Debiut Heresiarch wywołał tu i ówdzie niemałe poruszenie, z zespołu zrobiono nową nadzieję war metalu i upatrywano w nim głównej konkurencji dla ziomków z Diocletian. U mnie, co tu ściemniać, „Death Ordinance” wleciał jednym uchem i wyleciał drugim, nie pozostawiając po sobie znaczącego śladu – ot sprawnie podana i niczym się nie wyróżniająca kupa hałasu, w dodatku niekoniecznie takiego, do którego chciałoby się wracać choćby co miesiąc. Dość powiedzieć, że do premiery Edifice miałem spore problemy ze zlokalizowaniem tej płyty na półce. Na szczęście przyszło nowe, które pozwoliło mi inaczej spojrzeć na ten zespół.
Od pierwszych taktów „Forged Doctrine” daje się odczuć, że w ciągu tych kilku lat dzielących Edifice od „Death Ordinance” Heresiarch dokonali dużych postępów i poprawili się dosłownie w każdym elemencie. Rozwój kompozytorsko-techniczny najlepiej słychać w dobrze przemyślanych i dopracowanych aranżacjach, które mocno wyrastają ponad to, co Nowozelandczycy robili do tej pory. Nowe utwory są bardziej zróżnicowane, wielowątkowe, ciekawsze i o wiele łatwiej zapadają w pamięć. Mniej tu chaosu i jałowego napierdalania ku chwale konwencji, zaś więcej niuansów, dramaturgii i nieoczywistych patentów, które sprawiają, że Edifice odkrywa się z każdym kolejnym przesłuchaniem.
Zespół poszerzył formułę death/warmetalowego grania, odważnie sięgając po doomowe zwolnienia, zaskakująco melodyjne riffy czy też łącząc brutalną sieczkę z posępnym klimatem – a to wszystko przy zachowaniu wcześniejszej intensywności. Chociaż moment… jeśli się zastanowić, to dzięki gęstemu i bardzo urozmaiconemu napieprzaniu nowego perkmana Heresiarch zyskali na wyziewności, a i odrobinę na nieobecnej poprzednio finezji. Kapeli w naturalny, niewymuszony — tak mi się przynajmniej wydaje — sposób udało się w niemal identycznych ramach czasowych zawrzeć znacznie więcej znacznie dojrzalszej muzyki.
Całość spina bardzo masywna, ale i czytelna produkcja, która świetnie sprawdza się zarówno przy „portalowej” zadymie („Mystic And Chaos”), jak i przy mozolnym walcowaniu („Hubris And Decline”). Brzmienie w odpowiednim stopniu uwypukla rozmaite detale zawarte w aranżacjach (choćby basowe) oraz fajnie podkreśla skoki dynamiki, których na Edifice nie brakuje (tu ponownie ukłony dla perkmana). Tym razem nie ma mowy o przytłumionym dźwięku, dudnieniu i zamulaniu.
Trochę im to zajęło, ale muzycy Heresiarch wreszcie zrobili wyraźny krok naprzód i skutecznie odróżnili się od masy kapel grających podobnie jak oni sami na debiucie. Dopiero teraz mogę im szczerze kibicować.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/heresiarchband
Cutting The Throat Of God to już siódma pozycja w dorobku Ulcerate, w dodatku dość niezwykła, gdyż jest czymś, czego w historii zespołu jeszcze nie było: bezpośrednią kontynuacją i rozwinięciem poprzedniego krążka – tak stylistycznie, jak i brzmieniowo. Przyznaję, trochę to zaskakujące, bo dotychczas na każdym kolejnym albumie Nowozelandczycy pokazywali się z nieco innej strony i na co innego kładli nacisk, jednak biorąc pod uwagę poziom tego materiału, nie mam zamiaru zrzędzić, że po dwudziestu latach grania znaleźli (?) najbardziej odpowiednią dla siebie formułę.
Jak to miło ze strony Ulcerate, że za sprawą Stare Into Death And Be Still rozwiązali problematyczną kwestię płyty roku! Zaznaczam, że nie ma w tym stwierdzeniu — poprzedzonym zresztą przynajmniej kilkudziesięcioma przesłuchaniami — cienia prowokacji, bo — czy to się komuś podoba czy nie — ci trzej skromnie owłosieni Nowozelandczycy stanowią najlepszy zespół w szeroko pojętym death metalu, z jakim mamy obecnie do czynienia. Po prostu – nie mają konkurencji, ewentualnie potencjalna konkurencja może im skoczyć. To pisałem ja, demo.
Jeszcze nigdy ciśnienie na płytę Ulcerate nie było tak duże, jak przy okazji Vermis. Raz, że Nowozelandczycy zdążyli już sobie wyrobić całkiem niezłą renomę na scenie, a dwa że awansowali (choć na obecną chwilę to raczej kwestia dyskusyjna) do Relapse, którzy nie od wczoraj są kojarzeni z ambitną i pojebaną muzyką. Oczekiwania, całkiem słusznie, były zatem spore, jednak podołał im tylko zespół, bo już wyjątkowo biedne wydanie krążka woła o pomstę do Latającego Potwora Spaghetti. Na szczęście muzyce nie brakuje niczego, żeby uznać ją za w pełni wartościową, intrygującą i bez reszty wciągającą. Vermis każdym kolejnym dźwiękiem potwierdza ogromny potencjał kapeli, jednocześnie zrywa z najbardziej oczywistymi wpływami (a niektóre dystansuje – vide Immolation) i jest kolejnym krokiem zespołu w kierunku sztuki oryginalnej. Miłośnicy melodyjnego i stosunkowo przystępnego w odbiorze „Everything Is Fire” oraz brutalnie zakręconego
Sukces, jaki w krótkim czasie stał się udziałem Ulcerate oraz ich zaszczytny status zespołu oryginalnego i nowatorskiego jest kolejnym już potwierdzeniem tego, jak genialny był w swych najlepszych latach… Gorguts. Przy całym szacunku dla umiejętności technicznych i kompozytorskich Nowozelandczyków, nie da się w żaden sposób zaprzeczyć, że wiele zawdzięczają spowitej zielonym dymem ekipie z Kanady. Im i równie genialnemu Immolation. Swoją drogą, czy to nie zabawne, że patenty, które kapela Luca Lemay’a rozwijała przynajmniej od 1993, w niewiele zmienionej wersji (a niekiedy nawet uproszczonej – vide Deathspell Omega) kilkanaście lat później uchodzą za odkrywcze? Stąd też mnie Ulcerate na kolana swoim wizjonerstwem nie rzucili, choć na słowa pochwały bez wątpienia zasługują, bo raz, że są dość zajebiści, a dwa, że kapel łączących mocno techniczną i hermetyczną jazdę z odpowiednio popieprzonym, szybko chwytającym za gardło klimatem mamy jak na lekarstwo. Na The Destroyers Of All nie ma tak obecnie powszechnego w technicznym death metalu pustego szpanerstwa na 486 strunach i ciągłego bulgotu, przykrywającego mierne pomysły na utwory. Na trzeciej płycie Ulcerate dzieje się naprawdę dużo, jednak na pewno nie jest to muzyka przekombinowana – kolejne motywy swobodnie przeradzają się w następne, a całość ma ten naturalny przepływ, dzięki któremu całej płyty słucha się z równym napięciem i zainteresowaniem. Trochę to przypomina błądzenie we mgle w wydaniu Stephena Kinga – łatwo stracić orientację, wokół tylko dziwne cienie, majaczące na granicy widoczności niegdyś znajome kształty i ciągła niepewność konsekwencji następnego kroku. Chwila nieuwagi, a zza pleców wyskoczy trójka Nowozelandczyków, znienacka upierdoli ci łeb nawałnicą blastów, po czym znowu zniknie w mlecznej otchłani. Ten posrany klimat wzmacnia dosyć specyficzne, dalekie od cyfrowego wymuskania brzmienie oraz ekspresyjne wokale w stylu Lemay’a. Czyli mamy wypas. Mimo to wydaje mi się, że mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby Ulcerate podali ten materiał bez cięć – jako jeden 53-minutowy utwór, odstraszający niedzielnych fanów swoją nieprzystępnością i bezkompromisowością. Tym razem oszczędzili nam przewijania. Chociaż to zupełnie inne granie i inny nastrój, w The Destroyers Of All można zatopić się w podobny sposób, jak w ostatnie dzieło Lost Soul, a to już solidna rekomendacja.


