Pokazywanie postów oznaczonych etykietą doom metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą doom metal. Pokaż wszystkie posty

2 maja 2023

Torchure – The Essence [1993]

Torchure - The Essence recenzja reviewPo tragicznym wypadku, w wyniku którego zginęli m.in. Andreas i Torsten Reissdorf, z Torchure odszedł również gitarzysta Tomas Hatt, który nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. W tej sytuacji istnienie zespołu zawisło na włosku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pozostali muzycy definitywnie zakończyli działalność, nikt by im też tego nie wypominał. Mimo to, po kilku miesiącach Martin Matzak i Stefan Pickbrenner zdecydowali się uhonorować braci i doprowadzić ich dzieło do końca.

Do odrodzonego zespołu zwerbowano braci (!) Staller na gitary, basistę o xwie Dr. Fressenius oraz… klawiszowca Patricka Felsnera, który w przeciwieństwie do kolegów z metalem nie miał dotąd nic wspólnego. W tym składzie Torchure rozwinęli styl z debiutu i śmiało pchnęli go w kierunku, o którym już wcześniej myślał Andreas Reissdorf (a czego przedsmak znajduje się na składaku „This Stuff's 2 Loud 4 U”): więcej klawiszy i więcej klimatu. W ten sposób powstała płyta mająca dużo wspólnego z „Beyond The Veil”, a jednocześnie zupełnie od niej inna. Co ciekawe i paradoksalne, „The Essence” jest materiałem jeszcze brutalniejszym od debiutu: szybszym, cięższym i bardziej agresywnym – już od pierwszych taktów „Invisible Truth” Torchure nie szczędzą blastów i naprawdę wgniatających riffów, których nie powstydziłby się Gorefest. Nawet wokal Martina brzmi mocniej – tak jakoś niechlujnie i dziko.

Ekstremalne wyziewy to tylko jedna strona „The Essence”, bo zespół równolegle rozwiną się w przeciwnym kierunku i wprowadził do swojego stylu także dużo wpływów doom czy surowego death/domm – kłaniają się szczególnie debiuty Paradise Lost i Tiamat. To właśnie w tych wolniejszych partiach — poza niekoniecznie udanymi instrumentalnymi przerywnikami — wyraźnie do głosu dochodzą klawisze, co jednak nie znaczy, że w jakimkolwiek stopniu łagodzą muzykę. Wręcz przeciwnie – czynią ją bardziej ponurą i przygnębiającą. To wrażenie potęguje bardzo szorstkie brzmienie albumu, tak różne od stosunkowo wypolerowanego „Beyond The Veil”.

Bardzo duże kontrasty w muzyce i jej nastroju sprawiają, że w dość rozbudowanych strukturach utworów czasem coś zgrzytnie, zwłaszcza kiedy między skrajnymi elementami brakuje płynnych przejść. Można to potraktować jako drobną wadę, można też uznać, że takie zabiegi podkreślają gwałtowny charakter „The Essence”. Dla mnie o wiele istotniejsze jest to, że Torchure trochę stracili na chwytliwości, a poszczególne kawałki nie są tak wyraziste jak na debiucie – i właśnie to przesądza o odrobinę niższej ocenie.

„The Essence” to nie tylko jedna z lepszych ekstremalnych płyt nagranych we wczesnych latach 90. za naszą zachodnią granicą, ale i pełnoprawny klasyk europejskiego metalu śmierci, który można śmiało stawiać obok „You'll Never See…” czy „Mindloss”. Poza tym to godne epitafium dla Torchure.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 kwietnia 2023

Perpetual Demise – Arctic [1996]

Perpetual Demise - Arctic recenzja reviewHolandia, jak na mały kraj, miała dysproporcjonalnie dużą ilość jakościowych grup. Posunąłbym się nawet dalej i zapytał, czy w ogóle istniała jakaś kiepska grupa z tego kraju, grająca Death Metal w latach ’90? Owszem, nie wszystkie wydawnictwa wyglądały zachęcająco, jak np. dzisiejszy protagonista, a nawet wręcz tego typu grafika nie kojarzyła się z ekstremalnym graniem, a już tym bardziej na dobrym poziomie. Aczkolwiek na szczęście re-edycja Vic Records ma już bardziej „normalną” i pasującą okładkę.

Swego czasu był też pewien odsetek zespołów, które potrafiły płynnie łączyć Doomowy klimat z kreatywnością. Perpetual Demise należy więc do kategorii grania niezbyt brutalnego, ale za to z polotem i pomysłem, podobnie jak robił to Afflicted czy Brutality, choć brzmieniowo bliżej im swych krajanów z Consolation czy Nembrionic.

Mamy zastosowane średnie tempa, a nawet i wolniejsze. Zapomnijcie o blastach. Gitarki lubią sobie dodać akustycznej kultury dla „arktycznego” efektu, a i trafia się też mała instrumentalna miniaturka. Gdzieniegdzie pojawi się również riff zahaczający o progresywność, ale zastosowane są głównie prostsze i przyjazne do zapamiętania motywy. Album zresztą bardzo szybko mija mimo 40 minut trwania, choć pod koniec zespół zaczyna za bardzo zjadać własny ogon i trochę się pomysły kończą, ale i tak trzeba przyznać, że utwory gładko przechodzą jeden za drugim w sposób płynny.

I powiem też, że stosunkowo często wracam do tego materiału niezmiennie od 10 lat i wciąż mi się on podoba. Dużą zasługę w tym miał wyjątkowo energiczny numer „The Tower”, który oczywiście polecam jako jeden z większych Death Metalowych hitów w ogóle. Nie jest to płyta może specjalnie efektowna, a raczej niszowa, ale ma swój przyciągający charakter, potrafiący zwrócić na siebie uwagę i który prawdopodobnie dobrze się sprawdzał na koncertach. To i też dlatego będzie wysoka nota na koniec.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

21 marca 2023

Coffins – The Other Side Of Blasphemy [2006]

Coffins - The Other Side Of Blasphemy recenzja reviewCzy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.

Drugi oficjalny długograj tej legendarnej, aczkolwiek z tego co widzę, bardzo niedocenianej kapeli, zdecydowanie bardziej cechował się grobowym echem starego Autopsy (tak z okresu „Mental Funeral”), niż wczesnego Celtic Frost, jak to bywało później. Utworów też jest mniej i trwają one średnio powyżej 6 minut.

Początki kapeli charakteryzował również brud, dużo więcej brudu i przester ustawiony na maksa, dając nam cudowne rzężenie gitar, jakby dławiły się własnymi rzygami. Czysty orgazm dla zmaltretowanej duszy. Poprzez taki odpowiednio zaaplikowany ciężar gatunkowy, mało wyszukane riffy nabierają dziewiczych rumieńców.

To nie znaczy, że wszystko jest le magnifique – od drugiego, tytułowego kawałka, tak do „Destiny to Suffering” włącznie, grupa ma nieco problem z zapodaniem jakiegoś konkretu, który by umiał wbić w ziemię, przez co musimy poczekać łącznie jakieś 21 minut, zanim pojawią się udane, wręcz wyśmienite „Countless Grave” i „Only Corpse”. Niestety, po nich płyta się kończy zmysłowym outrem. Na pocieszenie jest szeroko dostępna re-edycja, która zawiera pyszny bonus w postaci „In Bloody Sewage”, oraz jeden live na deser po obiadku.

Pomimo, iż czas spędzony przy słuchaniu muzyki można uznać za rozkoszny, to niemniej jednak pozostaje pewien niedosyt. Na szczęście Coffins z czasem dopracował swoją formułę i wykonał pozytywny progres przy następnych albumach, ale to jest już niestety osobny temat i na tym pozostaje mi zakończyć swoje niezwykle błyskotliwe impresje. Włączcie sobie odpowiednio głośno – podobno wysokie decybele czyszczą woskowinę w uszach.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/intothecoffin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

25 lutego 2023

Triptykon – Requiem (Live At Roadburn 2019) [2020]

Triptykon - Requiem (Live At Roadburn 2019) recenzja reviewNajwiększa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.

Żeby się nie rozpisywać za bardzo, album ten jest nagraniem koncertowym z wykonania w całości po raz pierwszy w historii tytułowego „Requiem”, od początku do końca tak jak to było w planach od 1987 r. Do tej pory znaliśmy tylko część 1 („Dies Irae”) i cz. 3 („Winter”), a teraz mieliśmy dostać cz. 2 („Grave Eternal”), która notabene trwa aż 32 minuty i stanowi danie główne.

Nie będę was przekonywał o jakości opisując, jak przerażająco jest to zgrane, co do mili-sekundy, co się docenia dopiero po kilkuset razach jak się przesłucha. Jest to bardzo dopracowane, bo nawet cisza i pauzy są traktowane jak dźwięk. Nie będę wam również ściemniał, że się zachwyciłem z miejsca. Jesteśmy społeczeństwem konsumpcyjnym i coraz bardziej podchodzimy nie tylko do sztuki, ale również do życia na zasadzie „zakuć, zdać, zapomnieć”, albo „zjeść, wysrać i wyszukać kolejne żarcie”. Jest bardzo dużo muzyki, przy której trzeba się zatrzymać, co rodzi dylemat, czy warto. Nie chcę być pretensjonalny i mówić, że ktoś jest osłem, bo nie rozumie „kunsztu i geniuszu”. Nie chcę też wchodzić w prywatę i mówić co sprawiło, że gdy Warrior nuci z panienką w sposób inwokacyjny zdanie „Wave after wave”, to zaczynam czuć przyjemny rodzaj chłodu w sercu.

Czy była to niekończąca się praca w firmie? Różne problemy osobiste i relacje? Gdzie słuchanie pod rząd „Grave Eternal” raz za razem już nawet nie było rytuałem, a wręcz terapeutyczne? Czy trzeba mieć depresję, aby wczuć się w klimat i pozwolić się wchłonąć dźwiękom? Mam taką teorię, że główny powód, dla którego „Cold Lake” Celtic Frost jest kijowy jest taki, że był to jedyny okres w życiu Tom’a Fischera, kiedy był on w pełni szczęśliwy. To zresztą widać w ówczesnych wywiadach. „Grave Eternal” jest dobrym podsumowaniem naszego mroźnego mistrza posępności i chciałoby się rzec, że mogłoby być doskonałym jego epitafium, ale mam nadzieję, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo i że coś jeszcze kiedyś dostaniemy. Może bardziej konwencjonalnego, aczkolwiek wątpię.

Złośliwie więc nie polecam, bo może nie jest to dobry pomysł, aby słuchać to mając ponure myśli i większość osób powinna sobie odpuścić dla własnego dobra, żeby przypadkiem nie stało się to soundtrackiem życia. Ocena nie jest oceną podobania się, bo to będzie budzić spory i kontrowersje, ale tego jak potrafi oddziaływać i wpłynąć, jeśli się trafi na odpowiedni moment i się otworzy na coś takiego. Unikać pod każdym pozorem!


ocena: 10/10
mutant
oficjalna strona: www.triptykon.net
Udostępnij:

1 lutego 2023

Static Abyss – Labyrinth Of Veins [2022]

Static Abyss - Labyrinth Of Veins recenzja reviewKolejny z wielu (zbyt wielu) projektów Reiferta, który na dobrą sprawę mógł równie dobrze nie powstawać. Już dużo chętniej chciałbym napisać coś o jego innym projekcie – Painted Doll, który zrobił z jakimś-tam komikiem, ale się nie da, bo to nie jest Metal tylko abstrakcyjny Indie Rock. Druga połowa Static Abyss to nieznany mi w ogóle Greg Wilkinson, który notabene dołączył do Autopsy, przez co cały projekt wydaje się być jeszcze bardziej absurdalnie zbędny.

Nie rozumiem dlaczego najlepsze utwory z tej sesji nie mogły po prostu wyjść w ramach nowego Autopsy (który też troszeczkę ssie), bo nie ukrywajmy, lepszy jeden dobry album, niż dwa przeciętniaki.

Ale niech mu będzie, dorzuciłem się na poczet jego emerytury i wziąłem kredyt w banku żeby kupić cedeka (w razie czego jak go nie spłacę, to mi bank zabierze). Niech ma, zasłużył sobie, bądź co bądź jest legendą. Album natomiast wynudził mnie niemiłosiernie, kompletnie nudne, mało ciekawe zagrywki, które brzmiałyby jak odcinanie kuponów od klasyków, gdyby nie to, że ten kupon to talon na balon.

Muzyka mogłaby nie istnieć wcale i nikt by tego nie żałował, jeśli by przyjąć, że ktoś by w ogóle zauważył. Jakieś faworyty mam, nie powiem – „Mandatory Cannibalism” i „Morgue Rat Fever” to są 2 tracki, które jak wspomniałem wcześniej, mogły pójść do macierzystej kapeli. Niestety więc, jest to kompletna strata czasu i jeden wielki niewypał. Jak już sprawdzać coś od Reiferta, to zdecydowanie lepiej dać szansę Siege of Power albo Violation Wound, bo tam chociaż jest jakiś pomysł na siebie i nawet graficznie się prezentują lepiej (nie mówiąc o książeczce). Tutaj jest kompletnie przewidywalny Doom/Death bez jakiegokolwiek polotu, czy czegoś zapadającego w pamięci. Klimatu też brak. Już wy byście stworzyli ciekawszą muzę, nawet jeśli nigdy nie trzymaliście gitary w ręku.

Omijać, chyba że macie niezdrową ciekawość, albo się naprawdę nudzicie. Ocenę zawyżyłem z litości.


ocena: 3/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/staticabyss/
Udostępnij:

30 grudnia 2022

Celestial Season – Mysterium I [2022]

Celestial Season - Mysterium I recenzja reviewPo udanym i ciepło przyjętym „The Secret Teachings” z 2020 r., którego tworzenie zajęło niemalże 9 lat, zespół chyba nabrał wiatru w żagle, bo nie dość, że szybciutko wydał kolejną odsłonę, o której zaraz będzie mowa, to jeszcze w tym samym roku powstał następny sequel, który już jest w sprzedaży z chwilą gdy to czytacie. Przy takim tempie wydawniczym jest ogromna obawa przed rozczarowaniem, a nie ma nic gorszego niż rozczarować się ukochaną grupą, która ma specjalne miejsce w sercu – taka zadra boli najbardziej.

Zastanawiałem się czy grupa pofatyguje się o jakąś zmianę. Mam wrażenie, że po bardzo grobowym i ciężkim poprzedniku, Celestial Season chyba słusznie stwierdził, że dla odmiany wypadałoby zrobić coś lżejszego, aby nie zamęczyć słuchacza. Nazwanie Mysterium I „wesołym” zakrawa o kpinę, ale w porównaniu z wcześniejszym arcydziełem, jest więcej oddechu i luzu. Album też jest nieco krótszy, bo tym razem tylko 7 tracków i 40 minut.

Otwierający płytę hicior „Black Water Mirrors” zaczyna się co prawda jako standardowy wolny walec, ale w trakcie trwania nabiera rumieńców i przechodzi w żwawsze rejony. Następny „The Golden Light of Late Day” jest delikatnym utworem, gdzie dźwięki zdają się obmywać twarz jak woda. „Sundown Transcends Us” stanowi ewenement, bo jest najbardziej energicznym numerem na płycie, pełnym życia, trochę nawet mógłbym porównać do stylu z „Orange”. Dalej już nieco schodzi powietrze z grupy i do końca jest już spokojniej, a czasem intymnie. Co ciekawe, słuchając czułem wewnętrzną ulgę, zamiast smutku jak poprzednio, nawet jeśli niektóre riffy wciąż potrafiły wyciągnąć mrok z siebie. Całościowo bym podsumował klimat jako dostojny, czasem podniosły i trzymający klasę.

Daleko mi do zachwytów, jakie miałem przy „The Secret Teachings”, ale nie każda płyta ma szansę stać się apogeum twórczości i jej ostatecznym podsumowaniem. Materiał jest skromniejszy i łatwiej przyswajalny (może za łatwo…), ale ma wystarczająco dużo odcieni i barw, aby nie zanudzić słuchacza.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

1 października 2022

Celestial Season – The Secret Teachings [2020]

Celestial Season - The Secret Teachings recenzja reviewA teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.

I gdy jak wiele innych zapomnianych legend wrócili, to wpierw się zastanawiałem, do jakiego gatunku będzie to powrót. I gdy singiel z 2011 r., zawierający ponownie nagrany „Decamerone” uspokoił wstępne obawy, to następnym etapem miał być pełny materiał. No i przyszło na to nieco poczekać, bo aż kolejne 9 lat. To i teraz pozostała ostatnia kwestia – czy było warto?

Album został wydany przez nieznaną mi wytwórnię Burning World Records i trochę się zastanawiałem, co to będzie. I choć opakowanie ubogie, to na szczęście zawartość jest jak najbardziej bogata. Żeby już dalej nie przedłużać, standardowo w swoim zwyczaju pocisnę z grubej rury, że jest to chyba najlepszy materiał zespołu.

Jeśli ktoś tak jak ja uwielbiał „Forever Scarlet Passion”, albo „Solar Lovers”, to (prawie) najnowszy album (grupa wydała ostatnio kolejną płytę w 2022) jest nie tylko kontynuacją tamtych wojaży sonicznych, ale również ich naturalnym rozwojem. Różnica jest jednak taka, że na The Secret Teachings nie ma wesołych/radośniejszych momentów. Wręcz przeciwnie, wiek chyba zrobił swoje, bo jest gorzko, ponuro i czasem boleśnie, choć zrobione z typową dla Celestial Season gracją i wdziękiem.

Nie brakuje również wiolonczeli, która ma również dużo do powiedzenia. Muzyka brzmi bardzo gorzko, tylko tak, jak może brzmieć gorycz wzbogacona o doświadczenie i wiek, tak szybko upływający i mijający. I choć grupa zawsze miała utwory rzędu 5 minut, tak tutaj zdarza się nierzadko sięgnąć od 6 do prawie 9 minut. Dla urozmaicenia mamy też kilka minutowych miniaturek, pełniących funkcję wprowadzenia do kolejnych części płyty.

I ponownie udało się zespołowi sięgnąć wyżyn, jeśli chodzi o połączenie ciężaru z ładunkiem emocjonalnym. Pojawia się piękny sequel do „Solar Child”, zwany jakże wymownie w kontekście do mroczniejszego klimatu, „Lunar Child”. Oprócz tego, zarówno „Long Forlorn Tears” jak i bardziej Death Metalowy „The Ourobouros” powinny zwrócić waszą uwagę. Tytuł najcięższego numeru jednak przypada na utrzymanego w mistycznym klimacie „Salt of the Earth”.

Do pełni szczęścia brakuje jeszcze upływu czasu, który by ostatecznie potwierdził, że mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju. Wierzę jednak, że za kilka lat będzie można śmiało mówić o dziele wartym pełnej dziesiątki. Zachowawczo jednak na dzień dzisiejszy dam prawie pełną ocenę.


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

3 sierpnia 2022

Coffins – Beyond The Circular Demise [2019]

Coffins - Beyond The Circular Demise recenzja reviewJak to się bardzo ładnie mawia: „Od pierwszych sekund wiadomo, że będzie zajebiście”.

Coffins po raz pierwszy zachwycił cały świat i zwrócił na siebie uwagę dopiero przy wydaniu swojej trzeciej płyty, zwanej „Buried Death” z 2008 r., która nota bene zasłużenie przeszła do kanonu klasyki nowoczesnego Death Metalu, niejako też wyprzedzając epokę tzw. Cavern Death Metalu, który jest obecnie tak bardzo popularny, a który polega na naśladowaniu filozofii Incantation.

I zważywszy na to, że najnowsze dzieło nie wnosi specjalnie nic nowego ani do gatunku, ani tym bardziej nie ma innowacji w stylu zespołu, to wydawać by się mogło, że entuzjazm i odbiór powinien być proporcjonalnie umiarkowany, ale nic podobnego. Moc ciągle jest z Japończykami.

Choć grupa powstała w 1996 r., to ma stosunkowo skromną ilość płyt, bo Beyond the Circular Demise to zaledwie piąty album formacji (aczkolwiek ich dyskografia ma pierdyliard splitów, tak jakby to był rasowy Grindcore). Starannie utrzymani w tradycji Doom/Death, łączą starą szkołę Celtic Frost z europejsko brzmiącym Death Metalem, będącym wypadkową Szwecji i Holandii, o wyjątkowo rozpruwającym flaki przesterze, którego by się nie powstydził sam stary, poczciwy Entombed. I choć wątpię, aby miało to jakieś większe znaczenie dla ludzi w XXI wieku, to w przypadku omawianego albumu nie ma aż tak bardzo punkowych śladów w muzyce (co generalnie często zdarza się różnej maści zespołom w Japonii) i można powiedzieć, że jest to 100% Metal.

Potwierdza się też tutaj nieco stara zasada, że nieważne co grasz, tylko jak to grasz. Coffins nie sili się ani na wirtuozerię, ani na szybkość, ale na potęgę płynącą z gitar. Od początku do końca płyta miażdży i uzależnia swoją atmosferą. Prezentowany Doom Metal wzbogacony jest szczyptą Groove, co też pewnie wpływa na pozytywny odbiór.

Solówki nie są może jakieś wybitne, riffy też nie wybijają się ponad przeciętność, ale tak jak to kopie proszę państwa, to mało kto potrafi. I dlatego też nie ma sensu dłużej gadać, po prostu najlepiej jest sobie zaaplikować dousznie w trybie natychmiastowym kilka razy pod rząd, dla pełnego efektu i kurażu.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/intothecoffin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 czerwca 2022

Dark Millennium – Acid River [2022]

Dark Millennium - Acid River recenzja okładka review coverDawno, dawno temu poznałem tą ekipę przy rekomendacjach z rateyourmusic.com, przez co ich nazwa dobrze się mi kojarzyła i gdy ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się re-edycje ich starych płyt, co się również zbiegło z reaktywacją grupy, to mogłem sobie przypomnieć o nich na nowo i tym razem porządnie, słuchając ich twórczości od deski do deski.

Zarówno „Midnight in the Void” z 2016 r. (wydany własnym nakładem i nie wiedzieć czemu nie wznowiony oficjalnie), jak i „Where Oceans Collide” z 2018 r. przeszły bez większego echa. Ja sam nie byłem jakoś specjalnie zauroczony tamtymi dokonaniami – wszak kontynuowały raz obraną ścieżkę, ale też nie miały większego polotu.

To i gdy w 2022 r. wyszło najnowsze dziecko formacji, zdziwiłem się lawiną pozytywnych recenzji w internecie. Początkowo myślałem, że może zwiększono budżet na marketing i promocję, ale kiedy tylko doszło do pierwszego odsłuchu, to od razu poczułem, że będę musiał o tym coś skrobnąć.

Gwoli ścisłości, Dark Millennium gra szeroko rozumiany Progresywny Metal, ale bardzo silnie osadzony w charakterystycznym, europejskim Doom/Death i to do tego stopnia, że błędnie myślę o nich jako o Holendrach, zamiast Niemcach. Nie jest to jednak Prog oparty o Jazz i technikalia, a bardziej o europejską muzykę klasyczną typu Beethoven, Mozart.

Acid River z miejsca intryguje formatem – 7 utworów po 7 minut każdy. Okładka ma tytuł płyty napisany do góry nogami, jakby autorzy chcieli, aby słuchacz odwrócił obrazek i odkrywał ukryty symbolizm. I przyznam, że nie wiem o co im chodziło, ale sama muzyka należy do kategorii z tych, które przyjemnie się rozkłada na czynniki pierwsze.

Jako, że recenzja jest już wystarczająco za długa, nie będę się specjalnie rozpisywał nad samymi trackami (mam nadzieję, że to docenicie). Zadowolcie się zamiast tego informacją, że poza szeroką gamą, różnorodnością i głębią utworów, tym co wywyższa ten album nad poprzednikami, jest jego kompaktowość – z płyty na płytę zespół skraca czas trwania swoich krążków, chętniej wyciągając potencjał ze swoich kompozycji, zamiast na siłę upychać jak najwięcej pomysłów. W połączeniu z autentycznym klimatem retro lat ’90 całość bardzo zgrabnie sobie płynie w odtwarzaczu.

Każdemu więc polecam podróż w samodzielne odkrywanie zawartości na własną rękę i jak najbardziej warto poświęcić trochę czasu nad studiowaniem tej muzyki. Inteligentne granie nie tylko dla koneserów.


ocena: 8/10
mutant
oficjalna strona: www.darkmillennium.de

inne płyty tego wykonawcy:



Udostępnij:

4 czerwca 2022

Tenebris – The Odious Progress [1994]

Tenebris - The Odious Progress recenzja reviewZ perspektywy czasu, łódzki Tenebris zaliczył niemały „wstrętny progres” (nawiązując do tytułu płyty). Od rasowego Death Metalu, po szeroko rozumianą muzykę Metalową z elementami, które innym kapelom nie mieszczą się w głowie. Od samego jednak początku słychać, że nie mamy tutaj do czynienia z „kolejną” grupą Death Metalową.

Muzyka ambitna generalnie kojarzy się ludziom z pretensjonalnym bombardowaniem słuchacza zagęszczeniem ciężkostrawnych pomysłów. Tenebris wyszedł z innego założenia i postawił na granie bez kompleksu wyższości, ale zamiast tego subtelnie plotoąc pozornie zagmatwane utwory, w oparciu o niezwykle mroczny klimat. Czyli taką muzykę, jaką tylko Polacy potrafią wysmażyć. Bo moi drodzy czytelnicy, aura tutaj jest naprawdę ciężka i gęsta, prosto z najgłębszych czeluści piekieł, mimo braku blastowania.

Posępnie nastrojone gitary kiepskiej marki grające pogrzebowe riffy tylko wzmagają poczucie dźwiękowej otchłani, w którą grupa wrzuca słuchacza i to bez większego wysiłku. Przez cały czas trwania płyty pojawiają się różnorakie efekty dźwiękowe (np. pioruny, dzwony kościelne), jak i keyboard, stanowiące uzupełnienie atmosfery tajemniczości albumu, nie inaczej jak to się miało w Nocturnusie.

Choć nie nazwałbym stylu tej płyty ani Symphonic, ani Gothic, ani Doom, ani też Prog, to takowe elementy się przewijają pod różnymi postaciami i nie zawsze są one oczywiste. Muzycznie to chciałoby się rzec, że mamy bardziej do czynienia z labiryntowymi dziwactwami, które robił Demilich, choć nie aż tak pokręconymi. Uważam jednak, że przypinanie jakiejkolwiek łatki Tenebrisowi ich deprecjonuje, gdyż mają swoje markowe brzmienie, którego nie da się pomylić z nikim innym.

Jako wizytówkę płyty muszę wymienić, poza otwierającym „In Searches”, takie gwiazdy jak „Quetzalcoatl”, „Ancient Clairvoyance”, lub mój ulubiony „Black Heart”, w którym notabene nagromadzone jest chyba najwięcej pomysłów. Jest też kilka instrumentali i, w przeciwieństwie do większości tego typu zapchajdziur u innych zespołów, stanowią one integralną część płyty, spinając ją w logiczną podróż dźwiękową.

Re-edycja która posiadam (z 2022 r., krakowskiego Defense Records) ma jeszcze jako bonus instrumentalne outro „My Dying Bride”, które nie wydaje mi się być coverem twórczości brytyjskiej legendy o tej samej nazwie (no chyba że bardzo luźnym [Nie tak znowu luźnym, to parodia „Sear Me” – przyp. demo]), zwłaszcza że jest zbyt odjechane gatunkowo, aby miało cokolwiek przypominać, co też chyba stanowi pewien przedsmak kierunku, w którym formacja planowała zmierzać w przyszłości.

Reasumując, dla mnie jest to podstawa podstaw, bez której tak naprawdę trudno mówić o byciu koneserem. Kto tego nie zna, niech się tym nie chwali wszem i wobec, a zamiast tego nadrabia braki.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 maja 2022

Crimson Relic – Purgatory’s Reign [1996]

Crimson Relic - Purgatory's Reign recenzja okładka review coverHistoria Crimson Relic jest specyficzna – po rozpadzie Divine Eve gitarzysta Xan Hammack stwierdził, że szkoda, aby praktycznie gotowy materiał na debiut pierwotnej kapeli przepadł, więc postanowił uwiecznić go, ale pod nową nazwą. Sam Crimson Relic chyba się rozpadł niewiele później po wydaniu swojej jedynej płyty i też nie wydaje mi się, aby było inne zamierzenie dla tego projektu, jako że całość została nagrana tylko przez dwie osoby – Hammacka i sesyjnego muzyka, Rhetta Davisa (Morgion, Gravehill).

Przez pierwsze moje odsłuchy myślałem sobie, że to tylko takie fajne Old Schoolowe granie podchodzące pod Celtic Frost. Zwłaszcza „Descent of the Blackshroud” brzmiało jak posępni Szwajcarzy, aż nawet myślałem, że to cover. Ale jak każdy wysokojakościowy Doom/Death, potrzeba było troszeczkę więcej czasu, aby w pełni docenić piękno istoty rzeczy.

Największą zaletą muzyczną, poza retro-stylem (nawet jak na tamte czasy), są melodie mające w sobie pewien pokład tzw. „bólu” i „refleksji”, jakże typowych dla tego podgatunku. Już otwierający kawałek „Thane of Torchless Night” jest doskonałą wizytówką tego, co nas czeka, wraz z jedną z lepszych solówek jakie słyszałem, choć zdecydowanie bardziej inspirowanych Rockiem, a i pojawia się również Punkowy riff.

Poza wymieninym wcześniej trackiem, podszedł mi równie mocno „The Lust Primeval” oraz „Velvet of the Godless”, oba godnie reprezentujące klimat muzyki. Hammack nie stara się specjalnie urozmaicać materiału i co jakiś czas przypomina słuchaczowi główny patent riffowy, co sprawia, że monotonia potrafi zapukać do drzwi. Ale jak już wspominałem na początku, przy intymniejszym poznaniu, płyta stała się jednym z moich bardziej ulubionych okazów w kolekcji. Zresztą, dawno temu jak usłyszałem ją po raz pierwszy, zachęciła mnie do głębszego sprawdzenia klimatów Doom/Death (jak np. Beyond Belief).

Album przeszedł oczywiście bez echa, gdyż w 1996 r. grupa, której było bliżej do Autopsy, niż do Cryptopsy (celowo zarymowałem), nie miała szans już na starcie. Nawet dzisiaj zresztą mam wrażenie, że nie każdy będzie chciał wgryźć się na dłużej niż kilka odsłuchów. Ja oczywiście uważam, że warto i to bardzo.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

18 marca 2022

Eximperitus – Šahrartu [2021]

Eximperitus - Šahrartu recenzja okładka review coverSwoim pierwszym albumem Eximperitus udowodnili wszem i wobec, że są ociupinkę pierdolnięci — czym zresztą zaskarbili sobie uznanie fanów — choć niestety większość odbiorców mocniej skupiła się na otoczce towarzyszącej temu projektowi aniżeli na samej muzyce. Poniekąd się temu nie dziwię – zarówno pomysł na nazwę, jak i tytuły utworów nie miały precedensu, więc skutecznie zwracały uwagę i przy okazji ostro ryły baniak. Muzyka na „Prajecyrujučy sinhuliarnaje wypramieńwańnie Daktryny Absaliutnaha j Usiopahłynaĺnaha Zła skroź šaścihrannuju pryzmu Sîn-Ahhi-Eriba na hipierpawierchniu zadyjakaĺnaha kaučęha zasnawaĺnikau kosmatęchničnaha ordęna palieakantakta, najstaražytnyja ipastasi dawosiewych cywilizacyj prywodziać u ruch ręzanansny transfarmatar časowapadobnaj biaskoncaści budučyni u ćwiardyniach absierwatoryi Nwn-Hu-Kek-Amo” nie była już aż tak oryginalna i rewolucyjna, ale mimo wszystko przynosiła z sobą dostatecznie dużą dawkę brutalności i popieprzonych zagrywek, żeby zostać zapamiętaną.

A Šahrartu? No cóż… drugi krążek Eximperitus tak na dobrą sprawę jest wszystkim, czym nie był debiut, a różnic między tymi płytami jest tak dużo, że nie wiadomo, od czego zacząć wyliczankę. Więc może od punktów wspólnych i tego, co od razu rzuca się w oczy? No to proszę – okładka ponownie jest świetna i ponownie podpisał się pod nią Pär Olofsson. Na tym podobieństwa się kończą. Tytuły – wciąż niezrozumiałe, ale tym razem zespołowi udało się je pozamykać w jednym słowie. Teksty/opisy treści – napisano w powszechnie zrozumiałym angielskim. Nie wiem, czy te dwa punkty to próba wyjścia ze swoją twórczością do ludzi, czy rezultat nacisków wytwórni – w każdym razie ktoś postawił na przystępność, choćby i pozorną. No i poprzednia formuła została chyba wyczerpana. Utwory – jest ich mniej, są za to znacznie dłuższe i wewnętrznie zróżnicowane, przy czym największy kolos, „Inqirad”, trwa 10 minut. No i w końcu produkcja – bogata, głęboka i na o wiele wyższym poziomie.

Materiał, jaki Eximperitus przygotowali na Šahrartu, robi ogromne wrażenie i jest świadectwem dużej odwagi zespołu. Panowie nie poszli na łatwiznę i nie powtórzyli się. Przy okazji debiutu zrobiono z Białorusinów, nieco na wyrost, techniczny death metal, teraz wypadałoby skorygować tę etykietę na death-doom, bo styl Eximperitus uległ całkowitemu przewartościowaniu. Muzyka jest zdecydowanie mniej techniczna, brutalna i wybuchowa, i choć takich fragmentów również nie brakuje, to są one w mniejszości. Na Šahrartu postawiono na ciężar, rozbudowane aranżacje z kapitalnie zaaranżowanymi wolnymi partiami, egzotycznie brzmiącymi melodiami, swobodnie falującym basem i spowijającą wszystko gęstą atmosferę. W miejsce chaosu i szaleństwa dostajemy uporządkowane, dostojne riffy i umiejętnie budowane napięcie, dzięki czemu każdy moment pierdolnięcia jest mocniej odczuwalny.

Šahrartu to wyjątkowo intrygujący, niejednoznaczny i wciągający materiał, któremu z przyjemnością poświęca się kolejne przesłuchania. Wchodzi łatwiej, niż by się to mogło wydawać — mimo iż dla niektórych będzie zbyt wymagający — i zostawia w pamięci wyraźny ślad. Najlepsze jest jednak to, że zupełnie nie wiadomo, czego można się spodziewać po Eximperitus w przyszłości.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Eximperituserqethhzebib%C5%A1iptugakkath%C5%A1ulweliarzaxu%C5%82um-224058597757626/
Udostępnij:

29 grudnia 2021

Abythic – Dominion Of The Wicked [2021]

Abythic - Dominion Of The Wicked recenzja okładka review coverPo dwóch udanych płytach utrzymanych w „okołoszwedzkim” stylu Abythic postanowili sprawdzić się w muzyce o wiele bardziej ambitnej, wymagającej i rozbudowanej, a przy okazji też tajemniczej i przesiąkniętej obskurną grobową atmosferą. W tym miejscu należałoby pogratulować zespołowi odwagi i chęci rozwoju, gdyby nie to, że — zupeeełnie przypadkiem — takie granie ma akurat spore wzięcie i daje +10 do kultu i poważania… Na Dominion Of The Wicked Niemcy popłynęli z nurtem, co do tego nie mam wątpliwości, ale wcale źle na tym nie wyszli, choć na zachwyty jest stanowczo za wcześnie.

Obstawiam w ciemno, że muzycy Abythic mocno zainspirowali się sukcesami (popularnością) Spectral Voice, Void Rot, Burial Invocation czy Krypts i dlatego uparli się, żeby w jakiś sposób nawiązać do stylu tych kapel – zwolnili obroty, wydłużyli utwory, urozmaicili struktury, zagęścili klimat i zadbali o odpowiednio ponury wokal. No i cóż, z boku to wszystko wygląda nawet cacy, jednak cała operacja najwyraźniej ich przerosła, bo na Dominion Of The Wicked nie tyle grają muzykę ambitną i wymagającą, co raczej sprawiającą wrażenie ambitnej i wymagającej. Materiał składa się z czterech nieskomplikowanych kawałków (dają w sumie 35 minut) utrzymanych w wolnych i średnich tempach (plus 20 sekund blastów w „At The Threshold Of Obscurity”), które rozwijają się baaardzo powoli i na dodatek w dość przewidywalnych kierunkach. Praktycznie każdy motyw na Dominion Of The Wicked — z wyjątkiem tych szybszych — musi zostać przemielony przez dobre kilka minut, żeby zespół wreszcie coś do niego dorzucił, ewentualnie przeszedł do następnego – i jego też przemielił. Z tego powodu o jakiejś wyjątkowej dramaturgii i zaskakujących czy finezyjnych rozwiązaniach należy zapomnieć. Plus tak oszczędnego podejścia do komponowania widzę w tym, że można bez wysiłku nadążyć za kolejnymi pomysłami Abythic.

Album jest naprawdę spoko, to trzeba Niemcom oddać, ale przez mnogość pomniejszych niedoróbek trudno się w nim bez pamięci zasłuchiwać. Największym problemem jest chyba zbytnia toporność niektórych fragmentów, co jest o tyle dziwne i niezrozumiałe, że na poprzednich płytach zespół wydawał się grać z większą swobodą. Czyżby przytłoczyły ich (wyimaginowane) wymogi nowego stylu? Ponadto zdarza się, że gitara solowa, zwłaszcza w „The Call”, szczypie w uszy jakimiś przypadkowymi dźwiękami, przez co część melodii brzmi nieco kulawo. I tu pojawia się pytanie – czy zespół zechce poprawić te detale na następnej płycie, czy też przerzuci się na granie czegoś innego?


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abythic
Udostępnij:

8 maja 2021

Asphyx – Necroceros [2021]

Asphyx - Necroceros recenzja okładka review coverHmm… może to i niespecjalnie true-oldskulowa postawa, ale jakoś nie wypatrywałem następcy „Incoming Death”. Przez ostatnie lata doszedłem bowiem do wniosku, że mam dostatecznie dużo starych krążków Asphyx, więc nowe wcale nie są mi potrzebne do szczęścia. Zwłaszcza że nie mam co liczyć na muzykę w stylu i na poziomie „The Rack”, „On The Wings Of Inferno” czy „Asphyx” – to se ne vrati. W związku z powyższym premiera Necroceros zupełnie nie podniosła mi ciśnienia, a sam album nabyłem z ociąganiem i w zasadzie tylko celem uzupełnienia kolekcji. Niech będzie pochwalone moje zblazowanie, bo z zaskoczenia dostałem najlepszy materiał Holendrów od momentu ich powrotu na scenę!

Dość długa przerwa między kolejnymi wydawnictwami — pogłębiona przez pandemię — paradoksalnie wyszła zespołowi na zdrowie. Asphyx mogli bez pośpiechu zająć się selekcją riffów i dopracowywaniem pomysłów w najmniejszych szczegółach – i to słychać w tych wyrazistych utworach. Mimo iż album trwa aż 50 minut, trudno tu wskazać na kawałki czy nawet fragmenty będące ewidentnymi zapychaczami. Na Necroceros każdy motyw wydaje się mieć uzasadnienie i być na swoim miejscu, a wszystkie jako całość dobrze zazębiają się ze sobą i nie raz przynoszą coś odświeżającego. Ma to związek z tym, że momentami w muzyce jest niewiele grania typowego dla Asphyx, a jego miejsce zajmują bezpośrednie odniesienia do Hail Of Bullets (czyżby to niewykorzystane pomysły Baayensa?) czy Bolt Thrower, co przejawia się głównie w odmiennym feelingu. Nie potrafię jednoznacznie ocenić, czy to dobrze czy źle, ale słucha się tego z przyjemnością. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z klasycznym dla Holendrów podziałem na numery szybkie, wolne i te w średnich tempach, przy czym tych ostatnich jest chyba najwięcej, są też melodyjne jak nigdy dotąd. Swoją drogą ta bezpośrednia chwytliwość rzuca się w uszy już od pierwszych taktów „The Sole Cure Is Death”, a najmocniej daje o sobie znać w rozbudowanym i może nawet progresywnym jak na Asphyx „Three Years Of Famine” (to o chińskich metodach walki z otyłością) oraz w krótkim, treściwym i dla odmiany głupawym „Botox Implosion”. Ponadto ciekawym przypadkiem jest tytułowy „Necroceros”, którego początek baaardzo kojarzy się z venomowskim „Warhead”.

Kolejna wyraźna zmiana zaszła w kwestii produkcji. Necroceros to pierwszy od wielu lat album Asphyx, którym nie zajmował się Dan Swanö. Miks i masteing powierzono Sebastianowi Levermannowi, czyli człowiekowi siedzącemu na co dzień w… niemieckim power metalu. Ryzyko się opłaciło, bo dźwięk nie jest tak skompresowany, jak na trzech wcześniejszych płytach, zyskał natomiast na klarowności. Ciężar pozostał raczej bez zmian, choć akurat van Drunen upiera się, że to ich najbardziej wgniatający materiał.

Nie byłem o tym przekonany, ale okazuje się, że Asphyx na stare lata (to już 30 od debiutu!) wcale nie wymięka i wciąż potrafi dać sporo radości. Fakt, nie zawsze w duchu klasycznych dokonań, ale ciągle na naprawdę wysokim poziomie.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

11 maja 2020

My Dying Bride – The Ghost Of Orion [2020]

My Dying Bride - The Ghost Of Orion recenzja okładka review coverDebiut My Dying Bride w barwach Nuclear Blast nie zapowiadał się zbyt optymistycznie – problemy rodzinne Aarona, sypiący się skład i ogólna niepewność, co dalej z zespołem. Oliwy do ognia dolały wypowiedzi wokalisty, który deklarował chęć uproszczenia muzyki, uczynienie jej bardziej komercyjną, czytelną i przystępną dla przeciętnego klienta nowego wydawcy. To naprawdę nie wyglądało dobrze, więc cholernie się cieszę, że The Ghost Of Orion nie jest materiałem tak mizernym, jak przypuszczałem. Marna to jednak pociecha wobec faktu, że i tak dostałem najsłabszy krążek, jaki Anglicy kiedykolwiek nagrali.

Początek płyty to trzy dość długie i strasznie schematyczne numery — o dziwo oparto na nich promocję The Ghost Of Orion — z których dość poważnie wieje nudą. We wszystkich przypadkach wygląda to tak, jakby już w połowie utworu zespołowi brakowało pomysłów na jego sensowne rozwinięcie, więc w imię grania dłużyzn – resztę na siłę wypełniono kolejnymi monotonnymi powtórzeniami. Artystycznie niczego to nie wnosi, ale już na liczniku robi się 8 minut zamiast 4. W dodatku całą trójkę dopchano partiami skrzypiec, które chyba w zamyśle mają być płaczliwe i rozdzierające, a w praktyce są jedynie irytujące. Może to kwestia mojej znieczulicy, a może robienia przez My Dying Bride smutnego klimatu na siłę.

Ponadto album ozdobiono — że pozwolę sobie tak zażartować — trzema raczej przypadkowymi kawałkami, które niczego specjalnego z sobą nie niosą, oczywiście poza kolejnymi zbędnymi minutami. „The Solace” wygląda mi na parodię Dead Can Dance z porozrzucanymi bez ładu i składu gitarami i niejaką Lindy Fay Hella zamiast Lisy Gerrard. Numer tytułowy sprowadzono do plumkania z ledwie słyszalnym szeptem w tle. Natomiast „Your Woven Shore” w przypływie wielkoduszności przez moment byłbym skłonny posądzić o inspiracje Preisnerem. Czy The Ghost Of Orion mógłby się bez tej trójki obyć? Jak najbardziej!

Pozostałe dwa, nota bene najdłuższe, utwory to jedyne na płycie, do których wracam z prawdziwą chęcią i zainteresowaniem, a tym samym jedyne, które mogę szczerze polecić. I choć oba rozkręcają się dość powoli, nadrabiają to później ciekawymi konstrukcjami, wyrazistymi riffami i dającą się odczuć porządną dramaturgią. W „The Long Black Land” mamy kapitalny break z wiolonczelą w tle, który klimatem i paroma dźwiękami bardzo przypomina mi spokojniejsze fragmenty „Light Of Day, Day Of Darkness” Green Carnation, więc ciarki na plecach pojawiają się z automatu. Szkoda tylko, że numer kończy się nagle – po prostu „ciach”, jakby My Dying Bride nie wiedzieli, co z nim dalej zrobić. „The Old Earth” to z kolei pokaz pięknego doomu z trafiającymi w punkt melodiami, mocną pracą basu i skromnym, ale robiącym doskonałą robotę przyspieszeniem od słów „Down on our knees". Anglicy ocierają się tu o klimat „Songs Of Darkness, Words Of Light”, więc jest bardzo cacy, i gdyby nie zbędne skrzypce w końcówce, byłoby super. Niestety, to wszystko, co zespół ma do zaoferowania na The Ghost Of Orion.

Realizacja płyty stoi na wysokim poziomie, czego zresztą oczekiwałbym po zespole związanym z takim molochem; brzmienie jest ciężkie (ponoć Andrew nagrywał nawet po 11 ścieżek gitar do jednego kawałka!), selektywne i dość głębokie, a produkcja sensownie zbalansowana. Także nowy perkman wypada solidnie, choć mógł zagrać dużo gęściej, bo zdecydowanie jest na to miejsce. Wielka szkoda, że od strony czysto muzycznej The Ghost Of Orion jest tak przeciętny, zaś sam zakup krążka jest czymś na kształt przykrego obowiązku. Może przy obecnej formie My Dying Bride powinni ograniczyć się tylko do wydawania epek?


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

23 marca 2020

Tiamat – The Astral Sleep [1991]

Tiamat - The Astral Sleep recenzja okładka review coverW rok po debiucie, w momencie największego rozkwitu szwedzkiego death metalu, Tiamat przypomniał o sobie krążkiem numer dwa; krążkiem, który zapewne niejednego fana wprawił w osłupienie, bo okazał się zupełnie niepodobny do czegokolwiek, co nagrano wcześniej. Na The Astral Sleep zespół dokonał niesamowitego przeskoku stylistycznego, a przy okazji również jakościowego – muzyka, którą stworzyli, wykracza poza ramy death czy doom i do dziś jest czymś absolutnie oryginalnym i niepodrabialnym. Dla mnie ten album to ścisłe „top 5” jeśli chodzi o klasyczny death metal (w uproszeniu) ze szwedzkiej ziemi, zaraz obok płyt Dismember czy Entombed.

Już na „Sumerian Cry” pojawiały się drobne elementy przełamujące surowy styl zespołu – były jedynie dodatkiem, ale ciekawym i odświeżającym. Na The Astral Sleep zespół przestał się w jakikolwiek sposób ograniczać i władował w muzykę wszystko, na co tylko miał ochotę, a w rezultacie stworzył materiał szalenie zróżnicowany – z mnóstwem zmian tempa, klimatu i aranżacyjnych miszmaszów, kiedy nieokiełznana dzikość przeplata się z romantycznym (?) zawodzeniem. Muzycy Tiamat zaproponowali całkiem sporo nowatorskich (albo przynajmniej niespotykanych na taką skalę) rozwiązań — akustyki, klawisze, ect. — które na tyle umiejętnie włączyli w struktury utworów, że trudno je sobie wyobrazić bez tych dodatków. Jakby odmienności było mało, zespół powierzył produkcję materiału Waldemarowi Sorychcie, który nadał dźwiękom Tiamat większej przestrzeni i czytelności, co akurat nie było domeną Skogsberga.

Tym, co chyba najbardziej mi imponuje na The Astral Sleep jest zajebiste zespolenie znanej z debiutu toporności (dotyczy to zwłaszcza perkusji – choć i tak miejcie na uwadze, że bębniarza wymieniono na bardziej ogarniętego) z całym mnóstwem wręcz finezyjnych zagrywek gitarowych, solówek i rozmaitych ornamentów. Czego jak czego, ale ambicji, odwagi i pomysłów zespołowi nie brakowało! Odnoszę wrażenie, że aranżacyjnych szaleństw byłoby więcej (mało tego – stopniem skomplikowania przypominających nawet Disharmonic Orchestra), gdyby tylko zaplecze techniczne im na to pozwalało. Niemniej jednak Szwedzi i tak do śmierci powinni być dumni z tego, co stworzyli, bo The Astral Sleep to nie tylko eksperymenty, ale przede wszystkim doskonałe urozmaicone riffy, bogata melodyka i najlepsze wokale (szczególnie te rozpaczliwe), jakie Johan kiedykolwiek nagrał. Aaa, no i jeszcze zestaw mocno zagnieżdżających się w pamięci hitów w typie „Sumerian Cry (Part III)” (najlepszy numer Tiamat ever!), „Ancient Entity” (w sumie też najlepszy…), „Lady Temptress” (…i ten też jest najlepszy, a co!), „Mountain Of Doom”, „On Golden Wings”, „Angels Far Beyond”, że ograniczę się tylko do tych kilku, przy których najbardziej robię pod siebie.

Jedyny problem, jaki widzę w The Astral Sleep wynika z tego, że jest to album kompletny – Szwedzi za jednym zamachem stworzyli nową jakość i jednoczenie wyczerpali temat. To dlatego później poszli w zupełnie niezrozumiałym dla mnie kierunku, i to dlatego staram się udawać, że do nagrań „Clouds” w ogóle nie doszło. Za to The Astral Sleep polecam gorąco, drugiej takiej płyty nie znajdziecie!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/tiamat

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2019

Phlebotomized – Deformation Of Humanity [2019]

Phlebotomized - Deformation Of Humanity recenzja reviewLegendarne kapele powracające po latach nie mają lekko. Rzeczywista presja fanów i chęć sprostania własnym wyobrażeniom na temat ich wymagań potrafią sprawić, że nawet największym twardzielom powinie się noga i nagrają całkowicie rozczarowującego gniota. Legendarne awangardowe kapele powracające po latach mają natomiast przejebane. W ich przypadku nigdy nie wiadomo, czy lepszą opcją jest wskoczenie na główkę do tej samej rzeki, czy jednak podjęcie ryzyka i próba zaproponowania czegoś zupełnie nowego – najzagorzalszym fanom i tak nie dogodzą.

Dodatkowy problem dotyczy tej całej „awangardy”. Wszak to, co naście lat temu było nowatorskie i zadziwiające, w momencie powrotu na scenę może być już tylko budzącą politowanie ciekawostką na poziomie „skansen i cepelia”. Boleśnie przekonali się o tym choćby muzycy Atheist i Cynic. A Holendrzy z Phlebotomized? Cóż, poradzili sobie zupełnie przyzwoicie, ale nie na tyle, żeby za dwa lata o Deformation Of Humanity pamiętał ktoś więcej niż tylko garstka fanów. Wprawdzie sam nie będę składał tu żadnej przysięgi wierności, że album będzie mi towarzyszył aż do śmierci, ale na pewno będę po niego sięgał znacznie częściej niż po „Skycontact”.

"Deformation Of Humanity" to niemalże esencja stylu Phlebotomized z początku działalności (z naciskiem na „Preach Eternal Gospels” i „Immense Intense Suspense”), mamy zatem do czynienia z surowo (choć profesjonalnie) brzmiącym death metalem z okazjonalnymi odjazdami w kierunku doom (praktycznie każde wejście skrzypiec kojarzy się z My Dying Bride z okresu „For Lies I Sire”) i progresji, czy raczej czegoś, co progresywnym graniem było 25-30 lat temu. Słychać, że za materiał odpowiadają ludzie ze sporym doświadczeniem (przy czym z oryginalnego składu ostał się jedynie gitarniak Tom Palms), bo od strony kompozytorskiej większość kawałków prezentuje się naprawdę okazale, umiejętności technicznych także nie można zespołowi odmówić, ale…

Głównodowodzącemu Phlebotomized w głowie zalęgło się jakieś tajemnicze coś — sentyment, nawyki, wyrachowanie… — przez co w paru momentach Deformation Of Humanity można skrzywić się z niesmakiem. Holendrzy dorzucili tu bowiem sporo (albo inaczej – za dużo) gatunkowych klisz i patentów, których od dawna się nie stosuje z jednego prostego powodu – są strasznie wyeksploatowane. Szczytem wszystkiego są partie klawiszy z ich archaicznym brzmieniem – gwarantuję, że czegoś takiego nie słyszeliście od baaardzo dawna. Z rzetelności recenzenckiej dodam, że w „Desideratum” zespół spróbował podejść do parapetu nieco nowocześniej, ale poległ kompletnie i urodził pokracznego potworka, którego elementy składowe w ogóle się nie zazębiają: dziecięcy monolog, dyskoteka, blasty – łotefak.

Na szczęście to jedyny taki niewypał; reszta materiału jest już znacznie bardziej spójna i trzyma dość wysoki poziom. Ja polecam zwłaszcza te rozbudowane utwory w typie „Chambre Ardente”, „Deformation Of Humanity” i „Descend To Deviance” oraz bardzo konkretny „Eyes On The Prize”, w którym nowy wokalmen prezentuje pełnię swoich możliwości. Właśnie w takich kawałkach Phlebotomized udowadniają, że wciąż potrafią stworzyć muzykę interesującą i charakterystyczną tylko dla siebie. A że nie ma w niej ani grama awangardy… Mnie to specjalnie nie zaskoczyło.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.phlebotomizedmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 kwietnia 2019

Asphyx – Asphyx [1994]

Asphyx - Asphyx recenzja okładka review coverZa sprawą „The Rack” i „Last One On Earth” Asphyx zapisali się złotymi zgłoskami w historii europejskiego death metalu, więc nic dziwnego, że z każdym kolejnym materiałem mieli już tylko pod górkę. W dodatku sami też sobie nie ułatwiali życia. Do nagrań trzeciego oficjalnego krążka Holendrzy przystąpili w drastycznie odmienionym składzie: van Drunena zgodnie z wcześniejszym planem zastąpił Ron van Pol, zaś ostatni z ojców założycieli Bob Bagchus stracił posadę na rzecz Sandera van Hoofa. Te personalne przetasowania musiały w jakiś sposób odbić się na muzyce i faktycznie – Asphyx dość znacznie różni się od poprzednich albumów, jednak nie na tyle, żeby można było mówić o całkowicie nowej jakości.

Podstawowa różnica dotyczy mocniejszego zaakcentowania elementów doom metalu – wolne i bardzo wolne tempa występują w większym nasyceniu, a towarzyszą im odpowiednio miażdżące riffy i gęsta, prawdziwie grobowa atmosfera gdzieniegdzie doprawiona chórami i klawiszami. To, co na wcześniejszych płytach było raczej dodatkiem i urozmaiceniem, na Asphyx stanowi poważny procent trwającego godzinę materiału. Dla zachowania równowagi i dynamiki Holendrzy zadbali również o sporo rytmicznych galopów, niekiedy nawet dość szybkich (nowy perkman świetnie się w nich spisuje) i tego pięknego piłowania tremolem znanego głównie z debiutu. Innymi słowy na Asphyx bardzo dobrze dobrano proporcje między doom a death, dzięki czemu krążek wydaje mi się ciekawszy od „Last One On Earth”, a już na pewno bardziej różnorodny.

Wystarczy rzucić uchem na początek płyty, kiedy piekielnie ociężały „Prelude Of The Unhonoured Funeral” przechodzi w dający kopa, wielowątkowy „Depths Of Eternity” – czuć moc! Jak dla mnie prawie wszystkie kompozycje są tutaj zmyślnie poskładane, zespół z wyczuciem posługuje się zmianami tempa, więc na nudę nie można narzekać. Ponadto w wielu fragmentach pojawiają się znajome riffy (choćby „’Til Death Do Us Apart” i „Initiation Into The Ossuary”) czy super charakterystyczne przeciągnięte solówki w typie „klasyczny Asphyx”, ale to nie wszystko, co Asphyx ma do zaoferowania słuchaczowi. Obok tych jakże rozpoznawalnych rozwiązań pojawiają się również i takie, które do zespołu niespecjalnie pasują (np. solo w „Thoughts Of An Atheist”) albo zbytnio odchodzą od wypracowanej formuły i nieco zaburzają odbiór całości. Mam tu na myśli zwłaszcza „Incarcerated Chimaeras”, przy którym moje pierwsze skojarzenia biegną w kierunku Benediction. Nie chodzi o to, że muzyka jest słaba — bo nie jest — tylko o pewne ubytki w sferze tożsamości.

Jest jeszcze kwestia wokalu. Ja akurat zaliczam się do tych, dla których Ron van Pol całkiem sprawnie wywiązał się z powierzonych obowiązków, jednak w życiu nie przyznam, że wyziewnością w jakikolwiek sposób dorównuje poprzednikowi, to nie ta liga. Jego głos bardziej przypomina Chrisa Reiferta, choć i tu należy zaznaczyć, że nie powiewa od niego aż taką patologią. Czy van Drunen zaśpiewałby tu lepiej? Przypuszczalnie tak, niemniej to tylko domysły. Pewne natomiast jest, że „trójka” odznacza się bardzo dobrym, super selektywnym i wgniatającym brzmieniem Stage One. Zajebiście mi się podoba to połączenie pracującej w niskich rejestrach gitary i mających dużo przestrzeni garów. Przy takim podejściu do produkcji słyszalny jest nawet bas, mimo iż cudów nie prezentuje.

Nie jest łatwo stworzyć doom-death’owy album. Ciekawy doom-death’owy album. A już zwłaszcza taki, który trwa godzinę. Asphyx podołali, choć jak czas pokazał – kultu z tego nie było i dalej nie ma.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

31 sierpnia 2018

My Dying Bride – The Angel And The Dark River [1995]

My Dying Bride - The Angel And The Dark River recenzja okładka review coverThe Angel And The Dark River = 10. Dla mnie jest to kwestia całkowicie oczywista, nie wymagająca żadnego tłumaczenia, absolutna – jebany dogmat. A jak to z wyznawcami dogmatów bywa – nie toleruję innych opinii. Zupełnie nie pojmuję, jak można mieć tu odmienne zdanie, tudzież potrzebować jakichś klaryfikacji. Przecież Anglicy podali swój geniusz na złotej (bo srebrna jest dla plebsu) tacy! Po ki grzyb coś tu na siłę dodawać? Zresztą słowa i tak nie są w stanie oddać w pełni majestatu tej płyty.

My Dying Bride zrobili tu odważny krok nie tylko do przodu, ale i odrobinę w bok, dzięki czemu The Angel And The Dark River zawiera w sobie niektóre cechy starszych materiałów (przesądzające o rozpoznawalności zespołu), a przy okazji proponuje wiele nowych rozwiązań. No i kładzie na łopatki oprawą i poziomem wykonania.

Jeśli chodzi o zmiany, najbardziej w uszy rzuca się radykalne złagodzenie muzyki przy jednoczesnym wzmocnieniu jej depresyjnego klimatu – nastrój smutku i rezygnacji emanuje tu z każdego dźwięku. W odstawkę poszły wszystkie patenty charakterystyczne dla death metalu, których na „Turn Loose The Swans” było jeszcze sporo – od szybkich temp, przez brutalne riffy po wściekłe growle. Teraz, jeśli Anglicy w ogóle się rozpędzają — jak w doskonałych „Your Shameful Heaven” i „A Sea To Suffer In” (solówka na skrzypcach to mistrzostwo świata!) — to najwyżej do (praaawie) średniego tempa. Mimo to miazga jest okrutna, bo The Angel And The Dark River brzmi znacznie potężniej i bardziej przestrzennie niż poprzednie krążki.

Dzięki wypasionej, w pełni profesjonalnej produkcji My Dying Bride mogli tu uwypuklić aranżacyjne smaczki i nawet najsubtelniejsze melodie, które w przypadku gorszego dźwięku po prostu by przepadły. Wystarczy wspomnieć tylko motyw grany tappingiem, który przewija się przez cały „The Cry Of Mankind” – nie ma to nic wspólnego z technicznym graniem, a jednak wyraźnie wzbogaca utwór i czyni go niesłychanie wciągającym. Takich ornamentów jest na płycie więcej i co najlepsze – nie są ograniczone tylko do gitar i perkusji (swoją drogą – mają tu najlepsze przejścia w doom metalu), bo fantastycznie spisał się również Martin Powell. Szczególną uwagę należy zwrócić na partie skrzypiec w wykonaniu tego dżentelmena – są rozbudowane i świetnie współgrają, w dodatku na równych prawach, z resztą instrumentów. Chwała My Dying Bride, że nie sprowadzili ich udziału wyłącznie do „robienia klimatu” gdzieś w tle, bo w przeciwnym razie The Angel And The Dark River wiele by stracił ze swojej wyjątkowości.

W tej pozbawionej brutalności formule doskonale odnalazł się także Aaron, choć mogło się wydawać, że wpasowanie się w tak spokojną muzykę będzie dla niego nie lada wyzwaniem. Nic z tych rzeczy – jego przejmujący, nieco monotonny głos i dołujące teksty tylko potęgują klimat albumu, dając kolejny pretekst do tego, żeby stanąć na parapecie i śmiało ruszyć przed siebie… Coś wspaniałego! My Dying Bride stworzyli wielkie, poruszające dzieło, które od ponad 20 lat należy do mojego ścisłego topu.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

24 kwietnia 2018

Asphyx – Last One On Earth [1992]

Asphyx - Last One On Earth recenzja reviewZdarzyło mi się już kiedyś wskazać paluchem najlepszy album w historii Asphyx, teraz słów kilka na temat płyty, którą wielu — jak zaraz udowodnię – niesłusznie — uważa za tą naj. Ale po kolei. Do nagrania Last One On Earth Holendrzy mieli przystąpić w skorygowanym składzie – nie udało się; później, już w trakcie sesji, kopa miał dostać van Drunen – nie dostał, bo spisał się na tyle dobrze, że postanowiono wykorzystać nagrane przez niego partie. To była słuszna decyzja, bo jego rozpaczliwe wokale są niewątpliwie ozdobą tego krążka. Wprawdzie wyziewnością ani dzikością nie dorównują tym z debiutu, jednak są na tyle mocne i patologiczne, że muszą się podobać. Równie dobrze prezentuje się brzmienie – stało potężniejsze, a także wyraźnie bliższe szwedzkiej szkole (choćby Grave), choć jak dla mnie brakuje mu wspaniałej syfiastości „The Rack”, mimo iż zespół ponownie skorzystał ze studia Harrow. Co do muzyki – na pierwszy rzut ucha wydaje się, że doszło tu do wielu zmian, a tak naprawdę jej rdzeń pozostał nienaruszony. Last One On Earth jest z całą pewnością lepiej przemyślany od poprzednika, bardziej dopracowany w szczegółach (o czym świadczą chociażby dość ambitne niuanse w drugich riffach „M.S. Bismarck” i „The Incarnation Of Lust”) i pewniej wykonany. Słychać, że zespół sprawniej opanował instrumenty, więc częściej pozwala sobie na szybkie partie, nie stroni także od komplikowania riffów ponad wcześniejsze standardy. Za chęć rozwoju należy Asphyx oczywiście gorąco pochwalić, problem w tym, że właściwie cały progres sprowadza się do kwestii technicznych, nie kompozycyjnych. Na Last One On Earth zespół nie proponuje niczego nowego i w głównej mierze skupia się na powielaniu wykorzystanych już wcześniej patentów i to w sposób ocierający się nieraz o autoplagiat. W konsekwencji tej zachowawczości Asphyx stworzyli materiał dość wtórny i niezaprzeczalnie schematyczny, choć całkiem przyjemny w odbiorze. Oprócz świeżości brakuje mi tu jeszcze przytłaczającego klimatu debiutu i jego nie do końca kontrolowanego szaleństwa w szybkich fragmentach, czyli rzeczy które już od „Vermin” mocno chwytały za serce i jaja. Last One On Earth, nie przeczę, może się podobać, ale ani przez moment nie zachwiał moim uwielbieniem dla „The Rack”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: