Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Finlandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Finlandia. Pokaż wszystkie posty

7 listopada 2023

Apocalyptica – Cult [2000]

Apocalyptica - Cult recenzja reviewUwielbiam muzykę klasyczną. Zaczęło się od seksownej Azjatki Vanessa Mae (polecam użyć googleimage). Zakochałem się w Schubercie, Czajkowskim, Mozarcie (choć on robił tylko covery), Beethovenie (ale to był przechuj, najlepsze rzeczy robił jak stracił słuch), Chopinie, Vivaldim i tak kurwa dalej. Chopin to w ogóle klasyk, jeśli chodzi o nasz klimat, czyli smutny fortepian we wszystkim.

Promowanie muzyki poważnej w tak trudnym gatunku jak Metal to banał, bo to jest ta sama muzyka tak naprawdę, tylko my lubimy walić gitarami, zamiast pierdołami. Weź chłopie puść sobie Mayhem, Burzum, Marduk, Immortal. Morbid Angel, Deicide, Pestilence, Death, Atheist, Sadus, Dark Angel i puść wyżej wymienonych. To jest to samo. Te same przejścia, ten sam rytm, melodie.

Ale jest problem. Może i jestem kurde intelygentny i może wiem o co kaman, ale czy inni ludzie wiedzom? I tak sobie słucham głównego bohatera recenzji i jestem wkurwiony. Słynni bohaterzy, co to kowerowali Metallicę (no naprawdę wielki wyczyn), ale nigdy nic nie stworzyli czegoś od SIEBIE.

To jest marnotrawstwo talentu, bo potrafią zrobić naprawdę dobrą sztukę. „Hope” czy „Path” to jest dobry przykład tego, CZYM może być muzyka klasyczna, to są doznania, jakich nigdy nie poznasz gdzie indziej, ale to jest wszystko za mało. Weźmy losową płytę metalową. „Father Befouled”, „Occulsed”, „Gruesome”, „Skeletal Remains”, „Faceless Burial”, „Hath”. Itp itd. One mają ten sam talent i są techniczne, ale idą dużo dalej niż muzyka klasyczna.

Na pewnym etapie, muzyka Metalowa przewyższa muzykę klasyczną, bo ma więcej zmian, przejść i riffów. Ale nie stara się nikomu podobać. Po prostu istnieje i nie czeka na żadnego odbiorcę. Trochę jak smród w windzie, co to przeszkadza, ale nikt nie podniesie.

Ale, sęk w tym, że jak zjebię tą płytę, to zniechęcę ludzi do muzyki klasycznej i nikt nie sięgnie po Schuberta. Z drugiej strony, jako że wiem o co chodzi, to trudno mi być w podziwie nad tym, co usłyszałem od strony Apocalipticy. Zwłaszcza, że jest to niewykorzystany potencjał.

Cieszę się, że przestano promować taką muzykę na siłę, co nie znaczy, że jestem zadowolony z braku muzyki klasycznej w ogóle. To trzeba promować, ale warto byłoby nie bać się dobrych zespołów technicznie. Skoro takie gówno jak Amputated umiało zrobić piosenkę z gwiazdami Pop, to dlaczego Monstrosity nie miałoby zrobić czegoś, co by rozwaliło mózg.

Ale do tego trzeba odpowiedniej zachęty. Ta płyta, którą posiadam, jest moim niechlubnym początkiem, więc może przynajmniej zrobiła tyle dobrego, że wgryzłem się w coś mocniejszego. Ale naprawdę, puśćcie sobie Bacha, Handela, Haydna – tam jest w chuj więcej Metalu niż w samym Black Sabbath, Bathory, Celtic Forst, Judas Priest czy Metallice.


ocena: 4/10
mutant
oficjalna strona: www.apocalyptica.com
Udostępnij:

5 października 2023

Purtenance – The Rot Within Us [2023]

Purtenance - The Rot Within Us recenzja reviewNoż kurwa… Jeszcze nie tak dawno temu byłem skłonny słać wnioski do fińskiego Ministerstwa Kultury Czy-Co-Tam-Oni-Mają, żeby przyznali Purtenance jakiś wypasiony order za bycie najbardziej konsekwentnym i niezłomnym deathmetalowym zespołem w dziejach kraju, a tu dupa. Pojawił się The Rot Within Us i cały mój entuzjazm dla działalności na rzecz społeczności międzynarodowej uleciał w cholerę. Trzej Finowie i ich nepalski kolega nagrali płytę zatrważająco słabą, a już na pewno pod każdym względem gorszą od poprzedniej.

Zupełnie nie mam pojęcia, co się stało w wydawniczym międzyczasie, ale z mojej perspektywy Purtenance cofnęli się w rozwoju. Kolejne krążki zespołu nie różniły się może jakoś bardzo między sobą, jednak były dobre i na tyle wyraziste, że nie dało się ich pomylić – za każdym razem Finowie serwowali znajome dźwięki, bez śladu innowacji, a mimo to potrafili je fajnie urozmaicić. Na The Rot Within Us również skorzystali ze wszystkich firmowych patentów, tylko nie dociągnęli ich do swojego zwyczajowego poziomu, co jest o tyle smutne, że ten materiał po odpowiednim liftingu mógłby się nieźle bronić.

Tymczasem jako tako bronią się jedynie co szybsze fragmenty („Mystic Sacrifice”, „Solemn Presence Of Death”, „An Invisible Master” czy „Nekromantik Spiritualism”), których wcale nie ma na tyle dużo, żeby znacząco podnieść ocenę całości. Reszta to Purtenance w takiej rozlazłej, zabiedzonej i hmm… zadziwiająco nieporadnej wersji oraz okazjonalne odjazdy w dość nieprzewidywalnych i niepasujących do stylu kapeli kierunkach. Ot choćby „Nekromantik Spiritualism” podlatuje miejscami Dismember z „Massive Killing Capacity”, zaś początek „Unseen Sphere Of Realities” to jak parodia/podróbka starego Candlemass. Pewnie się nie znam, ale mi to jakoś nie siedzi. Podobnie sprawa ma się z przeciętnym brzmieniem oraz wybuczanymi bez przekonania wokalami, które zostały stanowczo zbyt mocno wyeksponowane w miksie.

The Rot Within Us zawodzi na wielu polach i tym samym powoduje gorzki niesmak. Czy tak ma wyglądać któryś z kolei album doświadczonego zespołu? W dodatku zespołu, którego krążki kupowało się w ciemno? Oby to był tylko wypadek przy pracy, bo inaczej Purtenance zamieni się w bardzo niepewną inwestycję.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Purtenance
Udostępnij:

4 lutego 2023

Desolate Shrine – Fires Of The Dying World [2022]

Desolate Shrine - Fires Of The Dying World recenzja reviewPatrząc na dotychczasową aktywność Desolate Shrine, trudno uwierzyć, że po „Deliverance From The Godless Void” zespół zrobił sobie aż pięcioletnią przerwę. W tym przydługim międzyczasie wszechstronny LL rozkręcił Convocation, a i wokaliści na brak zajęć nie narzekali, więc mogły się pojawić wątpliwości, czy przypadkiem Finowie nie znudzili się wypracowaną przez lata formułą i nie chcą od niej odpocząć albo co gorsza – dać sobie z nią siana. Fires Of The Dying World przynosi jednoznaczne odpowiedzi na te pytania, albowiem na pewno nie jest dokładnie tym, do czego nas (mnie!) przyzwyczaili.

Muzycy Desolate Shrine musieli dojść do wniosku, że już najwyższy czas na zmiany, że trzeba inaczej podejść do tematu i wpuścić do stylu trochę nowych/odświeżających elementów – niezależnie od rezultatu przynajmniej nikt im nie zarzuci, że są wtórni, przewidywalni i nagrywają w kółko tę samą płytę. Stąd też początek Fires Of The Dying World był dla mnie dość zaskakujący – zamiast typowego dla nich wybuchu agresji i ostrej jazdy do przodu dostałem akustyczne i niezapadające w pamięć intro w typie lat 90. ubiegłego wieku. Kolejny, już normalny, utwór również nie podniósł mi ciśnienia, bo mimo iż solidny, to więcej w nim szwedzkiego death metalu (nowej daty) niż Desolate Shrine. Zespół rozkręca się dopiero w kawałku tytułowym, który jako pierwszy spełnia moje oczekiwania – jest szybko, gęsto i brutalnie, z porządnymi wyziewnymi wokalami (zwłaszcza w duetach) i zawiesistym klimatem. Podobnie dobre wrażenie robi jeszcze tylko „Cast To Walk The Star Of Sorrow”, natomiast pozostałe numery wywołują u mnie mieszane odczucia, choć z przewagą tych pozytywnych – dlatego ocena jest mimo wszystko wysoka.

Bez dwóch zdań Fires Of The Dying World jest materiałem bardziej różnorodnym niż to drzewiej bywało, mocniej skontrastowanym, z dobrze zbalansowanymi wpływami doomu i blacku. Niestety nie wszystkie zmiany wyszły Desolate Shrine na zdrowie. O ile z wpływami wspomnianego już szwedzkiego death metalu (pierwsze skojarzenie to Bloodbath) i większą, bezpośrednią melodyjnością nie mam problemu, tak liczne wstawki z gitarą akustyczną nieco mnie irytują. Te spokojne partie przypuszczalnie miały budować napięcie, jednak coś nie pykło i efekt jest taki, że zaburzają płynność i spójność muzyki. Okazuje się, że w przypadku tego zespołu lepiej sprawdzają się klawisze, które niepokojąco snują się w tle, jak choćby w „Cast To Walk The Star Of Sorrow”.

Ponadto wydaje mi się, że całość jest wyraźnie prostsza w odbiorze od poprzednich krążków. Na pewno wpływ na to ma przejrzysta produkcja; album brzmi ciężko, ciężej niż kiedykolwiek, ale też bardzo czytelnie. Każdy detal jest na wyciągnięcie ręki. Przystępności służy również rozrzedzona atmosfera muzyki – Fires Of The Dying World nie jest ani duszna, ani przytłaczająca. Klimatu ma na tyle, żeby zachęcić do słuchania, a nie powodować trwałe zmiany w mózgu. Także długość płyty (47 minut w odróżnieniu od godzinnych poprzedniczek) sprawia, że łatwiej ją przetrawić. No i w końcu – osłuchanie zespołu też robi swoje, bo pomimo kilku istotnych zmian w stylu, Finowie grają dość charakterystycznie.

Chociaż nie jestem rozczarowany zawartością Fires Of The Dying World, to po Desolate Shrine spodziewałem się hmm… czegoś więcej albo czegoś trochę innego. Jeśli w przeciwieństwie do mnie cechujecie się większą tolerancją na akustyczne wstawki, to spokojnie możecie dopisać jeszcze pół punktu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/desolateshrine
Udostępnij:

6 grudnia 2022

Corpsessed – Succumb To Rot [2022]

Corpsessed - Succumb To Rot recenzja reviewCo jakiś czas dochodzę do punktu krytycznego, kiedy już rzygam graniem pod Incantation, a wtedy pojawia się nowa płyta Corpsessed i nagle cudownie mi przechodzi. W przypadku Succumb To Rot było to o tyle łatwiejsze, że Finowie wyraźnie ograniczyli wpływy zespołu na „I”, a ich miejsce wypełnili głównie patentami zaczerpniętymi z klasycznego okresu Morbid Angel. Dzięki takiej stylistycznej mini-wolcie Finowie zabrzmieli intensywniej, ich muzyka zyskała inny feeling i chyba stała się łatwiejsza w odbiorze.

Wprawdzie krótki utwór tytułowy zapowiada materiał podobny do poprzednich — potężny, dostojny i wgniatający w podłoże — ale wraz z „Relentless Entropy” napięcie trochę opada, a na pierwszy plan przebija się chęć dopierdolenia bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Takie jawnie ofensywne nastawienie zespołu niekoniecznie musi spasować wszystkim miłośnikom „Abysmal Thresholds” i „Impetus Of Death”, podobnie jak mocno wyeksponowane (jednak nie do takiej przesady, jak u ich rodaków z Gorephilia) fascynacje Morbidami, ale bez obaw – każdy słuchacz bez problemu znajdzie na Succumb To Rot niemal wszystkie elementy, za które uwielbia poprzednie wydawnictwa Corpsessed – choćby w rozbudowanym i bardzo dla nich typowym „Pneuma Akathartos”.

Finowie w różnych konfiguracjach połączyli swój dotychczasowy styl z morbidowymi riffami i rytmiką, dzięki czemu materiał z Succumb To Rot jest dość szybki, zwarty i zaskakująco chwytliwy, nawet jeśli początkowo zaskakuje swoją innością. Na płycie nie brakuje zwolnień i kultowych melodii („Spiritual Malevolence”!), ale są one zaaranżowane trochę inaczej niż w przeszłości, częściej też poprzecinano je wysokiej klasy gęstym blastowaniem, co bardzo dobrze wpłynęło na dynamikę całości. Ze zwiększeniem obrotów wiąże się mniejsza niż zwykle objętość płyty — akuratne 36 minut — która skłania do kolejnych przesłuchań.

Brzmienie krążka prawie nie budzi moich zastrzeżeń. Prawie – bo o ile do dźwięku i produkcji gitar czy wokalu nie mogę się przypieprzyć (zwróćcie uwagę na cudne brzmienie basu – aż szkoda, że bardziej go nie wyeksponowano), tak przy perkusji odrobinę bym pomajstrował i wyrównał z resztą instrumentów. Dotyczy to zwłaszcza centralek, które wydają się być ustawione z myślą o zupełnie innym zespole. W wolnych partiach to nie przeszkadza, ale przy przyspieszeniach mogą już drażnić.

Duży plus Succumb To Rot widzę w tym, że nie powiela starych schematów, proponuje jakąś namiastkę finezji w miejsce surowizny i gruzu, a przede wszystkim – nie nudzi. Nie wiem, czy Corpsessed przebili nim pierwsze dwa krążki, ale mi wchodzi równie dobrze jak one.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Corpsessed



Udostępnij:

12 sierpnia 2022

Festerday – Iihtallan [2019]

Festerday - Iihtallan recenzja reviewSłuchałem sobie tej płyty tak trochę na zmianę z nową Toxaemią, jako że obie ekipy są trochę bliźniacze do siebie w tym sensie, że:
– są ze Skandynawii
– w latach ’90 wydali głównie dema
– zaliczyli powrót dopiero po prawie 30 latach.

Ale o ile Toxaemia zaliczyła powrót, który można zaliczyć do udanych, to w przypadku Festerday można mówić co najwyżej o przeciętnym comebacku. Przyznaję się, preferuję inne sceny niż nieco przereklowany zestaw Norwegia/Szwecja/Finlandia, ale też nie jestem jakimś wrogiem tychże i bardzo dużo doceniam i bronię tego, co stamtąd wyszło. Sęk w tym, że wolę poświęcać czas na zdecydowanie ciekawsze produkcje, niż do bólu nudnawe i przewidywalne, jak ta.

Jest to o tyle smutne, bo kto jak kto, ale grupa ta była modelowym przykładem przypadku „co by było, gdyby mieli szansę…”. Najbardziej mnie irytuje ich bezmyślne kopiowanie Carcass, bo w przeszłości potrafili dodać więcej swojej osobowości do grania. Wszystko to jest jakieś bez większej inteligencji, polotu czy nawet zwykłej, chłopskiej radochy z grania. Brzmi to bardzo biurowo, korporacyjnie, robione wg wymaganego „standardu” jakby to była płyta nr 5489 w 2019 do nagrania i spokojnie można by podpiąć pod jakiegoś innego klona i efekt byłby ten sam. Nawet okładka jest leniwa i nie przyciąga uwagi niczym szczególnym. A robił ją sam Moyen.

Żeby była jasność, nie mam pretensji o to, że grupa nie stara się zaskoczyć słuchacza czymkolwiek. Mam żal o to, że tak ciężko jest mi przebrnąć przez cały album, bo tak niewiele się na nim dzieje i nie ma energii. Tu nawet jak grupa gra szybko, to brzmi to mozolnie jak mucha w smole. Jest też zauważalny element Black Metalowy, który najbardziej słychać w ostatnim (bonusowym) tracku. Po co też było rozdzielane “Flowers of Bones” i “Flowers of Stones”, jak to te same piosenki, tylko w innym tempie? To już wiedzą tylko sami twórcy, ale tracków jest ogólnie deczko za dużo.

Wiele razy mi się zdarzało w przeszłości dawać surową ocenę 6/10 (czego potem żałowałem), ale tutaj mam wrażenie, że bym zawyżył notę, tak więc ją skorygowałem. Zdaję sobie sprawę, że pewnie się czepiam, że jest to niezobowiązująca jazda w starym stylu, ale nawet przy tak błahych kategoriach, jak okładka, Toxaemia zjadła Festerday na śniadanie.

Przesłuchać i tak trzeba, choćby z ciekawości, bo możliwe, że się mylę i że jest to tak naprawdę wspaniały album. Ale ja tego nie czuję wcale.


ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/festerday/
Udostępnij:

27 marca 2022

Xysma – Yeah [1991]

Xysma - Yeah recenzja okładka review coverXysma to bez wątpienia największa legenda fińskiej sceny; największa, choć stosunkowo szybko zapomniana. Albo skutecznie wyparta z pamięci, bo i taka opcja również wchodzi w grę. Zaczynali w 1988 roku jako gore-grindowy potwór mocno zafascynowany Carcass, ale tego stylu nie trzymali się nazbyt kurczowo, bo już po jednej demówce i epce „Above The Mind Of Morbidity” naszło ich na zmiany. Na wydanym w 1990 roku materiale „Fata Morgana” Finowie nieco złagodzili brzmienie, a do muzyki wprowadzili garść nieoczywistych, a przy tym nieortodoksyjnych rozwiązań – coś, co mogło dać do myślenia odbiorcom, ale nie musiało.

Jak się szybko okazało na debiutanckim Yeah, ambicje zespołu sięgały dalej, o wieeele dalej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. W tamtym czasie (grindujący) death metal wciąż był czymś nowym i świeżym, ale kolesiom z Xysma to nie wystarczało i dlatego już w pierwszym kawałku zdradzili go jakieś 17 razy – wystarczająco, żeby zacząć się zastanawiać, o co im, kurwa, chodzi. W kolejnych utworach Finowie nie szczędzą odjechanych pomysłów, więc ogarnięcie całości wymaga otwartości, wyrozumiałości albo samozaparcia. Szybkie deathmetalowe blasty, bujające po sabbsowemu riffy, plamy klawiszy w najmniej oczywistych miejscach, nietypowe rytmy, popieprzone melodie, balladowe akustyki, bełkotliwo-bulgoczące wokale – na Yeah jest wszystko. Wszystko, co później pojawi się w twórczości mnóstwa innych, zwykle odmiennych stylistycznie kapel – od Amorphis po Dead Infection.

Spójność nie jest najmocniejszą stroną tego materiału, tym bardziej, że w przedziwnych konfiguracjach mieszają się tu elementy odpychające i intrygujące zarazem. Ta muzyka nie jest łatwa w odbiorze, momentami nie jest nawet przyjemna, ale specyficznej oryginalności nie sposób jej odmówić. Czy to kwestia wizjonerstwa czy przypadku – nie wiem, ale faktem jest, że Xysma na Yeah wymyśliła knajpiany death 'n' roll, który tak chętnie (i szybko) podchwyciły prawie wszystkie współczesne im fińskie kapele. A później twórcami tego stylu ogłoszono Entombed. Swoją drogą łącznikiem ze szwedzką sceną jest brzmienie wypracowane w Sunlight (oczywiście z Tomasem Skogsbergiem), które wprawdzie umiarkowanie pasuje do muzyki, ale po tylu latach trudno wyobrazić sobie lepsze.

Na Yeah ewolucja Xysma się (niestety?) nie zakończyła i z czasem zespół stał się jeszcze dziwniejszy i ciężkostrawny, choć paradoksalnie grał coraz łagodniejszą muzykę. Takie oblicze Finów też ma swoich fanów, dla mnie to już jednak zbyt wiele.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Xysma/

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2021

Ghastly – Mercurial Passages [2021]

Ghastly - Mercurial Passages recenzja okładka review coverNie znam debiutu tego zespołu, ale już wydana trzy lata temu „dwójka” zwróciła moją uwagę specyficzną okładką i takim nie do końca oczywistym podejściem do death metalowej materii. Z jednej strony było to granie brudne i pierwotne, z drugiej zaś Finowie wzbogacili je paroma dość ambitnymi rozwiązaniami, które na pierwszy rzut ucha niekoniecznie pasowały do całości, a sprawdziły się całkiem nieźle. Po kilkudziesięciu sesjach z „Mercurial Passages” mogę śmiało stwierdzić, że wraz z upływem czasu muzyka Ghastly nabiera kolorów, wyrazistości i rozwija się w naprawdę ciekawym kierunku.

Fundament brzmienia Finów stanowi mieszanka wpływów najwcześniejszych surowych nagrań Autopsy czy Death z tym, z czego zasłynęli ongiś rodacy Ghastly z Purtenance i Demigod oraz gitarowego piłowania typowego dla Sztokholmu i okolic. Innymi słowy jest w tym pierwotna moc, brzydota i ciężar, ale również charakterystyczne melodie i sporo intrygującego klimatu, który niekiedy przebija się na pierwszy plan. Tę klasycznie death metalową jazdę muzycy Ghastly coraz chętniej uzupełniają rozbudowanymi strukturami (jak w „Dawnless Dreams” i „Mirror Horizon”) oraz spokojniejszymi partiami o bardziej progresywnym zabarwieniu, które nie tylko dają chwilę oddechu od mielonki, ale przede wszystkim wprowadzają do utworów niepokojący nastrój. Podobne pomysły na wyjście poza schemat można znaleźć na „przełomowych” płytach Tribulation, Morbus Chron i Horrendous, przy czym z tymi ostatnimi Finowie mają chyba najwięcej wspólnego.

Na „Mercurial Passages” Ghastly proponują sporo dość wysublimowanego grania i chociaż nie ma ono nic wspólnego z techniczną ekwilibrystyką ani wybitnie skomplikowanymi aranżacjami, wymaga skupienia i paru wnikliwych przesłuchań. Nadrzędny, jednoznacznie death metalowy styl zespołu oraz daleka od krystalicznej produkcja (jakkolwiek krążek i tak brzmi mniej piwnicznie od poprzedniego) sprawiają, że można łatwo przeoczyć niektóre niuanse, które sprytnie poupychano między najbardziej typowymi dla gatunku patentami. W każdym razie album jest znacznie bardziej urozmaicony, niż to się początkowo wydaje.

Biorąc pod uwagę fakt, że za całość muzyki (kompozytorsko i wykonawczo) odpowiada w Ghastly tylko jeden człowiek, bardzo interesujące będą dalsze losy tego zespołu. Na Mercurial Passages daje się odczuć, że Ian J. D'Waters nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, ale trudno zgadywać, w jakim kierunku podąży – czy wytrwa przy mocnym graniu, czy też, wzorem wspomnianych wyżej młodych kapel, niedługo ucieknie w lajtowe i progresywne dźwięki. Obie opcje wydają się prawdopodobne i obu z ciekawością posłucham.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ghastlydeathmetal
Udostępnij:

9 listopada 2020

Gorephilia - In The Eye Of Nothing [2020]

Gorephilia - In The Eye Of Nothing recenzja okładka review coverJak to miło, że wraz z upływem lat Finowie z Gorephilia nie ulegli panującym w ich kraju tendencjom do grania pod Incantation – choć i takie wpływy u nich występują – i zamiast tego dzielnie trzymają się grania… pod Morbid Angel. Wiadomo, że takie podejście do death metalu nie czyni ich najbardziej oryginalną kapelą na świecie, ale mimo to w ich muzyce jest coś odświeżającego, naturalnego i przykuwającego uwagę. In The Eye Of Nothing to dowód na to, że namacalna wtórność wcale nie musi być przeszkodą, jeśli tylko zaangażowanie ze strony zespołu jest odpowiednio duże.

Gorephilia na swoim trzeci krążku serwują niemalże czysty w formie klasyczny death metal w typie amerykańskim, który po prostu musi spasować fanom Morbid Angel z okresu „Covenant”, bo inspiracje Amerykanami słychać na In The Eye Of Nothing praktycznie w każdym elemencie (motoryka, riffy, solówki, klimat, formuła brzmieniowa…), czego najbardziej jaskrawym przykładem jest „Devotion Upon The Worm”, który zbudowano na fundamencie „God Of Emptiness”. Oczywiście w tym miejscu mogą się pojawić pytania, na ile to fascynacja, a na ile bezczelna zrzynka, ale wydaje mi się, że zawartość krążka jest na tyle spójna, dynamiczna i dobrze przemyślana, iż powinna rozwiewać wszelkie wątpliwości. To raczej rezultat konsekwentnie (i w konkretnym kierunku) rozwijanego stylu i wzrostu umiejętności technicznych, aniżeli ślepego zapatrzenia w idoli.

Jako że nie samymi Morbidami death metal stoi, muzycy Gorephilia dorzucili też coś charakterystycznego dla rodzimego podwórka (niektóre melodie oraz wokalne pomruki, które nie mają nic wspólnego z Vincentem), a ponadto zadbali, żeby bas był czytelny i cokolwiek wnosił do utworów, a nie tylko plątał się bez sensu w tle. Niby to detale, ale pozytywnie wpływają na odbiór całości. Niestety na In The Eye Of Nothing trafiły również rzeczy, które w ogóle nie są tej płycie potrzebne. Mam na myśli dwa przerywniki instrumentalne, których obecności nie można niczym uzasadnić - to 3 minuty wyrzucone w błoto.

Nawet pobieżne przesłuchanie In The Eye Of Nothing pozwala stwierdzić, że to porządny death metalowy ochłap w jednoznacznie zdefiniowanym stylu - nieoryginalnym, ale za to rajcownym. Czy przy wszystkich swoich zaletach nowy materiał Gorephilia przebija poprzedni album? Odnoszę wrażenie, że jednak nie, co najwyżej się z nim zrównuje - a i to przy odrobinie wyrozumiałości. Z jednej strony takich Morbidów nigdy za wiele, z drugiej zaś na „Severed Monolith” inspiracje nimi były przemycone nieco subtelniej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorephilia

podobne płyty:

Udostępnij:

7 lipca 2018

Amorphis – The Karelian Isthmus [1992]

Amorphis - The Karelian Isthmus recenzja okładka review coverAmorphis to poniekąd zespół-fenomen. Według oficjalnych statystyk nagrali kilkanaście płyt – wynik to zaiste imponujący, ale cóż z tego, skoro spośród nich do słuchania nadaje się aż… jedna. No, w każdym razie przynajmniej mnie mdli i trzącha na samą myśl o kontakcie z czymś innym niż The Karelian Isthmus. Przy tej całej niechęci do twórczości Finów muszę im uczciwie oddać, że zadebiutowali w naprawdę wielkim stylu; w stylu, który dawał nadzieje na jeszcze więcej klasowego death metalu. Niestety, panowie mieli inny pomysł na siebie — albo po prostu doszli do wniosku, że nic lepszego w takim graniu już nie wymyślą — więc pozostaje mi traktować ich w kategoriach zespołu jednej (znakomitej) płyty. Największy atut The Karelian Isthmus, ogromna przystępność, to przede wszystkim zasługa kompozytorskiego wyczucia kwartetu z Helsinek. Finowie stworzyli materiał wręcz nieprzyzwoicie melodyjny jak na standardy panujące naonczas w ich kraju (Purtenance, Convulse, Funebre, Demigod, Disgrace…), jednak nie można im zarzucić, że w którymś miejscu przekroczyli granicę dobrego smaku i oddali się słodkiemu pitoleniu. Co to to nie! Krążek jest mocno zakorzeniony w szwedzkim death metalu i w zasadzie brzmi jak Entombed czy Dismember, tylko w takim bardziej cywilizowanym i wypieszczonym wydaniu. Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o dźwięk, jaki uzyskano w murach Sunlight – jest w nim charakterystyczny dla Skogsberga ciężar, ale bez równie charakterystycznej dla niego toporności. Dobra produkcja sprawiła, że wszelkie kontrasty, od których aż się roi w muzyce Amorphis, zostały na The Karelian Isthmus należycie uwypuklone, toteż są łatwiejsze do wychwycenia, a przez to mocniej skupiają uwagę słuchacza. Najlepszym tego przykładem jest chyba „The Pilgrimage”, w którym zaraz po gęstych blastach wchodzą lajtowe klawisze, a kawałek mimo to zaskakująco mocno trzyma się kupy. Ta spójność jest mocną stroną krążka, bo żaden ze skrajnych elementów muzyki nie kaleczy uszu, a całość ani przez chwilę nie zalatuje wysilonym kompromisem między brutalnością a chwytliwością. Jedyne zgrzyty pojawiają się na linii dźwięk-treść, czego najjaskrawszy przykład mamy w „Sign From The North Side” – Tomi śpiewa o celtyckiej potędze, a towarzyszą mu melodie zalatujące Egiptem… Nie zmienia to faktu, że numer należy do najlepszych na płycie i chętnie się do niego wraca. Możecie mi wierzyć, The Karelian Isthmus coś w sobie ma – i pisze to człowiek, który Amorphis nie trawi.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.amorphis.net
Udostępnij:

2 sierpnia 2013

Wintersun – Time I [2012]

Wintersun - Time I recenzja okładka review coverFinowie są dziwni - niby, jak to gdzieś słyszałem, metal leci u nich w każdym pubie, szkole, kościele i na przystanku, na okrągło, ale jeśli się temu całemu metalowaniu lepiej przyjrzeć, to okazuje się, że nie ma na co patrzyć. W dodatku są Finowie tak śmiertelnie poważni w tym, co robią, popadają w taka egzaltację, że człowiek zaczyna się zastanawiać „czy z nimi wszystko w porządku?”. No bo spójrzcie na książeczkę najnowszego longpleja Wintersun i powiedzcie, że to normalne, że dorośli na całym świecie tak robią, że wiatr we włosy jest spoczko, no spróbujcie się nie roześmiać. Wydawało mi się, że tego typu kreacje wyszły z mody w poprzednim milenium, ale okazuje się, że nie do końca (temat blacku pozostawiam, tym razem, poza nawiasem dyskusji). Najgorsze jest jednak to, że nie tylko kreacje trącą myszką. Najnowsze dzieło Mr Jari Mäenpää’y to niespełna trzy kwadranse bardzo melodyjnego, niekiedy orientalnego, niekiedy folkowego metalu symfonicznego, bo o death czy progu raczej nie ma mowy, zagranego na pół gwizdka. W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że Time I to symfoniczny power z dodatkami i pies z kulawą nogą nie powie, że nie. Płyta broni się częściowo tylko tym, że nie jest przesadnie długa, wchodzi lekko i słucha się jej całkiem przyjemnie, tyle tylko, że ze świadomością obcowania z pop metalem. Przyznam się, że spodziewałem się czegoś więcej, czegoś, co może i będzie melodyjne, patetyczne i nieco przerysowane, ale będzie urywało jaja razem z wątrobą. A tak, do moich rąk trafił krążek przyjemny, ale w gruncie rzeczy nijaki, i fakt, że miło plumka wcale wiele nie poprawia. Wisienką rozczarowania jest zaś fakt, że skład, mimo ciotowatego imidżu, do najgorszych nie należy i przy różnych okazjach poszczególni muzycy mieli okazje wykazać się talentem i umiejętnościami, a na Time I momentów chwały muzycy mają niewiele, na palcach jednej ręki można wymienić ciekawe aranżacje, solówki (a w zasadzie solówkę, jedną, w tytułowym Time I, która też z tych raczej lekkich), bądź riffy. Większość Time I jest przeplumkana na klawiszach, co trochę boli i wkurza, bo po czasie okazuje się, że krążek to marnotrawstwo ludzi, pomysłów i trochę słuchaczy. Wystarczy trzy-cztery okrążenia by nabrać podejrzeń, a kolejne dwa – pewności, że krążek jest zapchajdziurą, bez myśli przewodniej i koncepcji. Osiem lat, by nagrać pół instrumentala to lekka przesada. Bida kompozytorska panie Jari, bida aż piszczy. I tak nadszedł czas na podsumowanie, które nie może być inne niż: rozczarowanie polane lukrem. Miło, kolorowo, słodko i całkowicie bez jaj. Wychodzi jeszcze łatwiej niż wchodzi. Wolę debiut.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.wintersun.fi

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 sierpnia 2012

Slash Dementia – Race Against The Machine [2011]

Slash Dementia - Race Against The Machine recenzja reviewZacny i niespodziewany to cios! Porządna grindowa sieczka, która — wbrew temu, na co wskazuje szyld kapeli — raczej daleka jest od „dwójki” Carcass. Z racji pochodzenia chłopaków można by tu wskazać na pewne konotacje z Rotten Sound, ale akurat bohaterowie tej recenzji są od nich znacznie ciekawsi, toteż nie warto porównywać w dół. Tym bardziej, że usta ciśnie mi się zupełnie inna nazwa. Slash Dementia napieprzają w stylu i na poziomie Nasum z ery „przeddebiutowej” (mam tu na myśli szczególnie „World In Turmoil” i kompilację „Regresive Hostility”), tylko w nieco nowocześniejszej formie (znaczy to tyle, że brzmią jak najbardziej współcześnie). Jeśli taki szaleńczy, pozbawiony dłużyzn i przestojów grind core jest bliski waszym sercom, to wściekle agresywna zawartość Race Against The Machine przyjmiecie z dużą radością. Finowie stanęli na wysokości zadania i należycie przyłożyli się do muzyki oraz jej oprawy, skutkiem czego mnie w zasadzie wszystko się tu podoba: ostre brzmienie, klasyczna wybuchowość kawałków, sporawe pokłady naturalnej furii, optymalna długość (kawałków i całej płyty), no i przede wszystkim znakomite, mocno podbijające poziom brutalności wrzeszczane wokale. Uchybień nie odnotowałem, oryginalności również, ale ona jest tu najmniej ważna. I choć w żadnym wypadku nie jest to rewelacja, to czas spędzony z płytką uznaję za mądrze spożytkowany.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

14 grudnia 2011

Fleshkraft – First Harvest [2008]

Fleshkraft - First Harvest recenzja okładka review coverJeśli wśród naszych czytaczy są i tacy, którzy wciąż tęsknią za Cannibal Corpse z Barnesem na wokalu, to mam dla nich dobrą wiadomość – powiew starych, dobrych czasów znajdziecie na debiucie Fleshkraft. Fińska załoga proponuje death metal czerpiący pełnymi garściami z klasycznego dorobku Amerykanów, szczególnie z okresu „Tomb Of The Mutilated” i „The Bleeding” – rytmiczny, brutalny, klawo brzmiący, perfekcyjnie odegrany i ozdobiony niskimi charczącymi wokalami. Przewidywalny także, ale w tym punkcie problemu akurat nie widzę. Kapel grających pod Cannibali była już cała masa, ale nie spotkałem się jeszcze z taką, której by to wychodziło tak przekonująco jak Fleshkraft. Pozytywny odbiór First Harvest wynika jak dla mnie z dwóch rzeczy. Po pierwsze, chłopaki obiektywnie grają bardzo sprawnie i z dużą łatwością, a po drugie, nie przeginają w odwzorowywaniu swych kudłatych idoli. Oznacza to mniej więcej tyle, że zrzynają/inspirują się raczej świadomie, a nie jak popadnie; ot chociażby w kwestii dynamiki – nie powielają (na szczęście!) rytmów charakterystycznych dla Mazurkiewicza (co wielu — o których nikt już nie pamięta — zgubiło), zaś dla urozmaicenia w szybszych partiach sięgają po zagrywki kojarzące się bardziej z Malevolent Creation czy Brutality. Już to starcza, żeby płytka nie była nuda ani jednowymiarowa. Na plus wypada też optymalna długość utworów (kręcą się wokół trzech minut), jak i płyty w ogólności (rozsądne 35 minut) – koniec następuje długo zanim komuś zbierze się na pierwsze ziewnięcie. Ludziska żądni dodatkowych atrakcji znajdą na płycie nieźle zrobiony tradycyjny w formie teledysk do „Bred Undead” (bodaj najbardziej chwytliwy w zestawie, no może na spółkę z „Deathcold” i „Insane Bloodlust”'), w którym kwintet z północy kontynentu prezentuje się niemal identycznie jak pewien amerykański zespół z dwoma „C” w nazwie. Dalsze opisy są w tym miejscu zbędne, bo chociaż Fleshkraft mają jasno sprecyzowany target — przy czym jest on węższy niż by się mogło wydawać — to siła przyciągania ich muzyki znacznie wykracza ponad poziom typowego klona. Do objawienia im daleko, ale mnie sprawili miłą niespodziankę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.fleshkraft.com

podobne płyty:


Udostępnij:

29 maja 2011

Crystalic – Persistence [2010]

Crystalic - Persistence recenzja okładka review coverTakie mamy czasy, że nie można ufać nikomu. Ot choćby pięciu fińskim koleżkom, którzy wyglądają jak nieco mroczniejsza wersja Stratovarius, a twierdzą, że grają death metal. A takiego! Śladowe ilości gęstszej pracy werbla (takie niby blasty) i ewidentnie wymuszone agresywne (raczej stylizowane na agresywne) wokale niosą ze sobą tylko złudzenie brutalności. Ten pięćdziesięciominutowy materiał to zlepek super miętkiego death’u (umownie) jak z najgorszych produkcji In Flames, miętkiego, pozbawionego pazura thrash’u oraz rozlazłego power metalu, który z swej natury jest miętki. Stylistyczny rozstrzał może świadczyć zarówno o dużej otwartości i odwadze, jak i — co jest bardziej prawdopodobne — chęci zdobycia jak najszerszego, a przy tym jak najmniej wymagającego audytorium. Tak czy siak, miało być różnorodnie i metalowo, a wyszło niezbyt składnie i flakowato. Niby coś tam mają w paluchach, basman nawet dorwał się do bezprogowca, ale zupełnie nie przekłada się to na choćby szczątkowo ciekawą muzykę. Sytuację, w moich uszach, pogarszają wyjątkowo bezbarwne melodyjki, tragiczne rycerskie zaśpiewy (capią trzecioligowym niemieckim powerem, zgrrroza) i plumkające bez sensu klawisze. Jakby tego było mało, Finowie starają się wykorzystać każdą okazję, żeby popitolić do kotleta sojowego. Przypominam – oni chcą być rozpatrywani w kategoriach death metalu! Gładziutko wygolony Alexi Laiho i jego cukierkowa kompania z Children Of Bodom wypadają przy Crystalic na mega rzeźników, a to o czymś świadczy. Persistence nie da się słuchać nawet przy ogromie dobrych chęci, bo już przy drugim kawałku jakiś różowy glut wypływa z głośników i skutecznie je zakleja.


ocena: 3/10
demo
oficjalna strona: www.crystalic.net
Udostępnij:

11 maja 2011

Farmakon – A Warm Glimpse [2003]

Farmakon - A Warm Glimpse recenzja reviewLubicie miksy gatunkowe? Jeśli tak — a nie mam w tym momencie na myśli alkoholu — to niewykluczone, iż debiut Finów was zainteresuje. No bo co my tu mamy – europejską odmianę death metylu… eee… metalu charakterystycznego dla szwedzkiej sceny (ale nie tej „ponadmelodyjnej”), obficie polaną progresywnym sosem wpływów jazzu i funky. Całkiem dużo tu technicznego grania, mieszania akcentów, wybiegów w klimatyczne rejony, ponadto często i gęsto pojawiają się czyste wokale. Upraszczając (bardzo, naprawdę baaardzo, i na siłę) sprawę, można by porównać chłopaków do panienek z Opeth. Tylko w przypadku Farmakon ten eklektyzm (o przecież znacznie szerszych podstawach) wypada spójnie i bardzo naturalnie, podczas gdy Szwedzi — w moim mniemaniu (i na szczęście nie tylko moim) — katują nużącym schematem pitoląco-groźnego przekładańca, w sam raz dla smutnych/mrocznych dziewczynek i chłopców, którzy postanowili poszukać łomotu poza bluźnierczym Linkin Park (i tym samym zwiększyć swoje szanse u smutnych/mrocznych dziewczynek). Żeby nie zamotać – Farmakon prezentują niekiedy zbliżone rejony, tylko znacznie lepiej im to wychodzi. Udowadniają przy tym, że można stworzyć zróżnicowaną pod względem nastroju, tempa i użytych środków muzykę, która będzie daleka od kiczu i sztucznego/rozdmuchanego patosu. Jedyna większa wada albumu i główny element do poprawienia to barwa czystego głosu wykorzystywana w tych najbardziej „męskich” zaśpiewach – bywa, że może krew w żyłach zmrozić, i to w ten niefajny sposób. Przy okazji wokali warto wspomnieć jeszcze jedną rzecz – ich zróżnicowanie przywodzi na myśl martwy już Edge Of Sanity (czyli znowu Szwecja…). Niektóre spokojne fragmenty (chociażby z „Stretching Into Me”, „Flowgrasp”) — oprócz tego, że miejscami podchodzą pod Atheist — potrafią swą delikatnością (tak!) powalić na kolana już na przestrzeni dwóch taktów. Żeby nie było za cienko, chłopaki potrafią też mocniej uderzyć, o czym najlepiej może świadczyć „Same”. Jak więc sami widzicie – na nudę narzekać nie można. Płyta oryginalna, niebanalna, bardzo ciekawa i zdecydowanie mająca to „coś”.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

18 kwietnia 2010

Demilich – Nespithe [1993]

Demilich - Nespithe recenzja okładka review coverZ czym się kojarzy Finlandia? Muzyczna Finlandia, dodajmy dla ułatwienia, bo o wódzie wiadomo. Ano kojarzy się z: wesołymi melodyjkami, pedalstwem, bzdurnymi folkowymi przytupami, pedalstwem i Eurowizją – o zgrozo to wszystko ma u Finów związek z metalem. I pomyśleć, że kiedyś tak nie było, a ludzi elektryzowały takie akty jak Convulse, Xysma, Funebre czy bohaterowie tej recenzji. Demilich w swych chorobliwych poczynaniach zdecydowanie bliżsi byli amerykańskiej niż szwedzkiej szkole brutalności, a przy tym właściwie w niczym nie ustępowali mistrzom zza wielkiej wody. Dotyczy to również — i to dość zaskakujące jak na ten rejon globu naście lat temu — umiejętności, bo krajanie Muminków przez te 40 minut tłuką techniczny death metal z wieloma zmianami tempa, pokręconymi wiosłami i popieprzonymi, grindującymi zagrywkami. Koszulka Human Remains jednego z gitarniaków może być tu pewną wskazówką, choć na pewno nie mówi wszystkiego, bo feeling tej muzy jest nieco inny, a i kilka zabarwionych rockiem nutek (głównie w solówkach) robi różnicę. Demilich stronią od totalnych szybkości, ale i tak potrafią ładnie sponiewierać, bo perkman nie pozwala sobie na chwilę wytchnienia – napieprza gęsto i wyjątkowo ciekawie, komplikując muzykę chyba nawet bardziej niż solidnie uwijający się gitarzyści. Co więcej, zespół nie tylko zagrał z głową, ale także zadbał o profesjonalnie, odpowiednio mocne i czytelne (nawet bas się dobrze uchował) brzmienie – tu również wyraźne są wpływy amerykańskie (sound a’la Skogsberg najpewniej pogrążyłby Nespithe). Jakiejkolwiek czytelności nie należy jednak oczekiwać po zajebiście niskich, bulgoczących wokalach, które były jednym z głównych „trademarków” zespołu. Chłopaki upierali się, że nie użyto na nich żadnych efektów, ale jeśli nawet to nieprawda, to i tak efekt naprawdę robi wrażenie. Dbałość o dźwięki nie przełożyła się na wymuskaną otoczkę, bo tą potraktowano z dużym poczuciem humoru – urocza okładka, głupawe tytuły plus teksty o czymś tam, prawie tak głębokie jak u Obituary. Jeśli komuś spasowała „The Erosion Of Sanity”, to i na Nespithe znajdzie dla siebie sporo powodów do radochy – przekonać się o tym niezwykle łatwo.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.anentity.com/demilich

podobne płyty:

Udostępnij:

22 marca 2010

Wintersun – Wintersun [2004]

Wintersun - Wintersun recenzja okładka review coverTakiego grania u nas jeszcze nie było. Wkraczamy bowiem, w naszych muzycznych wojażach, na terytorium Finlandii. W 2004 roku, znany choćby z Ensiferum, wokalista i gitarzysta Jari Mäenpää postanowił zrobić coś po swojemu. Robił i robił, ciął i piłował, szarpał i parchał, a nawet na klawiszach grał i ukręcił z tego wszystkiego prawie godzinę niezłej muzyczki. Bębnić tylko nie bębnił… Warto wspomnieć, że niektóre kawałki to latami dopieszczał. Jednak z tym „po swojemu” to tak trochę ściema, bo muzyka na debiucie Wintersun, dla zmyły nazwanym Wintersun, jest podobna do tej, którą można odnaleźć na pierwszych albumach macierzystego Ensiferum. Ale to wcale nie wychodzi temu wydawnictwu na złe. Muzyka zawarta na Wintersun to melodyjnie zagrany epicki, techniczny metal z szorstkimi wokalami. W niezłych, generalnie, tempach. W przeciwieństwie do wcześniej opisywanych u nas technicznie grających kapel tu owa technika objawia się, przede wszystkim, kapitalnie skonstruowaną linią wiodącej, ładnie wyeksponowanej, gitary. W każdym, dosłownie, kawałku. Nie ma tu karkołomnych riffów granych na podwójnym spidzie. Widać tu raczej inspirację pałerowymi zagrywkami. No i te solówki. Po prostu arcydzieło. Jest w nich wszystko, czego miłośnik wiosłowania potrzebuje do szczęścia. To przez coś takiego, po raz kolejny, mam ochotę być najlepszym gitarzystą na świecie. A dzięki tak powerowemu graniu utwory mają — niespotykaną w klasycznym technicznym graniu — wesołość. No i spory ładunek energii. Aż się gęba cieszy. Sporo tu też klawiszy – to one, w dużej mierze, nadają albumowi melodyjności i epickości. Za ich pomocą muzyka nabiera rozmachu. I znów bliżej temu do klawiszy pałerowych. Choć czasami ma się wrażenie, że pobrzmiewa tu nuta Bal-Sagoth’a. Wokale, w znakomitej większości growlowe, dość często uzupełniane są czystymi partiami. Zdarzają się także deklamacje i bardzo wysoko zawieszone darcia. Brzmi to naprawdę dobrze. Wszystkie te wspomniane elementy ładnie wymieszano, uzupełniono garami, doprawiono — jak to przystało na mieszkańców kraju reniferów i Mikołajów — śnieżno-zimowo-kosmiczną tematyką, dodano kilka balladek i powstał ten oto album. Zresztą posłuchajcie sobie sami. Warto szczególnie się wsłuchać w „Battle Against Time” z mocarnym refrenem, „Starchild” z kapitalną melodią, genialnie skomponowany „Beautiful Death” czy „Winter Madness” z fantastyczną solóweczką i ogólnie gitarką. Po prostu lodzio-miodzio. I jak tu nie lubić finek :P?


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.wintersun.fi

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: