Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty

5 lutego 2024

Sulphur Aeon – Seven Crowns And Seven Seals [2023]

Sulphur Aeon - Seven Crowns And Seven Seals recenzja reviewPrzy okazji „The Scythe Of Cosmic Chaos” zżymałem się na robienie z Sulphur Aeon „melodic death-black” i rzucałem niewybrednymi chujami pod adresem autorów takich etykiet, natomiast po wysłuchaniu Seven Crowns And Seven Seals zacząłem podejrzewać, że może jednak miałem do czynienia z prorokami, których wiedza wykracza poza nasze pojmowanie… A może to zespół poddał się wyimaginowanej presji i pognał za oczekiwaniami odbiorców? No chyba, że to wszystko przypadek. Faktem niepodważalnym jest, że czwarta płyta Niemców jest najbardziej uporządkowaną i przystępną w ich dorobku. Momentami aż nazbyt przystępną…

Nie chciałbym sugerować, że po dłuższej przerwie Sulphur Aeon dokonali jakiejś drastycznej stylistycznej wolty, bo w muzyce zespołu wciąż występuje zatrzęsienie elementów, dzięki którym jest on w mig rozpoznawalny, ale Seven Crowns And Seven Seals na tle poprzedników jest materiałem odczuwalnie mniej ekstremalnym, za to znacznie bardziej przejrzystym i w pewnym sensie wielowymiarowym. Niemcy postawili na podniosły klimat i rozbudowaną melodykę kosztem czystej wyziewności (kiedy już mocniej dołożą do pieca, to często pobrzmiewa w tym „nowy” Azarath) i poszerzyli swoją „strefę wpływów” o coś więcej niż tylko o feeling i zagrywki blackowej proweniencji, bo w utworze tytułowym znalazło się nawet miejsce na trochę heavymetalowego patosu oraz niemal bluesową solówkę.

Inaczej rozłożone akcenty, ogólne zmiękczenie czy zestaw zbędnych/tak se udanych patentów (choćby część chórków i czystych zaśpiewów) sprawiają, że Seven Crowns And Seven Seals nie ma podjazdu do „The Scythe Of Cosmic Chaos” – niby jest podobnie, ale to nie ta liga i poziom wrażeń. Prawie każdy kawałek — a już szczególnie te najdłuższe, które wyglądają na przeciągnięte — zawiera coś, co mnie drażni i zaburza odbiór całości – jakieś detale, bez których mogłoby obejść, zbyt częste powtórzenia czy mało przekonujące partie wokalne. Nie raz i nie dwa Niemcy ocierają się tu o banał albo proponują rozwiązania, które póki co ich przerastają, powodując zgrzyty. Jednocześnie czwarta płyta Sulphur Aeon zyskuje z każdym przesłuchaniem i naprawdę trudno się od niej oderwać, co przede wszystkim jest zasługą kompozycyjnego rozmachu oraz mnóstwa fenomenalnych melodii, które wciągają jak nowoorleańskie bagno i błyskawicznie zapadają w pamięć.

Oczywiście życzyłbym sobie, żeby na Seven Crowns And Seven Seals dominowała większa i bardziej skomplikowana zawierucha (jak w kapitalnym „The Yearning Abyss Devours Us”), ale tak po prostu zgnoić tej płyty nie potrafię, choć właśnie taki miałem początkowo zamiar. Sulphur Aeon nie boją się urozmaicać muzyki na różne, niekoniecznie oczywiste i strawne dla każdego sposoby, a skoro rezultat jest co najmniej zadowalający, to nie wypada mi się wtrącać w ich proces twórczy.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SulphurAeon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 listopada 2023

Cytotoxin – Nuklearth [2020]

Cytotoxin - Nuklearth recenzja reviewPo dużym sukcesie ze wszech miar zajebistego „Gammageddon” muzycy Cytotoxin najwyraźniej doszli do wniosku, że wycisnęli z tego stylu wszystko, jeśli chodzi o szybkość, brutalność i stopień zakręcenia. Oczywiście Niemcy mogli dalej przesuwać granice ekstremy (i ludzkich możliwości), jednak istniało pewne ryzyko, że przy okazji stracą na wypracowanej na trzeciej płycie fajności, która tak bardzo wyróżniła ich na tle innych brutalistów. Dlatego też Nuklearth w pierwszym kontakcie wydaje się albumem nie aż tak wstrząsającym, jak jego poprzednik – zbliżonym do niego, a mimo to nieco innym.

Na Nuklearth Niemcy trochę odpuścili w kwestii ekstremalności muzyki, co jednak nie oznacza, że nagrali krążek dla przeciętnej gospodyni domowej z tadżyckiej wsi. Materiał aż kipi od pojebanych zagrywek, efektownych solówek, wściekłych wokali i szaleńczych blastów, ale nie ma w tym przesady i komplikowania dla samej idei komplikowania. Wszyscy doskonale wiedzą, na co stać ten zespół – oni nie muszą nikomu niczego udowadniać i wymyślać brutalnego i technicznego death metalu na nowo. W ciągu ostatnich lat Cytotoxin nie tylko rozwinęli umiejętności, ale i dojrzeli jako kompozytorzy, stąd też pozwalają sobie na więcej. Zespół bez obaw sięga po wolne tempa, klimatyczne partie (kapitalne outro – pianino, smyczki, ciarrry…) czy zadziwiająco przejrzyste patenty i sprawnie łączy je z typowymi dla siebie, bardziej zaawansowanymi formami, co świetnie wpływa na dynamikę i bardzo urozmaica całość.

Poza tym trzeba zwrócić uwagę na poziom chwytliwości Nuklearth, bo jest naprawdę wysoki! Samo wysłuchanie trzech kwadransów (z taką objętością mamy tutaj do czynienia) brutal/tech bywa niekiedy męczące, zaś wyłapanie z takiego hałasu jakichkolwiek wybijających się fragmentów kwalifikuje odbiorcę do medalu za spostrzegawczość. W przypadku czwartego albumu Cytotoxin nie ma takiego problemu, bo muzycy zadbali o to, żeby każdy kawałek zawierał coś charakterystycznego tylko dla siebie, odpowiednio się wyróżniał, a jednocześnie nie zaburzał spójności. Dzięki temu płyta nie ma prawa nudzić ani męczyć, a wraca się do niej w sposób naturalny – nie tylko po dawkę solidnego napierdalania, ale przede wszystkim dla całej masy wpadających w ucho numerów, których nie znajdzie się u konkurencji.

Jak więc widać, przy odrobinie chęci i ponadprzeciętnych umiejętnościach nawet w takim, wydawać by się mogło, hermetycznym stylu można zrobić coś wyrazistego i nie do pomylenia z innymi. Kibicujcie Cytotoxin, bo w pełni na to zasługują!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Cytotoxinmetal

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

14 października 2023

Sabiendas – Repulsive Transgression [2020]

Sabiendas - Repulsive Transgression recenzja reviewCałkiem przypadkowo natrafiłem na tą grupę, szukając czegoś zupełnie innego. Zaintrygowała mnie okładka (ładnie zrobiona, w dobrym guście i smaku), a że mieli klipa, to sobie zapodałem. I tak sobie pomyślałem – „boziu, jakie to banalne, jakie to prostacke, te riffy są wręcz oczywiste – muszę koniecznie to mieć!”. W tak oto przekorny sposób podjąłem decyzję o zakupie płyty.

Szybki background check potwierdził, że członkowie dłubali w Death Metalu już w 1991 r., tak więc jak najbardziej mówimy tutaj o weteranach. Sama grupa została natomiast założona przez jedną uroczą Panią, Alexandrę Rutkowski (wbrew nazwisku to Niemka), która zaiwania na gitarze i robi też backing vocale. Najmłodszy typ ma 33 lata i gra na perce (Toni Merkel – chyba nie z tych Merkelowych?), a reszta to już starsi ludzie w słusznym wieku.

Jak już się wspomniało, mamy do bólu oklepane granie. Gitary są przyjemnie siermiężnie brzmiące i wzajemnie się zacinające, tak jak się to robiło na początku lat ’90. Zresztą cały album wypisz wymaluj wygląda jak coś archiwalnego. Jedyne co zdradza rok nagrania, to produkcja i perkusja. Jest głośna i nowoczesna – może gdyby formacja wybrała ścieżkę obskurności wyszłoby to lepiej. A co do drugiego, to prezentuje wysokie współczesne standardy, jeśli chodzi o zawiłość, równość, szybkość i talent. Nie oszukujmy się, długo zajęło Death Metalowi dojście do takiej perfekcji w dziedzinie różnicowania temp i blastowania.

Teksty mają pewien polot i budują historie i obrazy w głowie, jak w „The Human Centipede”, lub „General Butt Naked” (wbrew tytułowi nie jest to utwór humorystyczny). Co wam natomiast mogę powiedzieć o stylu? Nie wyróżnia się on w żadnym stopniu na tle innych podobnych kapel i jest to zabawa na zasadzie, coś od Cannibal Corpse, czasem jak Malevolent Creation, innym razem jak Morgoth, o innych legendach nie wspominając bo to już zbyt często się je wymienia w reckach. Czasami zdarzy im się dosłownie przepisać wręcz jakiś motyw i wpleść go z czymś innym, choć niekoniecznie zaskakującym. You know the drill.

Ogółem, słowem podsumowania, jest to produkt, z naciskiem na produkt, dla tych, którzy chcą kolejny, dobrze zrealizowany pakiet 9 odgrzewanych kąsków plus intro. Mimo takiego mało entuzjastycznego opisu, to gęba mi się cieszy i mam niemałą radość z obcowaniem z tym dziełem i wiem, że będę do tego chętnie wracać, choć może niekoniecznie rzucę groszem na kolejny album Sabiendas. Nie będę was już dłużej zatrzymywać – tego typu pigułki albo się zażywa jak medycynę, albo się szuka mocniejszego lekarstwa. To jak jesteście chorzy na Death Metal, zostawiam wam do wybrania.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sabiendas

Udostępnij:

22 lipca 2023

Obscurity – Obscurity [2012]

Obscurity - Obscurity recenzja reviewDzisiaj postaram się bez lania wody. Słuchając tego zespołu o adekwatnej nazwie, zauważyłem, że mało się o nich mówi w necie, więc postanowiłem to naprawić. Ich tag z pewnością odstrasza – Melodic Black/Viking/Death Metal (o ja pierdziu). Brrrr, aż mi cierpko i się wzdrygam.

W rzeczywistości, jest to typowo niemiecki Heavy Metal, tyle że bez lukru i pudru. I choć riffy są lekko festyniarskie, to nigdy tak jak u Amon Amarth. Jest to wręcz anty-szwedzka szkoła grania melodii, mimo iż również inspirowana Iron Maiden. Nie porównywałbym też tego do ich rodaków Suidakry, gdyż zamiast ciągłej napaści zmieniających się rzygliwych „leadów”, dostajemy skromne, wyważone ale charakterne motywy, przez co tracki gładko idą jeden za drugim.

Wokale naprzemiennie growlują i skrzeczą, stąd też pewnie przynależność do Black/Death. Obscurity nie idzie granie szybko i lepiej się czują wśród umiarkowanych temp, a wszelkie blasty brzmią „leśnie”, jak za pierwszej fali Made in Norway. Fajnym przykładem jest „Blutmondzeit”, z akustycznym outro. Produkcja jest „obskurna” (czyli w zgodzie z nazwą grupy) i trzeba podkręcić gałkę głośności, bo ma się wrażenie, jakby grali zza ściany. Wyjątkowo też nie zamierzam wymieniać faworytów (proszę nie skakać z radości), bo na dobrą sprawę każdy z numerów jest świetnie zrobiony i bez wstydu może reprezentować całość.

Jest to też moja pierwsza i ostatnia recka tej formacji, gdyż nie ma specjalnego sensu opisywanie ich całej dyskografii*, jako że wszelkie komplementy i pochwały, które bym dał innej płycie, byłyby takie same jak tutaj. I nie jest to ani wada, ani krytyka – jeśli słucham czyjejś dyskografii bez ziewania, to coś musi być na rzeczy, nawet jeśli mój mózg nie jest w stanie wymyślić soczystych przymiotników do oddania cnót i zalet. Jest to wciągające granie, ale niewymagające. Dlatego też może nie gada się o tym za wiele. Chcę natomiast oddać sprawiedliwość zespołowi, bo bardzo mi się to podoba co robią.

*Aczkolwiek może powinienem, bo jak tak sobie słucham ich nowszych dokonań – „Streitmacht” i „Skogarmaors”, to jeszcze bardziej kocham ten zespół. Są to też lepsze płyty. Pytanie tylko, czy będzie mi się chciało pisać o rzeczach oczywistych…


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/obscuritybergischland
Udostępnij:

26 maja 2023

Blood – Christbait [1992]

Blood - Christbait recenzja reviewPrzedstawiam dzisiaj szacownemu Państwu zespół, który perfekcyjnie łączy Grindcore z Death Metalem, i robi to dłużej niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek chętniej wolałbym użyć słów „przypominam o istnieniu takowego zespołu”. Niestety, rzeczywistość skrzypi jak nienaoliwione drzwi i jest jaka jest. Ergo, zapewne wielu z was nigdy nie słyszało o czymś takim jak Blood. Tytułem wstępu muszę więc wytłumaczyć wam, że ta niemiecka grupa jest bodajże jedną z tych starszych ekip (to zresztą moje opus moderandi – przypominanie starego i zapomnianego), bo sięgającą aż roku 1986.

Chłopaczki od początku lubili hałasować krótko i prosto, ale w przeciwieństwie do różnej maści kolegów Punków, mieli iście szatański i mięsisty wizerunek, oraz totalne szaleństwo w oczach. Swoista więc schizofrenia, jeśli chodzi o tożsamość ideologiczną muzyków w czasach kiedy subkultury się napierdalały między sobą, w niczym nie przeszkodziła im stworzyć konsekwentny, dobitny i absolutny deathmetalowy klasyk.

15 utworów (plus parę bonusów na re-edycji) i pół godziny trwania – większość tracków nie lubi przekraczać 2 minut. Ale w przeciwieństwie do takich legend jak Terrorizer, czy Napalm Death, Blood zdaje się być dużo dojrzalszy, zwłaszcza w departamencie składania kompozycji, a co za tym idzie, nie goni przez siebie na oślep, jest mniej szalony i w efekcie brzmi poukładanie (może to przez tą niemiecką, biurową mentalność). Nie traktujcie tego jednak jak wadę, bo jest dużo blastowania – zespół najzwyczajniej w świecie wycina tłuszcz i zostawia to, co najlepsze. Gdyby tak inni robili, to byłby pewnie pokój na świecie…

Na pierwszy rzut ucha wysuwa się przede wszystkim wyjątkowo gęsty, duszny i mroczny, a przy tym masywny klimat. Taki sam jak w większości płyt Death Metalowych anno domini 1991-1993. Otwierający płytę instrumentalny „Lost Lords” dba o to, aby wprowadzić słuchacza w odpowiedni nastrój i jest pełnoprawną piosenką, tyle że bez wokalu. Po introdukcji następuje „…and No One Cries” z (nienawidzę tego słowa) kapitalnym tekstem w łamanej angielszczyźnie – macie oto mały fragment:

Million eyes look at you – million things becoming true
Things of passion, things of crime – Life is unreal, so waste your time (sic)
Pain is slipping very deep – you fall in endless sleep

I wiadomo już, że będzie swojsko i milusio. Paktu zagłady dopełnia jeszcze „Dogmatize” oraz „Self-Immolation” (yhm, macie to obczaić), a przypieczętowuje chamskie, końcowe „Mass Distortion”. Co może nieco dziwić, to ciągotki do Doomowego brzmienia, choć też nie chcę wprowadzać w błąd, bo owszem, jest ten kruszący ton gitar, ale ma on holenderski posmak, niżli szwedzki. Innymi słowy, mimo krótkiego trwania utworów, sprawiają one wrażenie wolniejszych niż są w rzeczywistości. Swoją drogą, czy to nie jest totalne kuriozum – Deathgrind starający się trzymać zwarte, Doom Metalowe tempo?

Nie chce mi się was jakoś specjalnie namawiać do przesłuchania, bo znajomość tego materiału powinna być waszym zakichanym, psim obowiązkiem. Christbait powstał w kluczowym okresie popularności Death Metalu i mimo bycia tworem stricte undergroundowym, bez żadnej promocji, to bezczelnie powiem, że w niczym nie ustępuje on zespołom pierwszoligowym. Nie daję 10/10 tylko po to, aby was oszukać i zachować ułudę obiektywności.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/blood.de
Udostępnij:

2 maja 2023

Torchure – The Essence [1993]

Torchure - The Essence recenzja reviewPo tragicznym wypadku, w wyniku którego zginęli m.in. Andreas i Torsten Reissdorf, z Torchure odszedł również gitarzysta Tomas Hatt, który nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. W tej sytuacji istnienie zespołu zawisło na włosku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pozostali muzycy definitywnie zakończyli działalność, nikt by im też tego nie wypominał. Mimo to, po kilku miesiącach Martin Matzak i Stefan Pickbrenner zdecydowali się uhonorować braci i doprowadzić ich dzieło do końca.

Do odrodzonego zespołu zwerbowano braci (!) Staller na gitary, basistę o xwie Dr. Fressenius oraz… klawiszowca Patricka Felsnera, który w przeciwieństwie do kolegów z metalem nie miał dotąd nic wspólnego. W tym składzie Torchure rozwinęli styl z debiutu i śmiało pchnęli go w kierunku, o którym już wcześniej myślał Andreas Reissdorf (a czego przedsmak znajduje się na składaku „This Stuff's 2 Loud 4 U”): więcej klawiszy i więcej klimatu. W ten sposób powstała płyta mająca dużo wspólnego z „Beyond The Veil”, a jednocześnie zupełnie od niej inna. Co ciekawe i paradoksalne, „The Essence” jest materiałem jeszcze brutalniejszym od debiutu: szybszym, cięższym i bardziej agresywnym – już od pierwszych taktów „Invisible Truth” Torchure nie szczędzą blastów i naprawdę wgniatających riffów, których nie powstydziłby się Gorefest. Nawet wokal Martina brzmi mocniej – tak jakoś niechlujnie i dziko.

Ekstremalne wyziewy to tylko jedna strona „The Essence”, bo zespół równolegle rozwiną się w przeciwnym kierunku i wprowadził do swojego stylu także dużo wpływów doom czy surowego death/domm – kłaniają się szczególnie debiuty Paradise Lost i Tiamat. To właśnie w tych wolniejszych partiach — poza niekoniecznie udanymi instrumentalnymi przerywnikami — wyraźnie do głosu dochodzą klawisze, co jednak nie znaczy, że w jakimkolwiek stopniu łagodzą muzykę. Wręcz przeciwnie – czynią ją bardziej ponurą i przygnębiającą. To wrażenie potęguje bardzo szorstkie brzmienie albumu, tak różne od stosunkowo wypolerowanego „Beyond The Veil”.

Bardzo duże kontrasty w muzyce i jej nastroju sprawiają, że w dość rozbudowanych strukturach utworów czasem coś zgrzytnie, zwłaszcza kiedy między skrajnymi elementami brakuje płynnych przejść. Można to potraktować jako drobną wadę, można też uznać, że takie zabiegi podkreślają gwałtowny charakter „The Essence”. Dla mnie o wiele istotniejsze jest to, że Torchure trochę stracili na chwytliwości, a poszczególne kawałki nie są tak wyraziste jak na debiucie – i właśnie to przesądza o odrobinę niższej ocenie.

„The Essence” to nie tylko jedna z lepszych ekstremalnych płyt nagranych we wczesnych latach 90. za naszą zachodnią granicą, ale i pełnoprawny klasyk europejskiego metalu śmierci, który można śmiało stawiać obok „You'll Never See…” czy „Mindloss”. Poza tym to godne epitafium dla Torchure.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

27 marca 2023

Warhammer – The Doom Messiah [2000]

Warhammer - The Doom Messiah recenzja reviewIstnieje pewne tabu, jeśli chodzi o plagiatowanie… ups, znaczy „inspirowanie” się daną grupą. Nikt nie widzi problemu w tym, że ktoś na bezczela zżyna od CC, Slayer, albo Suffocation, ale z jakiegoś powodu kalkowanie Hellhammera jest bardzo niu niu niu niedobre, wręcz źle widziane w Metalowym światku. Po części na pewno wpływ ma na to status legendy, ale pewnie jest to przede wszystkim odbierane jako sztuczna próba grania amatorskiego, w celu bycia „kvlt”.

I przyznam się szczerze bez bicia, że zrozumienie, o co chodziło Frankowi Krynojewskiemu (frontman) nie jest wcale takie proste i zajęło mi trochę czasu. Prawdą też jest, że nie ma z drugiej strony AŻ TAK WIELE klonów Hellhammer, bynajmniej nie na tyle, żeby z tego powodu wytaczać jakieś działa. A i zawsze dobrze jest też posłuchać sobie jakiegoś prostszego Metalu przy piwku.

Niekoniecznie może trzeba znać całą dyskografię Warhammera i długo zastanawiałem się, który album polecić i stwierdziłem, że ich trzecie podejście, The Doom Messiah, jest wg mnie ich najlepszym. Już otwierający „Remorseless Wargrinder” potrafi przypomnieć, za co się kocha ten gatunek i ma dość dużo pokładów energii, aby skopać dupy różnej maści pozerom. Reszta płyty składa się z podobnych, krótkich tracków, tak w granicach 3 minut, za wyjątkiem środka, gdzie dostajemy dwie 5/6-minutówki. Przyznam, że jak na odgrzewane patenty, to udaje się utrzymać uwagę słuchacza i nie zanudzić go w ciągu 37-minut trwania płyty.

Sam Franek nigdy nie był specjalnie zadowolony z efektów końcowych, jako że chciał dosłownie zrobić kopię 1:1 swojej ukochanej muzyki, nawet męcząc Toma Warriora mailami o info odnośnie sprzętu, jakiego używał. Jednakże wbrew zamierzeniom, Warhammer zachował szczątki własnej odrębności i charakteru. Warto więc dać szansę temu projektowi na zasadzie rekreacji i relaksu.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathDoomBrigade

podobne płyty:

Udostępnij:

13 lutego 2023

Atrocity – Okkult II [2018]

Atrocity - Okkult II recenzja reviewAtrocity to jeden z tych zespołów, który swego czasu był bardzo znany, a obecnie to już nikt o nich kompletnie nie chce pamiętać, ani tym bardziej sprawdzać. Dlatego też pewnie mało osób wie, że wrócili do grania Death Metalu.

Seria Okkult poza muzyką, prezentuje jeszcze tzw. część interaktywną, potocznie zwaną ARG (alternate reality game). Polega to na tym, że na płycie są pewne wskazówki w tekstach, jak i grafice, które niby kryją współrzędne losowych miejsc na świecie, gdzie grupa schowała jakieś skarby dla tych szczęśliwców, którzy rozgryzą łamigłówkę. Nie wiem jak ten eksperyment się sprawdził, bo nie ma jakoś specjalnie o tym info w necie, ale jako że powstała część druga, to możliwe, że gra się jeszcze nie zakończyła.

Zostawmy jednak marketingowe zagrywki na bok i rzućmy oko na płytę. Jest ona perfekcyjnie zrobiona i zaaranżowana, bo jakby nie mówić, mamy do czynienia z utalentowanymi muzykami i to z kilkudziesięcioletnim stażem. Jest tylko mały szkopuł. Choć to dziwnie zabrzmi, to mimo iż podoba mi się to co słyszę, bo jest to lekkie i nośne, to za cholerę nie ma w tym stylu Atrocity. Patrząc na to, że grali oni onegdaj dużo coverów, jak i próbowali różnorakich gatunków, nietrudno jest się oprzeć wrażeniu, że formacja gdzieś po drodze zgubiła siebie samych i to, co odróżniało ich od innych.

Dostajemy więc mieszankę m.in. Nile, Hypocrisy („Osculum Obscenum”), Bolt Thrower, Entombed („Wolverine Blues”), Therion („Ho Drakon Ho Megas”). Pocieszeniem jest, że grupa przynajmniej trzyma się dobrych klimatów i inspirowali się właściwymi wzorcami, a elementy symfoniczne są skromne i sprowadzają się do chórów skandujących tytuły piosenek. Ale czy tak powinna wyglądać płyta weteranów, którzy jakby nie patrzeć, dołożyli dość dużą cegiełkę do podwalin Death Metalu? Odpowiedzcie sobie sami.

Nie mam więc większych zastrzeżeń do muzyki, ale nie ukrywam, że jak już Atrocity chciało kogoś kalkować, to mogli zrobić auto-plagiat. Wyszło by to paradoksalnie świeżej i lepiej dla wszystkich.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalna strona: www.atrocity.de

Udostępnij:

11 stycznia 2023

Dark Millennium – Diana Read Peace [1993]

Dark Millennium - Diana Read Peace recenzja reviewJest mnóstwo słów, które chciałoby się napisać, a które szybko znikają w momencie naciskania klawiatury. Zresztą, nieraz jest za późno, aby był jakikolwiek sens coś powiedzieć i pozostaje tylko głucha otchłań, do której można krzyczeć w niebogłosy, a która w odpowiedzi będzie milczeć bez echa.

Tak nietypowo zaczynając recenzję, przedstawiam wam klimacik drugiego albumu niezwykle frapującej, a zarazem fascynującej niemieckiej formacji, który wyszedł w płodnej epoce Metalu, gdzie każdy zastanawiał się w jakim kierunku popchać swój rozwój artystyczny i nie przejmował się „standardami”. Myli się jednak ten, co spodziewa się tu gotyckich cierpień i melancholijno-romantycznych uniesień. Mrok i upiornie zagrane melodie tworzą ścieżkę dźwiękową abstrakcji i różnorakich udręk ludzkiego umysłu, zwłaszcza tych zadawanych przez nas samych.

Pisanie recek do tego typu płyt jest o tyle trudne, że nie ma ono do końca sensu. Wędrówka przez meandry dźwięków będzie wymagać czasem zdrowia i cierpliwości. Nie ma też obietnicy, że na końcu długiej ścieżki nastąpi jakieś wyjaśnienie w głowie i że zakończenie będzie satysfakcjonujące. Dla każdego ta podróż będzie miała inny wymiar i znaczenie. Część osób zniechęci się na samym początku, niektórzy polegną w środku i tylko nieliczni docenią ten album jako arcydzieło, którym jest.

Nie będę się rozpisywać o eksperymentach, zabawie progresją i strukturami, ani chwalił za zgrabne połączenie typowego Death Metalowego uderzenia z delikatnością elementów Jazz/Fusion. Raz, że nie jestem w tym za dobry i nie chcę udawać „yntelygentnego znafcę”, dwa, że nie chcę wam spoilerować frajdy z odkrywania muzyki samodzielnie. A jest ogrom bogactwa elementów, których część skojarzy się wam z Anathemą i Phlebothomized, a inne będą wręcz przypominać odległe klimaty gatunkowe jak Soundgarden czy Alt. Metal.

Nie zżymajcie się też na mnie, że poszedłem na łatwiznę i wybrałem enigmatyczność i niebezpośredniość. Każdy inny wybór i próba pójścia w kierunku banalnej, standardowej krytyki muzycznej byłaby rozczarowująca, niekompletna i tak naprawdę obraziłaby was, jako czytelników.

Miałem coś wspomnieć o przypadkowym kaszlnięciu w jednej z piosenek, które nie zostało usunięte (nie wiedzieć czemu), ale potraktujcie to jako test z uważnego słuchania i możecie śmiało pisać w komentarzach, kiedy ma ono miejsce.


ocena: 9/10
mutant
oficjalna strona: www.darkmillennium.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 grudnia 2022

Mystic Circle – Mystic Circle [2022]

Mystic Circle - Mystic Circle recenzja reviewMystic Circle mają opinię wiejskich głupków w środowisku, ale w przeciwieństwie do innych „wieśniaków” (tak, czasami tak patrzę na ciebie Belphegorze), nie umieją grać za dobrze. A mimo to, z uporem maniaka grają. Wydawać by się mogło, że po 2006 r. (ostatni album), dadzą sobie wreszcie spokój i nie będą klecić kolejnych gniotów, a tu proszę, przypomnieli o sobie… i… hmmm… Zaraz…

Ostatnie kilka lat jest w ogóle co najmniej ciekawe. Pomijając wirusy i wojny, ludzie chyba się przebudzili z letargu i zaczynają mieć inspirację nie tylko do tworzenia, ale i redefiniowania siebie na nowo. Przy czym to, co teraz proponują Mystic Circle to już nie jest badziewny Symfoniczny Black Metal jaki kiedyś robili, a Melodyjny Blackened Death Metal. I dlatego też zdecydowałem się pacnąć poniższą reckę.

Wychodzi na to, że z chwilą, kiedy dana grupa zaczyna modyfikować swój styl pod granie Death Metalu, to z miejsca ich jakość podnosi się dwukrotnie. I z niemałym bólem przyznaję, że się łapię na tym, że zacząłem uważniej się przyglądać zespołom łączącym style Black i Death, bo z roku na rok wychodzi to coraz ciekawiej. Dość wspomnieć równie udany Agathodaimon „Seven”, gdzie jest bliźniaczo podobna sprawa. Ale o ile odpuściłem sobie pisanie o Agatce, tak tutaj się w końcu przełamałem, bo jak nigdy nie przepadałem za takimi melanżami, tak tu mnie wciągnęło…

Już otwierający numer, o jakże typowo kretyńskim dla Black Metalu tytule „Belial Is My Name” (ale przynajmniej nie nazywa się Slim Shady) jest niepokojąco zachęcający do przesłuchania reszty. „Seven Headed Dragon” również mnie mocno odurzył, a „Hell Demons Rising” i stosunkowo długi, bo 7-minutowy „Letters from the Devil”, to wręcz zachwyciły, mimo iż ten drugi ma quasi-śpiewane partie pod koniec. Nawet kiczowato odwołujący się do norweskich hord „The Arrival of Baphomet” ma zalety. A „Curse of the Wolf Demon” ma logicznie rozwijający się główny motyw idący w poszczególne części. Aha, są jeszcze syntezatory, które nie wiem czemu, przywodzą mi na myśl Rammstein… choć jakoś niespecjalnie zwracałem na nie uwagę, gdyż grzecznie siedzą sobie w tle.

Tak więc dostajemy dźwięki, które niemiłosiernie infekują ucho, a jednocześnie przez swój mrok i obskurność nie są rzygliwe. Wokal też mi pasuje, bo potrafi zarówno bezlitośnie zaskrzeczeć, jak i zaryczeć rasowym growlem. Masywna, ale wciąż okultystyczna i lekko niedopieszczona produkcja dodaje ostatecznego smaczku do zabawy. Aczkolwiek perkusja brzmi nieco plastikowo, co należy zaliczyć jako duży minus.

Wychodzi na to, że zespół dojrzał i wracając na scenę, dał symboliczny manifest swej siły. Wymowny cover Possessed „Death Metal” na sam koniec troszkę psuje całość, bo raz, że źle zrobiony, a dwa, że zaburza flow, mówiąc po „warszafsku”. Ogólnie więc, przy tej całej aberracji, jaką prezentuje sobą Black Metal, jestem w stanie zaakceptować i polubić taką formułę grania. Mimo to, z czystej, pieprzonej złośliwości obniżę jeszcze troszkę ocenę. Tak na wszelki wypadek, żeby nie było, że dostałem fiksum dyrdum i że zdradziłem Death Metal…


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MysticCircleOfficial/





Udostępnij:

8 grudnia 2022

Final Breath – Of Death And Sin [2018]

Final Breath - Of Death And Sin recenzja reviewNiemieccy Death/Thrasherzy (czasem bardziej Thrash niż Death) od niemal zawsze są sami sobie sterem, okrętem, żeglarzem, a nawet kotwicą. Wydawali swoje mało ciekawe krążki na własny koszt, aczkolwiek umieli sobie załatwić topową dystrybucję (np. NUCLEAR BLAST). Sęk w tym, że byli bardzo mierni i słabi. Parafrazując Prof. Miodka, byli wręcz „nudni stylistycznie”!

To i też zajęło im 25 lat, zanim udało im się zrobić nie tylko słuchalny Death/Thrash, ale to na takim poziomie, że aż zapragnąłem sobie ich sprawić (unglaublich!). 14 lat, które minęły od ich ostatniego albumu były właściwie spożytkowane, zwłaszcza jak się patrzy na opisy w książeczce, gdzie od groma ludzi brało udział przy tworzeniu materiału.

Sama perkusja miała aż dwóch inżynierów dźwięku! Peter „Hipokryta” Tägtgren również zaszczycił swoją obecnością i dołożył swoich kilka euro do masteringu i mixu. Przy takiej superprodukcji ktoś mógłby pomyśleć, że mamy do czynienia z pierwszoligowym zespołem. Morał z tego taki, że nie ma słabych bandów, jest tylko skromny budżet na nagrywanie.

Żeby tradycji stało się zadość, zapodam wam faworyta, mianowicie track „Yearning For Next Murder” (bardzo pewny siebie tytuł utworu, nie powiem). Płyta ma dużą rozpiętość, bo są i epickie 5-minutówki, jak i szybkie, półtoraminutowe petardy. Pojawiają się co prawda jakieś intra i zwolnienia, ale nie ma mowy o zamulaniu – cały czas leci czysty i krwawy Death/Thrash, no niech ja w domu nie nocuję! Wokal mógłby być mniej core’owy i z mniejszą ilością efektów, ale ma on swój własny sznyt, co jest czymś, czego brakuje wielu współczesnym grajkom.

Czy o coś można się doczepić? No na pewno trzeba się nieco osłuchać z materiałem, bo nie łudźcie się, że od razu to wejdzie, choć zapewne jakiegoś hita uda się wam wyłapać. Produkcja mi osobiście pasi, ale jest ona nowoczesna i dopieszczona, co niektórych lubujących się w surowości może razić. Reasumując, zdecydowanie najlepsza rzecz w dorobku Final Breath i 10 smacznych kąsków na zabicie głodu. Smacznego.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/finalbreathofficial
Udostępnij:

28 lipca 2022

Assorted Heap – Mindwaves [1992]

Assorted Heap - Mindwaves recenzja reviewAssorted Heap był jedną z wielu kapel zaczynających od szczerego i niewymagającego Thrash Metalowego hałasu, aby na swojej drugiej płycie pójść z ówczesnym duchem czasu i zaserwować już konkretny, klimatyczny Death/Thrash.

Można mówić o szybkim skoku jakościowym, jako że od debiutu minął zaledwie rok, a jest ogromna przepaść pod każdym względem. Mindwaves, mimo wciąż mocnego zakorzenienia w Thrash Metalu, śmiało czerpie garściami z dusznego Death Metalu, poprzez perkusję czy brzmienie produkcji. Wokal trzyma się częściej maniery Coroner/Celtic Frost/Messiah, niż typowego mocnego growlu. Innymi słowy, zespół niejako zatrzymał się w połowie drogi, jeśli chodzi o swoją ewolucję.

Jest jednak między oboma prezentowanymi gatunkami balans i style wzajemnie się nie gryzą. Przykładowo, po (nie bójmy się tego słowa) Thrashowej Balladzie „What I Confess”, zespół zręcznie przechodzi w czysto Death Metalowy łomot w „Nice To Beat You”. I jak każdy rasowy album Death/Thrash, należy się spodziewać, że pierwsze dwa utwory konkretnie pokażą kunszt i umiejętności ekipy. Zachwyca również najbardziej ekstremalny numer na płycie – „Hardcore Incorrigible” oraz standardowo epickie, rozbudowane zakończenie albumu w postaci „Artifical Intelligence”. Pojawiają się ponadto syntezatory dla wzmocnienia atmosfery, ale są wystarczająco dyskretne, aby ich nie zauważyć.

Wypada też wspomnieć o re-edycji Vic Records, która standardowo rozpieszcza rzetelnym wydaniem z bonusami i wywiadem z członkami zespołu. W tym wypadku dostajemy nagrania koncertowe, które sugerują, że gdyby zespół się nie rozpadł, to na trzeciej płycie byłby już bezspornie mroczny Death Metal, tak więc zapowiadało się ciekawie, nawet jeśli nie było to ostatecznie nam dane.

Ocena końcowa może wydawać się ciut za wysoka jak na ten zapomniany album, ale chciałbym przypomnieć, że w 1992 r. Thrash Metal był praktycznie na wymarciu, dlatego tym bardziej cieszy fakt istnienia tego albumu, który bądź co bądź, prezentuje tą najlepszą starą szkołę i klasę kompozycyjną, za co chciałbym oddać należny hołd. Fani Protector, Pestilence, Loudblast, Massacra, Sepultura nie będą potrzebować zachęty.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

16 lipca 2022

Kreator – Hate Über Alles [2022]

Kreator - Hate Über Alles recenzja reviewW kulturze zachodu, przynajmniej tego bardziej cywilizowanego, znęcanie się nad starszymi, wyśmiewanie ich nie jest najlepiej widziane, ale zrozumcie – czasem trzeba to zrobić. Weźmy taki Kreator, który przynajmniej od dekady zjeżdża gołą dupą po równi pochyłej i jakoś nie chce wyhamować. Bohaterowie tej recenzji, w porównaniu z Destruction i Sodom, z płyty na płytę dziadzieją i miękną na potęgę, choć w przeciwieństwie do tamtych kapel nie zaliczyli ostatnio żadnych poważnych zawirowań. Zaliczyli za to występ w telewizji śniadaniowej…

Hate Über Alles to już kolejny ładny i wymuskany album Niemców z serii dla mało wymagających niedzielnych fanów; jest nawet lżejszy, wolniejszy i bardziej rozmemłany od „Gods Of Violence”, przy zachowaniu jego wtórności, przewidywalności i schematyczności. Zaczyna się jednakowoż całkiem obiecująco — oczywiście po pominięciu kiepskiego „westernowskiego” intra — bo od żwawego utworu tytułowego, który robi tu za petardę i najlepszy w zestawie (analogia z „Repentless” jest aż nazbyt wyraźna), choć jako singiel wcale tak dobrze się nie zapowiadał. Następnie mamy mniej efektowny, ale wciąż przyzwoity „Killer Of Jesus”, który przelatuje bez zamulania (także dzięki sile rozpędu poprzednika). Później tempo muzyki Kreator wyraźnie siada, energia wyparowuje, wkrada się monotonia, a numery zlewają się w pozbawioną wyrazistości papkę z melodyjek i radosnych przytupów. Ostatnie przebłyski czegoś naprawdę ciekawego pojawiają się dopiero w „Midnight Sun”, numerze, który zaskakuje szybkim, agresywnym riffowaniem i, niestety, wciśniętym od czapy damskim wokalem. Ostatnie trzy kawałki to powrót do melodyjek i monotonii, z rozlazłym i nieruchawym „Dying Planet” na zakończenie.

Na Hate Über Alles nuda pojawia jeszcze szybciej niż na „Gods Of Violence”, co jest o tyle ciekawe, że materiał jest wypakowany całą masą typowo koncertowych, chwytliwych (w zamyśle) refrenów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dla Mille refreny są wszystkim – bez znaczenia, jak bardzo są proste, durne czy infantylne. Ma ich być dużo, bardzo dużo, od zajebania! I najlepiej, żeby się rymowały – wtedy ekstaza na koncertach gwarantowana, a kto wie, może i Komisja Noblowska spojrzy na twórczość Petrozzy przychylnym okiem. To jest, kurwa, dramat i rzecz, która — obok wtórności — chyba najbardziej zniechęca do tego krążka. Poza tym banalność refreników strasznie mi się gryzie z niby poważną tematyką tekstów i ogólnym politycznym zaangażowaniem lidera Kreator.

Z oczywistych względów nie można nazwać Hate Über Alles najgorszym albumem w historii Kreator, ale świadomość tego nie jest zbytnią pociechą, gdy brnie się przez zawarte na nim „przeboje”. Niemcy, jeśli chcą, potrafią zagrać konkretnie i z pazurem (tu szczególnie słowa uznania dla Ventora), wolą się jednak oszczędzać – ku uciesze bywalców oktoberfestów.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: kreator-terrorzone.de

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

13 czerwca 2022

Hackneyed – Death Prevails [2008]

Hackneyed - Death Prevails recenzja okładka review coverPamiętam (niestety) istnienie onegdaj popularnego niemieckiego zespołu dla nastolatek o nazwie Tokio Hotel. Chwytem marketingowym był fakt, że ów zespół składał się z podwieków mających po 12, 13 lat. Duży sukces (choć krótkotrwały) Tokio Hotel zainspirował szefów Nuclear Blast do wypuszczenia na rynek Death Metalowej odpowiedzi na to całe zjawisko.

Dzieciaki grające ekstremę to nic nowego. Dość wspomnieć Sepulturę, która nagrywała swoje pierwsze twory mając po 14, 15 lat, albo nasz rodzimy Decapitated (którego koszulki, o ironio, członkowie Hackneyed noszą na zdjęciach), co mimo swojego młodego wieku stworzył dzieła, których niejeden weteran mógłby pozazdrościć. Zastanawia natomiast fakt, jakim cudem wielka wytwórnia z miejsca znalazła małolatów zdolnych do grania ekstremalnego Metalu na minimalnym poziomie. Czyżby był jakiś casting?

Ale wbrew mojemu sarkazmowi, czuję optymizm na myśl o tym, że nie tylko tkwił komercyjny potencjał w takim projekcie, ale że istnieją kolejne pokolenia młodych i głodnych maniaków Death Metalu, którzy również chcą coś dorzucić do pieca od siebie. Bo dany gatunek jest w stanie przetrwać tylko wtedy, kiedy jest napływ świeżej krwi.

Poświęciłem dość dużo miejsca całej otoczce wokół grupy. A jak się ma sprawa z muzyką? Ku zaskoczeniu nikogo, dzieciaki z bogatego kraju o bardzo wysokich standardach życiowych tworzą, umówmy się, fastfoodowy Death Metal. Proste riffy i niewymagające teksty (choć takie „Gut Candy” jest komicznie przeurocze) okraszone są czyściutką i dopieszczoną produkcją. Niektóre utwory, jak zamykający album „Again” zdają się być bardziej szkicem niż pełnoprawną kompozycją i można odnieść wrażenie, że cały materiał powstawał w pośpiechu, gdyż płyta trwa zaledwie 30 minut i zanim się obejrzycie, to się kończy.

Płytka doczekała się re-edycji Metalmind wiele lat później, po niskiej cenie i w takiej formie to opłaca się mieć kompakt na półce. Wbrew mojej ocenie końcowej, całkiem dobrze się bawiłem przy lekturze muzyki, mimo jej banalności i miałem okres, kiedy słuchałem sobie jej na okrągło. Prawdziwy potencjał zespołu jednak dopiero miał nadejść, ale to już ciąg dalszy nastąpi…


ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hackneyed
Udostępnij:

10 czerwca 2022

Dark Millennium – Acid River [2022]

Dark Millennium - Acid River recenzja okładka review coverDawno, dawno temu poznałem tą ekipę przy rekomendacjach z rateyourmusic.com, przez co ich nazwa dobrze się mi kojarzyła i gdy ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się re-edycje ich starych płyt, co się również zbiegło z reaktywacją grupy, to mogłem sobie przypomnieć o nich na nowo i tym razem porządnie, słuchając ich twórczości od deski do deski.

Zarówno „Midnight in the Void” z 2016 r. (wydany własnym nakładem i nie wiedzieć czemu nie wznowiony oficjalnie), jak i „Where Oceans Collide” z 2018 r. przeszły bez większego echa. Ja sam nie byłem jakoś specjalnie zauroczony tamtymi dokonaniami – wszak kontynuowały raz obraną ścieżkę, ale też nie miały większego polotu.

To i gdy w 2022 r. wyszło najnowsze dziecko formacji, zdziwiłem się lawiną pozytywnych recenzji w internecie. Początkowo myślałem, że może zwiększono budżet na marketing i promocję, ale kiedy tylko doszło do pierwszego odsłuchu, to od razu poczułem, że będę musiał o tym coś skrobnąć.

Gwoli ścisłości, Dark Millennium gra szeroko rozumiany Progresywny Metal, ale bardzo silnie osadzony w charakterystycznym, europejskim Doom/Death i to do tego stopnia, że błędnie myślę o nich jako o Holendrach, zamiast Niemcach. Nie jest to jednak Prog oparty o Jazz i technikalia, a bardziej o europejską muzykę klasyczną typu Beethoven, Mozart.

Acid River z miejsca intryguje formatem – 7 utworów po 7 minut każdy. Okładka ma tytuł płyty napisany do góry nogami, jakby autorzy chcieli, aby słuchacz odwrócił obrazek i odkrywał ukryty symbolizm. I przyznam, że nie wiem o co im chodziło, ale sama muzyka należy do kategorii z tych, które przyjemnie się rozkłada na czynniki pierwsze.

Jako, że recenzja jest już wystarczająco za długa, nie będę się specjalnie rozpisywał nad samymi trackami (mam nadzieję, że to docenicie). Zadowolcie się zamiast tego informacją, że poza szeroką gamą, różnorodnością i głębią utworów, tym co wywyższa ten album nad poprzednikami, jest jego kompaktowość – z płyty na płytę zespół skraca czas trwania swoich krążków, chętniej wyciągając potencjał ze swoich kompozycji, zamiast na siłę upychać jak najwięcej pomysłów. W połączeniu z autentycznym klimatem retro lat ’90 całość bardzo zgrabnie sobie płynie w odtwarzaczu.

Każdemu więc polecam podróż w samodzielne odkrywanie zawartości na własną rękę i jak najbardziej warto poświęcić trochę czasu nad studiowaniem tej muzyki. Inteligentne granie nie tylko dla koneserów.


ocena: 8/10
mutant
oficjalna strona: www.darkmillennium.de

inne płyty tego wykonawcy:



Udostępnij:

26 maja 2022

Obscenity – Summoning The Circle [2018]

Obscenity - Summoning The Circle recenzja okładka review coverNie ma kompletnie niczego złego w tym, że ekipa, która działa od 30 lat tworzy konsekwentnie nowe rzeczy, poprawiając jedynie możliwości produkcyjne. Obscenity z niejednego pieca chleb jadło i nie musi wydawać kolejnych płyt. Robią to, ponieważ wciąż mają ochotę coś zaprezentować.

Bynajmniej nie brakuje im dobrych utworów (pozwolę sobie wymienić „Infernal Warfare”, „Torment for the Living” – fajnie by było, gdyby topowe zespoły potrafiły wysmażyć coś podobnego), ale jeśli ktoś ma górnolotne wymagania i chciałby Atmosferyczny Tech-Prog-Brutal Black/Death, to nie znajdzie tutaj satysfakcji.

Ja zaś jestem więcej niż zadowolony. Stylistycznie określiłbym to granie jako połączenie współczesnego Death Metalu pod względem brzmieniowym z tradycyjnym i Melodyjnym Thrashem, choć nie nazwałbym tego Death/Thrash (a może powinienem?). Materiał jest bardzo przećwiczony i słychać, że zanim się formacja wzięła do nagrywania, to spędzili długie miesiące na próbach. Solówki są w klasycznym Heavy Metalowym tonie. Różnorodność doboru uznanych motywów i patentów chroni przed potencjalną jednostajnością.

Oczywiście, mógłbym się rozpisywać o tym jak „Feasting from the Dead” łatwo chodzi i godnie reprezentuje Old Schoolowy sznyt lub o tym, jak zajefajnie rytm prowadzi w „Dreadfully Embraced” albo zachwycać się nad epickością „Invocation Obscure”, ale czy aby na pewno chciałoby się wam to czytać? Całościowo bym określił to jako kotlet doprowadzony do perfekcji, ze wszelkimi przyprawami i sosem.

Ocena jest nie tylko wynikiem satysfakcji z obcowania z dziełem, bo również słychać, że zespół ma zwyczajną radość z grania. Wszelkie braki w oryginalności są nadrabiane charakterem i charyzmą. Nie ma zbyt wielu zbędnych kalorii. Tylko Death Metal.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Obscenity.DeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 stycznia 2022

Obscura – A Valediction [2021]

Obscura - A Valediction recenzja reviewProszę, proszę… okazuje się, że Obscura jest na fali wznoszącej, mimo iż tak na dobrą sprawę nic tego nie zapowiadało. Poprzednia płyta zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, ale skład, który się pod nią podpisał, poszedł w rozsypkę zaraz po zakończeniu cyklu promocyjnego, więc całkiem zasadne były obawy, że Kummerer ponownie rzuci się w wir progresywnego pitolenia i wszystko popsuje. Na szczęście w porę pojawił się ratunek w osobach doskonale znanych Münznera i Thesselinga oraz Davida Diepolda, który, choć znacznie młodszy i nie tak doświadczony, również zdążył wyrobić sobie niezłą markę na scenie (technicznego) death metalu. I właśnie taka ekipa zmajstrowała najmocniejszy album Obscury przynajmniej od dekady.

Debiut zespołu w barwach Nuclear Blast wypada naprawdę okazale, bo nie zespół nie ograniczył się tylko do utrzymania poziomu „Diluvium”, ale i w parku kwestiach wyraźnie się poprawił. Muzyka na A Valediction jest bardziej zwarta, mniej w niej przypadkowych dźwięków i nie odpływa w niepożądanych (przeze mnie) kierunkach, a przede wszystkim ma ostrzejsze krawędzie i nie brak jej death’owego pierdolnięcia. Sebastian Lanser był i jest świetnym technikiem, ale miał duże problemy, żeby zagrać i zabrzmieć brutalnie; dla Diepolda gęste blastowanie przy skomplikowanych aranżacjach to podstawa – jak przystało na perkmana wychowanego na Nile i Cryptopsy. Kolejne usprawnienie dotyczy vocodera, który został zredukowany do minimum i dodatkowo zakamuflowany w miksie (Fredrik Nordström nareszcie do czegoś się przydał) – już nie kaleczy uszu i nie wkurwia, a jedyny kawałek, w którym się przebija, jest czymś na kształt hołdu dla Seana Reinerta i Cynic – i to jest do zaakceptowania. Żeby jednak nie było zbyt różowo, w refrenie „When Stars Collide” pojawiają się są czyste wokale Björna Strida – bardzo ładne, bardzo ckliwe i bardzo komercyjne.

Na pewno dużym zaskoczeniem w związku z A Valediction jest ogromny, zdecydowanie większy niż kiedykolwiek wcześniej udział Münznera w komponowaniu materiału, bo chłop maczał palce w niemal wszystkich utworach, a spora ich część jest wyłącznie jego autorstwa. To zapewne dzięki niemu całość jest cięższa i w większym stopniu urozmaicona od „Diluvium”, a przy okazji również mocniej wypakowana solówkami. Wirtuozeria – a owszem; udziwnianie – a skąd! Fani „Cosmogenesis” z pewnością będą zadowoleni. Trochę inaczej sprawa ma się z Thesselingiem, bo — wbrew obecnym tendencjom — jego bas, choć siedmiostrunowy, jest dość dyskretny – nie przepcha się na pierwszy plan i służy raczej za uzupełnienie dla gitarowych riffów. Słychać umiejętności, ale nie słychać szpanowania.

Największą zaletą A Valediction jest bez wątpienia mnogość zgrabnie poskładanych, dynamicznych i chwytliwych utworów, które wymiatają z krążka i powinny się znakomicie sprawdzać na żywo. „The Beyond”, „Solaris” i „A Valediction” to petardy i stuprocentowe szlagiery, ale równie dobrze sprawdzają się te dłuższe i bardziej zróżnicowane numery jak „Forsaken”, „Devoured Usurper” (porządne głębokie wokale!) i „In Unity”. Ba, nawet „When Stars Collide” mimo popowego sznytu w refrenie daje radę i może się podobać! O taką Obscurę walczyłem!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij:

29 grudnia 2021

Abythic – Dominion Of The Wicked [2021]

Abythic - Dominion Of The Wicked recenzja okładka review coverPo dwóch udanych płytach utrzymanych w „okołoszwedzkim” stylu Abythic postanowili sprawdzić się w muzyce o wiele bardziej ambitnej, wymagającej i rozbudowanej, a przy okazji też tajemniczej i przesiąkniętej obskurną grobową atmosferą. W tym miejscu należałoby pogratulować zespołowi odwagi i chęci rozwoju, gdyby nie to, że — zupeeełnie przypadkiem — takie granie ma akurat spore wzięcie i daje +10 do kultu i poważania… Na Dominion Of The Wicked Niemcy popłynęli z nurtem, co do tego nie mam wątpliwości, ale wcale źle na tym nie wyszli, choć na zachwyty jest stanowczo za wcześnie.

Obstawiam w ciemno, że muzycy Abythic mocno zainspirowali się sukcesami (popularnością) Spectral Voice, Void Rot, Burial Invocation czy Krypts i dlatego uparli się, żeby w jakiś sposób nawiązać do stylu tych kapel – zwolnili obroty, wydłużyli utwory, urozmaicili struktury, zagęścili klimat i zadbali o odpowiednio ponury wokal. No i cóż, z boku to wszystko wygląda nawet cacy, jednak cała operacja najwyraźniej ich przerosła, bo na Dominion Of The Wicked nie tyle grają muzykę ambitną i wymagającą, co raczej sprawiającą wrażenie ambitnej i wymagającej. Materiał składa się z czterech nieskomplikowanych kawałków (dają w sumie 35 minut) utrzymanych w wolnych i średnich tempach (plus 20 sekund blastów w „At The Threshold Of Obscurity”), które rozwijają się baaardzo powoli i na dodatek w dość przewidywalnych kierunkach. Praktycznie każdy motyw na Dominion Of The Wicked — z wyjątkiem tych szybszych — musi zostać przemielony przez dobre kilka minut, żeby zespół wreszcie coś do niego dorzucił, ewentualnie przeszedł do następnego – i jego też przemielił. Z tego powodu o jakiejś wyjątkowej dramaturgii i zaskakujących czy finezyjnych rozwiązaniach należy zapomnieć. Plus tak oszczędnego podejścia do komponowania widzę w tym, że można bez wysiłku nadążyć za kolejnymi pomysłami Abythic.

Album jest naprawdę spoko, to trzeba Niemcom oddać, ale przez mnogość pomniejszych niedoróbek trudno się w nim bez pamięci zasłuchiwać. Największym problemem jest chyba zbytnia toporność niektórych fragmentów, co jest o tyle dziwne i niezrozumiałe, że na poprzednich płytach zespół wydawał się grać z większą swobodą. Czyżby przytłoczyły ich (wyimaginowane) wymogi nowego stylu? Ponadto zdarza się, że gitara solowa, zwłaszcza w „The Call”, szczypie w uszy jakimiś przypadkowymi dźwiękami, przez co część melodii brzmi nieco kulawo. I tu pojawia się pytanie – czy zespół zechce poprawić te detale na następnej płycie, czy też przerzuci się na granie czegoś innego?


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abythic
Udostępnij:

2 stycznia 2021

Profanity – Fragments Of Solace [2020]

Profanity - Fragments Of Solace recenzja okładka review coverProfanity to już uznana marka na polu niemieckiego death metalu, prawdziwi weterani tamtejszej sceny, choć ani dorobkiem płytowym, ani aktywnością nigdy nie grzeszyli. Gdzie zatem szukać źródeł ich wysokiego statusu? Ano grają od dawna, co za naszą zachodnią granicą chyba wystarczy do sukcesu. To jednak wcale nie oznacza, że grają dobrze. Ich poprzedni album „The Art Of Sickness” zupełnie mnie nie ruszył, zaś wydany rok później split z Sinister z coverem Suffocation jedynie zniesmaczył. Na Fragments Of Solace jest nieco lepiej, ale wciąż nie na tyle, żebym komukolwiek polecał ten materiał.

Podstawowy problem Profanity polega chyba na tym, że ich ambicje znacznie przerastają umiejętności komponowania. Zespół chce grać brutalny i techniczny death metal z wieloma superskomplikowanymi partiami, zadziwiającymi aranżacjami, fantastycznymi melodiami i ogólnie – z efektem WOW. Bardzo chce. Bardzo, bardzo. Tak bardzo, że osiąga efekt odwrotny do zamierzonego: Niemcy są w stanie stworzyć jedynie jako-tako trzymające się kupy zlepki różnych zrzynek i zapożyczeń. W dodatku ciężko doszukać się w tych poczynaniach jakiejś konsekwencji – Profanity nie za bardzo wiedzą, czy by chcieli być drugim Necrophagist („The Autopsy” to praktycznie cover „Foul Body Autopsy” – a twierdzą, że są autorami całej muzyki), Decrepit Birth, Suffocation a może Anata (zwłaszcza w „Where Forever Starts”), i w rezultacie próbują być wszystkimi naraz. Muzyce z Fragments Of Solace brakuje przez to płynności i spójności, a już szczytem wszystkiego są solówki wstrzelone w zupełnie przypadkowych miejscach.

Nie da się ukryć, że Niemcy potrafią grać — wszak po tylu latach wyrobienie sobie techniki wydaje się czymś oczywistym — ale niestety nie idzie za tym nic więcej. Jeśli jedynym pomysłem Profanity na muzykę ma być „gramy technicznie”, to nie należy oczekiwać, że taki materiał zapadnie w pamięć na długo. I nie zapada. W przypadku tego albumu naprawdę trzeba się zmuszać, żeby dotrwać do końca, a magia nazwisk zaproszonych gości (Dave Suzuki i Terrance Hobbs plus paru innych, mniej istotnych) niewiele w tym pomaga. Fragments Of Solace to płyta przekombinowana, nudna i irytująca.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.profanity.de
Udostępnij:

14 września 2020

Defeated Sanity – The Sanguinary Impetus [2020]

Defeated Sanity - The Sanguinary Impetus recenzja okładka review coverAż siedem długich lat kazali nam czekać na pełnoprawnego następcę „Passages Into Deformity” Niemcy z Defeated Sanity, w dodatku do końca nie było wiadomo, czego można się po nich aktualnie spodziewać. Wprawdzie podwójna epka „Disposal Of The Dead // Dharmata” miała być jednorazowym eksperymentem, aaale jako że do nagrań The Sanguinary Impetus zespół przystępował bez nominalnego gitarniaka, to wątpliwości co do kierunku, w jakim podążają, tylko rosły. Coś musiało się zmienić. Potwierdzenie tych obaw dostajemy już w pierwszych sekundach „Phytodigestion' – łoj, nie jest dobrze…

Defeated Sanity stracili swoje miażdżące dołem brzmienie, uprościli muzykę i niedomagają w sferze brutalności! Jak tego słuchać, panie premierze, no jak?! Ano z dużą uwagą, bo im dalej w płytę, tym bardziej w pytę i nowy koncept Niemców nabiera sensu i wyrazistości. I tak jak ze złagodzeniem brzmienia na The Sanguinary Impetus nie można polemizować, bo jest niezaprzeczalnym faktem (co nie znaczy, że jest kiepskie, oj nie!), tak inne elementy charakterystyczne dla death metalu Defeated Sanity wciąż są obecne, choć mocniej przebijają się do świadomości dopiero z kolejnymi przesłuchaniami.

Obowiązki gitarzysty wziął na siebie perkusista Lille Gruber, który o dziwo podołał wyzwaniu i stworzył całkiem solidne i momentami mocno popieprzone partie, jakkolwiek jego mniej radykalne podejście do instrumentu jest nieco odmienne od tego, co zespół prezentował na wcześniejszych materiałach. Wydaje mi się, że podstawowa różnica dotyczy wprowadzenia pewnych subtelnych zagrywek, które z natury nie są brutalne, bo… wcale takie być nie muszą, a jednak jako urozmaicenie sprawdzają się doskonale. Naturalnie Gruber zadbał też, żeby gitary pięknie zazębiały się i uzupełniały z pracą sekcji rytmicznej – struktury utworów są tak pomyślane, aby każdy z muzyków mógł się wykazać umiejętnościami. Brzmi to zacnie i spójnie, bo Colin Marston dopilnował dobrego balansu całości, szczególnie dużo przestrzeni zostawiając dla basu, jak to zresztą często ma w zwyczaju.

Warto dodać — bo nie każdy zwróci na to uwagę — że przy okazji rewolucji w składzie zmienił się także wokalista, ale to… akurat niczego nie zmienia, bo Josh Welshman sprawnie kontynuuje jedynie słuszną tradycję zupełnie niezrozumiałych bulgotów w możliwie najniższych rejestrach. Tak więc o ile sama muzyka może nie jest aż tak brutalna, jak na poprzednich krążkach, to wokalne wyziewy trzymają zadowalający poziom. Wprawdzie Josh debiut w szeregach Defeated Sanity zaliczył w bonusach na reedycji „Chapters Of Repugnance”, ale dopiero na The Sanguinary Impetus pokazał pełnię swoich możliwości.

Reasumując mamy do czynienia z bardzo dobrym materiałem w odrobinę odświeżonym stylu, który mimo wszystko wymaga od słuchacza (a konkretnie – od frakcji zakochanej w ciągłych blastach) trochę otwartości, może nawet cierpliwości Moim zdaniem wytrwałość w kontakcie z The Sanguinary Impetus się opłaca, bo Defeated Sanity po raz kolejny pokazali, że są w ścisłej czołówce takiego grania. Osobną kwestią jest to, że pod nieobecność Niemców konkurencja — a mam tu na myśli zwłaszcza Cenotaph i Disentomb — nie próżnowała i na szczycie zrobił się spory tłok.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DefeatedSanity

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: