28 grudnia 2016

Dormant Ordeal – We Had It Coming [2016]

Dormant Ordeal - We Had It Coming recenzja okładka review coverDormant Ordeal zaliczyli bardzo udany start; odzew na debiutancki album był — przynajmniej patrząc z boku — co najmniej dobry, więc można było się spodziewać, że wkrótce żądne łakomego kąska wytwórnie zaczną się do nich ustawiać w dłuuugiej kolejce. A tu dupa, minęło kilka lat i również drugą płytę zespół musiał wydać samodzielnie. Tak właśnie wygląda dobra zmiana, o której trąbią narodowe media… Syfność sytuacji polega na tym, że We Had It Coming to krążek, który przy odpowiednim zapleczu mógłby wbić się klinem między rozmaite przereklamowane szity i trochę namieszać na lokalnej scenie. Skończy się jednak na tym, że mało kto w ogóle będzie wiedział o jego istnieniu. Ci nieliczni (obym się mylił co do ilości), którzy odrobinę się wysilą i położą łapy na digipaku, dostaną materiał odczuwalnie lepszy od „It Rains, It Pours”: dojrzalszy, rozsądnie zawężony stylistycznie i bardziej wymagający. Dormant Ordeal strząsnęli z siebie większą część dawnych wpływów (aczkolwiek ciągle mocno słychać Immolation w gitarach i reaktywowany Decapitated w rytmice) i wyraźnie idą w kierunku nowoczesnego klimatycznego i technicznego przy okazji death metalu, którego najlepszym reprezentantem jest obecnie Ulcerate. U nas podobne rejony penetruje chyba tylko Embrional, choć — żeby nie było niedomówień — do celu podążają nieco inną drogą. W każdym razie muzyka na We Had It Coming w stosunku do debiutu zyskała na oryginalności, stała się bardziej zwarta, intensywna, a miejscami nawet zaskakująca. Rozwój słychać szczególnie w podejściu do aranżacji – stały się mniej szablonowe i oczywiste; zespół coraz śmielej miesza motywy w obrębie jednego utworu, bardzo przyjemnie zagęszcza klimat i tworzy nieco przytłaczającą, duszną atmosferę. Mnie szczególnie rozpieprza końcówka „Derangement Zone, Pt. 1” – od takich riffów włosy na karku się jeżą, coś wspaniałego! Dormant Ordeal z biegiem lat poprawili technikę i grają coraz lepiej, jednak nie grają coraz więcej. Stąd też na We Had It Coming nie znajdziecie efektownych sztuczek i patentów pokomplikowanych ponad ludzkie możliwości. Ta płyta to świadomie stworzony, wewnętrznie spójny monolit, który takich ozdobników w ogóle nie potrzebuje. Niektórzy chyba tego nie zauważają i na siłę podciągają zawartość albumu pod bliżej niesprecyzowaną awangardę. Na to jest stanowczo za wcześnie, bo kapela ciągle nogą postawną (i elementami powiewającymi) twardo stoi w tradycyjnym death metalu. Czy to kiedyś im się znudzi? Czas pokaże. Póki co bardzo dobrze radzą sobie w ramach gatunku ze śmiercią w nazwie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dormant.ordeal

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 grudnia 2016

Blasphemer – Ritual Theophagy [2016]

Blasphemer - Ritual Theophagy recenzja okładka review coverNigdy nie miałem styczności z debiutem Blasphemer, wiec nie wiem, co początkowo sobą prezentowali, ale wydana 6 lat temu króciutka epka "Devouring Deception" była już czymś, co pozwoliło mi zwrócić na nich uwagę. Teraz nadszedł czas drugiego albumu, który jest materiałem dojrzalszym i jeszcze ciekawszym. Włosi wprawdzie nie grają niczego, czego byśmy już nie słyszeli z Półwyspu Apenińskiego, wyróżniają się za to większym zaangażowaniem ideologicznym. "Ritual Theophagy" to brutalny i dość techniczny death metal — który niedaleko pada od Septycal Gorge czy Inherit Disease — z pozytywnym antychrześcijańskim przesłaniem na poziomie wczesnego Deicide. W końcu nazwa do czegoś zobowiązuje! Miła to odmiana po tych wszystkich gore’owych historyjkach albo pseudofilozoficznym bełkocie, który nic nie wnosi. Żeby nie było nieporozumień, mało finezyjna poezja Blasphemer też nie wnosi, ale znacznie lepiej nadaje się do śpiewania pod prysznicem, czego doskonały przykład mamy w pierwszym z brzegu 'Suicide For Satan'. Diabelskość krążka pogłębia okładka, liczne sample (w tym kilka straaaszliwie oklepanych – vide z "Omena") oraz kawałek tytułowy utrzymany w klimacie depresyjnego (czy jakoś tak) blacku, który umieszczono na końcu. Panowie dopierdalają nad wyraz sprawnie i intensywnie, łącząc fanatyczną dzikość z uporządkowanymi strukturami. Co ciekawe, jest to jedna z niewielu włoskich death’owych kapel, w których nie gra Davide Billia. To znaczy, jeszcze nie gra. Za partie perkusji na "Ritual Theophagy" odpowiada inny mistrz – Darren Cesca, który zgodził się gościnnie nieco pokombinować za zestawem. O jego umiejętnościach pisałem już nie raz, więc tylko dla przyzwoitości zaznaczę, że odwalił kawał dobrej roboty na swoim zwyczajowym poziomie. Regularny skład Blasphemer stara się dotrzymywać mu kroku, a wychodzi im to co najmniej nieźle; na tyle, że płyty można słuchać raz za razem. Sprzyja temu także długość krążka – 28 minut. Brzmienie "Ritual Theophagy" to najwyżej średnia półka; brakuje mu nieco dołów, choć jeśli chodzi o selektywność, to wszystko jest w najlepszym porządku... i mocno kojarzy się z 'dwójką' wspomnianego już Inherit Disease. Ogólnie mamy tu całkiem solidny kawałek podziemnego death metalu w bezbożnej otoczce.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/blasphemerbrutal/

podobne płyty:

Udostępnij:

22 grudnia 2016

Entombed A.D. – Dead Dawn [2016]

Entombed A.D. - Dead Dawn recenzja okładka review coverNie ukrywam, że wszelkie zajawki poprzedzające Dead Dawn brzmiały bardzo obiecująco i narobiły mi na ten album sporego apetytu. Do tego stopnia, że zaraz po premierze pędziłem do sklepu jak pojebany. A w domu: płyta w odtwarzaczu, poślady napięte, zespół rusza z kopyta i… jest fajnie. Nooo, takiego Entombed (A.D.) można słuchać, po prostu klasyka zafajdanego punkiem death metalu. Problem pojawił się, gdy po jakimś czasie Dead Dawn powędrowała na półkę. Całkowicie o tym materiale zapomniałem; po kilkudziesięciu przesłuchaniach zupełnie nic mi z niego w głowie nie zostało. Pustka jak na indywidualnych kontach w ZUSie. Niewiele brakowało, a kupiłbym ten album jeszcze raz. I to w nieskalanym wątpliwościami przekonaniu, że jeszcze nie miałem z nim styczności… W ten sposób chciałbym wam zakomunikować główną wadę Dead Dawn – płyta jest fajna, żwawa, rzetelna i chwytliwa (momentami nawet bardzo – vide „Silent Assassin”), ale tylko wtedy, kiedy się jej słucha. Chwila przerwy i człowiek w ogóle nie wie, co o niej konkretnego powiedzieć, oprócz tego, że jest całkowicie w stylu Entombed (A.D.). Różnic w porównaniu z „Back To The Front” nie ma tu zbyt wielu, choć wskazać można przede wszystkim te na plus – mocniejsze brzmienie, znośniejszą objętość (41 minut) i dość dużą spójność. Cała reszta to — zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i przewidywaniami — kontynuacja poprzednika z lekkimi tylko zmianami w aranżacjach i częstszymi solówkami. Niby oczywista oczywistość, a jednak niektórzy z niewiadomych względów oczekiwali powrotu do stylistyki „Clandestine”. Tymczasem Entombed A.D. wielkich zmian ani gwałtownych ruchów w obrębie swojego poletka nie przewidują. I tu pojawia się drugi problem, który być może nie jest problemem dla wszystkich. Zespół na dobre stanął w miejscu. Szwedzi konsekwentnie dostarczają nam tylko to, co już doskonale znamy i mamy na innych płytach. Bardziej twórczo do entombedowskich wzorców podchodzą choćby weterani z Nominon albo Sorcery, nie mówiąc już o młodych gniewnych z Horrendous, Morbus Chron, Revel In Flesh czy Corrosive Carcass, którzy (z naciskiem na dwie pierwsze nazwy) mieli dość odwagi, żeby zrobić kilka kroków naprzód. Dead Dawn można kupić, można posłuchać, ale bodźców do podniety lepiej poszukać gdzie indziej.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EntombedAD

podobne płyty:


Udostępnij:

16 grudnia 2016

Gojira – Magma [2016]

Gojira - Magma recenzja okładka review coverDziwna to płyta. Dziwna, ale ciekawa i w ogólnym rozrachunku lepsza od poprzedniej, mimo iż praktycznie pozbawiona ekstremalnych elementów. Po czterech latach przerwy Francuzi powracają odmienieni – nie tylko muzycznie, ale może przede wszystkim mentalnie. To słychać od pierwszego kawałka, bo trudno go nazwać żywiołowym, a jego nastrój wesołym. I choć później zdarza się, że zespół nieco mocniej uderzy w struny, to Magma ani na chwilę nie traci refleksyjnego i raczej smutnego charakteru. Zmiana tematyki i bardziej uduchowione teksty nie powinny dziwić w kontekście tego, co ostatnio spotkało braci Duplantier, a o czym przeczytacie w każdej innej recce. W samej muzyce również sporo się pozmieniało, choć nie na tyle, żeby miało to jakikolwiek wpływ na rozpoznawalność zespołu, bo zarówno brzmienie (odczuwalnie lżejsze niż ostatnio) i wokale Joe są dla nich szalenie charakterystyczne. W miejsce starych i już zbyt często wykorzystywanych schematów pojawiły się mniejsze lub większe eksperymenty i próby wykreowania czegoś nowego. I chociaż muzykom Gojira nie wszystko wyszło tip-top, Magma może się spodobać, szczególnie miłośnikom tej łagodniejszej, klimatycznej strony zespołu. Szkoda tylko, że album jest bardzo nierówny. „Stranded”, „Silvera”, „Pray”, „Low Lands”, „Magma” i „Only Pain” to utwory wspaniałe, pomysłowe, kapitalnie skomponowane i bez reszty wciągające; niektóre ocierają się nawet o geniusz. Gojira w takim wydaniu zachwyca i przeciera nowe szlaki, a jakby tego było mało – błyskawicznie wpada w ucho. Chwytliwość „Silvera”, „Only Pain”, „Stranded” czy „Low Lands” (druga część ma bujnięcie prawie jak „Flying Whales”) budzi podziw także dlatego, że osiągnięto ją odwołując się do klimatu i pokręconych riffów, nie zaś pospolitych melodyjek. Oprócz tego szalenie mocnego zestawu mamy też dwa kawałki, które są tylko dobre i na łopatki w żadnym wypadku nie kładą. Może akurat w nich schematów jest za dużo. Najwięcej zastrzeżeń mam jednak do instrumentalnych „Yellow Stone” i „Liberation”, które z perspektywy słuchacza są zupełnie niepotrzebne, nie wnoszą nic konkretnego. Zwłaszcza ten drugi, będący nijakim i przydługim outrem, jest potrzebny jak świni dezodorant w kulce. Na szczęście siła tych najlepszych numerów jest na tyle duża, że potrafią zniwelować negatywne odczucia wywołane przez wspomniane wypadki przy pracy. Realizacja płyty to oczywiście najwyższa światowa półka, niczego nie pozostawiono przypadkowi i dlatego Magma — w konsekwencji zmian w muzyce — nie brzmi tak chłodno i mechanicznie jak poprzednie krążki. Tym razem nacisk położono na czynnik ludzki, więc dźwięk jest cieplejszy i łagodniejszy, co — jak myślę — pozytywnie wpłynęło na odbiór zespołu. Pozostaje tylko pytanie, w którym kierunku pójdzie teraz Gojira – czy wrócą do brutalniejszych brzmień, czy dadzą się ponieść eksperymentom na polu stonowanej muzyki?


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.gojira-music.com

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

10 grudnia 2016

Metallica – Hardwired... To Self-Destruct [2016]

Metallica - Hardwired... To Self-Destruct recenzja reviewKurz po premierze Hardwired… To Self-Destruct już opadł, emocje związane z tym albumem także, więc można się nim zająć na spokojnie i z chłodną głową. Choć — i tu chcąc nie chcąc włącza mi się złośliwość — równie dobrze można się nim wcale nie zajmować. Taka prawda. Ani ekstatyczne podniety ani obfite gównoburze, o których nikt już dawno nie pamięta, nie zmieniają faktu, że Metallica nagrała dwa krążki, nad których zawartością przechodzi się do porządku dziennego w trzy minuty po ich wysłuchaniu. A gdzie miejsce na głębsze refleksje? No cóż, sorki, nie tutaj. Amerykanie sami są zresztą sobie winni, bo zarejestrowali bardzo dużo bardzo średniego (po uśrednieniu, hehe) materiału, który ze względu na taką objętość zwyczajnie rozchodzi się po kościach. Trzeba mieć jednak na uwadze, że teraz byli w dużo gorszej sytuacji aniżeli osiem lat temu. Wtedy wystarczyło im nagrać cokolwiek przeciętnie słuchalnego, a i tak byłby to progres względem „St. Anger”. Tym razem poprzeczka była zawieszona znacznie wyżej i podstarzałym tatuśkom zwyczajnie zabrakło pary, żeby do niej doskoczyć, mimo iż mieli masę czasu na nabranie należytego rozpędu. Ja po cichu (i pewnie naiwnie) liczyłem na utrzymanie poziomu poprzednika, toteż miejscami zawartość Hardwired… To Self-Destruct z lekka mnie zawiodła. Hetfield wspominał, że chciał w tych utworach połączyć „Death Magnetic” z „Kill ’Em All” – wyszło to połowicznie, bo faktycznie często słychać patenty z ostatniego longa, ale wymieszane głównie z reminiscencjami „Load”, który z bezkompromisowym grzaniem nie miał nic wspólnego. Stąd też — chyba, że chodzi o prozaiczne zmęczenie materiału — na Hardwired… To Self-Destruct trafiła muzyka dużo prostsza i bardziej przewidywalna niż na poprzednika, ale niestety zamknięta w podobnych ramach czasowych, co najczęściej oznacza, że jakiś niewymagający (albo/i niewyszukany) motyw jest mielony zdecydowanie za długo, a numer niebezpiecznie dryfuje w stronę monotonii. Oczywiście można było to uratować, wprowadzając do sekcji trochę finezji i dynamiki… tylko nie z Larsem za garami. Ulrich gra, bo musi i bez niego Metallica to nie the true Metallica. Na tym polega siła firmy Hetfield-Ulrich. Gdyby chodziło tylko o względy artystyczne, zespół już dawno pomykałby z Lombardo. Interesy są jednak górą i dlatego szybkie numery z fajnymi thrash’owymi riffami (bo są i takie) kaleczą proste rytmy, zaś w wolnych i ciężkich perkusja stanowi jedynie tło. Szkoda, bo pozostałych muzyków stać na więcej, w tym także na wykrzesanie z siebie odrobiny agresji; dość powiedzieć, że nawet zblazowany Hammett potrafił się zmusić do częstszego rzeźbienia solo. Czymś na kształt minusa jest także brzmienie, które nie dorównuje mocą, masywnością i ciężarem znakomitemu „Death Magnetic”. Z powyższego tekstu wynika, że mamy tu do czynienia z albumem raczej nierównym – tak kompozycyjnie, jak i wykonawczo – to wszystko prawda. Jednocześnie jest to album, którego całkiem nieźle się słucha, zwłaszcza jego pierwszej części obfitującej (no, powiedzmy) w szybkie, chwytliwe kawałki. „Moth Into Flame”, „Hardwired” czy „Atlas, Rise!” (zalatuje „The Day That Never Comes” na kilometr, ale to nic) to Metallica w naprawdę solidnym wydaniu. Druga płyta nie ma już takiego kopa (choć są wyjątki – „Confusion” i „Spit Out The Bone”), więcej tam mielizn (także za sprawą tekstów, głównie w refrenach), ale przy odrobinie dobrych chęci i na niej można wyłapać kilka udanych fragmentów wyrastających ponad średnią. Jako całość Hardwired… To Self-Destruct jest właśnie średniakiem – wstydu twórcom nie przynosi, ale z pamięci fanów niedługo pewnie wyparuje. Porównując z innymi wielkimi thrash’u, dla mnie ten materiał wypada ciekawiej niż „Repentless”, ale już do „Dystopia” nie ma niestety startu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:
























Udostępnij:

4 grudnia 2016

Unmerciful – Ravenous Impulse [2016]

Unmerciful - Ravenous Impulse recenzja okładka review coverTrochę to trwało, ale Unmerciful wreszcie dorobili się krążka numer dwa. Dziesięć lat, które minęły od wydania debiutu, upłynęło Amerykanom na przetasowaniach personalnych i w sumie nie wiem, na czym jeszcze, bo choćby aktywnością koncertową w tym czasie nie imponowali. Do rzeczy. Zmienił się skład, ale imperatyw by napierdalać bardzo szybko i możliwie brutalnie pozostał nietknięty. To cieszy, podobnie jak fakt upchnięcia na krążku aż 35 minut muzyki – tym razem bez posiłkowania się wersjami live. Ravenous Impulse jest zatem albumem bardziej spójnym od poprzednika, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przy okazji również mniej ekstremalnym. Głupio to brzmi w kontekście zespołu wyciągającego tak okrutne tempa (wystarczy rzucić uchem na „Kill Reflex” czy „Habitual Savagery” – John Longstreth z pewnością się w nich nie ociąga), jednak chyba coś jest na rzeczy. W bezpośredniej konfrontacji „Unmercifully Beaten” ma odczuwalnie większe jebnięcie, a to dzięki skomasowanemu, ostremu jak brzytwa brzmieniu. Produkcji Ravenous Impulse trudno cokolwiek zarzucić, bo jest w pełni profesjonalna; po prostu w tym przypadku nacisk położono na maksymalną selektywność kosztem intensywności i brudu – każdy z instrumentów (łącznie z basem) jest w pełni czytelny, ale już zebrane do kupy nie walą po łbie tak mocno, jak powinny. Niemniej jednak Unmerciful wiąż wycinają tu pierwszorzędny i nieprzesadnie nowoczesny death metalowy hałas, który pod względem brutalności, chwytliwości i poziomu technicznego można stawiać obok ostatnich produkcji Origin czy Hate Eternal. Żeby jednak uniknąć nieporozumień, trzeba wspomnieć, że konstrukcja większości kawałków jest dosyć podobna i w skrócie polega na urozmaicaniu fali blastów partią z dominującym groove’m lub jakąś solówką – ciężko to uznać za kompozycyjną finezję, ale w takim graniu oba elementy robią swoje. Z tego schematu odrobinę wyłamuje się najdłuższy na Ravenous Impulse instrumentalny „Methodic Absolution”, w którym zespół solidnie zwolnił, dołożył do gitar nieco więcej melodii i prawie otarł się o stworzenie czegoś klimatycznego. Mnie to pasuje, choć przypuszczam, że i tak częściej będę sięgał po „Unmercifully Beaten”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

28 listopada 2016

Testament – Brotherhood Of The Snake [2016]

Testament - Brotherhood Of The Snake recenzja okładka review coverPróbowałem, naprawdę próbowałem, ale pomimo najszczerszych chęci i dziesiątek przesłuchań nie jestem w stanie polubić Brotherhood Of The Snake. Potrafię zacisnąć zęby i wytrwać do końca, ale niestety już nic ponadto. Jest mi tym bardziej przykro, że pod krążkiem podpisał się jeden z najmocniejszych składów, jakie Testament kiedykolwiek posiadał. Po prostu żal dupę ściska, że zmarnowano taki potencjał twórczo-wykonawczy. Najnowszy album Amerykanów to materiał doskonale zagrany i porządnie wyprodukowany, jednak na niewiele się to zdaje, bo muzycznie jest największym potknięciem zespołu od czasu wstydliwego „The Ritual". Obie płyty łączy trudna do przełknięcia nijakość, kompozycyjne rozmemłanie i brak konkretów w postaci zapadających w pamięć utworów. Styl Testament od poprzedniego, bardzo przecież dobrego, albumu praktycznie się nie zmienił, jest totalnie rozpoznawalny, jednak tym razem przede wszystkim zabrakło pomysłów na porządne riffy. I jebnięcia. Ponadto na Brotherhood Of The Snake straszą mielizny wymieszane z mdłymi melodyjkami i nijak do tego nie dopasowanymi rytmami. Czasami brzmi to jakby młody, niedoświadczony zespolik próbował przerobić genialny „The Legacy” na coś nowoczesnego i przyjaznego radiu; innym razem jak odrzuty z „Dark Roots Of Earth”… Najgorsze jest jednak to, że nawet po wielu godzinach katowania krążka słuchacz nie potrafi wskazać choćby jednego wybijającego się kawałka. Owszem, trafiają się fajne fragmenty (np. w „Stronghold”, „Centuries Of Suffering”), kiedy naprawdę słychać klasę zespołu, ale zwykle są obudowane nudnawymi albo banalnymi partiami bez wyrazu. Te lepsze momenty to najczęściej zasługa Alexa Skolnicka, bez którego solówek Brotherhood Of The Snake przypuszczalnie byłby kompletnie niestrawny. Całej płyty jednak chłop nie mógł uratować, więc Testament dołączył do sporego już grona kapel, które w tym roku mocno rozczarowały.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

22 listopada 2016

Obituary – Ten Thousand Ways To Die [2016]

Obituary - Ten Thousand Ways To Die recenzja reviewTen Thousand Ways To Die to drugie z rzędu wydawnictwo Obituary, do którego podchodziłem bez przekonania. Pomysł na dopchanie ledwie dwóch nowych kawałków kilkoma doskonale znanymi starociami w wersjach live wydawał mi się co najmniej naciągany, a przy tym niezbyt atrakcyjny. Ot, jeszcze jeden sposób, żeby niewielkim kosztem wyciągnąć trochę kasy od wiernych fanów. Ku mojemu zdziwieniu płytka jednak daje radę i można się na nią skusić, zwłaszcza że cenowo została potraktowana jako epka (a dokładniej – jako epka z Relapse…). Nowe numery są proste i ciężkie, jak na Obituary przystało, no i brzmią zdecydowanie lepiej (potężniej) niż „Inked In Blood”. Ponadto wydaje mi się, że pod względem czystej brutalności i mocy rzygnięcia Johna przewyższają wszystko, co zespół nagrał po reaktywacji. „Loathe” bardzo przyjemnie (i bardzo otwarcie) nawiązuje do walców ze „Slowly We Rot” i „Cause Of Death” z lekką domieszką „bujnięcia” znanego z „Frozen In Time” – to się musi podobać. „Ten Thousand Ways To Die” to już nieco bardziej żwawa rzecz z wyraźniej zaznaczonymi solówkami – w sam raz do prezentacji scenicznej. Co do kawałków koncertowych – jest ich dwanaście, każdy — z wyjątkiem pary „Chopped In Half” / „Turned Inside Out” — nagrany podczas innego show w ramach północnoamerykańskiej trasy promującej ostatni długograj. Jak nietrudno się domyśleć, poszczególne utwory różnią się między sobą brzmieniem, czego mastering do końca nie wyrównał, ale nie stanowi to wielkiego problemu. Zresztą może i lepiej, że nie poprawiali tego na siłę. Tym bardziej, że ogólny poziom tych nagrań jest naprawdę niezły, a wykonaniu oczywiście niczego nie brakuje. Zapowiedzi Johna – są; publika – jest. Klimatu prawdziwego koncertu z wiadomych względów nie uświadczymy, ale wrażenia i tak są pozytywne – wszak mamy tu całkiem przyzwoity zestaw hitów z najlepszego okresu Obituary. Mnie szczególnie cieszy uwzględnienie wśród nich niezapomnianego „Don’t Care” – wokalna ekspresja w tym numerze ciągle zabija. Warto też zwrócić uwagę na dwie kompozycje z „Inked In Blood”, które w surowej oprawie nabrały mocy i przekonują bardziej niż ich wersje studyjne. Reasumując, Ten Thousand Ways To Die jest fajnym kąskiem na zimowe wieczory, ale raczej dla zagorzałych fanów kapeli. Pozostali mogą spokojnie poczekać do następnego długograja, który i tak będzie zawierał przynajmniej jedną z zaprezentowanych tu premierowych kompozycji.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 listopada 2016

Asphyx – Incoming Death [2016]

Asphyx - Incoming Death recenzja okładka review coverOd momentu reaktywacji w 2007 Asphyx utrzymuje równy i wysoki poziom. Nie najwyższy, jak na pamiętnym debiucie, ale dość wysoki, żeby w ciemno kupować kolejne płyty z charakterystycznym logotypem. Szczerze przyznaję, że mnie dużo lepiej słucha się tego zespołu, odkąd luźniej podchodzę jego działalności i pogodziłem się z faktem, że do majestatu „The Rack” już nie nawiążą. Od braku podniet ważniejsza jest w tym przypadku świadomość, że na Holendrach można polegać, że nie rozmieniają się na drobne i wciąż potrafią dostarczyć fanom porcję solidnej miazgi w (prawie) niezmiennym death-doomowym stylu. Drobne różnice między Incoming Death a dwoma poprzednimi albumami wynikają tylko i wyłącznie ze zmian składu. W zespole nie ostał się już nikt ze starych kompozytorów, w związku z czym ciężar przygotowania materiału spadł przede wszystkim na barki Paula Baayensa, któremu nie można odmówić talentu, ale także pewnych przyzwyczajeń wyniesionych z jego pozostałych kapel, zwłaszcza z tej najpopularniejszej. To dlatego muzyka na Incoming Death nieraz bardzo wyraźnie dryfuje w stronę Hail Of Bullets. Czy to dobrze? Na to nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony dodało to płycie odrobinę różnorodności — którą zachwalał van Drunen — a z drugiej można tu mówić o lekkim rozmyciu w sferze tożsamości. Ponadto na krążku pojawiły się również inne zapożyczenia, w tym takie, które są dla Asphyx czymś kompletnie nowym i zaskakującym. I o ile melodie w stylu Bolt Thrower circa 1994 (choćby w „The Grand Denial”) przyjmuje się od razu, bo to ta sama parafia, to „Death: The Only Immortal”, którego fragmenty niemal żywcem przeniesiono z „Unearthly Kingdom” Immortal, początkowo budzi konsternację. Tym większą, że te podobieństwa są zbyt duże, żeby były przypadkowe. Nie oznacza to jednak, że numer jest słaby, po prostu trochę bardziej chwytliwy. Mimo takiej różnorodności płyta trzyma się kupy, a słucha się jej naprawdę dobrze, lepiej (łatwiej) nawet niż „Deathhammer”. Nikogo zatem nie powinno dziwić, że na Incoming Death zachowano sprawdzony podział na kawałki, w których zespół gniecie typowym wolnym tempem i krótkie, szybkie death’owe strzały (numer tytułowy to nawet petarda jak na Asphyx). O monotonii nie ma mowy, więc z przebrnięciem przez te 47 minut nikt nie powinien mieć problemów.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

10 listopada 2016

First Fragment – Dasein [2016]

First Fragment - Dasein recenzja okładka review coverTo jest to, powiadam wam, to jest, kurwa, to! Taka płyta aż się prosi, żeby jej pieprznąć na okładce „made in Canada", bo zawiera wszystko, z czego są znani tamtejsi pojebańcy z kręgów technicznego i progresywnego death metalu. First Fragment w swojej kanadyjskości poszli nawet krok dalej i wszystkie teksty napisali po francusku, co dla mnie czyni ich przekaz kompletnie niezrozumiałym. Ale nic to. Opowieści o zajebistości tego zespołu krążyły po scenie już od dłuższego czasu, choć nie szła za tym ani koncertowa aktywność ani wydawnicze konkrety. Ot, kapela-widmo, bardziej zmagająca się z niestabilnym składem aniżeli muzyczną materią. Szczęśliwie chłopaki doszli między sobą do ładu, załapali się na kontrakt z Unique Leader i w końcu wydali upragniony debiut. Jeden z najlepszych, najbardziej przekonujących debiutów ostatnich lat, jeśli chcecie znać moje zdanie. Jak zaczynać, to z wysokiego C! Dasein robi naprawdę olbrzymie wrażenie, praktycznie od pierwszej sekundy rzucając słuchacza w wir szaleńczych temp i makabrycznych łamańców, których tak po prostu nie da się ogarnąć za pierwszymi przesłuchaniami. Mimo wszystko to jedna z tych płyt, których wcale nie trzeba rozumieć, żeby się nimi zachwycać – jej zajebistość wyczuwa się jakoś podskórnie. Można więc skonstatować, że Dasein funkcjonuje jednocześnie na dwóch płaszczyznach. Pierwsza obejmuje stronę czysto techniczną – wszystko, co ma związek z przebieraniem kończynami. Mamy do czynienia z muzyką mega skomplikowaną, wielowarstwową, czerpiącą z różnych gatunków (w tym z klasyki, a jakże) i poplątaną w stopniu niemal absurdalnym. First Fragment prezentują całemu światu do czego człowiek jest zdolny, gdy tylko dużo ćwiczy i nie zna takich terminów jak „bariery”, „ograniczenia” czy „umiar” (Bo czym innym, jeśli nie brakiem umiaru jest 10 solówek w „Gula” albo 15 w „Mordetre et Dénaissance”?). To jest ten poziom umiejętności, który z jednej strony imponuje, a z drugiej załamuje, wkurwia i pogłębia kompleks niższości u tych, którzy też by chcieli tak wymiatać, ale nie starcza im wytrwałości ani talentu. Ja wiem jedno – nie dorównałbym im, gdybym się nawet reinkarnował jako Muhammed Suiçmez. Płaszczyzna numer dwa dotyczy kwestii kompozytorskich i tego, co można zebrać pod hasłem muzykalność. Utwory na Dasein są, tak po ludzku, świetnie napisane; złożoność materiału nie ma żadnego wpływu na to, z jaką łatwością (i przyjemnością) się z nim obcuje. Wszystko to zasługa bardzo nośnych melodii, których mamy tutaj zatrzęsienie. Warto jednak zaznaczyć, że Kanadyjczycy z nimi nie przesadzili ani ich nie przesłodzili – proporcje dobrali z aptekarską precyzją. Z powyższego słodzenia można wysnuć wniosek, że First Fragment stworzyli na Dasein coś oryginalnego; coś, czego świat dotąd nie słyszał. Ano nie. To znaczy, nie w momencie wydania. Muzyka na ten krążek powstawała dość długo, bo w latach 2004-2010, a przez kolejne trzy była dopieszczana. Dopiero w 2013 przystąpiono do nagrań, które zakończono dwa lata później. Gdyby ta płyta ukazała się zaraz po skomponowaniu, to pewnie mielibyśmy do czynienia z objawieniem i małym trzęsieniem ziemi wśród miłośników technicznego death metalu. Teraz tak dobrze nie będzie, choć i tak nie mam wątpliwości, że album znajdzie wielu entuzjastów. Target First Fragment staje się jasny już po przesłuchaniu trzech kawałków, więc fani Beyond Creation, Spawn Of Possession, Gorod, Necrophagist, Obscura, Beneath The Massacre czy Archspire powinni jak najszybciej zaliczyć wizytę w sklepie muzycznym. Dasein jest warta swojej ceny.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/First-Fragment–Officiel/127138294011324

podobne płyty:


Udostępnij:

4 listopada 2016

Gorefest – Erase [1994]

Gorefest - Erase recenzja okładka review coverW połowie lat 90-tych ubiegłego wieku grunt pod death metalem w Ameryce gwałtownie się załamał, sprawiając, że na powierzchni pozostały tylko najwytrwalsze kapele: Deicide, Cannibal Corpse, Obituary, Incantation, Malevolent Creation… W Europie sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo albo zespoły drastycznie zmieniały swój styl (Szwecja) albo jak muchy padały jeden po drugim (reszta kontynentu). W tej degrengoladzie, spotęgowanej dodatkowo modą na black metal, Gorefest wydał przełomowy — choć dla wielu już kontrowersyjny — Erase. Dla mnie trzecie dzieło Holendrów to najlepszy (a przynajmniej jeden z trzech) album na death metalowym poletku jaki powstał w 1994 na starym kontynencie. Bestseller w swoim czasie, później – krążek wyjątkowo niedoceniany i, o zgrozo, deprecjonowany także przez samych muzyków. W moich oczach wyjątkowość Erase wynika przede wszystkim z tego, jak doskonale ten materiał łączy w sobie death’owe korzenie zespołu z jego nowymi fascynacjami z kręgów hard rocka. Taki gatunkowy mariaż nie był może czymś specjalnie odkrywczym (wcześniej wpadli na to choćby w Finlandii i Szwecji), ale rezultat uzyskany przez Gorefest zwyczajnie zwala z nóg – i to już w pierwszej minucie „Low”. Zajebisty ciężar gitar (przysłuchajcie się ostatniemu riffowi w „To Hell And Back” – miaaazga), wyborne technicznie melodyjne solówki, charakterystyczne gorefestowe melodie, wyraźny bas, potężna perkusja, zaczepna rockowa motoryka, mocarny wokal i w końcu niepodrabialny feeling – oto wizytówki tego albumu. Od pierwszego do ostatniego utworu płyta wgniata w fotel i nawet odczuwalnie lżejszy i nieco eksperymentalny „Goddess In Black” (dwa lata później doczekał się wersji orkiestralnej) tego nie zmienia. Ja naprawdę nie widzę ani nie słyszę tu czegokolwiek, do czego można by się przypieprzyć. Ja. Bo wielu tego entuzjazmu nie podzielało. OK, jeszcze rozumiem zarzuty dotyczące złagodzenie muzyki – z nimi polemizować nie można, bo Erase to absolutnie nie ten poziom brutalności co „False” czy „Mindloss”. Żeby jednak oddać Holendrom sprawiedliwość – przyłoić też potrafią, czego najlepszy przykład mamy w killerskim „Peace Of Paper”. Natomiast kompletnie nie pojmuję narzekań na rzekomo słabe brzmienie albumu. Przecież tak potężną, krystalicznie czystą i pełną przestrzeni produkcją mogły się wówczas pochwalić jedynie kapele rockowe, w dodatku te z wyższej półki. Że mało w tym brudu? Ano mało, ale taki Gorefest i tak łeb urywa! Zresztą, czym tu się przejmować, skoro sam Jan-Chris de Koeijer ucisza malkontentów na początku wiele mówiącego „I Walk My Way”: „I won’t run or hide / Nor apologize”. Pozamiatane.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

29 października 2016

Hysteria – Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance [2016]

Hysteria - Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance recenzja okładka review coverCzekałem, wypatrywałem, upewniałem się, czy aby na pewno Hysteria jeszcze istnieje, czekałem, wypatrywałem… I tak przez kilka ostatnich lat. W końcu z deka leniwi Francuzi wzięli się za siebie i uraczyli fanów krążkiem numer trzy. Wiadomo, że przy okazji długo (zbyt długo!) wyczekiwanych albumów w 99 przypadkach na 100 materiał nie jest w stanie sprostać wymaganiom słuchacza, a co bardziej optymistyczna reakcja po premierze sprowadza się jedynie do beznamiętnego „mogło być lepiej”. Niestety, Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance należy do tej właśnie kategorii. Mogło być lepiej. Kurwa! Powinno być lepiej! Tym bardziej, że muzyków Hysteria na to stać. Postęp, jakiego dokonali między „Haunted By Words Of Gods” a „When Believers Preach Their Hangman’s Dogma”, był naprawdę imponujący, toteż liczyłem, że znowu stworzą coś zaskakującego, a przynajmniej zrobią pewny krok do przodu. Tymczasem Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance to po prostu kontynuacja (niewiele brakowało, a wypaliłbym, że nawet kopia) poprzedniego albumu; taka zwyczajna, bezpieczna, nie wprowadzająca niczego nowego do stylu zespołu, a jakby tego było mało – jej największym grzechem jest przewidywalność. Ja to wszystko już znam i mam dobrze obcykane z „When Believers Preach Their Hangman’s Dogma”; delikatne przemieszanie elementów w strukturach i zwolnienie obrotów to za mało, żebym się znów zachwycił. Słabsze, mniej wybuchowe brzmienie także w tym nie pomaga. O zgrozo na niewiele się zdają całkiem dobre utwory: dobrze przemyślane, dość brutalne, niezaprzeczalnie chwytliwe i oczywiście perfekcyjnie zagrane. A że są one przy okazji odtwórcze… Cóż, nie można mieć wszystkiego. Mimo tych moich (uzasadnionych, a jak!) utyskiwań Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance to fajna rzetelna płyta, która niesie z sobą sporo przyjemnych doznań, jednak naprawdę atrakcyjna będzie dla ludzi, którzy Hysteria dotąd nie słyszeli, ewentualnie mieli styczność jedynie z debiutem. Szkoda tylko, że zespół nie wykorzystał szansy na umocnienie swojej pozycji; następnym razem będzie im jeszcze trudniej.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hysteria-deathmetal.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 października 2016

Inherit Disease – Ephemeral [2016]

Inherit Disease - Ephemeral recenzja reviewU Inherit Disease w zasadzie wszystko bez zmian, czyli w jak najlepszym porządku. Lata mijają, a dla nich liczy się tylko wymiatanie szybkiego, technicznego i przede wszystkim brutalnego death metalu według prawideł amerykańskiej szkoły. Ktoś mógłby się spodziewać, że po dokooptowaniu do składu drugiego gitarniaka panowie pójdą w nowoczesne popisy i na Ephemeral bardziej zaakcentują stronę techniczną, ale nie – to bezlitosny wygar jest wciąż priorytetem. Mnie to nie przeszkadza, bo przy obecnym cyklu wydawniczym (to dopiero ich trzecia płyta w ciągu piętnastu lat) takie grzańsko nie ma prawa się znudzić. Tym bardziej, że Inherit Disease są już na takim poziomie, że razem Defeated Sanity, Wormed i paroma innymi kapelami tworzą ekstraklasę tego podgatunku. Jak już wspomniałem, styl zespołu nie zmienił się od „Visceral Transcendence” ani odrobinę (a na pewno nie w sposób zauważalny), poprawie natomiast uległa produkcja. Ephemeral brzmi naprawdę ciężko i masywnie, przez co mamy do czynienia ze ścianą miażdżącego dźwięku, która zmiata wszystko ze swej drogi, zwłaszcza gdy do ataku przystępują centralki. Dodatkowym atutem produkcji, o którą zadbał Sasha Borovykh (powiało mrokiem!), jest duża selektywność, dzięki której wszystkie zmiany tempa i skoki dynamiki jeszcze mocniej oddziałują na bezbronnego słuchacza. Ostatnia zmiana w stosunku do „Visceral Transcendence” dotyczy objętości materiału. Ephemeral jest prawie o jedną trzecią dłuższy od poprzedniego krążka, jednak nie ma to przełożenia na stopień wymiętolenia odbiorcy. Albumu słucha się od początku do końca z równym zainteresowaniem – nic, tylko kupować. Zastanawia mnie natomiast, czemu tak długo zwlekano z premierą, wszak płyta została nagrana już w 2013.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InheritDisease

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 października 2016

Pestilence – Reflections Of The Mind [2016]

Pestilence - Reflections Of The Mind recenzja okładka review coverTakie wykopaliska to ja lubię! Po ubiegłorocznej kompilacji pierwszych demówek Pestilence Vic Records oddaje w nasze ręce kąsek jeszcze ciekawszy. No, przynajmniej dla maniaków zespołu i różnej maści kolekcjonerów. Reflections Of The Mind to również zbiór nagrań demo (i tak jak poprzednio zremasterowanych przez Dana Swanö), ale takich, do których mało kto miał dotychczas dostęp. Danie główne, a przynajmniej największa atrakcja (kłamię, tu wszystko jest zajebiście atrakcyjne), to dość profesjonalnie zarejestrowane demo z 1992 zawierające zaawansowane (ale nie ostateczne) wersje „Reflections Of The Mind”, „Searching The Soul” i „Times Demise”, które pod nieco zmienionymi tytułami trafiły na „Spheres”. Te trzy kawałki nagrane dla Roadrunnera (te pazerne świnie domagały się próbek nowego materiału niemal od każdego podopiecznego, żeby ocenić potencjał komercyjny muzyki) brzmią raczej surowo, jednak oddziałują na słuchacza bardziej bezpośrednio niż ich późniejsze wersje, a to dlatego, że nie zostały dopieszczone studyjnie ani też nie ma w nich śladu znienawidzonych przez niektórych syntezatorów i pozostałej elektroniki. Kiedy człowiek słucha tych numerów, zaczyna się zastanawiać, co by było, gdyby Pestilence zostali na tym poziomie szaleństw i udziwnień. Może wtedy „Spheres” byłby lepiej przyjęty? Może zespół nie sczezłby chwilę po jego wydaniu? Te domysły przerywa dalsza, równie ciekawa część Reflections Of The Mind poskładana z nagrań zarejestrowanych przy okazji rozmaitych prób, jakie muzycy Pestilence odbywali w latach 1991-1993. Mamy tu zatem kilka utworów szlifowanych z myślą o „Spheres”, kilka z „Testimony Of The Ancients” przygotowywanych na koncerty oraz „Echoes Of Death” z „Consuming Impulse” w nieco odświeżonej (składem) wersji. Rewelacyjnym dopełnieniem pyty są natomiast kawałki będące kolażem pomysłów/motywów zbieranych pod kątem „Testimony Of The Ancients” – w nich wreszcie można wreszcie usłyszeć pierwsze (i to niekiepskie!) blasty w wykonaniu Marco Foddisa. Jak więc widać, Reflections Of The Mind stanowi fajne uzupełnienie oficjalnej dyskografii Holendrów, a także — co bardziej istotne — pozwala łatwiej zrozumieć, skąd się wzięły w stylu zespołu takie wielkie zmiany pomiędzy krążkami numer trzy i cztery. Nie daje mi spokoju tylko skład podany we wkładce, bo Jeroen Paul Thesseling dołączył do Pestilence dopiero w drugiej połowie 1992 roku, zastępując Jacka Dodda, który — z tego co mi pisał jakieś dwanaście lat temu — w żadnych nagraniach (z wyjątkiem bootlegowych) nie uczestniczył. Na mój rozum tylko Tony Choy mógł szarpać cztery struny na tych najstarszych materiałach, ale jeśli ktoś zna właściwą wersję wydarzeń, to ja z chęcią uzupełnię braki.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 października 2016

Fallujah – Dreamless [2016]

Fallujah - Dreamless recenzja reviewFallujah za sprawą poprzedniego krążka odnieśli spory sukces, którego miarą nie jest nawet obecny kontrakt z Nuclear Blast (bo jak oni zwęszą walutę, to są skłonni podpisać papiery z każdym), a pierwsi naśladowcy z różnym skutkiem kopiujący patenty z „The Flesh Prevails”. Czy wśród tych epigonów znajdzie się jakiś poważny konkurent dla Amerykanów? Na razie raczej nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze jest to granie zbyt złożone i oryginalne, żeby je szybko rozpracować i tak po prostu przystosować do własnego stylu, a przy okazji nie być posądzonym o (ślepe) naśladownictwo. Po drugie Fallujah — a dokładniej Scott Carstairs — rozwijają swoje wizje w takim tempie, że zawsze będą przynajmniej o krok przed innymi, którym również marzy się bycie na czasie.

A Dreamless jest właśnie, jakby to paskudnie nie brzmiało, albumem na czasie: niejednoznacznym, progresywnym i eklektycznym. Nie każdemu takie podejście do death metalu — czy do metalu w ogóle — spasuje, ale nie można odmówić zespołowi konsekwencji w dążeniu do własnego stylu, który zresztą już teraz jest bardzo pojemny. To, co znamy jako dodatki do technicznego grzańska z poprzedniego krążka, zostało na Dreamless bardziej dopracowane i przede wszystkim rozbudowane. Więcej jest zatem wszystkiego, co może od tej płyty odstraszać ortodoksów, a co da się podciągnąć pod nowoczesność: elektroniki, przestrzeni, sampli, czystych i damskich wokali… Jednym słowem: klimatu.

W kwestii budowania atmosfery (a przy okazji spójności muzyki) Amerykanie poszli tak daleko, że udało im się uzyskać rzadko spotykaną w takim graniu immersyjność, choć nie sprzyjają jej liryki oparte na kilku niepowiązanych ze sobą filmach. Dla mniej przychylnych może to oznaczać tylko tyle, że kolejne kawałki trudno od siebie odróżnić. Bardziej wyrozumiali dostają natomiast prawie godzinę wymagających dźwięków, które przyjemnie falują, płynnie przechodząc z brutalnych wyziewów w spokojne refleksyjne ambienty.

Fallujah na Dreamless zdecydowanie odeszli od typowej dla technicznego death metalu stylistyki, mniej szpanują umiejętnościami (choć tylko ignorant nie zauważyłby, że grają jeszcze lepiej i na lepszym sprzęcie), nie dociskają pedału gazu do dechy — mimo iż wciąż potrafią solidnie dopieprzyć — a bardziej skupiają się na rozwijaniu progresywnej strony muzyki i robieniu z nią tego, na co tylko mają ochotę. Na tej płycie naprawdę nie słychać, żeby członkowie Fallujah przejmowali się jakimiś ograniczeniami, ramami gatunkowymi czy bali się zrobić coś, co takiemu zespołowi nie przystoi. Taka odwaga popłaca, bo jak już na wstępie wspomniałem – to nie oni, ale ich naśladują.

Warto zaznaczyć, że przy okazji Dreamless zespół wyraźnie poprawił brzmienie i ogólną selektywność, rozdzielając obowiązki realizatorskie na Zacka Ohrena (gitary, bas, wokale) i Marka Lewisa (perkusja). Dzięki temu jakże rozsądnemu posunięciu instrumenty nie zlewają się już w jedno, jak to miało miejsce na „The Flesh Prevails”. Jeśli tylko Nuclear Blast należycie wykorzysta obecne atuty Fallujah, to jest szansa, że zrobią z nich gwiazdę dużego formatu. No, chyba że im się wcześniej znudzą…


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

6 października 2016

Fractured Insanity – Man Made Hell [2016]

Fractured Insanity - Man Made Hell recenzja okładka review cover„Mass Awakeless”, poprzednią płytę Fractured Insanity, opisywałem w słodkim przeświadczeniu, że po upublicznieniu recki już nigdy nie będę musiał wracać do tego zespołu. I nie wracałem. Aż tu niedawno los spłatał mi psikusa i niemal na siłę wcisnął mi w łapy Man Made Hell, który chcąc nie chcąc (nie chcąc, zdecydowanie nie chcąc!) musiałem przesłuchać. Ze zgrozą (i zdziwieniem) przyznaję, że dobrze się stało, bo Belgowie uczynili spory krok naprzód i poprawili się w każdym elemencie swojego rzemiosła. Nie sugeruję przez to bynajmniej, że dokonali starłorsowego skoku w nadprzestrzeń, bo to ciągle przedstawiciele drugiej ligi, ale na pewno awansowali na wyższy jej szczebel. Najważniejsze jest to, że w czasie dzielącym oba albumy Fractured Insanity rozwinęli umiejętności kompozytorskie, nauczyli się sensownie dawkować technikę oraz dotarło do nich, jak ważna jest w tej muzyce dynamika. Man Made Hell pod względem ekstremalności jakoś szczególnie nie przebija „Mass Awakeless” — ot, momentami jest tylko szybsza — ale dzięki dużo częstszym zmianom tempa i zgrabnym strukturom wypada gwałtowniej, ma odczuwalnie większego kopa. No i nie zamula od pierwszego kawałka. Nie ma co, doświadczenie procentuje. Osobną sprawą są melodie wplecione w ciekawiej skonstruowane riffy – nie ma ich wprawdzie wiele, ale nawet w takiej ilości są miłym urozmaiceniem ciągłej sieczki, ożywiają ją i czynią bardziej rozpoznawalną – choćby w pierwszym z brzegu „Habitual Killer”. Brzmienie – spoko; mniej skondensowane, za to z odrobiną przestrzeni dla wszystkich instrumentów. Po tak przygotowaną płytę można sięgnąć bez obawy przed szokiem estetycznym. Jeszcze kilka lat wytężonej pracy i Fractured Insanity mają szansę dobić do poziomu Emeth, któremu już teraz praaawie zaczynają deptać po piętach.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/fractured-insanity/32305916220

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 października 2016

Cancer – The Sins Of Mankind [1993]

Cancer - The Sins Of Mankind recenzja okładka review coverPo dwóch bardzo udanych płytach muzykom Cancer wystarczyło tylko postawić kropkę nad I swojej zajebistości i sprokurować kolejny świetny materiał, który już na zawsze zapewni im zaszczytne miejsce w panteonie europejskich death’owych załóg. Potem mogli się już rozpaść w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Angolom jednakowoż ani jedno ani drugie nie przyszło do głów; wzięło ich na zmiany. Od The Sins Of Mankind zaczął się bowiem przykry zjazd po równi pochyłej, z której zespół nie potrafił zeskoczyć do końca swych dni, włączając w to nawet okres po reaktywacji. Każdy miłośnik pierwszych krążków w mig spostrzeże, że na The Sins Of Mankind coś nie gra, czegoś brakuje, choć pozornie materiał nie odbiega znacząco od „Death Shall Rise”. Cancer powtórzyli tu wypracowane wcześniej schematy, jednak pchnęli je w stronę thrash’u (także brzmieniowo), przez co płyta zyskała na dynamice i ogólnej chwytliwości, a niestety straciła na pożądanych w death metalu brutalności i ciężarze – co lokuje materiał gdzieś pomiędzy nagranymi w podobnym czasie wydawnictwami Messiah i Thanatos. Trochę inny jest również feeling tej muzyki – jak dla mnie bardziej odczuwalna jest tutaj chęć pokazania umiejętności (które, co oczywiste, rozwinęli przez lata) aniżeli przyjebania prosto między oczy. Trudno to tłumaczyć wyłącznie zmianą na stanowisku gitarzysty solowego; stawiałbym raczej na znudzenie dotychczasową formułą i chęć pokazania się z innej strony. Czy lepszej? Niekoniecznie, zwłaszcza dla kogoś, kto zachwycał się death’ową jazdą rodem z Florydy – z tej perspektywy The Sins Of Mankind można traktować jako krok wstecz. Ale jest też druga strona medalu. Tak ogólnie i w oderwaniu od przeszłości album jest kawałkiem porządnie przygotowanego i szybko wpadającego w ucho metalu, słucha się go chętnie i bezproblemowo. Wiadomo, z pewnych fragmentów (choćby tych z akustykami) Angole mogli zrezygnować, jednak na dłuższą metę można przejść nad nimi do porządku dziennego. Na The Sins Of Mankind łatwiej też spojrzeć łaskawszym okiem, kiedy ma się świadomość, że kolejne krążki Cancer już niespecjalnie nadają się do słuchania.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

21 września 2016

Pyrrhon – Running Out Of Skin [2016]

Pyrrhon - Running Out Of Skin recenzja okładka review coverTak sobie słucham Running Out Of Skin raz, drugi, dziesiąty, pięćdziesiąty… i dochodzę do wniosku, że jedynym fragmentem muzyki, w którym wiadomo o co chodzi, jest na tym albumie cover „Crystal Mountain”. To wrażenie może wynikać z faktu, że tylko w tych kilku minutach mamy do czynienia z normalną muzyką. Cała reszta to jeden wielki chaos, w którym trudno wyodrębnić jakiekolwiek wyraźniej zarysowane struktury. Pyrrhon pozwolili sobie tutaj na kilkanaście minut szalonej (i dość ekstremalnej) improwizacji, jako tako skoordynowanego katowania instrumentów w sposób wiadomy tylko dla siebie. „Growth Without End”, wcześniejsza epka, nie była materiałem łatwym do ogarnięcia; na Running Out Of Skin poprzeczka jest zawieszona jeszcze wyżej. Teoretycznie. Wydaje mi się bowiem, że każda próba rozłożenia tych kawałków na czynniki pierwsze jest równoznaczna z ich nadinterpretacją, że nie o to tu chodzi. Running Out Of Skin, choć to tylko mała piguła, jest tworem bardziej popieprzonym niż każde poprzednie wydawnictwo Pyrrhon, a jednak słucha się go zdecydowanie łatwiej. Wystarczy wyłączyć części mózgowiny odpowiedzialne za analizę i dać się wciągnąć w instrumentalny wir – odczucia są wówczas naprawdę ożywcze. Co do interpretacji wielkiego szlagieru Death – jest to jedna z najlepszych (obok Necrophagist), jakie słyszałem. Niby ma dużo wspólnego z oryginałem, ale została przefiltrowana przez styl Pyrrhon w taki sposób, że zabrzmiała niezwykle naturalnie dla tego zespołu. Running Out Of Skin polecam zwłaszcza miłośnikom chaosu w muzyce albo muzyki w chaosie – obie wersje pasują do tej płytki.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 września 2016

Deceptionist – Initializing Irreversible Process [2016]

Deceptionist - Initializing Irreversible Process recenzja okładka review coverPrzez kilka ostatnich lat włoskie kapele z kręgu brutalnego i technicznego death metalu rozmnażały się głównie przez pączkowanie według schematu: bierzemy kogoś z epizodem w Hour Of Penance w CV i dobieramy mu kolegów. Teraz, jak widać na przykładzie Deceptionist, cały proces zszedł o poziom niżej: bierze się kogoś z epizodem w zespole „wypączkowanym” z Hour Of Penance w CV i dobiera się mu kolegów. W przypadku Deceptionist punktem wyjścia (dosłownie) dla obu gitarniaków był jako tako znany Hideous Divinity – można było zatem w ciemno zakładać, że panowie warsztat mają co najmniej niezły. I mają, trochę gorzej jest u nich za to z talentem kompozytorskim. Co ciekawe, wbrew pozorom bohaterowie tej recki nie zebrali się do kupy, żeby grać to samo, co w poprzedniej kapeli i zamiast uwielbienia dla Nile na Initializing Irreversible Process słychać raczej objawy zapatrzenia w nowsze produkcje Deeds Of Flesh i Arkaik. Niektórzy piszą jeszcze coś o wpływach Necrophagist, ale nieee, nie, nie, nie – na to jest stanowczo za wcześnie. Jeśli już to Decrepit Birth. Wracając do Deceptionist, muzyka Włochów nie opiera się wyłącznie na zrzynce i powielaniu typowych schematów nowoczesnego death metalu — wszak daleko by na tym nie zajechali, a już na pewno nie do kontraktu z Unique Leader — i zawiera kilka dodatków w zamyśle przydających jej oryginalności. I tu dochodzimy do kwestii, które mnie niezbyt jarają, bo chodzi o sample i jakieś tam elementy industrialu. Te bzycząco-szumiące duperele występują w różnym stopniu we wszystkich utworach, a gdy tylko pojawia się większe ich nagromadzenie, zaczynają przeszkadzać, niekiedy zaś wkurwiać – vide „Irreversible Process”, „Industrivolutionaction” czy „Operator Nr 3”. Rozumiem, że razem z mechanicznym podejściem do grania i sterylnym (aż za bardzo) brzmieniem — któremu nota bene brakuje basu — pasują do konceptu Initializing Irreversible Process, ale pasowanie i podobanie się to dwie różne sprawy. Mnie muzyka Deceptionist najbardziej przekonuje, kiedy napieprzają na najwyższych obrotach, żwawo wygrywając rozmaite łamańce, a od przesadnej nowoczesności trzymają się z daleka – przykłady tego mamy choćby w „Quest for Identity” i „The Confession”. Właśnie w takich fragmentach Initializing Irreversible Process wypada najciekawiej, choć skłamałbym pisząc, że one na długo osiadają w pamięci. Z takim materiałem Włosi w katalogu Unique Leader plasują się gdzieś pomiędzy Eschaton a Omnihility — jeśli takie odniesienie cokolwiek wam mówi — a to oznacza drugą ligę i nic ponadto.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/deceptionistofficial
Udostępnij:

9 września 2016

Torchure – Beyond The Veil [1992]

Torchure - Beyond The Veil recenzja reviewMorgoth – to hasło wbrew pozorom nie wyczerpuje tematu klasycznego niemieckiego death metalu, choć nie da się ukryć, że to ten kultowy akt zrobił najwięcej dobrego dla tamtejszej sceny. Natomiast zespołem numer dwa, jeśli chodzi o ważność/zajebistość, jest dla mnie niesłusznie zapomniany Torchure. Wiadomo, tyle estymy co Morgoth nie miał w Niemczech nikt, ale Torchure — i to jest smutne — nie zdobyli nawet połowy tego uznania co kilka znacznie gorszych kapel, które w dodatku wystartowały później. Wydany w 1992 roku, a poprzedzony trzema demówkami debiut Beyond The Veil to kawał interesującego, przemyślanego i pewnie odegranego death metalu, który z jednej strony idealnie wpisuje się w kanony europejskiej odnogi gatunku (ot choćby Bolt Thrower, Grave, Gorefest), a z drugiej ma do zaoferowania kilka niezbyt popularnych wówczas rozwiązań, które zapewniły mu wyjątkowość i rozpoznawalność. Wybuchom szybkiej i brutalnej młócki (powiedzmy, że najbardziej w szwedzkim stylu) towarzyszą tutaj porządnie zaaranżowane niemal doomowe zwolnienia, w trakcie których Niemcy miażdżą ciężarem i powalają złowieszczym klimatem zbliżonym trochę do tego, który znamy z „Cursed”. Wprawdzie niektóre z tych bardziej odważnych/progresywnych patentów po tylu latach mogą wywoływać uśmiech na twarzy, ale wtedy były czymś nieoczywistym czy wręcz nowatorskim. Zresztą nie wszystko się tu zestarzało i taki „Mortal At Last” wciąż wywołuje ciary na plecach, choć zbudowano go w oparciu o dość banalny pomysł. Przy okazji warto odnotować, że użycie klawiszy wcale nie wpłynęło u Torchure na złagodzenie brzmienia, a Beyond The Veil jako całość solidnie kopie po dupie, mimo iż obraca się głównie w średnich tempach, jak przywołane wyżej kapele. Takie podejście do grania opłaciło się chłopakom – muzyka chwyciła, zespół zdobył lokalną renomę, załapał się na trochę prestiżowych koncertów i wszystko zmierzało w jak najlepszym kierunku. Niestety, w październiku 1992 w wypadku samochodowym zginęli główni twórcy materiału, bracia Andreas i Torsten Reissdorf oraz operator (video) zespołu Sven Lubert. Torchure o dziwo podźwignęli się po tym ciosie i — w odbudowanym składzie — już po kilku miesiącach byli gotowi na premierę krążka numer dwa, ale to temat na inną okazję. Wracając do Beyond The Veil, w pierwszej kolejności albumem powinni się zainteresować fani starego death metalu, w którym ważne są dobre struktury i odpowiedni nastrój, nie zaś melodyjki i tanie studyjne sztuczki.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

3 września 2016

Carbonized – For The Security [1991]

Carbonized - For The Security recenzja okładka review coverChristofer Johnsson od wielu lat jest znany przede wszystkim jako przywódca Therion, a był taki czas — o którym wielu już zapomniało, a inni zwyczajnie nie wiedzą – kiedy nasz milusiński poczynał sobie znacznie bardziej hardziorowo. Nie chodzi mi jednak o początki wspomnianego Therion, a o zespół działający równolegle do niego – Carbonized. Założycielem tej kapeli był Lars Rosenberg, znany później m.in. z Entombed, który po paru demówkach i wielu zmianach składu około 1990 dorobił się zaangażowanej i zdolnej ekipy towarzyszącej w osobach Piotra Wawrzeniuka (gary) i Christofera Johnssona (gitara, wokal). Panowie już jako trio na początku 1991 nagrali klasyczny dla gatunku For The Security, a zajęło im to ponoć aż… trzy dni. Carbonized niemal od początku określali swoją muzę mianem psychodelic death metal, jednak płytowy debiut ma więcej wspólnego z wściekłym grind core’m niźli z kolejną kopią Nihilist. Natomiast co do tajemniczej psychodelii – tą trzeba było jak najbardziej podkreślić, choć początek płyty wcale nie wskazuje na jej obecność. Pierwsze dwa kawałki to zupełnie normalny grind z dzikimi wrzaskami, napieprzającą perkusją i intensywnymi riffami. Aż się w nich roi od wpływów Terrorizer, Napalm Death czy Repulsion – czyli jazda na całego. Zaskakiwać może tylko klarowność brzmienia (o dziwo to produkcja Sunlight) i aranżacje (zwłaszcza w przypadku „Recarbonized”) rozbudowane ponad średnią gatunkową. Od trójeczki, czyli „Euthanasia”, sytuacja zaczyna się komplikować. To znaczy: zaczyna być komplikowana, choć techniki sensu stricte jest tam mniej niż się wydaje. Za to jest obecny duch Voivod… W szybką i brutalną sieczkę wkradają się popieprzone rozbujane riffy, nietypowe rytmy i przede wszystkim nienaturalnie wyeksponowany zmutowany bas. Momentami struktury utworów sprawiają wrażenie poskładanych przypadkowo czy nawet bez pomyślunku, ale z kolejnymi przesłuchaniami człowiek zaczyna dostrzegać w nich sens. Dzięki temu materiał z For The Security do dziś brzmi dziwacznie, nietypowo i po prostu oryginalnie. Album stanowi przy tym pewne wyzwanie dla ortodoksyjnie nastawionego słuchacza, bo zespół często zapędza się w rejony dla grind core’a i death metalu nieznane. W rezultacie debiut Carbonized może się wydawać płytą znacznie dłuższą niż jest w rzeczywistości. Mnie takie oblicze ekstremy bardzo pasuje i lubię do niego wracać, bo pomimo upływu lat na For The Security wciąż czuć powiew świeżości. Muzykom było jednak mało eksperymentów i dalej szaleli w najlepsze – „Disharmonization” to jakaś pomyłka, zaś „Screaming Machines” to już groteskowa pomyłka. To dlatego lubię udawać, że Carbonized to zespół jednej płyty.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Carbonized-Sweden-1403257869976977/

podobne płyty:

Udostępnij:

27 sierpnia 2016

Suicidal Causticity – The Spiritual Decline [2013]

Suicidal Causticity - The Spiritual Decline recenzja reviewDebiutujące kapele zazwyczaj robią wszystko, co w ich mocy, aby tylko jakoś się wyróżnić na tle innych, żeby zostać zapamiętanym… Suicidal Causticity na to nie wpadli. Logo: 'nowoczesne' i kompletnie nieczytelne krzaki. Okładka: niewyraźna paciajka, z której ciężko cokolwiek wyodrębnić – niech was nie zwiodą zdjęcia w necie, w realu jest jeszcze ciemniejsza. Zaś na samym krążku bardziej uwypuklono logo wydawcy, Ghastly Music, aniżeli nazwę kapeli i tytuł płyty. Na oprawie graficznej problemy z rozpoznawalnością się nie kończą, bo początek "The Spiritual Decline" to czystej wody ithyphallic death metal, o którym swego czasu bredził okrąglutki Karl Sanders. Gdyby ktoś nie łapał tego głupawego terminu – nie raz i nie dwa jedzie tu Nilem na kilometr. Te skojarzenia można naturalnie przenieść na włoski grunt i skonstatować, że Suicidal Causticity grają niemal w tym samym stylu co Hour Of Penance i Hideous Divinity, co oznacza brutalny — a po uważnym wsłuchaniu się również dość techniczny — death metal z Ameryki. Wprawdzie do starszych kolegów jeszcze im brakuje, ale "The Spiritual Decline" spokojnie można określić mianem solidnego, krwistego ochłapu. Co więcej, chłopaki nieźle rokują na przyszłość, bo wśród super nieoryginalnych rozwiązań (choć zagranych na dobrym poziomie), które można znaleźć u co drugiego przedstawiciela gatunku, trafiają się i takie, które świadczą o próbach poszukiwania swojej tożsamości. Dzięki temu sieczka Suicidal Causticity jest całkiem przyzwoicie urozmaicona – mamy tu znacznie więcej zwolnień niż u typowego przedstawiciela brutal death, riffy charakteryzują się dużą czytelnością, w solówkach słychać kilka ciekawych patentów melodycznych, a bas ze swymi zagrywkami często przebija się na pierwszy plan (co nie powinno dziwić skoro basman jest twórcą materiału i odpowiada w dużej części za jego brzmienie). To wszystko zebrane do kupy pozwala zgadywać, że Włosi chętniej sięgają po nagrania klasyków gatunku z Florydy niż po kolejne kopie Deeds Of Flesh. Rezultat jest naprawdę niezły, bo "The Spiritual Decline" nie nudzi się już w trakcie pierwszego przesłuchania, a raczej rozbudza chęci na kolejne.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Suicidal-Causticity/42775397282

podobne płyty:

Udostępnij:

18 sierpnia 2016

Nomad – Tetramorph [2015]

Nomad - Tetramorph recenzja okładka review coverOdpalając Tetramorph doskonale wiedziałem, czego się spodziewać, jednak już pierwsze pół minuty „Tetrawind” sprawiło, że całą moją pewność mogłem o kant dupy rozbić. Okazało się bowiem, że Nomad postanowił nielicho (a przynajmniej całkiem przyzwoicie) zaskoczyć, a opisywana epka w żadnym wypadku nie jest kontynuacją znakomitego „Transmigration Of Consciousness”. Co ciekawe, zespół ponownie skorzystał z charakterystycznych dla siebie motywów i zagrywek, ale znowu poskładał je inaczej, a przy tym tak umiejętnie, że uniknął jednoznacznych powtórek i samobójczego chapnięcia się za ogon. Już samo wskazanie, czym tak naprawdę Tetramorph różni się od poprzedzającego ją albumu, nie jest wcale zadaniem łatwym, bo z każdej strony atakują kontrasty (co w sumie jest normą w przypadku żywiołów), które raz przybliżają, a raz oddalają stylistykę „Transmigration Of Consciousness”. Bilans wychodzi na… nie wiem, ale mi akurat to nie przeszkadza, bo tak interesująco skomponowanej płytki, z tyloma tajemnicami upchanymi pomiędzy dźwiękami chce się słuchać. Ta nieoczywistość (i fakt, że nie uzyskano jej technicznymi sztuczkami) jest chyba największym osiągnięciem Nomad i atutem Tetramorph. Niby mamy tu sporo brutalnej młócki, ale jest ona równoważona bardzo stonowanymi fragmentami. Muzyka z początku sprawia wrażenie obskurnej, by z kolejnymi minutami wciągnąć tajemniczym klimatem. Kop energetyczny, który zapewnia spora dynamika, jest z czasem studzony partiami transowo monotonnymi. I tak dalej, i tak dalej – praktycznie dla każdego elementu znajdziemy inny, będący do niego w opozycji. Niezachwiany pozostaje tylko poziom utworów, który w przypadku Tetramorph, możecie mi wierzyć, jest cholernie wysoki. Tym krótkim materiałem — jeśli nie jest on tylko eksperymentem — Nomad pootwierał sobie tyle dróg, że po przyszłym longpleju można oczekiwać dosłownie wszystkiego.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NomadNomadichellY

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 sierpnia 2016

Defeated Sanity – Disposal Of The Dead // Dharmata [2016]

Defeated Sanity - Disposal Of The Dead // Dharmata recenzja okładka review coverPonoć Niemcy wciąż są przed nami jakieś 30 lat jeśli chodzi o gospodarkę, jednak pod względem cwaniactwa wydawniczego (inaczej tego określić nie potrafię) nie dorastają polskim piewcom mroku do pięt. Kto to widział dawać ludziom dwie nowe epki na jednym krążku?! Przecież najpierw wydaje się jedną, potem osobno drugą, żeby w końcu wyskoczyć z super-hiper-ekskluziff limitowaną kompilacją obu, koniecznie w digipaku – tak się zarabia pieniądze. Nie ma co, Defeated Sanity strzelili sobie biznesowego samobója. Dobrze chociaż, że z muzyką idzie im lepiej niż z szemraną ekonomią. Do rzeczy. Opisywana płytka to dość niecodzienna inicjatywa – z jednej strony pokazuje bowiem zespół poruszający się w swoim żywiole, a z drugiej grupę eksperymentującą z materią, zdawać by się mogło, zupełnie jej nieznaną. Część pierwsza, Disposal Of The Dead, to Defeated Sanity jaki wszyscy znają i jaki fani uwielbiają – gęsty, pierońsko nisko strojony i przede wszystkim totalnie brutalny. Po prostu kwintesencja podziemnego brutalnego death metalu w wykonaniu kolesi, którzy ten gatunek znają od podszewki, i w którym osiągnęli już niemal wszystko, także popularność. Te kilka kawałków (a „Suttee” w szczególności) przynosi sporo uciech, wszak zawierają wszystkie elementy charakterystyczne dla Niemców, ale na pewno nie ma w nich niczego zaskakującego. Chociaż… według zapowiedzi Disposal Of The Dead miał być, tak dla odmiany, materiałem znacznie mniej technicznym od sieczki znanej z longplejów. Według zapowiedzi, bo cuś tego za bardzo nie słychać. Moooże i częściej na wierzch przebijają się jakieś nieskomplikowane patenty, ale Defeated Sanity od dawna są już zespołem, który zbyt prosto grać już nie potrafi (co dotyczy zwłaszcza sekcji rytmicznej), choćby nawet się starał. Techniczne umiejętności Niemców jeszcze mocniej uwypuklono w części drugiej, Dharmata, która zawiera… klasyczny techniczny death metal z Florydy. Wpływy Atheist, Cynic, Death czy Sadus są tu wszechobecne, brzmienie zalatuje dobrze pojętym oldskulem, a wokal występującego w gościach Maxa Phelpsa (ostatnio znany z Death To All) pogłębia dezorientację. Chylę czoła przed Defeated Sanity, że tak sprawnie (i bez straty jakości) potrafili przeskoczyć w zupełnie inną stylistykę, bo grają jak nie oni. Czegoś takiego spodziewałbym się raczej po After Oblivion, Festival Of Mutilation czy Mindwork, a nie kapeli wyrosłej na Disgorge i Suffocation. A tu proszę: melodie, czytelne riffy (nawet bez przesteru), zgrabne partie solowe, jazzowe zagrywki, rozbudowane struktury, klimacik… i brzmi to wszytko naturalnie. Coś czuję, że dla ortodoksyjnych fanów Defeated Sanity tego może być już za dużo i kilku z nich w ciągu 27 minut Dharmata zaliczy zgon z oburzenia/niedowierzania. Tym bardziej należy uznać ten eksperyment za udany. Reckę zostawiam bez oceny, jak to u nas z epkami, jednocześnie zaznaczam, że na Disposal Of The Dead // Dharmata oba materiały w swojej klasie robią bardzo pozytywne wrażenie.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DefeatedSanity

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 sierpnia 2016

Human Infection – Curvatures In Time [2014]

Human Infection - Curvatures In Time recenzja okładka review coverZacznę nieco brutalnie i może nawet prowokacyjnie: właśnie tak powinni grać Malevolent Creation. Wpływu długodystansowców z Florydy na twórców opisywanej płyty nie można w żaden sposób zanegować, choć na pewno nie są dla nich jedynym źródłem inspiracji – wyliczankę trzeba jeszcze uzupełnić o Monstrosity (z lat 90-tych), Resurrection i Brutality (zwłaszcza z „In Mourning”). Human Infection napieprzają tu jak Malevolenci w swoim prawie najlepszym stylu i prawie najlepszych latach. Piszę prawie, bo nie kopiują wspaniałego „Retribution”, a chętniej sięgają po elementy znane choćby z „Eternal”, "„The Fine Art Of Murder” czy „The Will To Kill” — czyli z krążków dobrych i bardzo dobrych — w tym po kilka takich, które ich idole przez lata jakby zagubili. Chodzi mi przede wszystkim o młodzieńczy spontan, bezpretensjonalną żywiołowość i radość z napierdalania klasycznego amerykańskiego death metalu. Najlepsze jest to, że Curvatures In Time słucha się z takim samym zaangażowaniem i przyjemnością, z jakimi najprawdopodobniej ten materiał został nagrany. Poza tym nie stoi za tymi dźwiękami żadna wielka filozofia: jest szybko, brutalnie, sprawnie wykonawczo (bo i też niczego skomplikowanego nie grają) i zadowalająco pod względem chwytliwości. Gdzie trzeba, tam jest fajne zwolnienie, w innym miejscu wpadnie jakaś solóweczka, więc kawałki lecą bez najmniejszego zamulania. Do pełni szczęścia brakuje tylko gardłowego krzyku a’la Brett Hoffmann, hehe… Na plus Curvatures In Time można zaliczyć również całkiem spoko — bo bez śladu plastiku — brzmienie oraz ogólną długość – akuratnie 32 minuty. Wiadomo, Human Infection dzięki tej płycie lodówek raczej sobie nie napełnią i a do podręczników historii muzyki nie trafią. To nic, bo istotne jest to, że żaden fan klasycznego death metalu nie powinien żałować kasy wydanej na ten krążek.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.humaninfection.com

podobne płyty:

Udostępnij:

30 lipca 2016

The Ritual Aura – Laniakea [2015]

The Ritual Aura - Laniakea recenzja okładka review coverAudi reklamuje się hasłem „przewaga dzięki technice”. The Ritual Aura też tak powinni, oczywiście jakby było ich stać na prawa autorskie. A tak serio, to umiejętności Australijczycy mają niesamowite, kopara opada, jak sobie człowiek dokładniej posłucha, co też oni wyczyniają w ramach (i trochę poza) tak zwanego technicznego death metalu. Żeby jednak nie było nieporozumień – nieprzeciętny mają tylko warsztat, bo w podejściu do kompozycji awangardy ani specjalnych nowości nikt się tu nie doszuka. Jedynym większym odstępstwem od normy jest u nich zastąpienie basu ustrojstwem o nazwie NS stick – wielbiciele tappingu będą zachwyceni. Nie da się ukryć, że The Ritual Aura po prostu wybrali sobie taką dziedzinę, w której mogli się najbardziej wykazać, poszaleć, może nawet i poszpanować, ale na pewno nie chodziło im o przecieranie szlaków i szerzenie wydumanych idei – nieliczne teksty na Laniakea to kwestia co najwyżej drugorzędna. No i grają te swoje kosmosy, od których włosy w uszach dęba stają, a mózg się przegrzewa. Laniakea trwa tylko 26 minut, ale — w co nietrudno uwierzyć — jest bardziej nasycona nutami (i ogólnie pomysłami) niż przewidywana dyskografia Six Feet Under do 2025 roku. Brutalność – a i owszem, szybkość – jak najbardziej, agresywne wokale – ich także nie brakuje, jednak intensywność tej muzyki wynika przede wszystkim z jej złożoności, ciągłych zmian, dziesiątek nachodzących na siebie warstw i dość dużego eklektyzmu. Wśród tego zgiełku można wyłapać patenty charakterystyczne choćby dla Animals As Leaders, Fallujah, Son Of Aurelius, Arkaik czy Decrepit Birth – Australijczycy wymieszali wszystko na swój sposób i doprawili stricte neoklasycznymi wpływami, nadającymi utworom nieco lekkości. Laniakea ma kopa, odpowiednio nośną dynamikę oraz spore pokłady melodyjności, dzięki której płyty chce się słuchać, w przeciwieństwie do wielu innych super technicznych tworów nastawionych wyłącznie na jałową trzepankę. Nie bez znaczenia dla pozytywnego odbioru jest również wspomniana już długość płyty, optymalna dla takich szaleństw – w sam raz, żeby zaciekawić, zaimponować i wywołać niedosyt. Gdyby ta muzyczna gimnastyka trwała, powiedzmy, godzinę, to przypuszczalnie tylko najwięksi śmiałkowie byliby w stanie dotrwać do końca albumu. Na szczęście ten materiał przygotowano z zachowaniem zdrowego rozsądku, więc warto się The Ritual Aura zainteresować i wypatrywać, co też wymyślą w przyszłości.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/theritualaura

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lipca 2016

Kat – Mind Cannibals A.D. 2016 [2016]

Kat - Mind Cannibals A.D. 2016 recenzja reviewMyślałem, że wzrok mnie myli, że coś mi się pojebało, ale nie. Płyta Mind Cannibals A.D. 2016 powstała naprawdę i jest dostępna w sklepach. Na pytanie, po co komu odgrzewany materiał, który w momencie premiery nie wzbudził najmniejszego entuzjazmu (nie licząc magazynu-katalogu wydawcy), przynajmniej jedna odpowiedź sama ciśnie się na usta. Tylko przez grzeczność nie wspomnę, że chodzi o parcie na walutę i poruszę inną kwestię – jak dla mnie jest to kolejny po „Acoustic 8 Filmów” album mający utrzymywać pozory, że Kat wciąż istnieje.

Oficjalna przyczyna wypuszczenia tego krążka to chęć pokazania światu zmienionego (celowo nie piszę, że poprawionego) masteringu i nowego składu – już bez Jarka Gronowskiego, za to z Harrisem w miejsce Krzysztofa Oseta. Ten argument o składzie jest dla mnie wyjątkowo naciągany – mam rozumieć, że pojawienie się nowego muzyka będzie każdorazowo skutkowało reanimacją „Mind Cannibals”? Strach się bać, kurwa mać!

Czym więc tak naprawdę nowa wersja płyty różni się od tej z 2005? Podstawa to nieco inne brzmienie, na którym najbardziej zyskała chyba perkusja – zmiana nie jest kolosalna, ale do wyczucia, jeśli tylko komuś chce się w to wnikać. Następna sprawa to drobne przeróbki w aranżacjach – raz na lepsze, raz na gorsze. A skoro bilans wychodzi na zero, to w skali całej płyty nie zwracają na siebie większej uwagi. Podobnie jak trochę inaczej zagrane solówki – komu podobały się stare, ten i te zaakceptuje bez mrugnięcia okiem; komu zaś nie – to wiadomo. No mamy jeszcze ten nieszczęsny bas… Zgaduję, że Harris dostał posadę za wiek i jakieś doświadczenia z zamierzchłych lat 80-tych, bo na pewno nie jest tej klasy muzykiem co Krzysztof Oset. Co więcej, jego partie o nieprzyjemnym hardrockowym zabarwieniu — nota bene za bardzo wyeksponowane w stosunku do ich jakości — niespecjalnie pasują do stylu zespołu.

Jak te wszystkie zmiany wpłynęły na odbiór muzyki? Tak samo, jak upływ czasu: w ogóle. Nie chce mi się lać wody i kopiować starej recki, toteż polecę na skróty: dobre kawałki pozostały dobre, słabe dalej są słabe, a nijakich z nijakości nic nie wyciągnęło – stąd też ocenę pozostawiłbym bez zmian. Co do intencji stojących za Mind Cannibals A.D. 2016 – te oceńcie sobie sami; jak ja zacznę rzucać kurwami, to znowu ktoś pomyśli żem hejter.


ocena: -
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 lipca 2016

Obituary – Live Xecution – Party.San 2008 [2009]

Obituary - Live Xecution - Party.San 2008 recenzja reviewDrugie dvd Obituary było niezłą okazją do uzupełnienia ewentualnych braków „Frozen Alive”, a tym samym do totalnego nasycenia fanów ekipy z Florydy. Niestety, wyszło to znacznie poniżej oczekiwań, żeby nie powiedzieć – słabo. Już sam wybór na główne danie koncertu z Party San (z 2008) jest, jak dla mnie, średnio trafiony, bo gwiazda Tego formatu, z Takim dorobkiem, ograniczona festiwalowymi wymogami nie jest w stanie zaprezentować wszystkich swoich atutów. Oznacza to przede wszystkim ostre cięcia w setliście – trzy środkowe krążki nie mają tu nawet najmniejszej reprezentacji, zaś podstawa występu to materiał post-reunionowy, w tym epka „Left To Die”. Braki w klasykach wpływają na mniejszą radochę z oglądania, a to z kolei na brak ciśnienia do ponownego odpalenia dvd Oczywiście, to co zagrali, zagrali po mistrzowsku, prezentacja sceniczna też nie odbiega od normy, ale to wszystko mało. Nie powala również realizacja – broni się jedynie dźwięki, bo do jakości obrazu i montażu można mieć już zastrzeżenia. W dodatkach mamy pozbawiony narracji 30-minutowy filmik zlepiony z ujęć z bekstejdżu, kanciapy Obitków (miło chwilę ich popodglądać, ale akcji brak, toteż szybko się to nudzi), jak również… nic więcej! Żadnych teledysków, wywiadów, bonusowych koncertów – po prostu nic, bida aż piszczy. Live Xecution to wypasiony bootleg, ale jako oficjalne dvd wypada blado.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: