014]

Aeon Of Horus - Existence recenzja reviewDebiutancki krążek australijskiego kwartetu Aeon of Horus był typowy aż do niemożliwości – melodyjny tech death (z naciskiem na melodyjny), tak bardzo ostatnio popularny i równie mocno nadużywany. Nie było w nim absolutnie nic nowatorskiego, wszystko przerobione po wielokroć w każdej dającej się wyobrazić kombinacji, przez kapele na każdej szerokości geograficznej. Nie znaczy to oczywiście, że nie dało się go słuchać, bo lekki był i przyjemny w odbiorze, jednakże wyczerpywało to w zasadzie listę zalet. Czas przy albumie mijał szybko, równie szybko jak ulatywała o nim pamięć. Na szczęście, także dla samych siebie, również muzycy doszli do podobnego wniosku, bowiem drugi ich album — Existence — mimo iż wciąż utrzymany w tym samym stylu, dojrzał i spoważniał. Przede wszystkim zaś – zyskał na wyrazistości i charakterze. Popracowanie nad kompozycjami opłaciło się. Muzyka nadal jest raczej łatwo przyswajalna, poprawiono jednak melodie, które bywało, że brzmiały bardzo bezjajecznie, oraz wypracowano bardziej autorskie brzmienie i styl. Nie udało się naprawić wszystkiego i zdarza się niestety wpaść na fragment od którego więdną uszy, a zęby wrastają w dziąsła; generalnie jednak – nie jest źle. Chętniej sięgnięto także do elektroniki i rozmaitych orkiestracji, osiągając niekiedy efekty zbliżone do tych znanych z Dimmu Borgir z jednej strony (jak np. w utworze „Symbiosis”), z drugiej zaś – Nile („Exude”). Wprawne ucho wychwyci zapewne znacznie więcej, w tym: Ihsahna, The Faceless, a nawet Cynica i Gordian Knot. Sporo dobrego wniosła zmiana na stanowisku basisty, którego w końcu należycie słychać, i który w końcu gra na poziomie niezbędnym przy takiej muzyce. Bardzo dobrze słychać to np. w „Resolve”, który sam w sobie jakąś perełką nie jest, ale obrazuje całokształt zmian, które zaszły od czasu debiutu. Ogólnie należy stwierdzić, że dokonane przewartościowania przeniosły środek ciężkości w kierunku mocno technicznego prog metalu, upodabniając Aeon of Horus do niemieckiej Obscury, być może nawet późnego Spawn of Possession (choć może być to komplement nieco na wyrost), nad którym tak rozpływał się demo. Żeby w pełni zasłużyć na ten komplement i znaleźć się we wspomnianym towarzystwie, muszą Australijczycy jeszcze bardzie zejść z melodii, i nieco dociążyć muzykę. Póki co bowiem, mimo iż zmiany idą w dobrym kierunku, mam wrażenie, że rozwojem zatrzymali się muzycy w wieku dojrzewania, i chociaż bardzo chcą już być dorośli, to nie do końca wiedzą jak, i wyglądają jak zdradzeni przez niezakończoną mutację głosu i szczypiorek pod nosem małolaci próbujący kupić piwo. Są jednak na dobrej drodze, jak już wspomniałem. Existence słucha się dobrze, utwory zwykle mają w sobie owo mistyczne „coś”, technicznie stoją na zadowalającym poziomie, więc jedyne nad czym muszą jeszcze naprawdę popracować, to jakość kompozycji. O ile chcą oczywiście wydostać się z grajdołka przeciętności i bezpłciowości. Prawda jest bowiem taka, że Existence nie wykorzystuje pełnego potencjału muzyków, potencjału, który słychać śledząc ewolucję jaka stała się udziałem Australijczyków od czasu debiutu. Mam jednak nadzieję, że kolejny album w pełni pokaże możliwości zespołu i zaskoczy naprawdę solidnym graniem.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Aeonofhorusband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 września 2013

Mortal Sin – Psychology Of Death [2011]

