Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szwajcaria. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szwajcaria. Pokaż wszystkie posty

24 czerwca 2024

Requiem – Formed At Birth [2003]

Requiem - Formed At Birth recenzja reviewSzwajcarski Requiem, zespół o jednej z najbardziej nieoryginalnych nazw na świecie, wystartował w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku, jednak z pierwszym oficjalnym wydawnictwem czekał aż do 2001 roku, kiedy to ukazała się epka „Nameless Grave”. Epka naprawdę dobra, od początku do końca dająca jasno do zrozumienia, że muzycy A) bardzo sobie cenią amerykańską scenę oraz B) mocno przykładają się do swojej roboty i niczego nie pozostawiają przypadkowi. Start Requiem mieli zatem udany, a mogło być tylko lepiej. I było. Minęły dwa lata i do nielicznej jeszcze bazy fanów trafił debiutancki Formed At Birth, który z łatwością przebił poprzedni materiał, potwierdzając tym samym duży potencjał zespołu.

Patent Szwajcarów na death metal na Formed At Birth jest dość prosty i pozbawiony głębszej filozofii, bo można go sprowadzić do trzech słów/składników: szybkość, brutalność, chwytliwość. Niby niewiele, ale w ich przypadku to w zupełności wystarcza, żeby zmajstrować kawał solidnego wygrzewu. Większość utworów zbudowano w oparciu o podobny schemat — jeden-dwa główne motywy gitarowe ostro doprawione blastami — a mimo to charakteryzują się one pewną wyrazistością, więc „Child Of A New Generation”, „Mind Control”, „Formed At Birth”, „Alone” czy „Murder U.S.A.” nie można ze sobą pomylić. Ponadto tu i ówdzie trafiło się kilka odważniejszych rozwiązań, które o dziwo nieźle wtopiły się w całość i nie zaburzają odbioru albumu.

Choć Requiem od początku nie robili niczego odkrywczego, to ich muzyce nie można odmówić świeżości, która w połączeniu z młodzieńczą energią i wyczuwalnym zaangażowaniem daje znakomity efekt. To tylko death metal, w dodatku taki zwykły, „do przodu”, ale, kurwa, te proporcje – wszystkiego jest tu dokładnie tyle, ile trzeba, żeby Formed At Birth został w głowie i chciało się do niego wracać. Do tego dochodzi nieco szorstkie, ale czytelne brzmienie oraz nieprzekombinowana produkcja, która udanie podkreśla dynamikę utworów.

Muzycy Requiem udowodnili debiutem, że mają w sobie to tajemnicze coś, co sprawia, że nawet najbardziej wtórne zespoły mogą zajść daleko. Może chodzi o szczerość, może o ogólną jakość – nie wiem. Faktem jest, że to właśnie oni jako pierwsi przychodzą mi na myśl na hasło „szwajcarski death metal”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RequiemSwitzerlandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 kwietnia 2024

Messiah – Christus Hypercubus [2024]

Messiah - Christus Hypercubus recenzja reviewSzwajcaria nie tylko Celtic Frostem stoi. Wśród perełek znajduje się Messiah – thrash/death metalowy twór, który działał od 1984 do 1995 roku. Potem przez niemalże 20 lat Szwajcarzy skupili się na innych projektach. Dopiero w 2017 Mesjasz powrócił na dobre wydając od tamtego czasu dwa albumy. Tyle historii w dużym skrócie. My zaś skupimy się na najnowszym dziele z 2024 roku Christus Hypercubus.

Technicznie w 45 minutach upychamy 10 utworów, zatem mają one przeważnie ponad 4 minuty. Wyjątkiem jest tu tylko jeden kawałek trwający niecałe 2 minuty. No, ale czas sprawdzić z czym do nas Mesjasz przychodzi.

Płytę otwiera „Sikhote Alin” i jest tu nie lada „suprajs”. Początek brzmi niemal jak folk metal. Jak to? Ano tak to, ćwierkają ptaszki, szum lasu – klimat stricte leśny. Jednakże już po minucie dostajemy z glana w ryj i nie będzie wątpliwości, z jakim gatunkiem mamy tutaj do czynienia. Nowy wokalista Marcus Seebach ma tu nieliche zadanie zastąpić zmarłego 2 lata wcześniej Andy Kaina, który po zawale odszedł z tego świata, a trzeba wiedzieć, że odpowiadał on za wokal na 3-ech ostatnich płytach Messiah. Osobiście uważam, że już w pierwszym utworze rozwieje on wątpliwości odnośnie jakości wokali. Growl Marcusa jest mocny, ale też bardzo „czytelny”. Drugi tytułowy kawałek nieco zwalnia wchodząc w rejony bardziej thrash’owe. Warto zaznaczyć, że zespół bardzo zgrabnie żongluje między gatunkami, czego dowodem jest 3-ci utwór „Once upon a Time… Nothing”, który celuje w bardziej deathmetalowe nuty. Choć przyznać muszę, że ten numer jest przydługawy i słysząc po raz setny słowo „nothing” ma się chęć przewinąć. „Speed Sucker Romance” to (paradoksalnie biorąc pod uwagę słowo „speed”) najwolniejszy utwór na płycie. Wolny death metal bynajmniej nie jest tutaj tak bolesny, aczkolwiek ponad 5 minut doom/deathu zaczynało przynudzać. No i ponownie kwestia liryczna. Refreny są tutaj również za często powtarzane, przez co wkrada się zwykłe znużenie utworem. „Centipede Bite” wraca do prawidłowego thrash’owego łojenia, które nas niejako obudzi z lekkiego marazmu poprzedniego tracku. Najkrótszy „Please Do Not Disturb (While I'm Dying)” to utwór dedykowany zmarłemu Andy’emu. Jest bardzo stonowany i „opowiada” (praktycznie dosłownie, gdyż nie ma tutaj śpiewu) o ostatnich chwilach w czasie trwania zawału, jakoby z perspektywy Kaina. Bardzo fajna „wkładka” w połowie albumu. „Soul Observatory” to z początku wolniejszy niemal klimatyczny utwór przeplatany z mocnymi przyśpieszeniami. Nie da się tutaj nudzić i trwa nieco ponad 3 minuty, co według mnie w przypadku tej płyty wystarczy. „Acid Fish” to bardziej deathmetalowe dzieło. Prawie 5 minut jest całkiem zgrabnie rozbudowane, głównie dzięki długiej solówce. Potem następuje największa chyba wada całej płyty, czyli powtarzalny refren i muzyka przez prawie 2 minuty. Ostatnie dwa utwory to „The Venus Baroness I” i „The Venus Baroness II”, zatem opiszę je razem. Opowiadają one o znalezionej w Egipcie z okresu tzw. „Średniego Państwa” (czyli gdzieś 2000 lat p.n.e.) trumnie i znalezionym w niej poemacie do bóstwa Thota z modlitwą o pomyślne przejście na drugą stronę „życia”. Akurat te dwa dość mocno rozbudowane utwory choć trwają w sumie ¼ całości to są najciekawsze i najmniej nudzą. Jest to bardzo dobre i pomysłowe zamknięcie płyty Christus Hypercubus.

Podsumowując: jeśli ktoś czyta te moje wypociny, zauważy, że rzadko kiedy opisuję każdy utwór z osobna, skupiając się raczej na całości. W tym wypadku niemal każdy utwór różni się, ale wciąż wpisuje się w koncepcję albumu. Wrzucając wszystko do wora czułbym, że nie spełniłem swojego recenzenckiego obowiązku przedstawienia całości. W żadnym wypadku nie mówię, że nie-różnorodność jest wadą. Zwłaszcza deathmetalowcy wiedzą, że to może być ogromny atut produkcji. Messiah jest jednak zespołem, który miksuje gatunki i trudno jednoznacznie ocenić całość, nie rozbierając jej na czynniki pierwsze. Potem te części sklejamy i wychodzi (przynajmniej mnie) naprawdę niezła płyta. Szkoda, że nie jest nieco krótsza, gdyż warstwa liryczna cierpi przez powtarzalność. Produkcja jest oczywiście bardzo dobra, a wszelkie instrumentarium brzmi soczyście. Osobiście dodam połówkę za dobrą robotę Marcusa na wokalu, który należycie oddał hołd poprzednikowi, godnie go zastępując.


ocena: 6,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MESSIAHthrashingmadness

Udostępnij:

25 lutego 2023

Triptykon – Requiem (Live At Roadburn 2019) [2020]

Triptykon - Requiem (Live At Roadburn 2019) recenzja reviewNajwiększa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.

Żeby się nie rozpisywać za bardzo, album ten jest nagraniem koncertowym z wykonania w całości po raz pierwszy w historii tytułowego „Requiem”, od początku do końca tak jak to było w planach od 1987 r. Do tej pory znaliśmy tylko część 1 („Dies Irae”) i cz. 3 („Winter”), a teraz mieliśmy dostać cz. 2 („Grave Eternal”), która notabene trwa aż 32 minuty i stanowi danie główne.

Nie będę was przekonywał o jakości opisując, jak przerażająco jest to zgrane, co do mili-sekundy, co się docenia dopiero po kilkuset razach jak się przesłucha. Jest to bardzo dopracowane, bo nawet cisza i pauzy są traktowane jak dźwięk. Nie będę wam również ściemniał, że się zachwyciłem z miejsca. Jesteśmy społeczeństwem konsumpcyjnym i coraz bardziej podchodzimy nie tylko do sztuki, ale również do życia na zasadzie „zakuć, zdać, zapomnieć”, albo „zjeść, wysrać i wyszukać kolejne żarcie”. Jest bardzo dużo muzyki, przy której trzeba się zatrzymać, co rodzi dylemat, czy warto. Nie chcę być pretensjonalny i mówić, że ktoś jest osłem, bo nie rozumie „kunsztu i geniuszu”. Nie chcę też wchodzić w prywatę i mówić co sprawiło, że gdy Warrior nuci z panienką w sposób inwokacyjny zdanie „Wave after wave”, to zaczynam czuć przyjemny rodzaj chłodu w sercu.

Czy była to niekończąca się praca w firmie? Różne problemy osobiste i relacje? Gdzie słuchanie pod rząd „Grave Eternal” raz za razem już nawet nie było rytuałem, a wręcz terapeutyczne? Czy trzeba mieć depresję, aby wczuć się w klimat i pozwolić się wchłonąć dźwiękom? Mam taką teorię, że główny powód, dla którego „Cold Lake” Celtic Frost jest kijowy jest taki, że był to jedyny okres w życiu Tom’a Fischera, kiedy był on w pełni szczęśliwy. To zresztą widać w ówczesnych wywiadach. „Grave Eternal” jest dobrym podsumowaniem naszego mroźnego mistrza posępności i chciałoby się rzec, że mogłoby być doskonałym jego epitafium, ale mam nadzieję, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo i że coś jeszcze kiedyś dostaniemy. Może bardziej konwencjonalnego, aczkolwiek wątpię.

Złośliwie więc nie polecam, bo może nie jest to dobry pomysł, aby słuchać to mając ponure myśli i większość osób powinna sobie odpuścić dla własnego dobra, żeby przypadkiem nie stało się to soundtrackiem życia. Ocena nie jest oceną podobania się, bo to będzie budzić spory i kontrowersje, ale tego jak potrafi oddziaływać i wpłynąć, jeśli się trafi na odpowiedni moment i się otworzy na coś takiego. Unikać pod każdym pozorem!


ocena: 10/10
mutant
oficjalna strona: www.triptykon.net
Udostępnij:

26 grudnia 2022

Hellhammer – Demon Entrails [2008]

Hellhammer - Demon Entrails recenzja reviewPiekielny Młot to zadziwiający zespół. Zamiast popaść w zapomnienie będąc najgorszym bandem świata, stał się legendą pomimo tego, że nie wydał żadnego pełnego albumu, a jedynie 3 demka oraz split o ładnej nazwie „Death Metal” z tak dziś mało znanymi bandami jak Halloween czy Running Wild. Jak do tego doszło? (Nie) wiem, aczkolwiek się domyślam.

Mamy rok 1982. Na świecie Venom już zasadził szatańskie nasienie albumem „Welcome to Hell” a następnie stworzył nazwę gatunku metalu, który jeszcze nie powstał, czyli „Black Metal”. Tymczasem w Szwajcarii w zabitej dechami wiosce zwanej Nürensdorf powstaje zespół, który tworzy trójka dzieciaków o zabójczo mrocznych ksywach, grający na perce Denial Fiend, nie świętej pamięci Slayed Necros na basie i główna gwiazda Satanic Slaughter na gitarze i wokalu. Jak to wspomina sam Tom G. Warrior, byli oni bandą wkurwionych młokosów, mieszkających na totalnym zadupiu, bez żadnych perspektyw. W muzykę przelali całą swoją nienawiść, irytację, złość, mając w głębokim poważaniu brzmienie swoich instrumentów i to czy komuś się spodoba czy nie. Jeden wielki „FUCK” dla całego świata. Dziś Tom wspomina to raczej ze wstydem, jako dziecinne wybryki, ale co się stało to się nie od-stanie. Naturalna ewolucja, która nastąpiła po wylaniu wkurwu w Hellhammer i przemianie w Celtic Frost udowodniła, że Szwajcarom umiejętności nie zabrakło. To jednak temat na inny czas.

Wracając do płyty… ano właśnie, jakiej płyty zapytacie? Przecież żadnej nie wydali. Prawda, ale powstało cudeńko, które leży u mnie na ołtarzyku z kotów i gołębi. Wydana w 2008 roku przez Century Records Demon Entrails to kompilacja w pełnym tego słowa znaczeniu. Na 2-płytowym wydaniu dostaniemy wszystkie utwory powstałe w przeciągu istnienia Hellhammera (czyli ledwie 2 lata trwania na scenie). Zremasterowane oryginalne dzieła, a nie nagrane od nowa co sprawia, że brud i złość są nadal autentyczne, bo nie wyobrażam sobie, aby 30 lat później można było powtórzyć te warunki nagraniowe i stan umysłu. Utwory nie rozwalą nam sprzętu sprężeniami, trzaskami, bo jakość była… no cóż… łatwo sobie wyobrazić. Mogła odpychać, mówiąc delikatnie . A muzyka… obroni się lub nie. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z najgorszym zespołem świata. O ile tacy Anglicy z Newcastle szokowali poruszaną tematyką i imejdżem muzycznym, tak warsztat mieli, nazwijmy to, ładny i wokal typowo heavy metalowy, w przeciwieństwie do Hellhammera, który niczym odwrócony krucyfiks, stawia to wszystko na głowie. Na tamte czasy robiło to robotę (a dla mnie robi i robić będzie już zawsze).

Jeżeli ktoś nie zapoznał się ze Szwajcarami, to Demon Entrails jest najlepszym do tego sposobem.

Jak ocenić kompilację? Nie przez pryzmat muzyki, bo to już określić musimy sami, lecz wykonanie owego dzieła. Według mnie ta dwupłytowa zbiórka utworów jest świetnie przemyślana. Mamy tu wszystko co Hellhammer stworzył, mamy to w wersji, dzięki której skupimy się na muzyce i mamy oddanego ducha autentyczności czasów, w których owe utwory powstały. Czego chcieć więcej?


ocena: 10/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hellhammerofficial
Udostępnij:

28 lutego 2022

Virvum – Illuminance [2016]

Virvum - Illuminance recenzja okładka review coverSzwajcarzy już na początku działalności jasno określili swoją grupę docelową: adresują muzykę przede wszystkim do fanów Fallujah, Necrophagist oraz Obscura. Ja ze swojej strony dorzuciłbym do tej wyliczanki jeszcze Arkaik, Beyond Creation i Augury. Te nazwy powinny w zupełności wystarczyć, żeby zorientować się, co i na jakim poziomie grają Virvum. Niewiadomą mogą pozostać co najwyżej proporcje składowych, a te są naprawdę ciekawe. Illuminance to oczywiście progresywny death metal, ale nie taki typowy, do jakiego jesteśmy od lat przyzwyczajeni, bo łączący kosmiczny klimat z dość mechaniczną pracą instrumentów.

Początek Illuminance jest bardzo obiecujący i daje nadzieje na w pytkę płytkę, bo „The Cypher Supreme” to prawdziwa petarda – szybka, dynamiczna, melodyjna i odpowiednio zakręcona; w dodatku każdy z muzyków Virvum dostaje tu okazję, żeby wykazać się niemałymi umiejętnościami. Kawałek trwa ledwie dwie i pół minuty, a mimo to daje niezłego kopa i udanie podnosi ciśnienie – po czymś takim chce się już tylko więcej. Kolejny utwór, „Earthwork”, również trzyma wysoki poziom, ale brakuje mu trochę świeżości i pierdolnięcia poprzednika. Także dlatego, że do głosu dochodzą w nim — i później przewijają się przez resztę materiału — wyraźne inspiracje autorami „The Flesh Prevails”, co najbardziej słychać w aranżacjach perkusji i w mocno (zbyt mocno) wyeksponowanej pracy gitary solowej, która nawet charakterystyczne brzmienie zawdzięcza Amerykanom. Ja rozumiem, że Nic Gruhn, główny kompozytor zespołu, grał przez chwilę w Fallujah i pewne patenty mógł podpatrzeć bezpośrednio u źródeł, ale mimo wszystko powinien te wpływy przemycić nieco dyskretniej. Tym bardziej, że praca nad debiutem zajęła mu podobno około pięciu lat.

Czy wobec powyższego Illuminance to płyta-hołd albo zlepek rozmaitych zrzynek? Ano nie. Tu naprawdę słychać ogrom pracy włożony w przygotowanie tych ośmiu utworów i spore ambicje, żeby wyróżniały się na poletku progresywnego death metalu. I wyróżniają się. Choćby tym, że (prawie) wszechobecny klimat nie przesłania brutalnego oblicza zespołu, a kawałki same w sobie oraz globalnie są porządnie wyważone (całość trwa optymalne 40 minut) i zawierają mnóstwo urozmaiceń, które szybko przykuwają uwagę (to kapitalne basowe solo w „Tentacles Of The Sun”!). Virvum nie boją się sięgać po klawisze, czyste wokale (z umiarem!) czy… instrumenty dęte. Nie da się ukryć, że zespół ciągnie zwłaszcza do rozbudowanych struktur, kiedy mogą bez spiny pobawić się dynamiką i mają dużo miejsca na indywidualne popisy. Najlepszym tego przykładem jest mój faworyt na Illuminance, ponad dziesięciominutowy (!) „II: A Final Warming Shine: Ascension And Trespassing”, który poskładano niemal wyłącznie ze znakomitych pomysłów i który trzyma w napięciu do samego końca. Wokale, choć całkiem dobre, mają dla Virvum raczej drugorzędne znaczenie.

Illuminance to bardzo udany debiut, który powinien spasować szczególnie miłośnikom nowoczesnego oblicza progresywnego/technicznego death metalu – tego ze sterylną produkcją, instrumentami pracującymi z mechaniczną precyzją i, co trzeba odnotować, pewnymi brakami w sferze feelingu. Szwajcarzy pokazali się z dobrej strony, choć na przyszłość na pewno muszą popracować nad oryginalnością i jeszcze mocniej doszlifować utwory, żeby lepiej i na dłużej osiadały w pamięci.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/virvum

podobne płyty:

Udostępnij:

27 marca 2021

Stortregn – Impermanence [2021]

Stortregn - Impermanence recenzja okładka review coverStortregn zaistnieli w mojej świadomości stosunkowo niedawno, bo za sprawą „Emptiness Fills The Void”, a że pozostawili po sobie naprawdę dobre wrażenie, z pewnym zainteresowaniem wypatrywałem następcy tamtego krążka. Po kilkudziesięciu sesjach z Impermanence mogę spokojnie stwierdzić, że Szwajcarzy nie zawiedli fanów. Wprawdzie ich styl to ciągle nie do końca moja bajka, aaale materiał jest na tyle zadziorny i sprawnie poskładany, że słuchało mi się go całkiem przyjemnie. Co nie znaczy, że zostanie ze mną na zawsze.

Jako że autorzy Impermanence nie mogli się dotąd poszczycić solidną promocją, wypada wspomnieć, z czym my tu w ogóle mamy do czynienia. Zespół dużo zawdzięcza blackującemu i bardzo melodyjnemu death metalowi ze Szwecji (Dissection, Sacramentum, Unanimated…), ale żeby nie było zbyt archaicznie i odtwórczo, doprawia muzykę znacznie większą dawką techniki i paroma progresywnymi rozwiązaniami podpatrzonymi u Obscura, Beyond Creation czy u połowy katalogu The Artisan Era. Również realizacja płyty to klasyczne idee (ostre gitary, skompresowane gary) dostosowane do współczesnych warunków i wzbogacone o więcej przestrzeni. Stortregn lubią rozbudowane (bywa, że ponad realną potrzebę) struktury z wieloma zmianami klimatu, długimi solówkami i akustycznymi wstawkami, jednak rdzeń ich grania to piłujące tremolem gitary i gęsto bite blasty. Proporcje między agresywnym napieprzaniem a nastrojową lajtowizną Szwajcarzy dobrali tak, żeby materiał nie był przesłodzony ani mdły, co się chwali, bo w tym gatunku łatwo o banały redukujące muzykę do wesołych przytupów.

Jedyny istotny problem, jaki mam z muzyką Stortregn, dotyczy wspomnianych już blackowych wpływów. Momentami jest tego trochę za dużo i wówczas tracę uwagę, zwłaszcza kiedy wokalista wrzeszczy i wrzeeeszczy, a melodie robią się zbyt melancholijne. Gdyby to podać w surowszej wersji, to może całość byłaby bardziej posępna i lekkostrawna zarazem. Osobną kwestią jest to, że niekoniecznie jestem w grupie docelowej Impermanence. Co innego Steffen Kummerer z Thulcandra, który od dawna chce nagrać coś takiego, ale mu nie wychodzi…


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.stortregn.com

Udostępnij:

23 grudnia 2019

Omophagia – 646965 [2019]

Omophagia - 646965 recenzja okładka review coverCzy trzeci album Omophagia będzie dla zespołu tym przełomowym? Ha! Śmiem w to wątpić, choć trzeba jasno i uczciwie przyznać, że Szwajcarzy między kolejnymi materiałami robią odczuwalne postępy, przy czym chodzi raczej o ewolucję stylu aniżeli jakąkolwiek rewolucję w jego obrębie. Niech więc zatem nikogo nie zwiedzie nowoczesna czy tam technologiczna otoczka 646965, bo to wciąż death metal łączącym w sobie wpływy klasyków i paru bardziej współczesnych przedstawicieli gatunku.

Muzycy Omophagia kurczowo trzymają się swoich dotychczasowych źródeł zrzynki/zapożyczeń, co jednak nie znaczy, że niczego nie ruszają w proporcjach. Na nowej płycie wahadło inspiracji mocniej wychyliło się w kierunku bardzo szybkich i technicznych dopierdalaczy w typie Dying Fetus, Cytotoxin czy Origin, co przy masywniejszym niż ostatnio brzmieniu zaowocowało całkiem intensywną ścianą dźwięku. Na swoje (i nasze) szczęście Szwajcarzy dopilnowali, żeby utwory nie zlewały się z sobą – mają stosunkowo przejrzyste struktury i prawie wszystkie posiadają jakieś charakterystyczne elementy, dzięki którym łatwiej je sobie później przywołać. Innymi słowy – nie trzeba wielu przesłuchań, by się w całości jako tako orientować. Dość powiedzieć, że w warunkach koncertowych, przy raczej przeciętnej czytelności, byłem w stanie wyłapać, który numer aktualnie grają.

O braku drastycznych zmian w muzyce już wspomniałem, dlatego teraz poświęcę chwilę umiejętnościom grającej czwórki, bo w ciągu trzech lat nabrali doświadczenia, pewności siebie i wyraźnie się rozwinęli. Nic więc dziwnego, że 646965 jest krążkiem szybszym, bardziej technicznym i urozmaiconym niż „In The Name Of Chaos”. Tylko solówki pozostały na tym samym poziomie (i ponownie większość na kilometr zalatuje Vital Remains), ale skoro już wcześniej były zajebiste, to na takie stanie w miejscu można przymknąć oko. Wydaje mi się ponadto, że Szwajcarzy dużo czasu poświęcili stronie rytmicznej materiału – w utworach (choćby „Radicalized” czy „Mortal Dissociation”) roi się bowiem od partii z rwanym tempem, gwałtownych cięć i nagłych przyspieszeń.

Reasumując, względem poprzedniej płyty muzycy Omophagia wykonali na 646965 krok do przodu i chyba w najwłaściwszym dla siebie kierunku. Słychać, że radzą sobie coraz lepiej, choć nie należy oczekiwać, że któryś z kolei ich materiał wstrząśnie death metalową sceną – to się nigdy nie stanie. Jak na drugoligowca, Szwajcarzy pozostawiają po sobie całkiem dobre wrażenie, czego nie mogę napisać o formie wydania 646965 — jedynie digipak — o której sam zespół dowiedział się dopiero, gdy płyta była już na rynku.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.omophagia.ch

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 stycznia 2019

Requiem – Global Resistance Rising [2018]

Requiem - Global Resistance Rising recenzja reviewPrzyszło nam cholernie długo czekać na szósty album Requiem, ale wytrwałość się opłaciła, bo Szwajcarzy nagrodzili swych fanów znakomitym death metalowym ochłapem, który można nawet rozpatrywać w kategoriach najlepszego w ich historii, choć to akurat najmniej ważne. Istotne jest natomiast to, że Requiem nie wymiękają, a tym samym nie zawodzą. Od „Within Darkened Disorder” upłynęło aż siedem lat, w międzyczasie zespół rozrósł się do kwintetu (o nowego gitarzystę i wokalistę), jednak w ogóle nie wpłynęło to na podejście do grania i ogólny kształt Global Resistance Rising. Requiem w zasadzie od debiutu trzymają się prostej — i sprawdzonej, jak się okazało — formuły: tremolo, blast i do przodu. Bez wielkich komplikacji, bez udziwnień, bez ozdobników, no i bez wytchnienia. Bezpośrednia i zajebiście chwytliwa jazda od początku do końca, która w ich wykonaniu zawsze trafia do mnie z taką samą łatwością. Tu naprawdę nie trzeba rozkładać muzyki na czynniki pierwsze czy gmerać w poszukiwaniu drugiego dna, żeby załapać, o co chłopakom chodzi. Global Resistance Rising to kopiący w dupę szybki death metal, którego nie powstydziliby się weterani z Malevolent Creation w latach 2000–2004. No, może Szwajcarzy grają trochę brutalniej i nie przywiązują szczególnej wagi do popisów solowych, niemniej jednak muzyka wywołuje bardzo podobne wrażenia. Liczy się konkretny wygar, co zresztą Szwajcarzy sprytnie podkreślili dwoma niespełna półtoraminutowymi strzałami. Pozytywny obraz Global Resistance Rising dopełnia odpowiednio ciężkie brzmienie i czytelna, choć nie krystalicznie czysta produkcja. Jeśli o mnie chodzi, takie płyty mogą się ukazywać codziennie.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RequiemSwitzerlandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

12 października 2018

Samael – Ceremony Of Opposites [1994]

Samael - Ceremony Of Opposites recenzja okładka review coverSamael skończył się na „Blood Ritual”. To prawda, ale na Ceremony Of Opposites narodził się na nowo – bardziej zadziorny i charakterystyczny, a tak po prawdzie to lepszy pod każdym względem. Samael dojrzał i rozwinął się, a tym samym dał pretekst co bardziej krewkim fanom, by oskarżyć go o skomercjalizowanie się. Owszem, Ceremony Of Opposites był jednym z bestsellerów swoich czasów, ale cała otoczka płyty — prowokacyjna okładka i bezpośrednie teksty (najjaskrawszy przykład mamy w genialnym „To Our Martyrs”: „I spit at your god’s face / I piss on the cross / I vomit on the holy bible / I shit on the blessed whore and her bastard son”) — są bardziej diabelskie aniżeli kiedykolwiek wcześniej i zdecydowanie mocniej walą w twarz. Zaś co do muzyki – już od pierwszych taktów „Black Trip” słychać postęp kompozytorsko-wykonawczo-brzmieniowy. Szwajcarzy zrobili pewny i logiczny krok naprzód, za punkt wyjścia biorąc chyba „With The Gleam Of The Torches” z „Blood Ritual”, bo właśnie tamten kawałek odznaczał się sporą dynamiką i zdradzał pewne progresywne zapędy zespołu. Na Ceremony Of Opposites Samael rozwija twórczo (i w dodatku w szybszych tempach) najlepsze pomysły z poprzednika oraz wprowadza mnóstwo innowacji – jak choćby bardzo rozbudowane partie klawiszy czy donioślejszy udział basu. W przeciwieństwie do wcześniejszych materiałów tu każdy numer ma swoje indywidualne wyróżniki i nie sposób pomylić go z innymi, a przy okazji odznacza się nieprzeciętną chwytliwością. Oczywiście największa w tym zasługa riffów, które (wreszcie) nabrały należytej wyrazistości dzięki bardzo zgrabnemu połączeniu prymitywnej agresji z zapadającą w pamięć linią melodyczną. Nie bez znaczenia jest także zajebista motoryka nowych kompozycji (zwłaszcza „Flagellation”), która sprawia, że trząchanie banią w rytm muzyki włącza się u słuchacza automatycznie, bez udziału świadomości. W rezultacie powstał zestaw murowanych koncertowych hitów, spośród których prawie każdy (a nie tylko „Baphomet’s Throne”) można wskazać jako ten najlepszy. Prawie, bo numer tytułowy nieco odstaje pod względem chwytliwości, ale nadrabia to gęstszym klimatem. Pozostała dziewiątka zamiata aż miło, nie dając najmniejszych powodów do narzekań. Kolejny wielki plus Ceremony Of Opposites wpływający na przystępność płyty to wokale – bardziej jadowite, a jednocześnie czytelne i pełne majestatu. Właśnie od tego momentu można mówić o Vorphalacku jako wokaliście prawdziwie rozpoznawalnym. Jak wynika z powyższego tekstu, Ceremony Of Opposites to dla mnie album praktycznie bez wad. Nawet brzmienie by Waldemar Sorychta mile zaskakuje ostrością i ciężarem. Przy okazji „Passage” deaf jebnął krótki konkret „Samael at its best”, o Ceremony Of Opposites mogę napisać to samo.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

15 czerwca 2018

Omophagia – In The Name Of Chaos [2016]

Omophagia - In The Name Of Chaos recenzja okładka review coverPierwsza dekada działalności Omophagia to okres pozbawiony znaczących sukcesów. Wystarczy tylko wspomnieć o wydanym własnym sumptem debiucie, z którym mało kto miał faktycznie do czynienia. Szwajcarzy mogli co najwyżej uzbroić się w cierpliwość i nucić za Kazikiem, że „los się musi odmienić”… No i w końcu się odmienił – za sprawą Unique Leader, którzy postanowili dać zespołowi szansę i wypchnąć go na szersze wody. Czy ta inwestycja się zwróci, czas pokaże. Moim zdaniem warto się In The Name Of Chaos zainteresować – choćby dlatego, że płyta jest cholernie niewymagająca i słucha się jej nad wyraz lajtowo. Mamy tu bowiem do czynienia z przeglądem tego, co się aktualnie wyrabia w death metalu, a więc materiałem typu „wszystko w jednym”. Znajdziemy tu zatem zabarwione klasyczną Florydą riffy (Malevolent Creation, Cannibal Corpse, ect.), brutalne zawijasy (Dying Fetus, Hate Eternal), trochę mechanicznego napierdalania (Soreption, Arkaik), aktywnie pracujący bas (skoro już skorzystali z „ósemki”, to postarali się, żeby było go słychać) oraz całą masę wyjątkowo rozbudowanych solówek (Vital Remains się kłania, kuuurwaaa!). Płyta została nagrana w prywatnym studiu zespołu, natomiast do obróbki oddano ją braciom Wiesławskim, dzięki którym nabrała nowoczesnego szlifu – nowocześniejszego, aniżeli wynikałoby to z samej muzyki. Jak szybko można się przekonać, Omophagia nie ograniczają się do zrzynania z jednej konkretnej kapeli; raczej korzystają ze wszystkiego, co w jakikolwiek sposób pasuje im do utworów. Niekiedy na takim podejściu do komponowania muzyka traci na spójności i zdarza się, że coś zgrzytnie w jej strukturach, ale Szwajcarzy i tak wychodzą z tego obronną ręką, bo In The Name Of Chaos jako całość sprawia lepsze wrażenie niż poszczególne kawałki w oderwaniu od siebie. Pod tym względem Omophagia mają sporo wspólnego z Abysmal Dawn, którzy na podobnych wzorcach i z podobnym rezultatem uprawiają kolażowy death metal. Ponadto obie grupy łączy również to, że z tak odtwórczą muzyką nigdy nie przebiją się do pierwszej ligi; będą raczej rozpatrywani w kategorii solidnego supportu. Taka jest brutalna prawda, Omophagia wyżej dupy nie podskoczy — w czym im na pewno nie pomoże oklepany image i przeciętny wokalista — ale jest na tyle sprawna, że potrafi zapewnić słuchaczowi kilkadziesiąt minut rzetelnego łomotu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.omophagia.ch

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

19 maja 2018

Carnal Decay – You Owe You Pay [2017]

Carnal Decay - You Owe You Pay recenzja okładka review coverYou Owe You Pay to mój pierwszy kontakt z muzyką Carnal Decay i coś czuję, że nie ostatni. Szwajcarzy nie należą do najbardziej finezyjnych kapel pod słońcem, ale z brutalnym death metalem radzą sobie na tyle dobrze, że od czasu do czasu warto zarzucić ich materiał na słuchawki. Oryginalności w tym graniu tyle co nic, jednak ogólny poziom wykonawczy, produkcja i w końcu całkiem przyzwoite pod względem chwytliwości numery sprawiają, że zespołu nie można od tak olać. Dotyczy to zwłaszcza miłośników wybuchowego death metalu uprawianego w krajach Beneluxu. Wpływy Severe Torture, Emeth, Prostitute Disfigurement i przede wszystkim Aborted przewijają się przez cały czas trwania You Owe You Pay i właściwie nie dają o sobie zapomnieć. Podobieństwa riffów, rozwiązań rytmicznych czy wokali są zbyt oczywiste, żeby dały się zignorować, choć to oczywiście jeszcze nie ten poziom techniczny, co wymienione kapele. Mimo tych skojarzeń coś mi się wydaje, że Carnal Decay baaardzo by chcieli, by stawiano ich w jednym rzędzie z Dying Fetus. No cóż, w sejmie mamy takich, którzy w podręcznikach historii widzą siebie obok Piłsudskiego… Uczciwie trzeba przyznać, że Szwajcarzy są w ciut lepszej sytuacji, bo przynajmniej mają minimalny cień minimalnej szansy na osiągnięcie swego celu. Wracając do You Owe You Pay, płytki słucha się całkiem miło – jest brutalna, bezpośrednia i stosunkowo urozmaicona. Ponadto materiał sprawia wrażenie zmajstrowanego pod kątem koncertów – w paru miejscach pojawiają się chórki, riffy są bardzo czytelne (może to zasługa kobiecej ręki?), a zmiany tempa rozłożono tak, żeby każdy znalazł coś dla siebie. Najlepiej to słychać w „Not Worth A Bullet”, „No Sequel”, „Decimating The Living” i „Your Guts My Glory”, przy czym ten ostatni wybija się najlepszymi wokalami, bo właśnie w nim Julien Truchan z Benighted dorzucił trochę swoich bulgotów. Jedynym poważniejszym zgrzytem na You Owe You Pay są dla mnie teksty, a dokładnie nagromadzenie w nich faków, co zalatuje mi rebelianctwem na siłę, wiochą i gangsta rapem. Jeśli przymknąć oko na tą nie najwyższych lotów poezję, to mamy do czynienia z naprawdę przyzwoitym łomotem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/carnaldecayband/

podobne płyty:

Udostępnij:

5 listopada 2017

Samael – Hegemony [2017]

Samael - Hegemony recenzja okładka review coverDwa przypadki to dość skromny materiał, by na jego podstawie tworzyć jakąś prawidłowość, ale skoro oba bez naciągania faktów pasują mi do teorii, to niech i tak będzie. W przypadku Samael owa prawidłowość wygląda następująco: po dłuższych przerwach Szwajcarzy nagrywają albumy nie urywające dupy. Tak było z „Reign Of Light”, tak jest również z Hegemony. Wstyd to przyznać, ale od lat podchodzę do nowych płyt tego zespołu jak do produkcji pop – mianowicie interesuje mnie, czy są na nich jakieś fajne piosenki i czy jest ich dużo. Przy okazji tego krążka odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi – owszem, zaś na drugie – niespecjalnie. Tak na dobrą sprawę z pięćdziesięciominutowego — swoją drogą to już odrobinę za długo — materiału w pamięć najbardziej zapada „Helter Skelter”, co jest zresztą zrozumiałe – wszak McCartney i Lennon w pisaniu hitów nie mieli sobie równych, a akurat w tym kawałku ponoć dali podwaliny dla metalu. Natomiast spośród autorskich utworów Samael najciekawsze wydają mi się „Rite Of Renewal” i „Against All Enemies”, które wyróżniają się dobrą dynamiką i ponadprzeciętną chwytliwością. W pozostałych numerach nie brakuje udanych partii (ba, jest ich całkiem sporo!), jednak zwykle nie rozwijają się w coś większego – pozostają tylko ciekawym fragmentem w otoczeniu patentów po prostu średnich i mocno oklepanych. Ta wtórność Hegemony bywa kłopotliwa zwłaszcza kiedy jakiś fragment baaardzo przypomina inny, znany już z „Passage”, „Eternal” czy „Lux Mundi”. Nie wymagam — a nawet nie chcę — od Samael eksperymentów ani wymyślania swojego stylu na nowo, jednak pewne modyfikacje w jego obrębie czy choćby odrobina innowacji na pewno by nie zaszkodziły. Tymczasem Hegemony jawi mi się bardziej jako zestaw odgrzewanych — ale za to jako tako bezpiecznych — pomysłów nagranych dla świętego spokoju, niż całkowicie świeży materiał stworzony by zadziwić i podbić świat, co zresztą może sugerować tytuł krążka. A propos prezentowanych na albumie treści; niektóre utwory — a już szczególnie tytułowy i „Samael” — brzmią jak poważne manifesty, jakby zespół miał zamiar odegrać kluczową rolę w dziejach świata. Szkoda tylko, że teksty typu „Silniejsi niż kiedykolwiek wcześniej / Nasza moc jest coraz większa” czy „Jesteśmy przyszłością / Właśnie zaczynamy swe przedsięwzięcie” nijak się mają do muzyki, która ni cholery nie ma rewolucyjnego charakteru. Ponadto, jak mi się zdaje, nie ma nic specjalnie wzniosłego w „transferze” z fonograficznego giganta do wytwórni celującej w przeciętności przystępnej dla typowego Niemca. No chyba, że zrobili to w imię taktyki „jeden krok do tyłu, dwa do przodu”. Boję się tylko, że na te kroki do przodu Samaelowi może już zwyczajnie zabraknąć czasu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

3 maja 2015

Defaced – Forging The Sanctuary [2015]

Defaced - Forging The Sanctuary recenzja okładka review coverJak już pewnie zdążyliście (nie)zauważyć, Szwajcarzy nie narobili wielkiego szumu za sprawą debiutanckiego „On The Frontline”. Takie życie. Powiedzmy sobie jednak szczerze – niczego nadzwyczajnego tam nie było, ot w miarę solidna, choć nieco nieskładna, płyta bez specjalnych przebłysków. Z wydanym niedawno Forging The Sanctuary Defaced również nie zawojują podziemnego świata, ale akurat tego krążka żaden maniak tradycyjnie potraktowanego, bezlitosnego death metalu nie powinien przegapić. Z jednej strony jest to granie boleśnie wtórne, fanatycznie nieoryginalne i pozbawione jakichkolwiek innowacyjnych elementów, a z drugiej trudno odmówić mu autentyczności, a zespołowi sprawności w lepieniu cudzych patentów, odczuwalnego zaangażowania i radochy płynącej z dokonywania takiej masakry. Za Forging The Sanctuary przemawia wiele czynników, a najbardziej istotnym może okazać się fakt, że takiego konserwatywnego, radykalnego wręcz death metalowego napieprzania w ostatnich latach dostajemy w swe łapska coraz mniej. Nie chodzi tutaj o jakieś sentymentalne wycieczki — bo do klasycznych „Leprosy” czy „From Beyond” im daleko — co po prostu o ekstremalny wygrzew bez najmniejszego ciśnienia na choćby pozorowaną nowoczesność. Z racji pochodzenia kapeli i pierwszego wrażenia, jakie robi Forging The Sanctuary, Defaced najłatwiej porównać do Requiem, bo i brzmienie i podejście do notorycznego blastowania są u obu grup niemal identyczne. To główne skojarzenie można uzupełnić o nazwy takie jak Exmortem, Azarath, Purgatory czy nawet Vader – żaden fan tych zespołów nie powinien być rozczarowany zawartością opisywanego albumu. Ale to nie wszystko, z czym mamy tu do czynienia, bo koniecznie trzeba jeszcze zwrócić uwagę na pakiet najwyraźniejszych zapożyczeń: rozbudowane solówki w stylu Deicide (ze „The Stench Of Redemption”), blackowe wrzaski i pewne rytmiczne zagrywki żywcem zaciągnięte od Belphegora (w takim „Rapture Through Bondage” przysiągłbym, że słyszę Helmutha) oraz ociężałą miazgę znaną z płyt Bloodbath. Ta wyliczanka wpływów naturalnie nie wyczerpuje tematu, ale pozwala się dość dobrze zorientować w tym, co muzykom Defaced chodzi po głowach. Ponadto trzeba nadmienić, że w porównaniu z debiutem Forging The Sanctuary jest materiałem nie tylko szybszym i brutalniejszym, ale przede wszystkim znacznie dojrzalszym, lepiej przemyślanym, bardziej spójnym i mocniej trzymającym się kupy. Zresztą, już za samą rezygnację z irytujących szwedzko brzmiących melodyjek chłopaki zasłużyli na pochwałę. Jedynym poważniejszym mankamentem materiału, przynajmniej dla części odbiorców, może być jego objętość – prawie 50 minut, a to już sporo jak na taką intensywność. No, ale to nie problem, w końcu płytka jest skierowana raczej do zaprawionych słuchaczy.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.defaced.ch
Udostępnij:

26 października 2013

Coroner – Punishment For Decadence [1988]

Coroner - Punishment For Decadence recenzja reviewAż strach zabierać się za klasyków, żeby się nie okazało, że się zreaktywowali i mają ochotę nagrać nowy krążek. Po, dajmy na to, dwudziestu latach poza obiegiem. Nie inaczej jest w przypadku szwajcarskiego trio Coroner, które ostatniego długograja wydało dokładnie dwie dekady temu, a które od jakichś trzech lat ostro koncertuje i nie mówi „nie” ewentualnym nowym wydawnictwom. Jak to jednak mawiali starożytni rzymianie „pecunia non olet”, więc tłumaczyć więcej chyba nie trzeba. Nim jednak będę miał powód, by powkurwiać się sprawiedliwie na kolejny obrócony wniwecz wizerunek i kolejną rozmienioną na drobne legendą, pozwolę sobie ukraść nieco waszego czasu na coś, co przyczynkiem do tej legendy było. A mianowicie drugi album muzyków, zatytułowany Punishment for Decadence. Trzeba od razu przyznać, że — jak na zaledwie rok różnicy między wydawnictwami — album jest dość wyraźnie różny od debiutu. Nie całkowicie inny, ale pomylić się raczej nie można. Bardziej kompleksowe i wielowarstwowe kompozycje, odejście od speedowych temp, większy nacisk położony na wirtuozerię i czytelność nagrań – to główne, ale nie jedyne różnice w stosunku do „R.I.P.” Nie ma za to najmniejszych zmian w miodności (pozdrowienia dla pamiętających stare magazyny o grach komputerowych) albumu i ociekającej go wręcz zajebistości. Wprawdzie już debiut zdradzał znamiona progresywnych zapędów, ale dopiero na Punishment for Decadence słychać to wyraźnie. Nie sposób również nie doszukać się wpływów hard rocka, czego koronnym dowodem jest cover „Purple Haze”, przede wszystkim zaś mnóstwo, porozrzucanych po utworach, smaczków. Jak na klasyczną pozycję przystało, kilka utworów doczekało się statusu kultowych, w pełni zasłużenie oczywiście: „Masked Jackal”, „Skeleton on Your Shoulder”, „Absorbed”. Ja dorzuciłbym jeszcze od siebie „Shadow of a Lost Dream", bo jakość riffu nieodmiennie wbija mi uszy w czaszkę. Punishment for Decadence jest dowodem na ponadczasowość dobrej muzyki, która po ćwierćwieczu od premiery nie zrobiła się ani odrobinkę mniej porywająca i wspaniała. I za takie albumy właśnie kocham lata 80-te.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/coronerband/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 lutego 2013

Vuyvr – Eiskalt [2013]

Vuyvr - Eiskalt recenzja okładka review coverVuyvr to głupio nazwany blackowy zespół lub projekt paru kolesi z kilku zupełnie mi nieznanych szwajcarskich kapel (Knut, Elizabeth, Impure Wilhelmina – same sławy, czyż nie?) oraz kogoś z niestety już znanego mi Rorcal. Ta ostatnia nazwa wystarczyła, żebym nie chciał tknąć Eiskalt patykiem nawet w hutniczych rękawicach. Mimo wszystko odpaliłem ten album, wiedziony jakąś samobójczą ciekawością, jak koszmarnie gówniane to może być. Dzięki takiemu irracjonalnemu zachowaniu mam pierwsze w tym roku pozytywne zaskoczenie, bo Eiskalt skutecznie przykuwa do głośników przynajmniej na kilkadziesiąt przesłuchań i przez cały ten czas utrzymuje uwagę odbiorcy. Vuyvr grają ten swój black na nowoczesną modłę (ktoś to pewnie zaraz nazwie post-blackiem), co oznacza brak klawiszowych zmiękczeń, piszczących wokalistek i bombastycznej produkcji, w których to miejsce Szwajcarzy proponują piwniczny chłód, rozpaczliwe wrzaski, niezłe melodie, odrobinę transu i niemetalowych (sludge…) zapożyczeń. Słychać, że szczególnie odpowiada im wizja gatunku uskuteczniana przez Deathspell Omega i bardzo by chcieli zrobić coś podobnego. No i powiem wam, że są na dobrej drodze, choć nie dorównują Francuzom techniką (precyzja wykonawcza się kłania nazbyt często) ani poziomem fanatyzmu (choć takie „betrayers of the north must die” jest nawet zabawne). Na pewno przyda im się też korekta brzmienia na bardziej suche i kaleczące, bo obecne nie oddaje pełnej mocy w szybszych, chaotycznych fragmentach. Większość tego, co jest do poprawienia wymaga od nich tylko rzetelnej pracy na próbach, już nawet nie kasy, więc awans na wyższy poziom nie jest wcale dla Vuyvr czymś niemożliwym. Jak tylko się przyłożą, to niedługo może ktoś się zacznie chlastać przy ich muzyce.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vuyvr
Udostępnij:

2 października 2012

Samael – Lux Mundi [2011]

Samael - Lux Mundi recenzja okładka review coverCzy nie można było tak od razu?! Czy naprawdę potrzebowali kilku lat, żeby dotarło do nich, w czym są najlepsi? Niepojęte! Otwierający płytę „Luxferre” to fenomenalne uderzenie na miarę kapitalnych „Rain” i „Year Zero”, z tym że jest jeszcze bardziej dynamiczny i przebojowy. Porywa od pierwszych taktów, miażdży super chwytliwym refrenem i długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Rewelacja! Gdyby cały album był utrzymany na takim poziomie, to bez wahania okrzyknąłbym go najlepszym w historii zespołu, a poniżej wklepał mocne 10 i kategoryczny nakaz kupienia go za wszelką cenę. Tak dobrze jednak nie ma — choć i tak jest bardzo dobrze — i w większości pozostałych utworów Szwajcarzy korzystają z patentów, które sprawdziły się m.in. na „Reign Of Light” i „Solar Soul”. Sprawdziły się i tutaj, bo podniosłe, wolne i bardzo klimatyczne utwory w typie „For A Thousand Years”, „Mother Night”, „Pagan Trance” to przecież esencja ich stylu (a pisząc to mam na myśli oczywiście czwartą i piątą płytę) i znudzić się nimi nie sposób. Niewiele w nich naprawdę nowego, ale już wolę, jak grają przewidywalnie to, co latami dopracowali sobie do perfekcji, niż udają bogów ekstremy, którymi przecież nigdy nie byli. Powrót na właściwe tory nie jest jednak totalny, bo więzi z niesławnym „Above” podtrzymuje „The Truth Is Marching On” – blasty, ostre riffy i ogólna sieczka, ale w ciekawszym niż ostatnio wydaniu, bo z dobrymi partiami klawiszy, czytelnym dźwiękiem i sporą chwytliwością. Brutalizmy w takiej dawce są do zaakceptowania, choć mnie próby dopierdalania w wykonaniu tego zespołu zalatują jakimś kryzysem wieku średniego. Trochę z poprzednika ostało się także w formule brzmieniowej, bo chyba robiono je pod nieco szybszy materiał, stąd gitary nie są aż tak ciężkie jak na „Solar Soul”, ratują się natomiast czystością. Zatem na Lux Mundi nie ma nic, czego fan Samaela mógłby się przesadnie obawiać, jest za to zestaw kilku bardzo dobrych numerów z prawdziwą perłą w postaci „Luxferre”. Dla mnie w pełni się tym albumem zrehabilitowali i liczę, że już im więcej nie odbije.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 lutego 2012

Rorcal – Rorcal & Solar Flare [2011]

Rorcal - Rorcal & Solar Flare recenzja okładka review coverNa skali ocen 0 mamy opisane tylko jako „nie-muzyka”, a powinno być jeszcze „najprawdopodobniej ambient”. Wspominam o tym ze względu na pierwszą część tego chyba-splitu. O Solar Flare nie wiem absolutnie nic, poza tym, że określają to jako zespół – a czy to ma jakiś skład, historię, wcześniejsze dokonania i czy w ogóle stoją za tym ludzie – to już zagadka dla Rutkowskiego i jego speców. Działalność tego czegoś (Solar Flare, nie Rutkowskiego, hehe) uwieczniona na tym nieskładnym materiale polega na wydawaniu co jakiś czas… hmm, odgłosów za pomocą gitary albo basu oraz okazjonalnym mamrotaniu czegoś pod nosem (jeśli dobrze zrozumiałem koncept, są to mroczniaste wiersze tak wybitnie diabelskiego poety, że strach się bać). Takich, wybaczcie nadużycie, kawałków jest aż pięć, co więcej – ktoś, zapewne dla jaj, ponadawał im tytuły. Możecie mi wierzyć lub nie, ale więcej muzyki (i to bardziej różnorodnej!) stworzyłem klepiąc w klawiaturę podczas pisania tej recki. Kpina, ale ci, którym ZUS płaci grube renty za nieuleczalne zaburzenia gustu pewnie będą zachwyceni. Rorcal, w odróżnieniu od kolegów (?), zapodali tylko jeden wałek, ale za to aż 22-minutowy. Nic wielkiego, ba! nawet nic średniego, ale zawsze taki — w szczytowych momentach przeciętny — doom wypada dużo ciekawiej niż przypadkowe smyranie struny w wykonaniu poprzedników. Tylko co to za sztuka być lepszym od jakiegoś Solar Flare, skoro nawet mnie się niechcący udało, choć nie zrobiłem właściwie nic? No właśnie. Do tego mamy tu brzmienie prosto z piwnicy – i to nie są moje mroczne domysły, bo sami z dumą o tym wspominają. Można tą miernotę tłumaczyć sobie tajemniczym klimatem, czy ultra-podziemnością (nawet tą dosłowną), ale z tym nie do mnie ani innych ludzi, tylko do fanów Sunn O))).


ocena: 0/10, 3/10
demo
oficjalna strona: www.rorcal.com
Udostępnij:

17 lutego 2012

Yog – Half The Sky [2011]

Yog - Half The Sky recenzja okładka review coverJak na ponad dekadę grania, szwajcarski Yog nie może się poszczycić wieloma sukcesami. Eee… jakimikolwiek sukcesami. Opisywany krążek to dopiero ich drugi pełny album, o poprzednim — „Years Of Nowhere” z 2007 — w Polsce słyszały może ze trzy osoby, a i to pewnie przypadkiem, lewym uchem i przez ścianę. Half The Sky, o czym jestem przekonany, dużo większej popularności im nie przysporzy, choć akurat mogłoby być inaczej, bo to kawałek dobrze brzmiącego (ostro i ciężko) i z wyczuciem zagranego hałasu a’la rozmaite świry z Relapse. To skrajnie działająca na układ nerwowy mieszanka histerycznego hard core z nowoczesnym grindem i paroma technicznymi pojebaństwami, w której ciągle coś się dzieje. Notoryczne zmiany tempa, łamanie rytmów, męcząca schizofrenicznymi riffami gitara, dysonansowe rozjazdy, totalne wahania nastroju i wściekle drący mordę wokalista – tak to się mniej więcej prezentuje. The Dillinger Escape Plan, Converge, Botch, The End, Burnt By The Sun – jeśli nie odstraszają was te nazwy, to spokojnie możecie sięgnąć po Yog. Chłopaki tłuką i krzyczą pod wyraźnym wpływem wymienionych kapel i chociaż to jeeeszcze nie ten poziom, to ich muzyka w dawce zawartej na krążku (niecałe pół godziny) może się naprawdę podobać. Należy przy tym zaznaczyć, że Yog prezentują raczej radykalne oblicze takiego grania i wszelkie zmiękczenia (zaśpiewy czystym głosem, melodyjki, ambientowe plumkania, smutne klimaciki…) są im zdecydowanie obce. Agresywność tego materiału w dużym stopniu nakręca wokalista, który wrzeszczy jakby mu właśnie odmówili kredytu, ale robi to niestety dość jednowymiarowo. Trochę urozmaiceń — choćby jakiś głęboki bulgot w wolniejszych partiach — by nie zaszkodziło, a kawałkom z pewnością nie ubyłoby brutalności. A jak już to poprawią, to powinni pogłówkować nad wypracowaniem czegoś, dzięki czemu staną się w jakiś sposób rozpoznawalni. Na razie jest spoko, ale muszą się pilnować.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.yogrind.com

podobne płyty:

Udostępnij:

11 grudnia 2011

Make Me A Donut – Make Me A Donut [2011]

Make Me A Donut - Make Me A Donut recenzja reviewDeaf jakiś czas temu chwalił się rozmiarem swoich cojones, to i ja błysnę heroizmem w trosce o dobro ludzkości. Otóż przesłuchałem Make Me A Donut pełne dwa razy, bezpowrotnie marnując w ten przykry sposób nieco ponad pół godziny życia. Ja zmarnowałem, ale wy już nie musicie, albowiem spieszę z ważną informacją: Make Me A Donut to syf. Wydawca określa coś takiego mianem „party-core”. Jedno jest pewne – na imprezę z takim czymś w roli muzyki nigdy bym nie poszedł. Rzeczone „takie coś”, to po mojemu niestrawny miks techno (a w każdym razie gównianej elektroniki) z odrobinkę „podcore’owanym” nowoczesnym, melodyjnym szwedzkim death metalem i hip-hopem. Skoczne rytmy, plumkające klawisze, toporne (a przy tym niezbyt czytelne) riffy i irytujące gimnazjalną pretensjonalnością wokale – oto obraz niespójnej i nieatrakcyjnej muzyki Szwajcarów. Chyba im się tam za dobrze powodzi, skoro znajdują czas na nagrywanie takich niepotrzebnych nikomu bździn. Wydawać by się mogło, że przy takim poziomie syfiastości kolesie są niejako zmuszeni grać „tylko dla siebie”, ale… Jeśli znaleźli się tacy, którzy w „Illud Divinum Insanus” dostrzegli nowy wymiar ekstremy, to niewykluczone, że i na wątpliwej urody pitolenie Make Me A Donut ktoś się złapie. Kapelę przed jedynką w notce uratował jedynie fakt, że to nędzna epka.


ocena: -
demo
Udostępnij:

8 listopada 2011

Eskeype – Legacy Of Truth [2010]

Eskeype - Legacy Of Truth recenzja okładka review coverKolejny to już raz okazuje się, że mam większe niż demo cojones, albo — jak pewnie powie sam wywołany — mam więcej czasu. Jak by nie było, kolejną perełkę orientalnego grania recenzuję ja. Z tym wszakże, że — podobnie jak w tym starym dowcipie radzieckim — nie perełkę a „piątaka”, nie orientalnego a do bólu szwajcarskiego (powoli zaczyna być to synonim bezpłciowości) i nie grania, tylko w miarę strawnego hałasowania. Czy nie można wziąć przykładu z Coronera, Samaela (choć może Uciekający muzycy mogą być na nich za młodzi) bądź Punisha? Nie da się nagrać czegoś naprawdę dobrego, czegoś co pozostanie w głowie dłużej niż do wybrzmienia ostatniego dźwięku? Odnoszę bowiem wrażenie, że takiego Eskeype’a to teraz jest wszędzie pod dostatkiem, wystarczy na dwie Afryki i cztery Haiti. Nie orientuję się przesadnie w tym nowoczesnym bagienku, ale coś mi się zdaje, że nagrywa się teraz takiego „nowoczesnego” metalu w chuj i jeszcze odrobinę, a efekt jest taki, jak już wspomniałem – płyta się kończy, a człowiek nie jest w stanie przypomnieć sobie choćby jednego utworu. O Legacy Of Truth nie mogę powiedzieć dwóch rzeczy – że jest źle zagrane i wyprodukowane. Ale chyba nie chodzi o to, by jedynymi atutami płyty były nie najgorsze umiejętności grajków oraz dobra, solidna realizacja. Zacznę od końca i ujmę to tak – nie wyobrażam sobie, by w dobie dziecinnie łatwego dostępu do profesjonalnego studia nagraniowego, realizacja mogła być na innym, niż dobrym, poziomie. Co się zaś tyczy grania, to mam na myśli przede wszystkim wychwytywalną łatwość posługiwania się sprzętem. Nie przekłada się to niestety na większą niż przeciętną jakość samych kompozycji. Jak to się mówi – na nic babie cycki duże, kiedy habit ma na skórze. Dobrze grać to trzeba mieć co, przede wszystkim. A tak się jakoś składa, że grania jest tu umiarkowanie, ot, kilka solówek, parę ciekawszych riffów, trochę młócki i tyle. Mówiąc krótko jest melodyjnie, ze sporą dawką skandynawskiej szkoły gitarowej, czasami folkowo – taki nowoczesny galimatias, raczej lekko i łatwo. A szkoda, bo pewna część pomysłów jest naprawdę dobra, zaś umiejętności — co już wspomniałem — zachęcają do lepszego ich zagospodarowania. Oj, sorki, przypomniałem sobie o jeszcze jednym plusie – wokalista nauczył się grać na skrzypcach i wykorzystuje to kilkukrotnie, co nawet się sprawdza. Tym niemniej, wrażenia po lekturze tego dość długiego krążka mam mieszane. Niby poprawnie, niby można posłuchać, ale pytanie ciśnie się takie: dlaczego akurat właśnie Eskeype’a? Jest mnóstwo kapel, które potrafią nowoczesne granie zrobić lepiej. Tyle.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.eskeype.ch
Udostępnij: