Pod koniec lat 80. XX wieku zdecydowana większość nowo powstających deathmetalowych kapel prześcigała się w generowaniu coraz to większych wyziewów – byle szybciej, byle głośniej, byle gęściej, no i możliwie diabelsko. Na przeciwnym, w dodatku baaardzo odległym biegunie byli natomiast kolesie z Winter, którzy doprowadzili doom/death (umownie – bo sami nie chcieli podpadać pod jakąkolwiek kategorię) do swoistego ekstremum. O ile jedyne demo zespołu było li tylko dość udanym trybutem dla Celtic Frost podanym w slo-mo, tak debiutancki Into Darkness już ostro namieszał na scenie, bo Amerykanie przesunęli granice tego, jak wolno można zagrać.
Album otwiera znakomity numer instrumentalny – potwornie ciężki i hipnotyzujący, z udręczonymi riffami, relatywnie urozmaiconą pracą perkusji i naprawdę chorą wibracją, która skutecznie ryje banię i zniechęca do wypatrywania jakiegokolwiek światełka w tunelu. Użycie klawiszy i paru studyjnych efektów sprawiło, że na tle pozostałych utworów „Oppression Freedom / Oppression” brzmi niemal awangardowo, choć formalnie ze wszystkich jest chyba najprostszy, a już na pewno najmniej w nim… muzyki. Zupełnie inne odczucia przynosi następny w kolejności „Servants Of The Warsmen”, który niemal w każdym aspekcie jednoznacznie nawiązuje do przytupów z „To Mega Therion”, tylko oczywiście w ostro spowolnionej wersji. Wiadomo, niezbyt toto oryginalne — nawet wokal Almana do złudzenia przypomina Fischera, jeśli akurat nie podchodzi pod Reiferta… — ale wprowadza odrobinę dynamiki, melodii, bardziej tradycyjnych struktur i przewidywalności.
Na Into Darkness Amerykanie mieszają te dwa podejścia/schematy i całkiem płynnie przechodzą od totalnych dołów i mielenia dwóch dźwięków przez minutę do klasycznej celticfrostowej łupanki w średnio-wolnych tempach (największe zrywy są w „Destiny” i tytułowym – i to one czynią z Winter zespół po części deathmetalowy), co nadaje całości niezbędnej różnorodności, nigdy jednak nie wychodzą poza ramy muzyki bardzo ciężkiej, prostej i wgniatającej. Pomimo iż w utworach długimi minutami w zasadzie niewiele (albo i nic…) się dzieje, zawartość albumu niesamowicie absorbuje uwagę i nie pozwala się od siebie oderwać; trzy kwadranse mijają niepostrzeżenie, zaś kolejne przesłuchania „robią się” same. Duża w tym zasługa zajebiście gęstego i przytłaczającego klimatu, który Winter utrzymują od pierwszych do ostatnich sekund materiału.
Strona techniczna Into Darkness po prostu spełnia swoje zadanie – choć jest pozbawiona jakichkolwiek wodotrysków, to w żaden sposób nie utrudnia odbioru muzyki. Całość brzmi naprawdę ciężko, naturalnie, selektywnie i ma odpowiednią głębię, dzięki czemu każdy dźwięk żyje własnym życiem. A potem umiera ze zmęczenia i starości – co najlepiej słychać, kiedy ma się słuchawki wciśnięte na głowę.
Winter stworzyli na debiucie nową jakość jeśli chodzi o doom/death (czy jak to chcecie nazwać), a przy okazji doszli do punktu, w którym określenie „muzyka rozrywkowa” traci swój sens. Na Into Darkness traci go, kurwa, bezapelacyjnie.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Winter.NY.official/
podobne płyty:
- SPECTRAL VOICE – Eroded Corridors Of Unbeing
Atrocity zaistnieli w oficjalnym obiegu dzięki wydanej dla Nuclear Blast siedmiocalówce „Blue Blood”, która na ówczesnej scenie dość mocno wyróżniała się za sprawą hmm… kontrowersyjnej okładki autorstwa wokalisty Krulla. Sama muzyka, nieco nieskoordynowany death-grind, nawet jak na swoje czasy nie była niczym wyjątkowym, mimo iż dawała nadzieje na rozwinięcie się w coś podobnego do Disharmonic Orchestra. Tak się jednak nie stało, gdyż Niemcy poszli w zupełnie innym, choć również ambitnym kierunku i – przynajmniej na przestrzeni dwóch płyt — dobrze na tym wyszli, bo takiego death metalu w Europie nie grał wówczas nikt.
Z cyklu „stare, ale niekoniecznie jare” odkurzam dla was jednego z pionierów Death Metalu, choć nie tak znany i nie do końca Death Metalowy. Fajnie jest od czasu do czasu popatrzeć jak ten gatunek ewoluował, jak zaczynał i w co mógł potencjalnie się zmienić, gdyby los potoczył się inaczej.
Wszystkich klasyków austriackiego death metalu można z powodzeniem policzyć na palcach jednej ręki, a i tak zostanie nam jeszcze jeden, żeby sobie chociażby w nosie podłubać. Z tego nielicznego grona Disharmonic Orchestra wystartowali bodaj jako pierwsi, również jako pierwsi nauczyli się grać – to istotne, bo dzięki temu ich rozwój przebiegał nader szybko, a kolejne pomysły wprawiały w osłupienie coraz bardziej skołowanych fanów. Okres demówkowy zespół zakończył splitem z Pungent Stench — przełomowe wydawnictwo dla ekstremalnej muzyki w Austrii, dzięki któremu obie nazwy zyskały dużą rozpoznawalność w Europie — oraz krótką epką „Successive Substitution”.
Cannibal Corpse to doskonały przykład tego, co znaczy znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Swoją przygodę z muzykowaniem zaczynali w — jak to sami określali: wsiowym — Buffalo przy samej granicy z Kanadą. Tam nagrali jedyne demo, które dzięki staraniom Barnesa trafiło do zielonego w temacie death metalu Metal Blade. Wytwórnia Briana Slagela zapewniła zespołowi sesję w rosnącym w siłę Morrisound ze Scottem Burnsem za konsoletą, a nagrania swoim udziałem wzbogacili znani już w podziemiu Glen Benton i Francis Howard. To wszystko — wsparte niezaprzeczalnym talentem i samozaparciem — sprawiło, że Kanibale bardzo szybko zdobyli mocną pozycję na amerykańskiej scenie.
Niektórzy pewnie nie zdają sobie z tego sprawy, ale właśnie tak wyglądał prawdziwy szwedzki death metal zanim (czytać: rok później) gatunek sprowadzono do „grania jak Entombed”. Tiamat, jako jedni z pionierów takiego grania, mogli mieć naprawdę duży wpływ na szereg nowych kapel, jednak drastycznymi zmianami stylu chyba tylko odstraszyli potencjalnych naśladowców i nie załapali się na kult. Przynajmniej na jakiś czas, bo obecnie łatwiej trafić na zespoły powołujące się na wpływy Szwedów niż to miało miejsce jeszcze dekadę czy dwie temu. Dlatego też z perspektywy czasu Sumerian Cry sprawia wrażenie krążka znacznie bardziej oryginalnego, znaczącego i nieskażonego ślepym naśladownictwem niż to było w momencie wydania. Choć i wówczas materiał prezentował się niczego sobie. Wprawdzie album nie powala brutalnością jak pierwsze nagrania Carnage czy wspomnianego Entombed, ale w żadnym wypadku nie można o nim napisać, że to muzyka dla lalusiów. Sumerian Cry to głównie żwawe tempa, proste (niekiedy wręcz pierwotne!) rytmy, nieźle pomyślane agresywne riffy i gardłowy wokal, tyle że priorytetem dla Tiamat wydaje się być górujący nad wszystkim iwoliczny klimat potęgowany przez zajebiście ciężkie (i zaskakująco przejrzyste) brzmienie Sunlight. Naturalnie tę specyficzną atmosferę najlepiej słychać, gdy zespół zwalnia i dorzuca do gitar odrobinę melodii (jak w „Where The Serpents Ever Dwell”), ale i te szybsze partie nie pozostawiają złudzeń, że chłopakom tylko piekielne opary w głowach, zresztą jak przystało na ekipę stylizowaną na Celtic Frost. A propos oparów, choć niekoniecznie z diabelskiego kotła… niezależnie od tempa Sumerian Cry leci sobie sprawnie w death metalowej manierze (z małymi urozmaiceniami w postaci akustyków), aż tu nagle w połowie „Evilized” znienacka wchodzi ni to jazzowa, ni to bluesowa wstawka z ksylofonem (to ten instrument podobny do ławki w parku) na pierwszym planie. Progresja, awangarda, dziwactwo – nazwijcie to według własnego uznania. Dla mnie to poziom pojebaństwa godny płyt Xysma. Dobrze, że po tym jednominutowym wybryku zespół wraca do normalnego nawalania i nie odpuszcza go do ostatnich dźwięków „The Sign Of The Pentagram”. Inna sprawa, że tak czysty death metal Tiamat porzucił ledwie chwilę później. Choć może to i dobrze, bo inaczej nie powstałby
Stare brytyjskie załogi z kręgu brutalnego grania dzielą się w zasadzie na dwie grupy – na te, które stały się wpływowe i odniosły stosunkowo duży sukces oraz te, które ledwie zaznaczyły swoją obecność w świadomości maniaków. Wśród wyjątków, znajdujących się gdzieś pośrodku, na szybko jestem w stanie wymienić tylko Cancer, Extreme Noise Terror i opisywany właśnie Benediction. Z wymienionej trójki bohaterowie tej recki mieli być może najwięcej szczęścia, bo po sformowaniu zespołu w 1989 dość szybko trafili pod skrzydła Nuclear Blast, stając się z miejsca jednym z ich najbardziej znaczących zespołów, a przy okazji nieźle wpisali się w ówczesny profil wytwórni – granie ciężkie, proste i ponure. Niemniej jednak już po trzech-czterech latach — czyli od momentu, kiedy pod death metalem grunt się zawalił — byli dla Niemców tylko kolejnym numerem w katalogu. Ale to temat na inną historię. Już przy pierwszym zetknięciu z Subconscious Terror, a bez zaglądania w teksty, można bez pudła zgadywać, że Brytyjczycy postawili tu na klimat nagrań. I wcale nie dlatego, że płyta brzmi hmmm… pierwotnie, tempa nie zabijają, a z obsługą instrumentów było u nich tak sobie. No, może nie tylko dlatego. W tych prostych jak konstrukcja cepa utworach (niektóre rozwiązania ocierają się o poziom punk rocka…) nie brakuje prawdziwie grobowych riffów, które są lekko przytłumionym tłem dla znakomitych wokali Barney’a. Wokalista Benediction nie musiał spinać dupska, by nadążyć za muzyką — co wymusił na nim później napierdol w Napalm Death — więc mógł sobie pozwolić na drobne urozmaicenia, zaś jego głos ma tutaj odpowiednią głębię i czas, żeby należycie wybrzmieć. Partie wokalne to bez wątpienia najjaśniejszy punkt Subconscious Terror, choć album ma jeszcze kilka plusów. Zespołowi należy się pochwała szczególnie za dobrze przemyślane zmiany tempa – niby to nic wielkiego, ale płynne przejście z wolnego w średnie albo krótka pauza tu i ówdzie fajnie zdynamizowały muzykę i — przy całej jej prostocie — uczyniły ją mniej przewidywalną. Najlepiej chyba to słychać w „Artefacted Irreligion” i „Experimental Stage”, które wraz z numerem tytułowym wskazałbym jako wizytówki Subconscious Terror. Wprawdzie żaden z nich nie dorównuje chwytliwością, rozmachem czy potęgą brzmienia hitom z „Realm Of Chaos” czy „War Master”, ale wstydu Benediction na pewno nie przynoszą. To dzięki takim przebłyskom materiał całkiem przyzwoicie przetrwał próbę czasu i potrafi cieszyć także dzisiaj.
Powstały w 1984 roku Thanatos szczyci się mianem pierwszej prawdziwie ekstremalnej załogi w Holandii – IPN ze swoimi teczkami i agentami chyba się w to nie mieszał, więc można przyjąć, że to kwestia obiektywna i nie podlegająca dyskusji. Jakby tego było mało, w niektórych kręgach zespół jest rozpatrywany również w kategorii kapeli prawdziwie kultowej – a to już, jak dla mnie, temat do polemiki. Oczywiście nie sposób odmówić Holendrom wkładu w rozwój tamtejszej sceny, jednak jej największy rozkwit miał miejsce już bez ich udziału. To raz. Druga sprawa, która podkopuje wspomnianą kultowość to fakt późnego wydania Emerging From The Netherworlds, który niejako przesunął zespół do drugiej fali brutalnego grania, stawiając go w jednym szeregu z kompletnymi nowicjuszami. Po trzecie w końcu – sama muzyka. Po oficjalnym wydawnictwie kapeli, która tak wcześnie zaczynała można by oczekiwać czegoś na wysokim poziomie (także pod względem produkcji), z charakterem i w dużym stopniu oryginalnego. Tymczasem Thanatos na debiucie proponuje agresywny thrash-death, jakiego wokół było wówczas pełno, w tym także sporo tego lepszego. Sepultura, Massacra, Cancer, Incubus a nawet nasz Dragon to tylko niektóre z nazw, które przychodzą do głowy w czasie słuchania Emerging From The Netherworlds – materiału, który spełnia praktycznie wszystkie wymogi gatunku, choć w żadnym elemencie tak naprawdę nie zachwyca i nie wybija się ponad średnią. Nie znaczy to jednak, że album nie sprawia pewnej przyjemności. Do mnie Thanatos najbardziej przemawia, gdy zapieprza w szybkich tempach (które, swoją drogą, ładnie uwydatniają warsztat perkusisty), korzystając z nieskomplikowanych acz chwytliwych riffów i fajnego thrash’owego feelingu, co dobrze słychać zwłaszcza w „Progressive Destructor”, „Outward Of The Inward”, „Bodily Dismemberment” czy „Omnicoitor”. W takich momentach — dodam, że będących w przewadze — łatwiej przymknąć oko na znikomą oryginalność Emerging From The Netherworlds i skupić się czymś pożytecznym – np. trząchaniem dynią. Wtedy też album brzmi najlepiej, bo wszelkie zwolnienia obnażają niedostatki produkcji – zwłaszcza bzyczący dźwięk gitar, które równie dobrze mogli nagrać w studiu Giełda w Poznaniu w 1989 roku. Ponadto zastanawiający jest dla mnie poziom niektórych solówek Erwina – vide kaleki początek „The Day Before Tomorrow” – albo to próby pójścia w awangardę albo, co bardziej prawdopodobne, techniczna nieporadność. Pomimo tych paru uwag uważam, że warto dać debiutowi Thanatos szansę. Wprawdzie to nie klasyk przez duże K, ale daje radę.
Płyt lepszych od Left Hand Path i zespołów bardziej konsekwentnych od Entombed w szwedzkim death metalu nie brakuje (pogróżki i ładunki wybuchowe możecie wysyłać na adres deafa – tylko nie żałujcie znaczków), ale próżno szukać wśród nich czegoś bardziej kultowego, kanonicznego, znaczącego i inspirującego. Fakt to niepodważalny, bo wpływem na tamtejszą scenę debiut Entombed ustępuje jedynie wczesnym dokonaniom Bathory. Jest i druga strona medalu, bo każdy kij ma dwa końce, a na dwoje babka wróżyła… Czy jakoś tak. Chodzi mi o to, że o ile w zepsutej Ameryce death metal szybko się rozgałęził w poszukiwaniu oryginalności (wszak trudno porównać np. Rottrevore do Cynic), tak w Szwecji przez (zbyt) długi czas prawie wszystko kręciło się wokół patentów wypracowanych przez Nicke Anderssona i spółkę w murach Sunlight, co zaowocowało wysypem totalnie wtórnych epigonów i w krótkim czasie doprowadziło do załamania gatunku. Zanim to jednak nastąpiło, Left Hand Path narobił na scenie olbrzymiego zamieszania, wytyczając nowe szlaki w brutalnym graniu. Nie umniejszając jakości materiału, nie można pominąć i tego, że zespół miał też odrobinę szczęścia – Nihilist/Entombed pojawili się we właściwym czasie i miejscu. Natomiast już zasługą ciężkiej pracy jest to, że potrafili tą szansę wykorzystać. Duża w tym zasługa nieprzeciętnego talentu spiritus movens tej ekipy – Nicke Anderssona, którego umiejętności czysto techniczne, pomysłowość i łeb do fajnych aranżacji wywindowały Entombed wysoko ponad konkurencję, która dopiero uczyła się podstaw obsługi swoich instrumentów. Z takim liderem zespół mógł sobie pozwolić na wyjście ponad najbardziej typowe schematy, co przełożyło się na przynajmniej kilka fantastycznych utworów. Dla mnie numerem jeden jest świetnie skomponowany kawałek tytułowy, który rozpoczyna się ciężkim jebnięciem z grubej rury, by w drugiej części zmiażdżyć klimatem, solówką i wciągającą melodią – coś wspaniałego! Często spotykam się z opinią, jakoby to był najlepszy numer, jaki Szwedzi kiedykolwiek stworzyli; a ja, cóż, mogę tylko przytaknąć. Bardzo dobre — choć już nie tak mocne — wrażenie robią ponadto „Drowned”, „But Life Goes On”, „Premature Autopsy”, „Morbid Devourment”, „Bitter Loss” czy „Supposed To Rot” – każdy z nich zawiera jakiś haczyk — wyjątkowo tnące riffy, nietypowe zmiany tempa, chwytliwe teksty, ect. — który momentalnie przykuwa uwagę. Niestety nie wszystkie utwory trafiają do mnie z taką łatwością, jak te wymienione, bo po dokładniejszym wsłuchaniu się w Left Hand Path można wyczuć między nimi pewne różnice w poziomie – oczywiście na korzyść tych nowszych. Te dysproporcje nie są jednak na tyle duże, żeby zakłócić odbiór albumu czy w jakikolwiek sposób do niego zniechęcić. Left Hand Path to pozycja obowiązkowa na półce każdego fana death metalu, nie tylko jego szwedzkiej odmiany.
Dzisiejsza recenzja powinna zainteresować w szczególności wszystkich, a już na pewno wielbicieli takich aktów jak Sadus, Death bądź Nocturnus – czyli kultowego, amerykańskiego technicznego death/thrashu, bardziej lub mniej znanego. Obliveon amerykański nie jest, jeno kanadyjski (ale ni chuja wadą to nie jest i nigdy nie było) i jak na kanadyjskie kapele przystało – porypany jest konkretnie. Porypanie jest to dwojakiego rodzaju, bo in plus oraz in minus. Na pochwałę zasługuje niemal wszystko, więc zacznę od zjebki. Niemniej jednak będzie ona raczej krótka, bo powody są zasadniczo dwa, może nawet półtora, a są nimi dwa pierwsze kawałki albumu. Problem z nimi jest taki, że są słabe i to nie tylko w porównaniu z resztą krążka, ale w ogóle. Jeszcze „Fiction of Veracity” ratuje się jako całość, bo rozkręca się całkiem sensownie i w zadowalającym kierunku, o tyle tytułowy From This Day Forward kończy się wraz z końcem czwartego wersu. Potem następuje raczej nieprzyjemna, bezładna zbieranina dźwięków, dosyć ciężkostrawna i okropnie amatorsko brzmiąca. Czemu, do jasnej cholery, próbuje się eksperymentować w kierunku amatorki i toporności, nie mam zielonego pojęcia. Taka awangarda do zerzygu. Najgorsze jest zaś to, że nawet w takich kawałkach da się odnaleźć kilka technicznych perełek, które się tam zwyczajnie marnują. Sytuacja z „Fiction of Veracity” jest inna o tyle, że osiem minut kawałka pozwala zatrzeć nieciekawe pierwsze wrażenie, pozwala nawet utwór polubić, co wydatnie ułatwiają kapitalne riffy. I tym sposobem przechodzę do zalet. Riffy, riffy i jeszcze raz riffy – tak wielu, tak niesamowicie różnorodnych, tak kanonicznie technicznych zagrywek nie można nie docenić. Ścieżki gitar kilku kawałków brzmią niczym zapożyczone wprost z
Bardzo dojrzeli muzycy od poprzedniego albumu. Jest to dobra wiadomość szczególnie dla tych, którym bardziej powerowy aniżeli thrashowy charakter debiutu nie pozwalał w pełni delektować się muzyką. Na szczęście dla nich, całego tego klimatu „wysokiego c”, zgniecionych marchewami jajek i ćwiekowanych kurtek nie ma (choć pewnie nadal tak właśnie się nosili), przez co album nie tylko sprawia wrażenie mniej szczeniackiego, ale wręcz zaangażowanego i zmuszającego do skupienia. Mam tu na myśli teksty, które z Bozi i Diabła zeszły na znacznie mniej abstrakcyjną tematykę społeczną i ogólnopolityczną. Nie chcę przez to oczywiście implikować, że teksty pełne są Webera, Durkheima i dogłębnych analiz patologii społecznych, ale że w końcu, delikatnie rzecz ujmując, przestali pieprzyć o dupie Maryni. Niemniej jednak to w sferze muzycznej dokonały się największe zmiany, które słychać tak na poziomie melodii, ale przede wszystkim w kompozycjach i bardziej progresywnym zacięciu. Zwróćcie uwagę na gitary, jak inkorporują patenty a’la „Mother Man” Atheisty, riffy żywcem wyjęte z Chuckowych
Na początku mojej styczności z Violent By Nature wymyśliłem sobie, że jest to krążek słabszy od wybornego debiutu, choć w coraz to kolejnych przesłuchaniach nie znajdowałem niczego, co mogłoby służyć za potwierdzenie tej wziętej z dupy tezy. Tu naprawdę nie ma się za bardzo do czego przyczepić, tym bardziej, że ekipa odpowiedzialna za muzykę się nie zmieniła. Następca
Po sukcesie znakomitego debiutu po będący na fali wznoszącej Incubus swe macki wyciągnęli włodarze rosnącego w siłę Nuclear Blast. To właśnie dla Niemców powstał poniekąd przełomowy Beyond The Unknown. Czy jest to album lepszy od poprzednika? Tu zdania są podzielone, choć nie wynika to na pewno z jakości samej muzyki. Chodzi o to, że obie płyty zagrane są w nieco innym stylu, może i bez kolosalnych różnic, ale akurat te szczegóły mogą przeważyć, która z nich zostanie faworytem. Dla mnie, choć po chwili zastanowienia, minimalną przewagę ma jednak
Pierwszy krążek Mekongów z nowym wokalistą zapożyczonym z amerykańskiej formacji Siren – Dougiem Lee. Wspominam o tym nie bez powodu, bo na tym dwudziestokilkuletnim krążku zespół osiągnął swoje maksimum kadrowe, a sam Dances of Death to, moim skromnym zdaniem, szczytowe osiągnięcie Niemców. Co prawda nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z ubiegłorocznym „Intersections”, ale przeglądając zaprzyjaźnione (a także niezaprzyjaźnione) obejścia widzę, że ataku na szczyt raczej nie przeprowadzono. Mimo swojej wrodzonej niewiary w słowa innych, skłonny jestem uwierzyć w taki stan rzeczy – nie mam bowiem (niestety) ani złudzeń, że stać chłopaków na coś równie wielkiego (choć
W momencie największego boomu na death metal niemal w każdym większym — a przynajmniej chcącym się liczyć — europejskim kraju trafiała się formacja, od której na kilometr zalatywało stylem charakterystycznym dla bagien Florydy. I tak – Niemcy mieli doskonały Morgoth, Szwedzi Seance, a Francuzi kompletnie już zapomniany Mercyless, że wymienię kilka najbardziej jaskrawych przykładów. U Angoli padło na opisywany właśnie Cancer. Zespół ten nie raz i nie dwa był mylnie brany za przedstawiciela amerykańskiej sceny, w czym zresztą nie ma absolutnie nic dziwnego – wszak To The Gory End to czysty, brutalny i stuprocentowo amerykański death metal w najlepszym wydaniu. Cancer na swoim debiutanckim krążku zaproponowali granie bardzo typowe dla tego podgatunku, dodatkowo zamerykanizowane przez mix w Morrisound oraz gościnny udział Johna Tardy w wielce intrygującym lirycznie „Die Die”. Typowe, trochę nawet wtórne, ale jakże wspaniałe! Przynajmniej mi tak podany death metal wchodzi bez problemu i mogę go słuchać do wyrzygania, które i tak nigdy nie następuje. Szybkie tempa, żywy rytm, należyty ciężar, mielące gitary, charcząco-szczekający wokal – oto główne składniki chwytliwej sieczki w wykonaniu Anglików. Nie doszukacie się tu wielu urozmaiceń, bo wszystkie kawałki są zbudowane w oparciu o podobne schematy, a jednak wystarczają już dwa przesłuchania, żeby zapamiętać przynajmniej połowę z nich i później radośnie podśpiewywać refreny. Po prostu – wszystko jest na swoim miejscu i pracuje, jak należy, do tego brzmi, jak należy, a przyczepić się (na siłę) można jedynie do braku oryginalności. Tylko, że takich płyt nie odpala się po to, żeby dać się czymś zaskoczyć. To ma być pozbawiona zmiękczeń krwawa jatka – i właśnie taką muzycy Cancer z niezłym skutkiem serwują słuchaczowi. W sam raz dla ortodoksów.
Z perspektywy czasu wychodzi na to, że Spiritual Healing to najbardziej niedoceniona płyta w dorobku Śmierci. Wielu (w tym także fanów) o niej nie pamięta, a jeszcze większe rzesze nawet nie próbują się z nią zapoznać. Przyczyn takiego stanu rzeczy można by od biedy szukać w tym, iż krążek trafił pomiędzy dwa przełomowe dla death metalu dzieła, no i nie odbiega jakoś bardzo od tego, co znamy z
Norwegia death metalem nigdy nie stała, a wartościowego przedstawiciela tego gatunku to już w ogóle trzeba było tam z pochodnią szukać. Nawet wyjątki od reguły to w tamtym kraju rzadkość na miarę pracoholika w naszym wspaniałomyślnym i łaskawym dla obywateli sejmie. Choć tyle, że trafił im się kiedyś Cadaver, który na swej pierwszej płycie wymiatał grindujący death w typie zdecydowanie earache’owskim – surowy, nieco chaotyczny, z mocnymi wpływami Carcass, Napalm Death czy, trochę mniej, Repulsion i właściwie w niczym nie ustępujący ówczesnej czołówce gatunku. Niespecjalnie oryginalna to muza (tzn. w skali światowej, nie norweskiej), ale za to różnorodna (o dziwo), przeważnie szybka, bardzo brutalna i oparta na dobrych rozwiązaniach rytmiczno-melodycznych. Hallucinating Anxiety słucha się o tyle dobrze, że mamy tu do czynienia z trzynastoma konkretnie skomponowanymi utworami (i dość pojebanym intrem na trąbce) trwającymi łącznie trochę ponad 40 minut, a nie z przypadkowym zlepkiem kilkudziesięciu dwusekundowych pierdnięć. Innymi słowy kawałki się od siebie różnią i dzięki temu bez trudu można wskazać kilka mocniej wyróżniających się. Ja polecam szczególnie zagrane na chirurgiczną modłę „Ignominious Eczema”, „Hallucinating Anxiety”, „Petrifyed Faces”, „Abnormal Deformity” i „Bodily Trauma” – zacne ochłapy pięknie nadgniłego mięcha. Jedynym problemem Hallucinating Anxiety jest co najwyżej średnie, zalatujące podziemną Szwecją brzmienie. Płytę nagrywano w dwóch podejściach – pod koniec 1989 i na początku 1990 i te różnice są słyszalne aż za bardzo. Nie chodzi bynajmniej o to, że raz im wyszło lepiej a raz gorzej. Nie, efekty obu sesji są takie sobie, ale w nieco inny sposób. Sprawę załatwiłby (a przynajmniej poprawił) dobry mastering, ale ten autorstwa Ketila Johansena do najlepszych niestety nie należy i płyta dosłownie brzmi nierówno. Nie ma rady – trzeba do tego przywyknąć, bo muzyka zawarta na krążku jest zbyt wartościowa, żeby ją sobie darować z byle przyczyny.
Jeden rzut oka na okładkę i od razu chce się zanucić „heng de połp, heng de połp, heng de połp!”, ale to nie ten zespół… Momencik… przecież Kyle też wydziera się „Hang the pope, spill his blood” w „Homicide”… No nieważne. W każdym razie, w przeciwieństwie do ekipy Nuclear Assault, kwartet z Luizjany, choć niewiele młodszy, prezentował znacznie nowocześniejsze i przede wszystkim brutalniejsze podejście do gatunku. Doskonale to słychać na opisywanym krążku. Szorstko, wulgarnie, prowokacyjnie, dość szybko, bez kompromisów, ozdobników i litości – oto recepta Exhorder na wgniatające granie z pogranicza thrash i death metalu. Muzyki w podobnym stylu na przełomie lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku było sporo, ale mało który zespół pocinał tak ostro i na takim poziomie. W niczym nie zmienia to faktu, że Exhorder skończyły tak samo, jak i te mniej utalentowane kapele – czyli w głębokiej dupie. Dobrze, że przed zejściem zdążyli nagrać trochę fajnego łomotu, przynajmniej na debiucie. Chociaż Amerykanie ze znajomością obsługi swoich instrumentów nie mieli żadnych problemów, Slaughter In The Vatican jest raczej płytą z rodzaju tych, na których czysta agresja bierze górę nad stroną techniczną. Z jednej strony nie ma co jojczeć, bo przez te czterdzieści minut wygar jest należyty, z drugiej jednak nie zaszkodziłyby tu i ówdzie jakieś gęstsze pojedynki gitarowe czy szczypta bardziej popieprzonych riffów – za przykład stawiałbym Demolition Hammer. W każdym razie pozbawiony finezyjnych elementów album nabrał monolitycznego charakteru – każdy z ośmiu utworów to równe, brutalne, motoryczne jebanie do przodu ubrane w znakomite masywne brzmienie Morrisound i produkcję mojego ulubionego Scotta Burnsa. Na nudę nie ma co narzekać, bo raz jest szybciej, jak w „Homicide” czy „Anal Lust” (brak tekstu do tego numeru dał im większy rozgłos niż okładka), innym razem zespół solidnie zwalnia, to znowu rytmicznie łupie w klasycznych średnich tempach, a wszystko to przy zachowaniu pełnej spójności. Dzięki temu krążek słucha się właściwie sam, a my tylko musimy mu nieco asystować, przytupując i od czasu do czasu zarzucając lwią czupryną. Fenomenu takiego grania nie zrozumieją (czy raczej nie zrozumią) smutne emo-dzieciątka wyhodowane na metal-core’owej modzie, bo dla nich kontakt z Exhorder mógłby się zakończyć nieodwracalnym zmierzwieniem grzywki. Maniacy starej szkoły będą za to zadowoleni. Ja też jestem, ale jak już wspomniałem – bardziej cenię Demolition Hammer.
Ciekawe jakich muzycznych szaleństw mogliby się dopuścić muzycy Hellwitch, gdyby w pierwszym etapie działalności trafili na sensowną (a przynajmniej o mniej złodziejskim profilu) wytwórnię, a przy okazji wytrzymali ze sobą trochę dłużej. Syzygial Miscreancy dowiedli, że stać ich było naprawdę na wiele, bo mimo upływu lat krążek wciąż trzyma się znakomicie i zamiata jak mało który. Już w zamierzchłych czasach Amerykanie z dużym powodzeniem robili, co się tylko dało, żeby firmowane przez nich granie (choć nie tylko – wystarczy rzut oka na tytuły i teksty) można było uznać za oryginalne. Panowie z thrash’u wzięli technikę i szybkość, a z death metalu intensywność i brutalność, co dało prawdziwie wybuchową mieszankę. Syzygial Miscreancy to granie dalekie od przyjętych kanonów, bardzo ambitne jak na swoje czasy, a przy tym nie tracące nic z podziemnego charakteru. Płytę wyróżnia niespotykana (jak na swoje czasy – znowu) intensywność, wyjątkowo zaawansowane technicznie partie wszystkich instrumentów oraz duża doza szaleństwa i nieprzewidywalności: maniakalnie pracująca gitara, kąśliwy wokal (w manierze schizolsko-rozpaczliwej), mocno połamana praca bębnów i żwawo popierdalający bas. Właściwie co drugi riff zasługuje tutaj na miano pojebanego – daleko nie trzeba szukać, wystarczy dziki początek „Nosferatu”. W ogóle, cały krążek jest pokręcony jak jelita dziecka z Etiopii, że posłużę się takim niewyszukanym porównaniem. Można odnieść wrażenie, że nadmiar energii i nowatorskich rozwiązań wręcz rozsadza album od środka – Hellwitch grają w jednym kawałku tyle, ile innym zespołom po fachu wystarczyło by na zapchanie godzinnego materiału. Jakby tego było mało – ten dźwiękowy zamęt robi tylko trzech niepozornych kolesi. Chcąc to wszystko jakoś uprościć i sprecyzować na potrzeby recki, powiedziałbym, że z grubsza Hellwitch brzmi jak wkurwiony wczesny Atheist z wpływami Sadus i Death. Skojarzenia z Atheist pogłębia też produkcja Scotta Burnsa, który może niczego nowego na potrzeby tej płyty nie wymyślił, ale za to doskonale wstrzelił się w wymogi tak porąbanej muzyki. Co ciekawe – cała sesja zajęła zespołowi ponoć… 25 godzin! Makabra. Utworów jest tylko sześć (plus krótkie intro), w dodatku płyta trwa zaledwie 26 minut, ale materiał jest tak naładowany pomysłami, że skromna objętość większości słuchaczy powinna w zupełności wystarczyć. U wkręconych w takie granie pojawi się jednak niedosyt, ale już taki urok nowatorskich płyt. Innowacyjność szła oczywiście w parze z niezrozumieniem, skutkiem czego Hellwitch szybko popadli w zapomnienie. Zapewniam, że ta niedoceniona perła jest warta odkurzenia!
Trzeci longplej Strażników należy potraktować jako zwieńczenie pewnego rozdziału w ich karierze, rozdziału poszukiwań, tworzenia własnej tożsamości i wychodzenia z wieku młodzieńczego. Dwa lata od wydania pierwszego 