Mortal Sin - Psychology Of Death recenzja okładka review coverMortal Sin to jedna z pierwszych thrashowych załóg z Australii, a ich bardzo kalifornijski debiut „Mayhemic Destruction” to pierwszy australijski longplej thrashowej proweniencji. Dziś jednak nie czas na dywagacje o debiucie, lecz na kilka słów o ostatnim krążku muzyków – Psychology of Death z 2011 roku. Ale od początku. Historia kapeli przypomina brazylijskie telenowele, w których bohaterowie schodzą się i rozchodzą, zdradzają, walczą po sądach i obrażają się na siebie nawzajem. W chuj thrashowe podejście, nie ma co. Oficjalnie zespół zakończył swoją działalność w 2012 roku, ale jako że już wcześniej zdarzały im się „oficjalne zakończenia”, więc i tym razem nic nie wiadomo i może jeszcze czymś zaskoczą. Ale historia muzyków jest ciekawa także z innego powodu – przez całą swoją działalność więcej byli w rozpadzie, niż nagrali krążków. Pięć albumów w całej karierze to dość mało, sami przyznacie. Ale przecież nie o ilość, lecz o jakość chodzi, więc jak to z tą jakością? Ano tak se. Chociaż, chociaż… Psychology of Death aż taki znowu przeciętny nie jest. A przynajmniej nie cały, nie od początku. Otwierający album, tytułowy „Psychology of Death” oraz „Paralysed By Fear” to naprawdę rasowe thrashowe kawałki z mięsistymi riffami, dynamiczną sekcją, dobrą motoryką i wpadającymi w ucho melodiami. Coś na kształt ostatnich krążków Death Angel i późnego Kreatora. Niestety, czym później, tym mniej oryginalnie i nudniej. Utworom brakuje werwy i mijają bez większej podniety. Kilku dodatkowych momentów uciechy dostarczają fragmenty „Doomed to Annihilation” i refren „Down in the Pit”, choć niestety nie wpływa to jakoś specjalnie na ogólny odbiór albumu. Album nie zapada w pamięć – to jest problem Australijczyków. Warsztatowo nie można się przyczepić właściwie do niczego, podobnie z brzmieniem i realizacją, niestety kompozycje to odczuwalnie niższa liga i efekt tego jest taki, że jakoś nie ciągnęło mnie do kolejnych odsłuchań. Przy takiej ilości bardziej wyrazistych i wciągających albumów, dalsza lektura Psychology of Death wynikała w sumie z recenzenckiej rzetelności. I mimo iż album nie odstaje od średniej światowej, pozostaje tylko średnią światową.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortalSin.Band
Udostępnij:

14 lipca 2013

Ouroboros – Glorification Of A Myth [2011]

Ouroboros - Glorification Of A Myth recenzja okładka review coverGranica pomiędzy graniem technicznym a bezsensownym katowaniem sprzętu jest dość cienka i naprawdę niewiele trzeba by znaleźć się w Meksyku. A stamtąd, jak wiadomo, trudniej się dostać do USA, trudniej niż droga w przeciwnym kierunku. Prawda jest też taka, że nastała ostatnio moda na bycie arcytechnicznym i stąd wysyp zespołów ubiegających się o tytuł, nieszczególnie zresztą pochlebny, najbardziej technicznej załogi ever. Gdyby jeszcze w parze z umiejętnościami szły jakieś konkretne pomysły natury muzycznej to ok, ale rzeczywistość jest taka jak na załączonym obrazku, czyli, że nie idą. I efekt tego jest taki, że mimo tysięcy arcytechnicznych załóg, niewiele jest takich, które przyciągają na dłużej i zapadają w pamięć. Na szczęście, od czasu do czasu, pojawia się ekipa, która nie dość, że umie grać, to jeszcze potrafi komponować zajebistą muzykę. Było tak w przypadku Szwajcarów z Punish i ich ostatniego longlpeja z 2009, jest tak w przypadku Australijczyków z Ouroboros i ich debiutu z roku 2011. Bo to, co zrobił australijski kwintet na swoim Glorification of a Myth to czysta poezja – kwintesencja dobrej muzyki per se. Koła wprawdzie nie wymyślili, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, bo słucha się albumu wprost wybornie. Tym bardziej, że muzycy zadanie domowe odrobili i nie przyszli w gości z zupełnie pustymi rękoma. Nie ma chyba większego sensu rozpisywanie się o tym jak dobrzy są instrumentalnie, bo to wynika wprost z tego, co już napisałem, nie ma również sensu kadzenie za stronę kompozytorską, bo i to wynika z tekstu powyżej i gdyby tak nie było, nie robił bym powyższego wstępu na pierwszym miejscu. Kilka słów mogę za to napisać o tym, co było w koszyczku dla babci. Ilościowo wiele tego nie ma, ale to jakość, co oczywiste, ma znaczenie. Otóż moi mili, duet gitarzystów Chris Jones/Mikhail Okrugin zaproponował styl riffowania, którego nie słyszałem wcześniej zbyt często, przynajmniej nie w death/thrashowej stylistyce (może z wyjątkiem Punish właśnie), a który okazał się niczym innym jak otwarciem okna w dawno niewietrzonej sali. Bicia są krótkie, rwane, agresywne, coś jakby tremolo, tyle że na całym gryfie i bez żadnych ograniczeń co do ilości dźwięków. Do tego równie rwana i cholernie motoryczna sekcja, wszystko, o czym już zdążyłem napomknąć (technicznie tego nie robiąc) i przepis na sukces gwarantowany. Słucha się tego z zapartym tchem, bo napierdala to po nerach zawodowo, a wszak o to w muzyce chodzi. Przez ponad 50 minut chłopaki nie odpuszczają na moment, będąc jednak na tyle zajebistymi, by zwolnić, wrzucić coś orientalnego, instrumentalnego a i tak poniewierać bez miłosierdzia. Faworytów w sumie nie mam… choć otwierający album „Black Hole Generator” wybitnie wpadł mi w ucho, więc może za faworyta robić. Prawda jest jednak taka, że każdy kawałek jest równie dobry i bez cienia wątpliwości mógłbym w miejsce „Black Hole Generator” wstawić nazwę każdego z pozostałych dziewięciu utworów. W tym miejscu nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zarekomendować ten album każdemu miłośnikowi metalu.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ouroboros.mu

podobne płyty:

Udostępnij:

20 lipca 2012

Devour The Martyr – Wasted On The Living [2011]

Devour The Martyr - Wasted On The Living recenzja reviewStosunkowo młody twór jakim jest Devour The Martyr ponoć już zdobył sobie niezłą pozycję na australijskiej scenie, a teraz pragnie podbić północną półkulę. Nie chciałbym tu przedwcześnie dołować chłopaków, ale ta ofensywa może być bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa do przeprowadzenia. Wiadomo przecież, że konkurencja w tym gatunku (death-thrash) ze strony Skandynawów (głównie Szwedów i Duńczyków) jest przeogromna, a jakby tego było mało, bohaterowie tej recenzji prezentują się póki co dość średnio – czyli podobnie jak wiele tamtejszych kapel, które nawet pomimo kilku wydawnictw na koncie nie odniosły zauważalnego (ani zasłużonego) sukcesu. Nie powiem, przy odrobinie dobrej woli można kilka razy Wasted On The Living przesłuchać, ale rozmaite niedostatki w obrębie kompozycji i raczej przeciętne brzmienie skutecznie wstrzymują przed kolejnym odpaleniem tego materiału. Zagrane jest to nawet rzetelnie – bez ekstrawagancji, ale i bez wiochy, tylko poziom kawałków zupełnie nie zachwyca. Wszystkie są zbudowane bardzo podobnie, trochę na jedno kopyto, brakuje im prawdziwych urozmaiceń, elementu zaskoczenia, pazura czy chociażby lepszych, zapamiętywalnych melodii. Łatwo się czymś takim znudzić, zwłaszcza, że dłużyzny nie są Devour The Martyr obce. Spora w tym zresztą „zasługa” usypiającej motoryki i wyjątkowo prosto zaaranżowanych garów. Może i czymś takim potrafią porwać dupska rozleniwionych słońcem Australijczyków, ale w Europie — jeśli na nadchodzącym debiucie utrzymają ten poziom — wiele nie nawojują.


ocena: -
demo

Udostępnij:

14 marca 2012

Psycroptic – The Inherited Repression [2012]

Psycroptic - The Inherited Repression recenzja okładka review coverNie zliczę, ile już robiłem podejść do Psycroptic, ale od 2003 czy 2004 musiało być tego sporo – i zawsze kończyły się one klapą, a ja zniechęcony zapominałem o istnieniu kapeli na długie miesiące. Tym razem wreszcie się udało, i choć nie jestem na kolanach, ani nie zapomniałem o moich głównych faworytach, to The Inherited Repression mogę słuchać bez przymuszania i z dużą przyjemnością. Jak powszechnie wiadomo (albo i nie – bo chyba jakoś wyjątkowo popularni u nas nie są), Australijczycy z techniką zawsze stali na wysokim, a w ostatnich latach nawet nieosiągalnym dla innych, poziomie — potwierdzenie tego dostajemy zresztą niemal w każdej sekundzie nowego materiału — ale z komunikatywnością muzyki, jej przystępnością nigdy nie było u nich najlepiej, toteż wcześniejsze krążki raczej męczyły niż fascynowały. Aż do teraz, bo mimo wielu pierońsko zaawansowanych partii (momentami wymiatają tak, że kopara opada) łatwo je ogarnąć, a ogólna chwytliwość płytki bardzo pozytywnie zaskakuje. Do każdego kawałka, oprócz milionów technicznych zagrywek, wrzucono bowiem od groma melodii i fajnych patentów (głównie gitarowych), które łapie się w lot. Dla mnie na The Inherited Repression najbardziej wybija się chwytliwy „The Sleepers Have Awoken”, więc niezłym pomysłem było umieszczenie go na końcu – dzięki temu zabiegowi, po ewentualnym spadku napięcia, łatwiej się znów nakręcić, a chęć włączenia płytki od początku wzrasta. Za The Inherited Repression przemawia też pewna uniwersalność, sprawiająca, że album mimo braku typowo komercyjnych haczyków jest bardzo na czasie – znajdzie się tu zarówno coś z Aborted, Ulcerate, jak i ostatniego Decapitated – gdy odpowiednio zmiksujecie to sobie w głowach, rezultat powinien przypominać najnowsze dzieło Psycroptic. Że płyty dobrze się słucha i jest przyjemna, to już zaznaczyłem. Przydałoby się jednak, żeby również urywała dupę poziomem brutalności. Tymczasem takiego naprawdę konkretnego napieprzania, chwil nieprzewidywalności i czystego szaleństwa Australijczycy zapodali tu poniżej (moich) oczekiwań. Gdyby tak więcej poblastowali, gdyby dorzucili mocny growl, gdyby… Krwi i flaków brakuje, ot co. Pozostaje się cieszyć tym, co jest, a zatem nie tylko ciekawą muzyką, ale i wypasionym ultra selektywnym brzmieniem, czy udaną oprawą graficzną. Sami oceńcie, czy wam tyle wystarczy. U mnie pozostał niedosyt.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.instagram.com/psycroptic_official

podobne płyty:

Udostępnij:

20 lipca 2011

Alchemist – Tripsis [2007]

Alchemist - Tripsis recenzja okładka review coverPodobno jedna z ikon australijskiej sceny metalowej; swoją drogą, jak to brzmi: scena australijska. Jest jednak pewne podobieństwo między muzyką Alchemików a instytucją zwaną „scena australijska”, podobieństwo mianowicie takie, że kiedy człowiek słyszy którekolwiek z powyższych, na twarzy wykwita mu dziwny grymas, zaczyna drapać się po głowie i nic, absolutnie nic konkretnego nie przychodzi mu do mózgownicy. Zostawiając w spokoju scenę, w końcu tworzoną przez potomków niechcianego na Wyspach tzw. elementu, taka reakcja w stosunku do samej muzyki raczej nie jest dobrym zwiastunem. Przecież nawet Francuzi potrafią dokopać porządnym materiałem, a tu takie nie wiadomo co. Oddając cesarzowi, co cesarskie, muszę jednak wspomnieć, że sam początek jest zwodniczo dobry i nie zapowiada kiepawego materiału, który rozpoczyna się równo z końcem wspomnianego już „Wrapped in Guilt”. Bylejakość krążka jest bowiem sprawą globalną, której nie uratuje ani przyzwoity pierwszy utwór, ani rozsiane gdzieniegdzie na krążku lepsze zagrywki. Prawda jest bowiem bolesna, jak wmontowana w dupska włócznia Aborygena – materiał trawi się gorzej niż golonkę przepitą piwem. Trzeba się mocno zaprzeć, by przesłuchać materiał za jednym posiedzeniem. A to, jak już wspomniałem, nie pozwala marzyć o wysokich ocenach – że się odwołam do samej konfrontacji materiału z recenzentem. Największym orzechem do zgryzienia była dla mnie osobiście zbytnia jednolitość materiału; większość kawałków jest duszna, mdła i bez fajerwerków. Biorąc pod uwagę, że krążek trwa swoje czterdzieści minut, takie zhomogenizowane brzmienie potrafi skutecznie odrzucić. W końcu Alchemist to muzyka wielkanocna, czyli post. Nie trafia to do mnie, argumenty o tym, że to wyższy stopień rozwoju mnie nie przekonują, a monoblok jaki trafia do uszu, wcale nie powoduje polucji nocnych. Dalej, zupełnie nie przemawiają do mnie wokale, jak na deathowy growl (choć bardziej pasowałoby deathowawy) są zupełnie pozbawione porządnego pieprznięcia. Mówiąc ogólnie, brakuje im jaj. Ciężko mi także idzie przyswajanie ludowych zapożyczeń, przy czym nie wiem, czy jest to wina samej australijskiej ludowości, czy też może formuły ich używania przez muzyków. Nie mam za to większych zastrzeżeń do sekcji, która pracuje bardzo dynamicznie, ma dużo energii i jest w dodatku dobrze zrealizowana. Poprawnie, z wyłączeniem wspomnianych już etno-naleciałości, brzmią gitary, przy czym mam raczej na myśli ich faktyczne brzmienie, niźli to, co grają. Samo bowiem granie, jest jedną z gorszych stron albumu. Szkoda, bo opener jest dobry, a jak słyszę – muzycy potrafią się sprężyć i zagrać bez pomyłek nie najprostsze w końcu kawałki. Ocena jest więc jasna. I równie niewysoka.


ocena: 4,5/10
deaf
oficjalna strona: www.alchemist.com.au
Udostępnij:

14 kwietnia 2010

Portal – Swarth [2009]

Portal - Swarth recenzja okładka review coverPrzyznam się bez bicia – to pierwszy album Australijczyków, który nabyłem. Ba – pierwszy, który słyszałem w całości. Miałem też napisać, że pierwszy i ostatni w ogóle, ale póki co wstrzymam się z taką deklaracją. Wstrzymam się, ponieważ jest w ich muzyce coś, co pozostaje we łbie i nie pozwala o sobie zapomnieć. Niemniej jednak naturalnym odruchem jest chęć jak najszybszego wywalenia płyty z odtwarzacza i jeszcze szybszego zapomnienia o niej. Problem w tym, że — jak wspomniałem — nie da się, coś się we łbie zagnieżdża. Jednolita ściana dźwięku, nieustanny hałas i brak jakichkolwiek struktur – przez to trzeba się przegryźć, by zapoznać się z tą deathową awangardą. A potem okazuje się, że nic ponadto nie ma – jest tylko hałas, dźwiękowa monotonia i bezład. Tak właśnie muzykę rozumie Portal. Trudno się tego słucha, brakuje bowiem punktów odniesienia, utwór zlewa się w całość — bardzo chaotyczną i prymitywną — a poszczególne utwory zlewają się w album. Monolit. Przez 40 minut uszu dobiega jednolita, cierpka i drażniąca mieszanina growli, gitar i perkusji w garażowej jakości. Utwory niemal nie różnią się od siebie, tempo wszystkich jest nieco szybsze niż walcowate, a melodii zwyczajnie nie ma. Co prawda pojawia się kilka fragmentów, które noszą znamiona melodyjności, ale jest ich niewiele. Przez większość czasu jest tylko hałas, bardzo specyficzny hałas. Taki na jednym poziomie, jednostajny, zawężony do stopnia, w którym jeszcze (ledwo) da się wyróżnić najbardziej podstawowe składowe, w którym rytm staje się melodią, a melodia rytmem. Kakofonia przesterowanych gitar, dziwacznych perkusji i wiercących ucho wokali. Kakofonia spotęgowana brakiem strukturalnej przejrzystości, brakiem struktur w ogóle. Anarchia i chaos w czystej postaci. I to właśnie pozostaje we łbie. I chyba tylko dlatego rozejrzę się za wcześniejszymi Portalami.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PORTALDEATH

podobne płyty:

Udostępnij: