Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2002. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2002. Pokaż wszystkie posty

6 sierpnia 2022

Raise Hell – Wicked Is My Game [2002]

Raise Hell - Wicked Is My Game recenzja reviewZespół, którego łatwo można by posądzić o koniunkturalizm, a który tak naprawdę po prostu chciał grać swój ukochany Thrash na różne sposoby, w zależności od humoru. Tak więc, z płyty na płyty ekipa ta flirtowała z różnymi odmianami. Czy to Black/Death, czy to Death 'n' Roll, jak nieco w tym przypadku. Choć można się spotkać z opiniami, że na tym albumie nie brakuje wpływów Power Metalu. Możliwe, nie znam się.

Bądź co bądź, podstawą gatunkową tej grupy jest Thrash, ale zdecydowanie lubujący się w nowoczesnej ostrości, opartej bardziej na Melo-Death, niż na klasycznych Thrashu z lat ‘80. Tym razem zespół poszedł zdecydowanie bardziej w kierunku piosenkowości i melodii, a trzeba im oddać, robią to doskonale, z głową i ze smakiem, więc nawet jeśli kogoś odstraszyłaby łatka stylu hybrydowego, tutaj może odetchnąć z ulgą – album jest stworzony przez ludzi kochających Metal, dla fanów Metalu.

Ciężko jest wyróżnić ulubiony kawałek, bo taki tytułowy numer albo piosenka otwierająca (i zaczynająca płytę od przerobienia motywu z Halloween), zdają się być tymi najlepszymi. Ale z drugiej strony, jakakolwiek inna kompozycja w niczym nie jest gorsza, gdyż album trzyma stały poziom i nie schodzi poniżej 100% miodności.

Może jestem nadmiernie bezkrytyczny, ale rzadko zdarza mi się słuchać muzyki tak pełnej entuzjazmu i zwyczajnej radości z grania. Bardzo imprezowa muzyka, może brakuje czegoś genialnego czy ambitnego, ponadczasowego, ale nie zawsze tego się oczekuje od zespołu. Czasami chce się dostać dawkę porządnej jazdy bez trzymanki, ale zrobionej z głową.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/raisehell666
Udostępnij:

11 października 2014

Susperia – Vindication [2002]

Susperia - Vindication recenzja okładka review coverDrugi album norweskiej supergrupy rozczarowuje. Po niespecjalnie oryginalnym, ale przyjemnym w odbiorze, debiucie, Vindication to krok wstecz. O ile bowiem pierwszy longplej wchodził lekko i można go było słuchać z autentyczną i nieudawaną radością wsiowego głupka, o tyle płytka numer 2 nieco męczy. Muzyka cały czas oscyluje w klimatach melodyjnego blacku z zapożyczeniami, pojawiły się jednak niepokojące elementy będące bliższe fińskiej szkole power/deathu aniżeli rasowego, norweskiego szatanowania. Z największym tylko trudem da się przegryźć przez nowe wokale, gdyż przywodzą one na myśl osławione popisy frontmana Vadera, co — jak sami doskonale wiecie — bram do nieba nie otwiera. W związku z tym cały album, miejscami bardzo przyzwoity i sensowny, mija pod znakiem walki z odruchem wyłączenia płyty. Tym sposobem potencjalnie dobry krążek idzie w odstawkę i wraca się do niego tylko w drodze wyjątku, tudzież by raz jeszcze przekonać się, dlaczego w pierwszej kolejności na owej półce skończył. A szkoda, bo gitary po raz kolejny zrobiono naprawdę przednio. Nie zawsze, bo wspomniany fiński power/death daje często o sobie znać z lekka odpustowymi zagrywkami, ale z drugiej strony wszystkie, nie tak rzadkie przecież, elektroniczne przeszkadzajki wyprodukowano właśnie na gitarach. (tu należy się czytelnikom małe sprostowanie łamane przez wyjaśnienie: w recenzji debiutanckiego „Predominance” pozwoliłem sobie użyć sformułowania „bombastyczne klawisze”, co należy rozumieć jako "gitary brzmiące jak bombastyczne klawisze") Coś jak niegdyś chłopaki z Pestilence przy okazji legendarnego „Spheres”, tyle że w całkowicie innych klimatach oczywiście. Ale kunszt pozostaje kunsztem, bez cienia wątpliwości. Vindication ma jeszcze jedną kardynalną wadę – wspomniane już zawczasu męczenie wora. Brzmi to tak jakby chłopakom zabrakło nieco polotu, ale w związku z terminami, alimentami, czy czymkolwiek tam jeszcze i tak postanowili wejść do studia i nagrać jakiś materiał. Vindication bardzo brakuje polotu i przebojowości swojego poprzednika, ale w tych nielicznych momentach, kiedy udaje się muzykom sprzedać jakiś kapitalny patent – sprzedają go naprawdę dobrze. Ogólnie rzecz ujmując – drugi album Susperii to kilka niezłych riffów, parę naprawdę zajebistych momentów (vide fantastycznie rzucone „bitch” na początku „Anguished Scream (For Vengeance)”), poza tym sporo zmarnowanego potencjału i raczej przeciętnej muzyki. Muzyki, która odrobinę bardziej dopieszczona, byłaby solidną porcją niezłej, może nie nadzwyczaj ambitnej, ale i nie prostackiej, muzyki w sam raz na leniwy wieczór. Niestety, wyszło tak, jak wyszło i Vindication bez większego żalu zalegnie na półce czekając na dzień, kiedy pamięć o nim zdąży na tyle zaginąć, że z powrotem zagości na słuchawkach. Czyli za dobrych naście miesięcy.


ocena: 6/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 lipca 2014

Neuraxis – Truth Beyond... [2002]

Neuraxis - Truth Beyond... recenzja okładka review coverAlbum, na którym ostatecznie wykrystalizował się styl Neuraxis — brutalny i techniczny death metal ze szczyptą (na razie) polotu — robi dobre wrażenie od pierwszych, gęstych taktów. To, że mają niewąskie pojęcie o takim graniu udowodnili już wcześniej, na Truth Beyond… są tylko sprawniejsi, więc mordują z większą swobodą i rozmachem. Największy progres dotyczy jednak brzmienia, które nabrało odpowiedniej mocy i klarowności, przez co świetnie pasuje do takich łamańców. No ale nie ma się czemu dziwić, skoro skorzystali z miejsca schadzek największych kanadyjskich czaszkojebców z Gorguts i Cryptopsy na czele. Od strony technicznej wszystko jest w należytym porządku, toteż nawałnica dźwięków tłoczona pod sporym ciśnieniem w słuchacza przez Neuraxis musi się podobać. Żeby przypadkiem w trakcie słuchania nie wkradła się nuda, tudzież żeby odbiorca mógł nadążyć za zespołem, w połowie płyty pojawia się instrumentalna miniatura – akurat na złapanie oddechu i dojście do siebie przed jednym z lepszych kawałków. Oczywiście na samym „Structures” wypas się nie kończy, bo udanych uderzeń jest na Truth Beyond… znacznie więcej – ot choćby intensywne jebnięcie na początek w postaci „…Of Divinity” czy wkręcający gitarowym wirem „Reflections”. Pewną ciekawostką może być gościnny udział gromadki wokalmenów, spośród których świry z Cephalic Carnage poczynają sobie najfajniej. Album daje pojęcie o wielkim potencjale Neuraxis – tu jeszcze nie do końca wykorzystanym, ale to „nie do końca” i tak przekłada się na bardzo dobry materiał.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil MySpace: www.myspace.com/neuraxis

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2013

Psypheria – Embrace The Mutation [2002]

Psypheria - Embrace The Mutation recenzja okładka review coverŻycie w swojej przewrotności pozwala przeżyć wszelkim core’owym gniotom, unicestwia zaś kapele niesztampowe, wnoszące do muzyki jakąś wartość, a już na pewno sprawiające frajdę słuchaczowi. Na to niestety żadnej rady nie ma i takim serwisom jak nasz pozostaje jedynie piętnowanie pierwszych i promocja drugich. Ostatnio demo wysrał się na From Zero To Hero, ja dziś pochwalę Psypherię. Naszym czytelnikom nazwa ta nie powinna być obca, jako że swego czasu na naszych łamach gościliśmy debiut tejże grupy. Dziś natomiast przyjrzymy się drugiej, i niestety ostatniej, odsłonie przedsięwzięcia pod nazwą Psypheria, zatytułowanej Embrace the Mutation. Kilka lat różnicy, przetasowania w składzie odbiły się oczywiście na muzyce; odbiły się jednak nie tyle czkawką, co innym smakiem. Najbardziej słychać to po gitarach, za które nie odpowiadał już John Oster, co nieco mnie zasmuciło. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, z nowym grajkiem pojawiły się nowe rozwiązania aranżacyjne, inne rozłożenie akcentów, inny feeling. Muzyka zbrutalizowała się, a na pewno odpompatyczniła, przez co bliżej jej do Nile niż Nocturnus (obie kapele posłużyły tu jako skrajne przykłady podejścia do technicznego deathu z klimatem niźli rzeczywiste, szczególnie Nile, skojarzenia). Nie znaczy to oczywiście, że klimat pierwszego krążka, tak bardzo nocturnusowego, wyparował, nie da się jednak nie usłyszeć różnic, które w przypadku debiutu były znacznie mniejsze. Z drugiej strony, przywołanie przeze mnie Nile nie było zupełnie bezpodstawne, bowiem wielokrotnie klimat Embrace the Mutation przywodzi na myśl pierwsze wypociny Sandersa & co. Udało się Psypherii połączyć dwa, wydawać by się mogło, niezbieżne klimaty: kosmiczny i pustynny w jeden, wielokrotnie bardziej dojmujący nastrój pustki i bezsilności. Nie zapominano oczywiście o klasycznych wstawkach, które przyjemnie wplatają się w deathowe struktury, a które tak dobrze słychać w „Insensate” oraz wstępie do „Cathartic Degeneration”. Nie zapomniano również o fanach (z podpisanym poniżej autorem tej recenzji) neoklasycznych popisów i praktycznie każdy z ośmiu utworów, w pewnym momencie obnosi się elegancką wprawką dla czteroręcznych. Nie ukrywam jednak, że najlepiej na krążku wchodzi mi „Taste the Dead”, a to za sprawą optymalnego połączenia wszystkich wspomnianych elementów, z dodatkowymi atutami w postaci dobrej linii melodycznej, warsztatowego mistrzostwa (co tyczy się oczywiście wszystkich numerów) oraz niesamowitego, zniewalającego, pięknego w zdegenerowany sposób klawiszowego riffu. Żeby nie było za cudownie, kilka łyżek dziegciu. Przede wszystkim realizacja, która w niektórych momentach woła o pomstę do nieba. Nie wiem, co zamierzał osiągnąć dźwiękowiec, wiem co osiągnął i boli mnie to okropnie – chaos w planach, dziwnie rozłożone akcenty i jeszcze dziwniej nagłośnione instrumenty. Słowem lub trzema: kulka w łeb. Bywa, że psuje to odbiór dość znacznie, nie na tyle jednak, by zmusić do wyłączenia. Drugim, co może boleć, a co niektórzy uznają za zaletę (ja się waham), to brak płynności, który objawia się wrażeniem ciągnięcia na siłę pewnych motywów i szarpaniem się o pozostanie zwartym, spójnym i klarownym. Mimo tych wad, Embrace the Mutation pozostaje naprawdę wyśmienitym, równie mocno niedocenionym krążkiem, dowodem na to, że jak się chce, to się da i można nagrać techniczny death z klimatem, od którego włosy na jajcach się prostują. A na koniec przypomniała mi się jeszcze jedna solóweczka: początek „Systemic Confrontation”, rzekomy fałsz, dwie linie gitar splatające się w wypaczonej harmonii, klasyczne akcenty – trudno dziś o coś równie oryginalnego. I taka konstatacja na koniec – z Embrace the Mutation jest jak z układem niniejszego tekstu: na koniec, mimo wspomnianych wad, w głowie, jak w dowcipie ze Stirlitzem, pozostaje bardzo pozytywne wrażenie.


ocena: 8,5/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 grudnia 2012

Immolation – Unholy Cult [2002]

Immolation - Unholy Cult recenzja okładka review coverNiemałym zaskoczeniem było to, że Unholy Cult pojawił się w sklepach w niecałe dwa lata po „Close To A World Below”. Wszak rzecz dotyczy zespołu, który chcąc nie chcąc „upodobał” sobie dłuższe przerwy między kolejnymi płytami. Zatem jaki jest piąty krążek Immolation? W moim mniemaniu tradycyjnie stylowy, znacznie bardziej melodyjny, całościowo odrobinkę szybszy i… death metalowy w klasycznym rozumieniu. Nadal mamy do czynienia z kurewsko technicznym napierdalaniem, nieprzebraną gęstwiną popieprzonych riffów, nagłych zmian tempa i mnogością innych typowych dla nich zagrywek, ale to wszystko podano w przystępniejszy sposób (co nie oznacza, że fani power/heavy czy gothiku się w tym zakochają) i opatrzono pełnym, soczystym brzmieniem. Standardowo za to dostajemy osiem numerów – raz szybszych, raz wolniejszych, w których proporcje te mniej więcej się równoważą. Mnie i tak jak zwykle rozpierdalają te bardziej motoryczne i walcowate fragmenty jak np. w „Reluctant Messiah” czy „Unholy Cult” ze znakomitym melodyjnym motywem gdzieś w połowie jego trwania. No, ale żeby nie było, że się stary i zgrzybiały robię (choć to prawda), to ciśnienie podnoszą mi także skrajnie wyziewne „A Kingdom Divided” i „Sinful Nature” oraz oczywiście hiciorski „Of Martyrs And Men”. Zajebiste wrażenie psują tylko nieco zbyt długie (i niepotrzebne) wyciszenia kilku wałków – niby nic takiego, ale robi się „pstryk” na następny. Teksty zwyczajowo walą po mordzie, zaś szczególnie ciekawe myśli zawarto w kawałku tytułowym, „Sinful Nature” i „Bring Them Down”. Wspomniana wyżej „deathmetalowość” albumu objawia się w łatwo (mimo wszystko) przyswajalnych strukturach, brzmieniu (zupełnie inne niż na poprzedniej produkcji) oraz zmniejszeniu pierwiastka chaosu w kompozycjach. Na Unholy Cult chaos to już praktycznie tylko zajebiste solówki i łamańce Alexa. Konkludując – płyta „normalniejsza”, ale nadal nie dla każdego. Fanów na pewno zadowoli!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 września 2012

My Dying Bride – For Darkest Eyes [2002]

My Dying Bride - For Darkest Eyes recenzja okładka review coverSprawa jest prosta jak metalówka-inteligentka – odświeżona wersja For Darkest Eyes to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów My Dying Bride! Może i koncert z Krakowa jest wszystkim doskonale znany (swego czasu nawet kilka razy wyemitowała go telewizja publiczna!), ale zapewniam, że zawsze ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Faktem jest, że realizacja odbiega nieco od dzisiejszych standardów, ale jakichś większych zgrzytów nie ma i da się spokojnie dotrwać do końca, szczególnie że warto. Dobór kawałków jest doskonały, mamy tu największe hity zespołu z trzech płyt i epki: „A Sea to Suffer In”, „The Cry of Mankind”, „Your River”, „Your Shameful Heaven”, a na zakończenie solidny wyziew w postaci „The Forever People”. Już dla samego koncertu warto to dvd nabyć. A są jeszcze dodatki! I tu chyba przesadzili, bo jest ich ponad dwie godziny!! Ale mawiają, że od przybytku głowa nie boli, co najwyżej żołądek. Na początek wszystkie (jest ich sześć) teledyski z lat 90-tych, od epkowego „Symphonaire Infernus Et Spera Empyrium” po „For You” z „Like Gods Of The Sun”. Kapitalnie prezentuje się sekcja z archiwaliami. Władowano tam m.in. świetny i profesjonalnie zarejestrowany występ z Dynamo Open Air z 1995 (po dwa numery z drugiej i trzeciej płyty – pyszności!) oraz niezły rodzynek w postaci całego (!) koncertu z Willem II z 1993. Szczególnie ten drugi, choć wybitnie niedoskonały pod względem technicznym (tragiczne brzmienie werbla), stanowi solidną prezentację zespołu z wcześniejszej fazy działalności. O takim szczególiku jak galeria zdjęć (w tym kilka wyjątkowo głupawych) i grafik szerzej wspominać nie trzeba. Czyli wszystko jasne – For Darkest Eyes to łakomy kąsek dla wielbicieli Brytyjczyków, także tych bardziej ortodoksyjnych, dla których po wydaniu „34.788%… Complete” zespół się skończył.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 marca 2012

Enter Chaos – Dreamworker [2002]

Enter Chaos - Dreamworker recenzja okładka review coverO ile mnie pamięć nie myli, to właśnie Enter Chaos zainicjował w Polsce wysyp „gwiazdorskich super projektów”. Bez gwiazd w składzie – taka lokalna wariacja. No bo spójrzmy na listę dziesięciu (sic!) muzyków biorących udział w tym zagadkowym przedsięwzięciu – jest tu ktoś z dużym nazwiskiem? Ano nie. Są panowie z Demise, ale ich mogę zaliczyć tylko do zajebistych, do znanych już nie. W każdym razie całe to (przypadkowe?) towarzystwo zmajstrowało płytę z dziewięcioma autorskimi kawałkami utrzymanymi w konwencji melodyjnego szwedzkiego death metalu oraz z niezrozumiale udziwnionym coverem jednego z największych hitów At The Gates. Płytę, która — jak nietrudno się domyśleć — do najspójniejszych (bo w sumie każdy gitarniak próbował ugryźć temat od innej strony) ani najoryginalniejszych na świecie nie należy. Dreamworker to granie nawet na niezłym poziomie, bo instrumentaliści dość sprawni, wokal Marty też bez zarzutu, ale przebłysków mamy tu raczej niewiele. Pewnym plusem jest to, że materiał jest szybszy i brutalniejszy niż twórczość typowego przedstawiciela tego gatunku ze Skandynawii. Gorzej natomiast płyta wypada od strony realizatorskiej, bo brzmienie uzyskane w Hertzu nijak się ma do muzyki. Może to wina pośpiechu, może braku sprecyzowanej wizji, ale faktem jest, że brakuje tu czytelności i przestrzeni, którymi powinna charakteryzować się taka muzyka. Album słuchalny, ale niezbyt często i bez przesady.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.ec.themetal.net
Udostępnij:

29 stycznia 2012

The Crown – Crowned In Terror [2002]

The Crown - Crowned In Terror recenzja okładka review coverOgień! Tak można w skrócie określić Crowned In Terror. Chcąc powiedzieć coś więcej, trzeba zacząć od zwrócenia uwagi na dużą ilość szybkiej, energetycznej i dość technicznej napierduchy. Szwedzi nie zmienili zbytnio swego stylu, ale po prostu więcej tu death metalu niż thrash’u, choć sam feeling pozostał nienaruszony (za co im chwała), dzięki czemu płytki słucha się wybornie. Agresywność materiału podbija wokalami doskonale znany Tomas Lindberg, którego histeryczne wrzaski bardzo ładnie ozdobiły muzykę Korony. Brutalizacja dźwięków nie zniszczyła na szczęście innej cholernie atrakcyjnej ich cechy – melodyjności. I tak oto przez 43 minuty The Crown napieprza nie bezmyślną ścianą hałasu, a niemal samymi wyraźnymi hiciorami z odrobiną walcowania. Koniecznie trzeba wyróżnić „The Speed Of Darkness”, bo to jeden z największych wypasów w twórczości Szwedów – super chwytliwy, fajnie blastujący i wciągający do wokalnego współudziału czepliwym tekstem. Ponadto świetnie prezentują się „Crowned In Terror”, „Under The Whip”, „Out For Blood”, „Satanist” i „Immortal Rites”, ups, sorki – „Death Metal Holocaust”. Album leci bezproblemowo, do tego często można sobie pośpiewać z zespołem, więc nadaje się do długotrwałego katowania, tym bardziej, że znakomicie ładuje baterie.

Teraz warto skrobnąć kilka słów na temat Crowned Unholy, czyli udoskonalonej wersji tego samego materiału wydanej dwa lata później. Poprawiono brzmienie (różnica jest wyraźna), zapodano drobne zmiany w aranżacjach oraz — co jest główną przyczyną wydania tej płytki — wrzucono wokale Johana Lindstranda. Niecodzienny to zabieg, jednak The Crown zaryzykowali i źle na tym nie wyszli. Kurwa! Efekt jest jeszcze lepszy niż w przypadku oryginalnej wersji! Jakkolwiek zajebiście Tomas by się nie spisał (a spisał się zajebiście), to Crowned Unholy potwierdza, że najlepiej do zespołu pasuje Elvis. Ba, w jego wykonaniu nawet „The Speed Of Darkness” wymiata bardziej, w co trochę trudno uwierzyć. Jeśli kogoś nie przekonuje do zakupu udział Johana, to może skusi go dodatkowe dvd z godzinnym koncertem promującym „Possessed 13” zarejestrowanym na jakimś niemieckim zadupiu. Zespół zagrał w żenujących warunkach (ledwie się mieszczą na „scenie”) i przy dupnej publice, ale wypadli i zabrzmieli jak należy. Do sklepów!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil MySpace: www.myspace.com/thecrownonlineswe

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 stycznia 2012

Lost Soul – Übermensch (Death Of God) [2002]

Lost Soul - Übermensch (Death Of God) recenzja okładka review coverLost Soul już na wspaniałym debiucie pokazali światu, że są ekipą konkretną i wyjątkowo ostro napierdalającą. Nic więc dziwnego, że przy drugiej płycie zdecydowali się na odświeżenie stylu poprzez bluesowe ballady z wpływami bengalskiego folkloru i najmhroczniejszegho gotyku w wamphirzej dupy… Jasne, takiego wała! Oczywistym jest, że Übermensch (Death Of God) to także rzeź – zwykle krótkie i bardzo intensywne utwory, pełne blastów, zmian tempa, blastów, ekstremalnych solówek, blastów, czepliwych riffów, a jak miejsca zostaje to jeszcze kilku balstów. To, co wyraźnie odróżnia ten krążek od poprzedniego to udział klawiszy – występują w znacznie większej ilości w „normalnych” utworach (jest ich osiem), i choć nie wygrywają jakichś imponderabiliów to dają radę, jednakże bez nich płyta pewnie wiele by nie straciła. Oprócz tego mamy aż cztery intorsy/przerywniki tylko z udziałem elektroniki. Podejrzewam, że ich obecność uzasadniona jest tylko chęcią „rozciągnięcia” materiału, bo bez nich były cholernie krótki (co przy takiej intensywności i tak nie przeszkadza). Wracając do „normalnych” kawałków, trzeba wspomnieć, że pomimo ciągłej gonitwy nie zlewają się one w jeden nijaki kloc. Übermensch (Death Of God) to wiele odcieni brutalnej sieczki z jednym walcowatym i bardzo klimatycznym wyjątkiem w postaci „Soul Hunger”. Pewne zastrzeżenia można mieć do brzmienia, bo chociaż album produkował Arek Malczewski, to końcowy rezultat nie powala; brakuje większego ciężaru, masywności i przestrzeni. Mimo to płytki słucha się przyjemnie, nie jest co prawda tak dobra jak „Scream Of The Mourning Star” ale i tak to kawał porządnego grzańska.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2011

Behemoth – Zos Kia Cultus [2002]

Behemoth - Zos Kia Cultus recenzja okładka review coverPo tym, jak „Thelema.6” niespecjalnie mnie skopała, po Zos Kia Cultus wybierałem się z pewnym ociąganiem (to może też mieć jakiś związek z lenistwem, ale co tam) i bez wielkich nadziei. Szybko się okazało, że niepotrzebnie, a płyta do dziś jest jedną z najlepszych w bogatym dorobku Behemoth. Album ten to kawał solidnego, wymagającego (od słuchacza) i brutalnego death metalu w konwencji nieco odmiennej od średniej gatunkowej, acz baaardzo mocno osadzonego w twórczości takich jednych sławnych z Ameryki. Oczywiście chodzi o Morbid Angel (i głównie krążek „Domination”), którymi fascynacja sięgnęła zenitu właśnie na Zośce. Ma to swoje plusy, minusy także, ale tych pierwszych jest zdecydowanie więcej – naturalnie jak ktoś lubi ekipę z Florydy. Dobrze wypadają melodyjność i czytelność większości motywów, częste zmiany tempa (z przewagą tych solidnie dopierdolonych, znaczy szybkich), solówkowe rzeźbienie, zróżnicowane wokale oraz techniczne wywijasy. Po przeciwnej stronie mamy dobre, ale raczej stonowane brzmienie (ponownie kłania się „Domination”) z nieco przytłumionymi gitarami (siódemki…) i płytkim werblem, zupełnie niepotrzebne elektroniczne przeszkadzajki oraz kawałki, za wielkim przeproszeniem, instrumentalne. Minusy nie przesłaniają plusów, więc jest OK. Mnie tu najbardziej roznoszą następujące numery: „As Above So Below”, „Here And Beyond”, „Blackest Of The Black” (na polski to się tłumaczy: „ciemno jak w dupie u Murzyna”), „No Sympathy For Fools”, „Zos Kia Cultus”, „Typhonian Soul Zodiack” oraz chyba najbardziej morbidowy w zestawie „Heru Ra Ha: Let There Be Might” – czyli, jak widać, wymieniłem prawie cały program płyty! Kurwa! To jest naprawdę niezłe i zapewnia godziwą estetyczną ucztę. A propos estetyki, warto także wspomnieć o oprawie graficznej, bo ta — szczególnie w wersji digipack — nadal robi spore wrażenie i doskonale uzupełnia się z napakowanymi magiją tekstami. Zos Kia Cultus pod względem „ulubioności” stawiam na równi z „Satanicą” i „The Apostasy", tworzącymi elitarny top, do którego pozostałe płyty Behemoth nie mają startu.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

8 lutego 2011

Nile – In Their Darkened Shrines [2002]

Nile - In Their Darkened Shrines recenzjaNile, sensacja końca XX wieku (coś dla Wołoszańskiego?), w drodze na wierzchołek death metalowej hierarchii wykonali zaledwie trzy, ale za to znaczące kroki, z których oczywiście In Their Darkened Shrines jest tym najpewniejszym, najdoskonalszym, najlepiej przemyślanym i w końcu najbardziej dojebanym. Co prawda zbyt długo na tym szczycie panowie nie pobyli, ale zawsze to coś – wszak nie każdy zespół może sobie wpisać w CV „przewodnictwo w gatunku”. No ale to temat na inne rozważania. Między recenzowanym krążkiem a „Black Seeds Of Vengeance” nie ma przepaści, pozornie nic się u Amerykanów nie zmieniło – In Their Darkened Shrines jest klasycznym rozwinięciem/dopieszczeniem stylu przy jednoczesnym zachowaniu wcześniejszego klimatu. Jednak raczej nikt zachwycający się w swoim czasie „dwójką”, nie przypuszczałby, że muzycy Nile znajdą u siebie aż tyle elementów do poprawy i przebudowania. Duet Karl-Dallas w sposób bezbłędny wykorzystał czas przeznaczony na opracowanie materiału, co zaowocowało niemal godzinnym, przesiąkniętym bliskowschodnią mistyką albumem, który mimo wielu skrajności i olbrzymiej różnorodności ekscytuje w każdej cholernej minucie trwania. To musi budzić podziw, bo stworzeniem zarówno długaśnego jak i fascynującego death metalowego krążka mogą pochwalić się naprawdę nieliczni. Nile ta sztuka się udała z nadzwyczajną łatwością, bo nie dość, że poszczególne utwory są zajebiście zaaranżowane (kapitalna dynamika niezależnie od ich „klimatycznego” charakteru), to ustawiono je tak zmyślnie, że nie ma w nich (czy pomiędzy nimi) miejsca na ziewanie, dłubanie w nosie, czy wyskok do kibelka. Jednocześnie wszystko brzmi świeżo, przejrzyście, dosyć naturalnie i… po prostu fajnie. Czy trzeba dodawać, że tak spreparowanej muzyki słucha się wprost wybornie? Wiadomo, że gitarniacy znad amerykańskiego Nilu rozwinęli się technicznie i przebierają tu paluchami wyjątkowo sprawnie, ale to, co zrobił przechuj wagi ciężkiej, Tony Laureano, to już jebane mistrzostwo świata! Nie chodzi mi tu wcale o uskuteczniane tempa (choć te bywają naprawdę okrutne – przykładem świecą „Execration Text”, „Wind Of Horus”, „Churning The Maelstorm”, „Kheftiu Asar Butchiu”…), ale o masakryczną intensywność granych przez niego partii – są ubergęste nawet w najwolniejszych fragmentach i przepełnione taką dozą inwencji twórczej, że kopara opada. Słowa tego nie oddadzą, to trzeba usłyszeć! Nie mam wątpliwości, że bez jego wysiłków In Their Darkened Shrines nie urywałby łba w sposób tak drastyczny. Bardzo bym chciał, żeby Nile jeszcze kiedyś chociaż otarli się o formę zaprezentowaną na tym albumie i znów porozstawiali wszystkich po kontach przepełnionej sceny. Szanse na to (czy jakąkolwiek większą ewolucję) niewielkie i pewnie prędzej mnie skarabeusze od środka zeżrą, niż do tego dojdzie. Na szczęście pozostaje mi wybitny krążek numer trzy, którym bez litości rozpierdolili wszystko i wszystkich.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.nile-catacombs.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 stycznia 2011

Disgorge – Consume The Forsaken [2002]

Disgorge - Consume The Forsaken recenzja reviewPierwsze chwile z Consume The Forsaken dają jasno do zrozumienia, że progresja nie była tym, na czym amerykańskiemu kwartetowi szczególnie zależało przy okazji tej produkcji. Ba! Mniej wprawne ucho może uznać, że to po prostu reszta materiału nagranego podczas sesji „She Lay Gutted”. Naturalnie styl zespołu pozostał niezachwiany – krwiście antychrześcijański brutal death metal, ale podskórnych różnic jest trochę, do tego wyraźnie wpływają one na odbiór płytki. Ot choćby brzmienie – jest brutalniejsze i dużo bardziej czytelne, a to ma spore znaczenie przy mocniej poszatkowanej muzyce. Amerykańce bowiem dołożyli do pieca i co mieli zagrać, zagrali szybciej, intensywniej, pamiętając jednak o drobnych (tak drobnych, że w zasadzie niezauważalnych) zmianach tempa i szczypcie ciężkiego walcowania. Jak więc widać, pod względem „rzeźniczości” wszystko jest w należytym porządku. Teraz garść zmian, na których, w moim mniemaniu, Disgorge nieco się przejechali. Przede wszystkim nowy wokalista ponad wszelką wątpliwość nie jest tak uzdolniony jak Matti Way. Jasne, A.J. Magana zapodaje zawodowy bulgotliwy growl, ale czyni to raczej jednowymiarowo, bez urozmaicania konwencji w takim stopniu, jak jego znamienity poprzednik. Zbyt jednostajne wokale zwykle spłaszczają muzyczny podkład i tak też jest w tym przypadku, tym bardziej, że tekstu do odśpiewania pan Magana ma od zajebania. Można by przymknąć oko, wszak to powszechne w tym gatunku, gdyby nie to, że nakłada się na to kolejny problem – długość płyty. Consume The Forsaken trwa, uwaga!, aż 32 minuty. Jest to przynajmniej o jeden kawałek za dużo, a jak wiadomo – co za dużo, to monotonne. Bardzo ograniczona formuła czasowa „She Lay Gutted” odpowiada mi zdecydowanie bardziej, tymczasem Consume The Forsaken potrafi pod koniec nieco wymęczyć. Mimo wszystko Disgorge poradzili sobie tu lepiej niż większość ich kolegów po fachu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDisgorge/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2010

Misteria – Universe Funeral [2002]

Misteria - Universe Funeral recenzja okładka review coverDebiut ekipy działającej w cieniu Wielkiej Cipy był co najmniej udany i rokował nadzieje na porządnego następcę. I właśnie takim bardzo porządnym krążkiem jest Universe Funeral, czyli materiał nagrany i wydany jeszcze zanim Misteria rozlazła się w szwach jak malezyjskie obuwie przemysłowe. Przy drugiej płycie chłopaki nie poszli na kompromisy, nie wymiękli i nie powtórzyli się, za to skomponowali kawał (wyświetlacz mówi o 72 minutach, kłamczuszek…) dojrzałego, oryginalnego (jak na nasze warunki to nawet bardzo) i wymagającego grania, które mimo to szybko wpada w ucho i jest łatwe w odbiorze. Mamy tu mnóstwo ciekawych, niestandardowo z sobą połączonych pomysłów, które zapewne zostałyby zmarnowane, gdyby nie sprawni instrumentaliści – pod względem technicznym cała kapela wypada okazale, przy czym największy postęp dotyczy sekcji rytmicznej, zwłaszcza basu. Poszczególne kawałki są lepiej przemyślane i poskładane niż na „Masquerade Of Shadows” – drastyczne zmiany tempa i klimatu to standard, zjazdy od podszytego Morbid Angel death metalu do czegoś na kształt folku (choć raczej nie polskiego, bo polski folk to krowa srająca w poprzek drogi i stare baby skubiące w zakurzonej izbie koguta) też nie sprawiają zespołowi kłopotu, a najważniejsze, że te wszystkie skrajne elementy zupełnie nieźle trzymają się — skoro jestem przy folkowych skojarzeniach — kupy i nie sprawiają wrażenia posklejanych na siłę. Wachlarz skojarzeń rozpościerający się podczas słuchania Pogrzebu Wszechświata jest ogromny, bo obejmuje — poza wspomnianymi Morbidami — choćby Metallicę (słowa uznania za udane Hetfieldowanie i thrash’owy feeling tam, gdzie trzeba), Arcturus (podobnie wielka różnorodność wokalna, ale bez słodziutkich homo-zaśpiewów), Marduk (zagęszczenie sieczki), a na upartego i Brathanki (pamiętacie ich jeszcze?). Misteria robi z tych nazw solidny koktajl, dodaje szczyptę czegoś swojego i w efekcie powstaje agresywna i bardzo koncertowa (kto widział, ten przyzna mi rację) death-blackowa jazda z wieloma interesującymi odchyleniami i rozbudowanymi partiami wokalnymi (świetna robota Mańka!). Pozytywnie zaskakuje dość przejrzyste i ciężkie brzmienie – to zdaje się szczyt tego, co można było wycisnąć z Manek Studio. Do najciekawszych numerów zaliczyłbym: „Forever… Beautiful… Dead Smile” (chyba najlepszy ze wszystkich), „Visions And Memories”, „Scorn”, „Katharsis” i instrumentalny „Modern Immortal Past”. Na okrasę dostajemy dwa covery: „Cremation” tracącego u nas na popularności Kinga Diamonda oraz „Misirlou” odkopanej przez Quentina Tarantino kapelki Dick Dale And His Del Tones, oba bardzo udane. A sama płytka palce lizać!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil MySpace: www.myspace.com/misteriaband
Udostępnij:

20 czerwca 2010

Blind Guardian – A Night At The Opera [2002]

Blind Guardian - A Night At The Opera recenzja okładka review coverOstatni album Blindów w klasycznym składzie, z Thomenem na garach. Dzieło równie genialne i epickie co „Nightfall In Middle-Earth”, jednak chyba jeszcze bardziej spektakularne, bardziej operowe, oraz — co odczuwalne już od pierwszego przesłuchania — nastawione na stronę wokalną. Zresztą to nie jedyne zmiany, bo pokombinowali chłopaki za wszystkie czasy. Poprzedni krążek Bardów był absolutnie fantastyczny, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – powalał rozmachem, kompozycjami, kunsztem muzyków. Dla kapeli takie cudo oznacza generalnie dwie rzeczy; po pierwsze: „jesteśmy zajebiści i ludzie nas kochają” (czyt. jesteśmy bogaci), a po drugie: „co dalej?”. Z marketingowego punktu widzenia, arcydzieło to trochę strzał do własnej bramki, bo jak tu być zajebistszym niż zajebisty. Niestety wiele kapel zderzyło się z tą brutalną prawdą, gdy na nowym wydawnictwie nie udało im się osiągnąć nawet połowy z zajebistości wcześniejszego cudeńka. Ale nie Blindzi. A Night At The Opera jest bowiem albumem w równym stopniu absolutnym co poprzednik, choć akcenty są rozłożone inaczej. Zmianie uległa tematyka tekstów; Tolkiena zastąpiły motywy historyczne i antyczne, toteż przymiotnik „epicki” pasuje tu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wraz ze zmianą tematów, zmianie uległy też kompozycje, których klimat zbiega się bardziej z duchem utworu. Zrezygnowano też z idei concept albumu na rzecz zbioru mniej lub bardziej powiązanych ze sobą opowieści i historii. W związku z tym, albumu słucha się łatwiej, bo każdy utwór stanowi autonomiczną jednostkę. Można więc bez problemu oraz obawy utraty jakiejś części emocji słuchać tylko jednego, wybranego numeru, bez konieczności przerabiania całości materiału. Z drugiej jednak strony, album jest o wiele trudniejszy, gdyż stopień złożoności kompozycji jest imponujący, a niekiedy wprost przytłaczający. Nie wiem, ile jest ścieżek w poszczególnych kawałkach, ale myślę, że za każdym razem liczy się je w dziesiątkach. Tego się nie da ogarnąć za razem, ba, nawet za setką razy. Tym bardziej, że melodie są wymagające. Na domiar złego (ale tylko dla niektórych), album jest bardzo wokalny i są one w każdej możliwej postaci: chórki, dwugłosy, deklamacje, i co tam jeszcze może być. Mi głos Hasiego bardzo odpowiada, więc nie przeszkadza taka jego zwiększona dawka, wręcz bardzo cieszy. Szkoda tylko, że dzieje się to kosztem czytelności instrumentów, bo brzmią troszkę za słabo. Jednak nawet ciut gorsze brzmienie nie jest w stanie ująć błyskotliwości i polotu instrumentalistom, którzy utrzymali poziom z poprzednich wydawnictw, a nawet go podnieśli. Duet gitarzystów raz jeszcze pokazał swoją klasę i kolejny raz potwierdził swoją wartość. Jak już wspomniałem, muzyka spoważniała, stała się bardziej wymagająca, a przez to nie tak przystępna. Nie zmieniła się jednak bijąca z niej moc – posłuchajcie choćby „Battlefield” bądź „The Soulforged” by się o tym przekonać. Takich rzeczy nie da się podrobić czy udać, to dzieło geniuszu. A propos geniuszu – jeśli kiedykolwiek, jakikolwiek kawałek Blindów zasługiwał na miano genialnego, to bez wątpienia jest to „And Then There Was Silence”. W tym kawałku nie ma źle zapisanej nuty, źle brzmiącego dźwięku, choćby przeciętnej melodii. „Nightfall In Middle-Earth” to z pewnością dzieło życia Bardów, ale „And Then There Was Silence” to kwintesencja ich muzyki, muzyczne Maserati – bezdyskusyjny ideał. Wielu mówiło, że A Night At The Opera nie jest już tak dobry jak jego poprzednik, ale zapewniam was – mylili się.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 marca 2010

Exmortem – Pestilence Empire [2002]

Exmortem - Pestilence Empire recenzja okładka review coverBędzie krótko, bo i ten lekko przekraczający pół godziny krążek elaboratów nie wymaga. To jest po prostu ściana dźwięku – sieczka, z którą mogą się zmierzyć tylko zagorzali miłośnicy rzeźników pokroju Krisiun, Angelcorpse, Rebaelliun, Azarath czy Hate Eternal. Pozostali wiele ciekawego tu dla siebie nie znajdą, bo i poza łomotem wiele tu nie ma. Pestilence Empire to bezkompromisowy, wypełniony czystym napierdolem i kipiący od agresji album stworzony przez niezłych muzyków, którzy stawiają przede wszystkim na pokaz siły, a nie szpanowanie umiejętnościami – stąd też brak tu jakichkolwiek ozdobników. Właściwie jedyne, na co sobie z umiarem pozwalają, to zmiany tempa, ale akurat one nie rzucają się zbytnio w uszy, bo przez większość czasu słychać tylko blaaast i ryyyk, co czyni album dość jednowymiarowym. Jest to jakiś krok wstecz względem poprzedniego, bardziej nośnego krążka, ale widocznie tu założenia mieli inne. Szybko się przekonacie, iż materiał ociera się nieraz o ten poziom ekstremy, który może już fizycznie wymęczyć, głównie dlatego, że człowiek po prostu przestaje za kolesiami nadążać. Paradoksalnie płytki słucha się całkiem przyjemnie, jest stosunkowo odświeżająca i warto zaznaczyć przy niej opcję „ripit”. Do tego Duńczycy sprokurowane wespół z Tue Madsenem bardzo mocne i selektywne brzmienie, które jeszcze podnosi poziom brutalności. Warto mieć pod ręką!


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

23 marca 2010

Immortal – Sons Of Northern Darkness [2002]

Immortal - Sons Of Northern Darkness recenzja reviewLiiitooościii! Co za łokładka… banda umalowanych popieprzeńców z toporami i czymś, co przypomina sprzęt RTV (anteny pokojowe, dachowe). Ja rozumiem, że black metal coś ze sobą niesie (oprócz mroźnych wiatrów i imidżu a’la zapuszczony czarodziej albo Święty Mikołaj spod mostu), ale to już jest chyba lekka przesada i — kolejny, mać! — krok ku śmieszności. Niech jednak ta cała kretyńska otoczka nie odstraszy potencjalnych nabywców, bowiem muzyka zawarta na Sons Of Northern Darkness jest znacznie ambitniejsza niż wizerunek wykonawców. Płytę rozpoczyna mój ulubieniec — „One By One” — są w nim szybkie, melodyjne riffy, brutalne blasty, częste zmiany tempa i pewne zapędy w stronę kombinatorstwa, co czyni go najbardziej technicznym kawałkiem w historii Immortal. Wychodzi im to niegłupio (w wersji studyjnej!), więc tym większa szkoda, że nie zdecydowali się na większą ilość takich urozmaiconych patentów. Następnie uwagę zwraca już tylko „Tyrants” – to z kolei najwolniejszy numer Norwegów, ukazujący ich inne, również świeże oblicze. Wolne tempo, prosty ale bardzo udany główny riff, sporo melodii i klimatu sprawiają, że kark nieświadomie zgina się raz po raz. W pierwszej czwórce znajdują się ponadto utwór tytułowy i „Demonium” – kawałki, które spokojnie mogłyby znaleźć się na poprzedniej płycie, co może powodować pewien zgrzyt… Później, za sprawą wydłużenia numerów, wkrada się pewien niesympatyczny schematyzm i co za tym idzie – zalążki nudy. O jakimś syfie nie ma oczywiście mowy, bo znajdziemy tam sporo ciekawych fragmentów — raz szybszych, to znowu wolnych, akustycznych, itp. — jednak niczego naprawdę nowego już nie uświadczymy. Właściwie to druga część płyty (począwszy od „Within The Dark Mind”) jest tylko i wyłącznie zwrotem w stronę piątego albumu Norwegów z okazjonalnymi nawiązaniami do „Damned In Black” (a w przypadku „Beyond The North Waves” nawet do debiutu), a to niestety czyni Sons Of Northern Darkness krążkiem stosunkowo wtórnym. Owszem – zagranym na wysokim poziomie i ładnie wyprodukowanym (a nawet wypieszczonym – w Abyss), ale nadal wtórnym. Jedni będą tym faktem zachwyceni, inni zniesmaczeni, a u mnie wywołuje to niedosyt, bo w dwóch wymienionych na początku kawałkach pokazali, że stać ich na coś nowego. Sons Of Northern Darkness jest od strony muzycznej płytą bardzo dobrą, lecz nie jest to na pewno dla Immortal poziom wybitny.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Miscreant – Oppressive [2002]

Miscreant - Oppressive recenzja okładka review coverCzy może być coś lepszego niż death metalowa kapela z Rosji, która ma na swoim koncie takie kawałki jak „Brotherhood Of The Morning Star”, „Occult Philosophy”, czy — znajdujący się na opisywanym dziś albumie — „Lust of the Devil’s Night”?… Tak właściwie, to wiele rzeczy może być lepszych – np. Death (którego nigdy za wiele), Carcass oraz — znana być może nawet Panu Terlikowskiemu — ikona amerykańskiej sceny thrashowej – Slayer, który ma ochotę w tym roku zawitać na nadwiślańskie ziemie, a który ma zapewne z Nim na pieńku (nawet jeśli jednak nie jest przez Niego kojarzony). A wszystko przez cuchnące siarką teksty. Lepsze są także kanadyjskie blondaski, spanie do południa oraz chipsy, ale one są z innej bajki, więc liczą się tylko połowicznie. Jak więc już wiadomo, wiele rzeczy może być lepszych od Miscreant. Nie zmienia to jednak faktu, że sama kapela, a w szczególności pierwszy i póki co ostatni longplej, zasługuje na kilka ciepłych słów. Wspomniane wcześniej załogi nie zostały wywołane przypadkiem, bowiem Rosjanie postanowili nagrać album odwołujący się do najlepszych tradycji gatunku. Do swoich źródeł inspiracji zaliczyli także inne, nie mniej znane i cenione, zespoły, w tym Obituary i Morbid Angel, w związku z czym mamy całą śmietankę amerykańskiej sceny death/thrashowej przyprawionej kilkoma grindowymi i melodyjnymi akcentami prosto z Wysp. Co prawda na Oppressive jest tego grindu zdecydowanie mniej (w porównaniu z demkami), ale za to melodyjki bywają obłędne. Trzy kwadranse, bo tyle trwa album, poświęcone na przesłuchanie krążka pozwalają bez problemu, za to z niemałą radością, wejść w old schoolowy klimat – jest sporo agresji (głównie za sprawą wokali), bezpardonowego wygrzewu i gitarowych melodii, nie wykluczając zgrabnych solówek. Podobać się mogą także częste próby podrasowania muzyki, zapodania kilku technicznych zagrywek oraz spokojniejszych partii. Bardzo dobrze wychodzi im również przechodzenie do rockowych klimatów jak np. w „Kosmic Light”, płynne i naturalne. Mi osobiście natomiast najbardziej spasowała wspomniana już melodyjność w ogóle, która wciska się w puste miejsca i dodaje lekkości oraz rumieńców gitarowo-perkusyjnym wyziewom. Summa summarum wychodzi z tego przemyślany mix dobrej dynamiki, agresji i melodii w optymalnych proporcjach. Pomysł na death metal stary jak świat (czyli kapkę więcej niż 6500 lat, o których mówią co niektóre kościółkowe oszołomy), ale skoro nadal się sprawdza, to czemu nie. Gdyby jeszcze poprawić brzmienie, bo słychać, że materiał nagrywano w producenckiej dziczy, to byłoby miodzio. Moim zdaniem muzyczka — choć nie jest niczym odkrywczym — daje radę i dostarcza solidnej dawki energii i frajdy.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: miscreant.musica.mustdie.ru/emain.shtml
Udostępnij:

Red Tide – Type II [2002]

Red Tide - Type II recenzja okładka review coverKapela w sumie znikąd – znana zapewne na pobliskich podwórkach i dzielniach – która materiał nagrała w piwnicy i wydana została przez wydawnictwo, którego nawet google nie potrafi znaleźć. Niemniej jednak jakoś trafiła na allegro, a stamtąd w moje ręce. Wiele by opowiadać jak do tego doszło, ograniczę się jednak do kilku zdań – otóż napadło mnie kiedyś na poszukiwanie nowości, wynalazków i innych dziwadeł i tym sposobem udało mi się wpaść na tę płytkę. Zapowiadała się ciekawie, tym bardziej, że opis był nader intrygujący, bo — o ile mnie pamięć nie myli — obijał się o klasyków z Florydy. No, mi więcej nie trzeba i długo się przekonywać nie musiałem. Po kilku pierwszych (niewielu) przesłuchaniach okazało się jednak, że szału nie ma i płytka powędrowała na półkę. Leżała tam sobie i kurz łapała, a mnie ochota na ponowne sięgnięcie jakoś nie nachodziła. Drugą szansę dostała całkiem niedawno, lecz pomimo upływu kawałka czasu i kilkudziesięciu przesłuchań, nadal czuję się niespecjalnie zjarany muzyką Amerykańców, choć muszę przyznać, że jest kilka ciekawych patentów. Do wspomnianej Florydy jakichś bardzo oczywistych nawiązań nie ma (co znaczy, że nie rżną na ślepo), niemniej jednak słuchacz znajdzie jakieś przypominające Death riffy czy atheistowe instrumentale. Nawet Cynic się nie uchował i w takim „Type II Error” czuć zagrywki a’la Masvidal. Jednak w większości mamy do czynienia z raczej umiarkowanie technicznym deathem w średnich tempach, upstrzonym gdzieniegdzie bardzo wkurzającymi czystymi zaśpiewami i bogato polanym jazzującymi wstawkami. Noż kurwa, męczy gość, jakby go ktoś po nerach napierdalał. Wkurzać też może niemała ilość skandowanych wrzasków cuchnących corem; inna sprawa, że core’owego klimatu trochę jest, co jednak ma swój urok. Dużo lepiej jest natomiast z growlem, który jest poprawny i nie wnerwia. Cieszy mnie także, że chłopaki trochę pothrashowali (choćby „Composition #33”), bo fajnie wpływa to na motorykę i dodaje krążkowi żywiołowości. Generalnie mix gatunków jest dość konkretny (death, thrash, fusion, core, a nawet heavy się znajdzie), tempa wraz z klimatem zmieniają się często, czasami jest głośno i tłoczno, a czasami jest melanż. A wszystko nawet trzyma się kupy. Brakuje tylko tego magicznego „czegoś”, czegoś, co mogłoby przykuć uwagę na długie godziny. A tak, po niecałych 40 minutach, chęci ponownego wciśnięcia „play” jakoś nie zauważyłem. Oczywiście nie jest tak, że się na rzygi zbiera, ale maratonu raczej spodziewać się nie można. W kilku miejscach jest nieźle, w „The Jar” nawet bardzo, jednak spora część materiału jest przeciętna. Niby coś tam kręcą, wrzucą jakiś instrumentalny kawałek, pobawią się przesterami, dodadzą ładne solo czy ciekawy riff, jednak nic z tego nie wynika. Umiejętności są na dobrym poziomie, szczególnie solówki, które potrafią szczerze ucieszyć, więc do tego przyczepić się nie da, nawet realizacja daje radę, a każdy z instrumentów jest czytelny i brzmi przyzwoicie, łącznie z basem. Brakuje zwykłej fajności – coś tam jakby jest, ale częściej nie ma. Przeciętniak z plusem.


ocena: 6/10
deaf
Udostępnij:

Napalm Death – Order Of The Leech [2002]

Naplam Death - Order Of The Leech recenzja okładka review coverKnockdown! Leżę na deskach z gębą mocniej obitą niż Michalczewski po walce z Tiozzo. Wydaje mi się, że podczas nagrywania Order Of The Leech Napalm Death przyjął tylko jedno założenie: NAPIERDALAĆ!!! Angole nakurwiają jak szaleni przez całe 12 tracków. Kontynuują druzgocące pomysły z „Enemy Of The Music Business”, tyle że tu skupili się na pisaniu bardzo szybkich kawałków. Tym samym powstał najszybszy album Napalm Death. Zero wolnych utworów, jedynie krótkie zwolnienia do średniego tempa, a poza tym sieka! Sieka, rzeź, masakra! Wściekły growl Barneya, agresywne, gęste riffowanie, intensywny napieprz w perkusję, sprawiają, że czuję się jak w okopie podczas jakiejś wojny. Wokół napierdalają bomby, granaty, wszędzie pył i dym, a powietrze wypełnia krzyk rozpaczy! Chuj, więcej już nie napiszę, muszę mieć siłę na kolejne starcie z tym ponadnormatywnie nabuzowanym wściekłością longplayem!


ocena: 9/10
corpse
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Theory In Practice – Colonizing The Sun [2002]

Theory In Practice - Colonizing The Sun recenzja okładka review coverTrzeci krążek w wątpliwej karierze Theory In Practice to na pewno ich najbardziej udane i kompletne dzieło. Jeszcze przed nagraniem tej płyty Henrik Ohlsson wspominał w wywiadach o chęci uproszczenia muzyki i uczynienia jej bardziej czytelną dla potencjalnych słuchaczy, jednak już te kilka minut składających się na utwór tytułowy nieco weryfikuje jego słowa. Owszem, Colonizing The Sun jest bardziej czytelne (bo brzmienie i produkcja znacznie się poprawiły), ale o upraszczaniu nie może być mowy! Co więcej, ten album jest chyba jeszcze bardziej techniczny i zakręcony niż „The Armageddon Theories”! Czasami naprawdę można kiwnąć się z podziwu przy tym, co wyczyniają poszczególni muzycy. Wyjątkowy podziw wywołują solówki Petera Lake – koleś wymiata, że „ja pierdolę”, do tego niekiedy tak się chłop rozkręca, że nie ma pewności, czy solo skończy się w tym samym kawałku, w którym się zaczęło! Masakra po prostu. Kapitalna pomysłowość, powalające patenty, nienaganna ich realizacja, świeżość i odwaga (np. numer Sparks „This Town Ain’t Big Enough For Both Of Us” Szwedzi przerobili tak, że brzmi jak wkurwiona ABBA na prochach). Ujmę to tak – przy Theory In Practice 99% zespołów określających się etykietką „technical death metal” może sobie to swoje „technical” głęboko w dupę wsadzić, bo niczego wartościowego sobą nie prezentują. Niestety od premiery Colonizing The Sun upłynęło już sporo czasu, muzycy rozleźli się po innych kapelach jak baby po sklepie z ciuchami podczas wyprzedaży i nastała cisza… Najwyższa pora, żeby panowie wreszcie ruszyli swoje szacowne zady, odwiesili kapelę i pozamiatali kolejnym krążkiem bo się pod ich nieobecność muzyczne badziewie rozpleniło.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: