Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2023. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2023. Pokaż wszystkie posty

8 lipca 2024

Orphalis – As The Ashes Settle [2023]

Orphalis - As The Ashes Settle recenzja reviewNo proszę, miałem nosa i dobre przeczucia – za sprawą „The Approaching Darkness” Orphalis dotarli do ściany i w tym konkretnym stylu już raczej nic więcej nie mogli osiągnąć/wymyśleć. W zaistniałej sytuacji zespół miał dwa rozwiązania: albo stanąć w miejscu i do końca swych dni klepać wariacje na temat ostatniej płyty, albo odejść od wypracowanej formuły i coś niecoś poeksperymentować. Niemcy wybrali tą drugą opcję i przyznam, że wcale źle na tym nie wyszli, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że zawartość albumu niekoniecznie trafi do wszystkich dotychczasowych fanów kapeli.

Orphalis bez strachu wyszli ze swojej strefy komfortu, czyniąc muzykę bardziej urozmaiconą formalnie i mniej jednolitą — nie popadając w progresywne pitolonko! — choć przy okazji również trochę mniej spójną wewnętrznie – ale nie na tyle, żeby powodowało to jakieś zgrzyty. As The Ashes Settle zawiera oczywiście wszystkie elementy, z którymi zespół dotąd się kojarzył i które zresztą dopracował do perfekcji — więc o zdradzie ideałów nie ma mowy — są one jednak poprzetykane paroma różnego kalibru nowinkami oraz zaaranżowane tak, żeby powiew świeżości był odczuwalny już od pierwszego kawałka.

Szybko daje się odczuć zmiana podejścia do basu, która jak mniemam wynika ze zmiany samego basmana. Partie tego instrumentu są zdecydowanie ciekawsze niż w przeszłości, nabrały finezji i mają realny wpływ na kształt utworów, a w związku z tym zostały też mocniej wyeksponowane. Może to i żadna wielka ekwilibrystyka, ale dobrze spełniają swoje zadanie. Ponadto w trakcie odsłuchu As The Ashes Settle do naszych uszu dociera zaskakująco duża jak na Orphalis dawka melodii oraz sporo naleciałości black metalu, które słychać szczególnie w riffach i części wokali (m.in. w „Labyrinth Configuration”, „An Effigy To Humanity” czy „Watch Them Descend”). Jak więc widać, nie ma tu niczego, co mogłoby wypaczyć deathmetalowy rdzeń zespołu. Choć czy aby na pewno?

Największym zaskoczeniem (eksperymentem, prowokacją, niewypałem – jak zwał, tak zwał) jest hmm… instrumentalny „Moon Supremacy”, który przynajmniej mnie jednoznacznie kojarzy się z pewnym niezbyt popularnym kawałkiem Morgoth. Trwa niespełna minutę, ale wprowadza dużo zamieszania i przez chwilę nawet daje do myślenia. Paradoksalnie dzięki niemu tej dość długiej płyty słucha się z większą czujnością, doszukując się między dźwiękami czegoś, czego być może tam nie ma. A może jest?

As The Ashes Settle raczej nie stanie się moją ulubioną pozycją w dyskografii Orphalis, jednak bez wątpienia jest materiałem, do którego warto wracać – choćby dlatego, że nie jest aż tak oczywisty jak to się może z początku wydawać. Niemcy udowodnili, że skoki w bok im niestraszne, więc następnym razem pewnie też przygotują coś ciekawego.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Orphalisband

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 czerwca 2024

3rd War Collapse – Catastrophic Epicenter [2023]

3rd War Collapse - Catastrophic Epicenter recenzja reviewPo naprawdę dobrym, acz z lekka zleżałym „Damnatus” gitarzysta zespołu obiecywał, że z następnym materiałem uporają się już szybciej i do sprzedaży trafi nie później niż w 2023. No i proszę, słowa dotrzymał! I to w roku wyborczym! Już pal licho, że nie w brazylijskim… Chris nie wspominał za to, nawet mimochodem, że po tylu latach przerwy/nicnierobienia muzyce 3rd War Collapse będą towarzyszyły jakieś istotne zmiany… I chyba nawet wiem, dlaczego – bo nie towarzyszą. Catastrophic Epicenter jest utrzymany w identycznym stylu i niemal na identycznym poziomie co debiut, więc o elemencie zaskoczenia nie ma mowy, ale głupio narzekać, że się dostało dobrą płytę.

Brazylijsko-fińskie komando dostarcza spięte kompozycyjną klamrą pół godziny szybkiego, brutalnego i przede wszystkim bardzo dynamicznego death metalu, w którym pobrzmiewa niejedna holenderska kapela, a i jeszcze z pół tuzina amerykańskich. O skojarzeniach i konkretnych nazwach nie będę wspominał, bo tylko bym się powtarzał – znajdziecie je w recce „Damnatus”. Żeby nie było, Catastrophic Epicenter nie jest kopią debiutu; owszem, w ogólnych założeniach oba albumy są do siebie cholernie podobne, ale nowy jest żwawszy, mocniej dopracowany i jak mi się zdaje, jeszcze bardziej ukierunkowana na jebnięcie.

Podstawowe i naprawdę odczuwalne różnice dotyczą brzmienia i wokali. Catastrophic Epicenter została wyprodukowana przynajmniej o poziom lepiej od debiutu, bez śladu plastiku, za to z zachowaniem bardzo dużej i w sumie rzadko spotykanej w tym stylu selektywności. Już po paru sekundach krążka daje się odczuć, że 3rd War Collapse mają świadomość jakości swojej muzyki, czepliwości riffów, zgrabnych aranżacji itd., więc nie przykrywają ich na siłę brzmieniową smołą, tylko po to, żeby było brutalniej czy undergroundowo. A czy w ten sposób tracą na pierdolnięciu – oj, nie wydaje mi się. Tym bardziej, że wokalnie mamy tu prawdziwy, choć nie do końca typowy, konkret – szczątkowo zrozumiały bulgot, który również dodaje sporo do dynamiki.

Tak przygotowanych płyt słucha się z przyjemnością – wszystko jest na swoim miejscu, zgodnie z kanonem, bez udziwnień, a zespół niczego nie udaje i nie dorabia do tego wyszukanej ideologii. Niewykluczone, że gdyby Catastrophic Epicenter wyszła ze 25 lat temu, to do dziś miałbym do niej sentyment porównywalny choćby z „Feasting On Blood”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/3rdwarcollapse

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 czerwca 2024

Defiled – The Highest Level [2023]

Defiled - The Highest Level recenzja reviewJak widać po pełnym optymizmu tytule na okładce siódmej płyty Defiled, Japończycy skończyli wreszcie serię defetystycznych haseł, więc można było nieśmiało zakładać, że i w muzyce nastąpił u nich jakiś wyraźny progres i znowu będziemy mieli do czynienia z graniem na naprawdę wysokim poziomie. Aż tak dobrze nie jest, o przełomie i nowej jakości trzeba zapomnieć, ale i tak nie mam wątpliwości, że The Highest Level to najlepszy album zespołu od czasu „Divination”, czyli bagatela od dwudziestu lat.

Materiał stylistycznie nie odbiega znacząco od tego z „Infinite Regress” — nie zdziwiłbym się nawet, gdyby powstał w tym samym okresie — a zatem opiera się na skrajnościach i wyczuwalnym na kilku poziomach — i niekiedy trudnym do pojęcia — kompozycyjnym misz maszu. Chaos w twórczości Defiled był obecny w zasadzie od samego początku, jednak w swoich lepszych latach Japończycy w większym stopniu go kontrolowali, teraz bywa z tym różnie. No chyba, że wszystko, co słychać na The Highest Level, dzieje się według misternie przygotowanego planu i to tylko ja ogarniam z tego jakiś marny procent.

W każdym razie to, co do mnie dociera (albo co rozumiem), robi dość pozytywne wrażenie, mimo iż płyta jako całość jest trochę przydługa (15 kawałków w 44 minuty) i pod koniec może wydawać się odrobinę monotonna. Najbardziej cieszy mnie to, że tym razem Defiled więcej uwagi poświęcili agresywnemu i względnie technicznemu napieprzaniu w szybkich tempach niż prostej łupance, dzięki czemu The Highest Level ma bardziej angażujące struktury i daje odczuwalnego kopa. Duża w tym zasługa specyficznego brzmienia, bo zespół połączył nieco przytłumiony dźwięk gitar charakterystyczny dla death metalu z początku lat 90. z pracującą w niskich rejestrach sekcją rytmiczną typową dla ambitniejszego brutal death z drugiej dekady lat dwutysięcznych. Rezultat jest osobliwy — gdzieś im się gubi bas — ale do takiej muzyki pasuje zaskakująco dobrze.

Lata mijają, a wokalista Defiled ciągle powoduje u mnie mieszane odczucia, mimo iż z płyty na płytę słychać u niego pewne postępy. Shinichiro Hamada stara się być maksymalnie czytelny, co doceniam, i faktycznie długimi fragmentami można go zrozumieć bez zaglądania do książeczki, a to obecnie rzadkość. Niestety jednocześnie brakuje mu porządnej głębi i brutalności, jego głos jest suchy i nie zawsze wyrabia za muzyką, zwłaszcza gdy się robi gęsto. Rozwiązaniem wydaje się podbijający dynamikę bulgot.

Po „Towards Inevitable Ruin” nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek będę wypatrywał kolejnych płyt zespołu, jednak od „Infinite Regress” Defiled powoli idą w dobrym kierunku. Może i małymi krokami, ale grunt, że już im się nogi nie plączą, czego najlepszym dowodem jest poziom The Highest Level.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 czerwca 2024

Autopsy – Ashes, Organs, Blood And Crypts [2023]

Autopsy - Ashes, Organs, Blood And Crypts recenzja reviewAshes, Organs, Blood And Crypts trafiła w ręce fanów niemal równy rok po „Morbidity Triumphant” i — podobnie jak poprzedniczka — nikogo nie zaskoczyła. Dziewiąta płyta zespołu nie przynosi żadnych istotnych zmian w stylu, brzmieniu czy wizerunku zespołu, czego zresztą należało się spodziewać – swoją drogą trudno, żeby muzycy Autopsy w tak krótkim czasie mieli nagle przewartościować swoje granie. Jeśli jednak ktoś liczył tu na nieszablonowe podejście i wysyp nowinek, to spokojnie może o sobie mówić, że jest dziwny; nawet mogą mu to do dowodu wpisać.

Wydaje mi się, że bardzo łatwo o analogię między Ashes, Organs, Blood And Crypts a wydanym zaraz po „The Headless Ritual” „Tourniquets, Hacksaws And Graves” — już pomijając podobną strukturę obu tytułów — bo obie są tymi słabszymi płytami, mniej wyrazistymi i sprawiającymi wrażenie składaków numerów z B-stron singli albo wręcz odpadów z paru innych sesji. Oczywiście o fuszerce ze strony Autopsy nie ma mowy, wszystkie kawałki są utrzymane w rozpoznawalnym stylu obskurnego death metalu doprawionego doomem i syfiastym rock ‘n’ roll, brzmią bez zarzutu i potrafią cieszyć, ale do poziomu tych najlepszych, które na stałe trafiły do setlisty zespołu, niestety sporo im brakuje.

Ponownie każdy z muzyków dorzucił swoje kompozytorskie trzy grosze, co fajnie przełożyło się na różnorodność materiału – raz jest szybciej, raz wolniej, to znowu punkowo i niechlujnie. Reifert wrzeszczy z typowym dla siebie przejęciem, solówki wwieracają się w mózg, zaś bas pracuje z dużym rozmachem, dodając utworom interesującej głębi. Klasyka, ale… mnie jednak brakuje tu jakiegoś motywu przewodniego, czegoś, co by spinało całość i sprawiało, że chce się do tego krążka wracać. Na „Morbidity Triumphant” czymś takim były wyjątkowo pojebane melodie, na Ashes, Organs, Blood And Crypts już żadnego wyróżnika nie wyłapałem. Kolejne kawałki przelatują jeden za drugim nie powodując większych uniesień, a tak na dobrą sprawę spośród nich w pamięć zapada tylko „Marrow Fiend”, który przynajmniej w połowie jest zrzynką z jednego z większych hitów Venom.

Słuchając Ashes, Organs, Blood And Crypts dochodzę do wniosku, że na tym etapie dłuższe przerwy wydawnicze bardziej służą niż szkodzą Autopsy, bo choć zespół wciąż jest bardzo płodny, to już niekoniecznie wszystkie jego pomysły powinny trafiać na płyty. Ten album Amerykanów na pewno nie zapisze się w annałach death metalu, ale nie mając akurat niczego innego pod ręką, można go przesłuchać bez kręcenia nosem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 czerwca 2024

Ecocide – Metamorphosis [2023]

Ecocide - Metamorphosis recenzja reviewHolendrzy z Ecocide nie zawojowali świata za sprawą całkiem przyzwoitego „Eye Of Wicked Sight” i to na tyle podkopało ich motywację, że niedługo po oficjalnym wydaniu debiutu padli na pysk. Po jakimś czasie ponownie spróbowali szczęścia i… ponownie szybko zaliczyli glebę. Czy za trzecim razem los się do nich uśmiechnie? Tego nie wiem, ale biorąc pod uwagę ich obecną formą — już mniejsza o zmiany w składzie — nie powinno być wcale źle.

„Eye Of Wicked Sight” i Metamorphosis dzieli równa dekada poświęcona nieróbstwu i szarpaninie z realiami, więc nie powinno nikogo zaskakiwać, że u Ecocide co nieco się zmieniło. I to jak! Zespół poprawił się dosłownie w każdym aspekcie, począwszy od wykonania, przez produkcję, a na okładce skończywszy. Styl Holendrów uległ pewnej ewolucji, czy może raczej został dookreślony, dzięki czemu całość jest spójna i podąża w jednym sensownym kierunku. O oryginalności należy zapomnieć, bo baaardzo duże wpływy Death słychać już w pierwszym (po ominięciu niepotrzebnego intra) kawałku. Te oczywiste inspiracje są ponadto uzupełnione nie mniej oczywistymi naleciałościami Morgoth, Sepultury, Pestilence, Asphyx, Loudblast czy nawet Testament – innymi słowy dostajemy tu zajebiaszczo klasyczny death metal ubarwiony równie klasycznym thrash’em. Palce lizać!

W porównaniu z niemal identycznym objętościowo debiutem Metamorphosis wypada znacznie okazalej, a przede wszystkim mocniej angażuje uwagę słuchacza. Muzyka jest bardziej zwarta, zaczepna i podana z lepszym feelingiem, a uzupełnia ją mistrzowski wokal, jakiego wręcz należy oczekiwać po holenderskiej kapeli. Choć Ecocide nie korzystają z przesadnie technicznych rozwiązań, to nowy materiał jest też odczuwalnie ciekawszy – więcej się tu dzieje, aranżacje są bogatsze i odpowiednio urozmaicone, zaś same utwory — co jest zasługą m.in. melodyjnych riffów i ogólnej chwytliwości — zyskały na wyrazistości. Umiarkowane tempa i porządna motoryka sprawiają natomiast, że całość — a już zwłaszcza „Metamorphosis”, „Corrupted Reality” i „The Flayed” — ma spory potencjał koncertowy.

Uwag mam niewiele, w dodatku są małego kalibru. Po pierwsze – zapychacze. Intro już wymieniłem, a jest jeszcze minuta ambientowego nica z jakiegoś względu podczepiona do „Transcendence Of The Mind”, która tylko zaburza płynność albumu. Po drugie – brzmienie. Samo w sobie jest cacy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że produkcja jest dziełem zespołu, aleee chłopaki mogli nagrać to trochę głośniej. Tyle od czepliwego mnie.

Na Metamorphosis Ecocide dokonali dużego postępu, więc tym razem naprawdę warto się ich muzyką zainteresować, do czego zresztą gorąco zachęcam. Nie jest to jeszcze poziom najlepszych w gatunku (tych z Ameryki), ale bez wątpienia jest tu na czym ucho zawiesić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EcocideMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

15 maja 2024

Devangelic – Xul [2023]

Devangelic - Xul recenzja reviewZ początku wyglądało to na ślepą miłość i z lekka bezczelne naśladownictwo, ale najwyraźniej była to część większego i skrupulatnie przemyślanego planu – Włosi przez kilka lat byli Disgorge wannabe, by w końcu, na „Ersetu”, wejść w buty Amerykanów i godnie ich zastąpić. Nic jednak nie trwa wiecznie i nawet formuła brutalnego death metalu zapoczątkowanego przez Kalifornijczyków musiała kiedyś ulec wyczerpaniu. I tu dochodzimy do Xul – płyty, która jeszcze ma sporo wspólnego z poprzednią, a jednocześnie wyraź dryfuje w nowym (przynajmniej dla zespołu) i do pewnego stopnia zaskakującym kierunku. Tym razem Devangelic do obowiązkowych wpływów bogów z Disgorge dorzucili dla niepoznaki (o ile ktoś nie połapał się po oprawie, tytule i tekstach) sporo naleciałości ze środkowego okresu Nile.

Ambicje Włochów nie powinny dziwić, bo postępy, jakie robią między kolejnymi płytami, są naprawdę odczuwalne, co się tyczy nie tylko kwestii techniczno-produkcyjnych, ale przede wszystkim podejścia do komponowania. Devangelic ewidentnie poszerzyli swoje horyzonty i nabrali odwagi twórczej, stąd też Xul zawiera mnóstwo pomysłów, których jeszcze 5 lat wcześniej muzycy w ogóle nie braliby pod uwagę – i to chyba bardziej w obawie, że wyjdą ze swojej strefy komfortu, niż o to, co pomyślą o nich fani. Weźmy na przykład akustyczne partie i utwory w wolnych tempach – przecież to nie przystoi brutal deathmetalowej kapeli! Jednak gdy już się zaryzykuje, może z tego wyjść coś ciekawego, a miejscami nawet klimatycznego. I wyszło, choć trzeba uczciwie zaznaczyć, że rezultat wcale nie jest daleki od tego, co przed laty robił Sanders z kolegami – dla jednych będzie to zaleta, dla innych wada.

Oczywiście na obecnym etapie Devangelic nie prezentują aż tak wysokiego poziomu technicznego jak popularni Amerykanie (i Grek), ogólne tempo ich muzyki jest też zdecydowanie mniejsze, jednak — co już zaznaczyłem — ambicji im nie brakuje i kto wie, może na następny krążek przygotują wypadkową „Parallels Of Infinite Torture” i „Those Whom The Gods Detest”. Póki co Xul bardzo udanie wypełnia niszę, którą Włosi sami sobie wymyślili – nie brakuje tu ani czystej brutalności, ani orientalnych motywów. Utwory są znacznie bardziej rozbudowane i urozmaicone od tych z „Ersetu”, więcej w nich różnorodnych motywów, więc siłą rzeczy album jest dość długi (40 minut), ale w przeciwieństwie do podobnego objętościowo „Phlegethon” nie jednowymiarowy.

Dzięki Xul muzycy Devangelic całkiem sprytnie poszerzyli grono swoich potencjalnych odbiorców, a zarazem stworzyli interesujący punkt wyjścia do dalszych kombinacji ze stylem. Oryginalności od nich nie oczekuję, wystarczy mi konsekwentnie utrzymywana brutalna efektywność.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/devangelic.official

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

12 maja 2024

The Zenith Passage – Datalysium [2023]

The Zenith Passage - Datalysium recenzja reviewThe Zenith Passage to całkiem niezły przykład tego, jak kapryśne są „opiniotwórcze” media na zepsutym kapitalistycznym Zachodzie. Debiut zespołu był przez nie bardzo wyczekiwany, a później wychwalany pod niebiosa niemal jako objawienie i sensacja dekady. Minęła ledwie chwila, The Faceless niespodziewanie wrócili z „In Becoming A Ghost”, krytycy zapieli z zachwytu, a The Zenith Passage zostali odsunięci na boczny tor i słuch o nich zaginął. Do tego stopnia, że nagrany w kompletnie nowym składzie i wydany dla Metal Blade Datalysium przeszedł właściwe bez echa.

Drugi album The Zenith Passage powstał na bazie praktycznie tych samych inspiracji co „Solipsist” (żeby się nie powtarzać, odsyłam do wyliczanki w recce debiutu, a dodam tylko Fleshgod Apocalypse i Odious Mortem) i są one równie mocno wyczuwalne, a jednak rezultat, jaki zespół osiągnął, jest zdecydowanie inny. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z graniem na maksa eklektycznym, urozmaiconym, pokombinowanym i w pewnym stopniu — choć nie do przesady — wymagającym, ale nastąpiło tu coś, co niekoniecznie mi siedzi – przesunięcie akcentów w stronę klimatu i progresywnych dźwięków, a to oznacza więcej ambientów, elektroniki, wyciszeń oraz czystych wokali. Datalysium niczym w soczewce skupia wszystko, z czego korzysta się we współczesnym progresywnym death metalu.

Korekta stylu odbiła się rykoszetem na ogólnej wyrazistości The Zenith Passage, bo przy okazji łagodzenia muzyki i czynienia jej bardziej przystępną zespół stracił nieco ze swojej mini oryginalności. Chociaż może to tylko kwestia interpretacji, bo gdyby charakterystycznych bzycząco-świszczących riffów (kto raz je usłyszał, ten wie, o co chodzi) było więcej, to pewnie bym narzekał, że stali się kapelą jednego patentu i go desperacko nadużywają, a tak jojczę, że jest ich za mało. Z dwojga złego chyba ten niedosyt jest lepszy, zwłaszcza że Amerykanie sprytnie kompensują go pięknymi melodiami i wyjątkowo barwnymi solówkami. Ba, nawet czyste (nie przepuszczone przez vocoder) wokale udanie odwracają uwagę od niedoboru „firmowych” riffów.

Pod względem realizacji Datalysium wypada okazalej i znacznie mniej szablonowo niż zrobiony hurtem przez Ohrena „Solipsist”. Brzmienie jest cieplejsze i sprawia wrażenie dość naturalnego (to o tyle zabawne, że perkusja poleciała z komputera), natomiast w produkcji zostawiono więcej przestrzeni, dzięki czemu każdy instrument pracuje w szerszym paśmie, a te najbardziej rozbudowane i klimatyczne formy zyskały na podniosłości, zaś wchodzą łatwiej, niż to wynika z konfiguracji samych nut.

The Zenith Passage ulegli tendencji, która mi się nie podoba i napakowali materiał elementami, których z zasady nie trawię, ale mimo pewnych oporów w końcu przekonałem się do ich koncepcji. Ba, w tej chwili Datalysium przemawia do mnie nawet bardziej niż debiut.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheZenithPassage

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

6 maja 2024

Altarage – Worst Case Scenario [2023]

Altarage - Worst Case Scenario recenzja reviewNo proszę, Hiszpanie się ogarnęli i wyszli ze swoją hmm… muzyką do ludzi. Po momentami ciężkostrawnym „Succumb” i pseudo eksperymentalnym zapychaczu „Sol Corrupto” Altarage, w bodaj okrojonym składzie, stworzyli materiał, który w porównaniu z wymienionymi wydawnictwami jest względnie normalny, a chwilami stosunkowo przystępny. Czyżby zespół dał dupy? Niekoniecznie, bo ledwie kontrolowany chaos/hałas wciąż stanowi istotny składnik ich stylu, nawet jeśli cała reszta jest teraz łatwiejsza do ogarnięcia.

Po opartym na skrajnościach, często drażniącym błędnik i stanowczo zbyt długim „Succumb” Worst Case Scenario sprawia wrażenie materiału dużo prostszego, bezpośredniego i nastawionego na jebnięcie – takiego do wciągnięcia przy pierwszym przesłuchaniu. To oczywiście pozory, bo muzyka Hiszpanów w dalszym ciągu jest gwałtowna, mocno poszarpana i trzeba jej poświęcić trochę czasu, zwłaszcza że same wokale są męczące (bo i są umęczone) jak nigdy wcześniej. Nie zmienia to jednak faktu, że piąty (dokładnie, nie traktuję „Sol Corrupto” poważnie) album Altarage jest taki, no… zwarty i ponadprzeciętnie uporządkowany – ma wyraźniej zarysowane i w jakimś stopniu przewidywalne struktury, więcej czytelnych riffów i charakteryzuje się zaskakująco przejrzystym brzmieniem.

Altarage udało się zamknąć Worst Case Scenario w 37 minutach — co było rozsądnym posunięciem — więc poszczególne utwory nie są przesadnie długie (z wyjątkiem 9-minutowego „Gift Of Awakening”, z którego można by wyodrębnić ze 2-3 osobne kawałki), a to oznacza, że przynajmniej niektóre z nich powinny dobrze sprawdzać się na koncertach. Piszę niektóre, bo część (a już na pewno „Verdict”) dość długo się rozkręca, zanim przejdzie w wyczekiwany młyn, a taki „Enigma Signals” nie rozkręca się wcale, co jest trochę dziwne jak na „otwieracza”. Mam z tym pewien problem, bo gdyby Hiszpanie nieco bardziej przyłożyli się do aranżacji i zrezygnowali z mniej trafionych pomysłów, cały materiał mógłby poniewierać na równiejszym poziomie.

Mimo pewnych postępów, jakich zespół dokonał od poprzedniego wydawnictwa, Worst Case Scenario w żadnym wypadku nie da się określić najlepszą płytą Altarage, jakkolwiek łapie się na podium. Niemniej jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że chce się do niej wracać. Może chodzi o to, że najłatwiej ją zdefiniować jako intensywny death metal?


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ALTARAGE

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

21 kwietnia 2024

Afterbirth – In But Not Of [2023]

Afterbirth - In But Not Of recenzja reviewKu memu wielkiemu zaskoczeniu trzecia płyta Afterbirth właściwie nie zaskakuje. Albo inaczej – zaskakuje tym, że nie zaskakuje. Ale i to do czasu… Eee… Ogólnie chodzi o to, że In But Not Of, zgodnie ze swoim mętnym tytułem, jest materiałem o wiele bardziej niejednoznacznym i trudniejszym do sklasyfikowania, niż jego poprzednicy. Gdy już nabieramy przekonania, że Amerykanie odstawili progresywne zapędy i na pełnej kurwie powrócili do ekstremalnych brutalizmów, oni robią zwrot o 179 i pół stopnia i czarują subtelnymi pasażami, jakby nigdy nie mieli nic wspólnego z death metalem. A to nie jest ich ostateczna forma…

Czego jak czego, ale nie można zarzucić Afterbirth, że nagrywają takie same płyty. Albo że brakuje im pomysłów, bo tych zdają się mieć aż za dużo. Poza tym zespół nie jest przesadnie przewidywalny ani wierny tylko jednej sprawdzonej (?) formule, no i nie stara się przypodobać każdemu. Na In But Not Of Amerykanie z dużą swobodą przeskakują od death-grindowych, mocno pogmatwanych wyziewów do spokojnych i naprawdę klimatycznych zagrywek, w dodatku robią to w najmniej oczywistych momentach, za nic mając gatunkową poprawność oraz możliwości percepcyjne odbiorców. Nie powiem, w tym podejściu jest coś imponującego, bo Afterbirth nie cofają się przed wprowadzeniem do swojej muzyki niczego, co w jakiś, niekoniecznie pojęty dla nas, sposób pasuje im do ogólnej wizji – czy to będzie heavymetalowy galop, czy rozbudowane plamy klawiszy.

Oczywiście w sytuacji tak wielkiego zróżnicowania ciężko wskazać choć jeden kawałek, który mógłby być wizytówką całej płyty, bo każdy wyrwany z kontekstu w jakimś stopniu zakłamuje jej obraz – albo będzie za dużo sieczki, albo za dużo progresji, albo te proporcje będą podejrzanie wyrównane… Płyt słucham w całości, od A do Z, więc nie mam z tym problemu, bo ten widzę gdzie indziej – w konstrukcji materiału. Na „Four Dimensional Flesh” działo się bardzo dużo i niekiedy bardzo dziwnych rzeczy, ale sposób ich rozłożenia i wyważenia pomniejszych akcentów bardziej do mnie przemawiał; muzyka wciągała i trzymała w napięciu. Na In But Not Of, zwłaszcza w drugiej połowie, trafiają się momenty (choćby w „In But Not Of”, „Angels Feast On Flies” czy „Time Enough Tomorrow”), kiedy moja uwaga gdzieś ulatuje, mimo iż w teorii lecą całkiem ciekawe dźwięki. Z tego powodu album miejscami się rozmywa, a przez to wydaje się znacznie dłuższy, niż jest w rzeczywistości.

Pomimo tego, że bardziej narzekam, niż chwalę In But Not Of, to zdecydowanie warto zapoznać się z tym materiałem – jest złożony, wymagający i potrafi zaskoczyć, a przy tym został świetnie zrealizowany. Choć na pewno nie jest najlepszą pozycją w dorobku Afterbirth — bo brzmi jak etap przejściowy między „The Time Traveler’s Dilemma” a „Four Dimensional Flesh” — to spokojnie deklasuje wiele podobnych stylistycznie wydawnictw.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AfterbirthNYDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 kwietnia 2024

Impetuous Ritual – Iniquitous Barbarik Synthesis [2023]

Impetuous Ritual - Iniquitous Barbarik Synthesis recenzja reviewPrzez długi czas wydawało mi się, że jestem oziębły w stosunku do Impetuous Ritual, wszak — przynajmniej w teorii — od początku robili ścianę pojebanego hałasu, który powinien srogo potargać mi jelita. Tymczasem mnie ani brewka nie tyknęła – ani za pierwszym, ani za drugim, ani za trzecim razem. Łotefak? Dopiero Iniquitous Barbarik Synthesis unaoczniła mi, że problem nie leżał we mnie, tylko w zespole. Po prostu pierwsze płyty Australijczyków w żaden sposób nie urywały dupy i nawet na siłę nie dało się w nich doszukać czegoś wyjątkowego.

Z perspektywy czasu stare materiały grupy sprawiają wrażenie trochę nieprzemyślanych i poskładanych z przypadkowych dźwięków – byle był chaos, a poziom decybeli się zgadzał. Na czwartej płycie Impetuous Ritual słychać natomiast postęp w podejściu do aranżacji – dalej są gęste, ale za to bardziej poukładane (co nie znaczy, że prostsze) i przejrzyste, więcej w nich punktów zaczepienia (choćby w postaci solówek czy riffów ze śladową ilością melodii), a mniej jałowego napierdalania na oślep. Ponadto zespół wyraźnie lepiej (bo świadomie?) korzysta z kontrastów — co najlepiej słychać w dwunastominutowym kolosie „Psychic Necrosis” — unikając w ten sposób monotonii, o jaką w tym stylu łatwo.

Uzupełniając nieprzenikniony hałas odrobiną przytłaczającego klimatu, muzycy Impetuous Ritual nie straci nic z ze swojej ekstremalności, choć — świadomie czy nie — zbliżyli się do tego, co z wielkim wyrachowaniem robią Mitochondrion czy Abyssal. Oczywiście mniej w tym wpływów doom i ambientu, ogólna czytelność materiału również jest inna, ale odczucia Iniquitous Barbarik Synthesis wywołuje bardzo podobne, zwłaszcza w wieńczącym płytę „Metempsychosis”, który być może jest jakimś wyznacznikiem kierunku, w jakim zmierza Impetuous Ritual. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Australijczycy wreszcie stworzyli album, który wbrew pozorom wcale nie jest płaski i jednowymiarowy.

Warto było mieć Impetuous Ritual na radarze przez piętnaście lat i nie zniechęcać się kolejnymi produkcjami zespołu, bo Iniquitous Barbarik Synthesis to krążek, który ma do zaoferowania więcej, niż cała ich dotychczasowa dyskografia. Przesadzam? Nawet jeśli, to niech to posłuży za rekomendację.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ImpetuousRitual
Udostępnij:

6 kwietnia 2024

Disgorged Foetus – Obscene Utter Gore Annihilation [2023]

Disgorged Foetus - Obscene Utter Gore Annihilation recenzja reviewPostanowiłem nie być gorszym współ-recenzentem i też zarzucić czymś bardziej brutalniejszym. I wyszło niestety tak jak zawsze, a już na pewno nie tak, jak chciałem. Spodziewałem się bezlitosnego, wręcz głupiego Goregrindu od początku do końca, a zamiast tego dostałem w sumie familijny Groovegrind (o tym za chwilę) na jedno kopyto przez całą godzinę.

Co to jest Groovegrind, ktoś zapyta? Co ja znowu wymyślam za kocopoły? Czy pamiętacie Disharmonic Orchestra? Oni, jak i poniekąd Pungent Stench byli reprezentantami tego nieco fikcyjnego stylu, ale bądź co bądź, ta łatka dobrze oddaje o co chodzi, jeśli chodzi o brzmienie i styl. Disgorged Foetus można by tak na dobrą sprawę opisać w następujący sposób: wyobraźcie sobie nasz cudowny i ukochany Epitome grający covery Disharmonic Orchestra i będziecie mieć pełen obraz tego, co tutaj usłyszycie.

I jest to jak najbardziej pożądana rzecz, bo inspiracje właściwe i wykonanie również. Ponadto, ma to jakiś tam koncept, bo album jest podzielony na kilka części, każda wprowadzana przez industrialowe intro. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie kilka rzeczy. Materiał jest cholernie monotonny. Pierwszy, drugi, trzeci numer, to jest nawet bardzo fajne. Ale jak brak jest jakiegokolwiek zróżnicowania, to od razu dyskwalifikuje materiał jako wartościowy. Druga sprawa, jak na Goregrind, to nie jest to jakoś specjalnie brutalne. Z innym wokalem… wróć… nawet z takim wokalem, jest to w sumie muza, którą mógłbym puścić swoim starym i byliby w stanie to jakoś przetrawić, a nawet polubić, jakbym im polał kielicha. Dlatego złośliwie chciałoby się nazwać to disnejowskim Goregrindem. Nawet okładka – niby brutalna, ale zombiaki nieco kreskówkowe są.

Jednocześnie też, nie chcę być osobą, która wali po zespole za brak oryginalności czy nadmiar ortodoksyjności w graniu. Tego się dobrze słucha i zdecydowanie nie jest źle to sobie puścić, choć trzeba brać pod uwagę, że jest to muzyka do relaksu, a nie wykurwu. Nie chcę też oceniać tego zbyt nisko, bo mimo wszystko skusiłem się ostatecznie na zakup, ale fakt faktem, że jak ktoś ma bogatą kolekcję, to zdecydowanie może sobie iść dalej. Nie tym razem. Tu nic ciekawego się nie dzieje niestety.


ocena: 6/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/band.DisgorgedFoetus
Udostępnij:

10 marca 2024

Gravestone – Hollow Be Thy Grave [2023]

Gravestone - Hollow Be Thy Grave recenzja reviewGravestone zapadli mi w pamięć za sprawą sprawnie zmajstrowanego debiutu, dlatego kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje o jego następcy, wiedziałem, że na pewno położę na nim swoje łapy. Zaprawdę powiadam wam, naprawdę warto sięgnąć po Hollow Be Thy Grave, mimo iż Szwedzi nie dokonali jakichś znaczących zmian w porównaniu z „Sickening” – czego zresztą nie mam im za złe, bo i po co zmieniać coś, co jest fajne, dobrze się sprawdza i sprawia dużo radości.

Skąd u mnie taka nagła podnieta zespołem, który całymi garściami czerpie z najbardziej oczywistych klasyków szwedzkiego death metalu i nie wprowadza do tego stylu absolutnie nic od siebie? Myślę, że to wynika z podejścia do grania, które mocno wyróżnia Gravestone spośród chmary współczesnych kapel rypiących w ten sam sposób. U Szwedów nie ma napinki, otoczki kultu czy też wydumanej ideologii. Po prostu se grają i śpiewają o bzdurach, tak na luzie, prawie jak Entombed na „Wolverine Blues”, choć akurat na szczęście w rejony death 'n' rolla się nie zapędzają.

Umiejętności muzyków nie budzą zastrzeżeń (zwłaszcza gitarniaka/wokalisty, który przez dobre kilka lat rzeźbił w pokrewnym Entrails), wokal bardziej krzyczy niż growluje, brzmienie nie wyłamuje się z kanonów (aczkolwiek nie jest na siłę równane do toporności „made in Sunlight”), więc także i pod tymi względami Gravestone zupełnie się nie wyróżniają. Natomiast jeśli chodzi o chwytliwość materiału… Szwedzi potrafią komponować zgrabne, nieprzeładowane numery, w których nie ma miejsca na dłużyzny, za to zawsze znajdzie się jakiś łatwy do zapamiętania motyw przewodni. Dzięki temu Hollow Be Thy Grave zawiera co najmniej kilka potencjalnych hiciorów: kawałek tytułowy, „Bring Out Your Dead” (odrobina Bolt Thrower zawsze w cenie), „The Tower Of Horror”, „Mosh Of The Living Dead” czy „Cannibal Curse”.

Na specjalną uwagę zasługuje najdłuższy na płycie hmm… medlejowy „Lord Of The Lash”, który za pierwszym razem wywołuje szczery wybuch śmiechu, natomiast później prowokuje domysły, czy aby na pewno powrót Dismember jest konieczny. Gravestone z takim stafem radzą sobie naprawdę przekonująco, a stawki mają pewnie nieporównywalnie mniejsze…

Podsumowanie jest proste – jeśli cenicie sobie typowy klasyczny szwedzki death metal, który mimo to niesie ze sobą jakiś powiew świeżości, to Hollow Be Thy Grave jest materiałem dla was. Nośne granko bez krzty pitolenia.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GravestoneSwe
Udostępnij:

4 marca 2024

V/A – Goregeous Grooves [2023]

V/A - Goregeous Grooves recenzja reviewJak powszechnie wiadomo, grind niejedno ma oblicze, czego dobrym przykładem jest zabawnie zatytułowany split Goregeous Grooves. Choć egzotyki w tym wydawnictwie nie ma za grosz — przynajmniej z naszej lokalnej perspektywy — bo trafiły tu tylko polskie kapele, to jest całkiem przyzwoitym świadectwem, że jeśli chodzi o stricte podziemny hałas, to ciągle nie mamy się czego wstydzić.

Na początek dostajemy Delayed Ejaculation z kawałkami, które w większości powinniśmy kojarzyć z debiutanckiego „Semen Stuffed Human Brain Souffle”. Powinniśmy, ale ze względu na popieprzoną tracklistę trudno się w nich połapać, a jedynym pewnym punktem zaczepienia jest tu cover Carcass. Nic to, lepiej żyć w nieświadomości i po prostu cieszyć uszy fachowo zagranym gore-grindem w średnich tempach, z nisko strojonymi gitarami i bulgotem w rejestrach dostępnych tylko niektórym zwierzętom. Brzmienie chłopaki mają cacy, w tekstach (no, w tytułach) podejmują same życiowe tematy, a intra kradną z dobrze znanych filmów, więc można uznać, że są gotowi na podbój świata.

Hoggod na Goregeous Grooves sprawiają wrażenie zespołu najbardziej nieokrzesanego/amatorskiego/podziemnego, bo brzmią zajebiście surowo (z obowiązkowym wiadrem zamiast werbla), jednak zdecydowanie wygrywają bezpośrednią wyziewnością. Zespół postawił na totalny żywioł, bezkompromisowość i ohydę, stąd też materiał nie nadaje się do kontemplacji przy świetle księżyca, ale jebać łbem o ścianę można przy nim całkiem przyjemnie. Na przyszłość polecałbym tylko przesunąć gitarę do przodu, żeby miażdżyła na równi z furiacko pracującymi garami.

Stawkę zamyka najstarszy i najbardziej utytułowany w tym towarzystwie Anus Magulo, który, zgodnie z oczekiwaniami, robi tu za gwiazdę. To doświadczenie zespołu doskonale słychać w urozmaiconych strukturach utworów, w zawodowym, pozbawionym zjebek wykonaniu, no i w końcu w profesjonalnej produkcji. Od czasu „Assophilia” zespół dokonał wyraźnego postępu w sposobie składania piosenek, przez co są one coraz bardziej przejrzyste i przystępne, jednak prezentuje ten sam poziom lenistwa, co przed laty – stąd też trochę za duży procent ich wkładu w Goregeous Grooves stanowią covery.

Za wydanie Goregeous Grooves odpowiada łódzka Til We DIY Records, więc namierzycie ten split bez problemu, choć miejcie na uwadze, że to „DIY” w nazwie nie jest przypadkowe – oprawa graficzna płyty dupy nie urywa. Na szczęście w tym przypadku sprawdza się banał, że muzyka broni się sama.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnusMagulo, www.facebook.com/delayedejaculation, www.facebook.com/hoggod
Udostępnij:

27 lutego 2024

Revulsed – Cerebral Contamination [2023]

Revulsed - Cerebral Contamination recenzja reviewNie ma co ściemniać, jestem dość mocno uprzedzony do Revulsed ze względu na wstydliwe CV jednego z założycieli oraz co najwyżej taki se poziom debiutanckiego „Infernal Atrocity”. Z niezrozumiałych (przynajmniej dla mnie) względów od początku próbowano lansować ten zespół potencjalnym odbiorcom jako niemalże objawienie na scenie brutalnego i technicznego death metalu, powołując się na rzekomo nieprzeciętne umiejętności jego członków, ich ogromne doświadczenie, niebywałą wyobraźnię i takie tam bzdety. Na szczęście ta niewyszukana propaganda nie przeszła i o Australijczykach (i Niemcu) szybko słuch zaginął. Do czasu.

Po paru latach posuchy i nikłego zainteresowania zespół, o dziwo, postanowił o sobie przypomnieć krążkiem numer dwa – nagranym w nowym, a przy tym okrojonym składzie, zaś wydanym już jako duet wokalista-perkman. No i cóż, jakby to oględnie napisać… Australijczycy mogli nie robić zamieszania i całkowicie dać sobie spokój z takim graniem… Dokładnie – Cerebral Contamination jest materiałem kompletnie niepotrzebnym, nieprzemyślanym i zrobionym na siłę, a jakby tego było mało, pod każdym względem słabszym od niespecjalnego przecież debiutu.

Muzyków Revulsed naszło na drobną, ale istotną korektę stylu (ten klasyczny z „Infernal Atrocity” bardziej do mnie przemawiał), czego rezultatem jest 36 minut popłuczyn po Disgorge, Suffocation czy starszym Dying Fetus. Utworom — a przez to płycie w sensie ogólnym — brakuje wewnętrznej spójności, więc A) rozłażą się w szwach, kiedy zespół próbuje technicznie pokombinować albo B) zmulają/załamują topornymi aranżacjami, gdy panocków weźmie na miażdżenie ciężarem. Jasne, tu i ówdzie trafi się czasem jakiś sensowny riff czy rytm, solówki w większości też są spoko, ale całość jest przeładowana gatunkową sztampą i irytująco bezpłciowymi wokalami w typie „zrobię 'UUU' to będzie fajnie i brutalnie”.

Ponadto Cerebral Contamination nie pomaga średnie brzmienie (gorsze niż na debiucie) oraz sama kolejność kawałków. Na początek Revulsed władowali bowiem te najbardziej wtórne, nudne i przewidywalne, natomiast te, które mają cokolwiek ciekawego do zaoferowania, upchnęli w drugiej części krążka – a nie każdy znajdzie w sobie dość wytrwałości, żeby zabrnąć aż tak daleko. To sprawia, że album bardzo szybko zamienia się w monotonną papkę, nudzi się, zaś jego ponowne odpalenie wymaga dużego samozaparcia.

Nie wiem, czy ktokolwiek słał listy błagalne do Revulsed, żeby zabrali się do roboty i wreszcie nagrali coś nowego. Jeśli nawet, to mnie wśród tych kilku osób nie było. Obstawiam w ciemno, że o Cerebral Contamination — jeśli w ogóle zostanie zauważona — wkrótce wszyscy zapomną. Świat brutalnego i technicznego death metalu nie potrzebuje takich płyt!


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RevulsedDM
Udostępnij:

5 lutego 2024

Sulphur Aeon – Seven Crowns And Seven Seals [2023]

Sulphur Aeon - Seven Crowns And Seven Seals recenzja reviewPrzy okazji „The Scythe Of Cosmic Chaos” zżymałem się na robienie z Sulphur Aeon „melodic death-black” i rzucałem niewybrednymi chujami pod adresem autorów takich etykiet, natomiast po wysłuchaniu Seven Crowns And Seven Seals zacząłem podejrzewać, że może jednak miałem do czynienia z prorokami, których wiedza wykracza poza nasze pojmowanie… A może to zespół poddał się wyimaginowanej presji i pognał za oczekiwaniami odbiorców? No chyba, że to wszystko przypadek. Faktem niepodważalnym jest, że czwarta płyta Niemców jest najbardziej uporządkowaną i przystępną w ich dorobku. Momentami aż nazbyt przystępną…

Nie chciałbym sugerować, że po dłuższej przerwie Sulphur Aeon dokonali jakiejś drastycznej stylistycznej wolty, bo w muzyce zespołu wciąż występuje zatrzęsienie elementów, dzięki którym jest on w mig rozpoznawalny, ale Seven Crowns And Seven Seals na tle poprzedników jest materiałem odczuwalnie mniej ekstremalnym, za to znacznie bardziej przejrzystym i w pewnym sensie wielowymiarowym. Niemcy postawili na podniosły klimat i rozbudowaną melodykę kosztem czystej wyziewności (kiedy już mocniej dołożą do pieca, to często pobrzmiewa w tym „nowy” Azarath) i poszerzyli swoją „strefę wpływów” o coś więcej niż tylko o feeling i zagrywki blackowej proweniencji, bo w utworze tytułowym znalazło się nawet miejsce na trochę heavymetalowego patosu oraz niemal bluesową solówkę.

Inaczej rozłożone akcenty, ogólne zmiękczenie czy zestaw zbędnych/tak se udanych patentów (choćby część chórków i czystych zaśpiewów) sprawiają, że Seven Crowns And Seven Seals nie ma podjazdu do „The Scythe Of Cosmic Chaos” – niby jest podobnie, ale to nie ta liga i poziom wrażeń. Prawie każdy kawałek — a już szczególnie te najdłuższe, które wyglądają na przeciągnięte — zawiera coś, co mnie drażni i zaburza odbiór całości – jakieś detale, bez których mogłoby obejść, zbyt częste powtórzenia czy mało przekonujące partie wokalne. Nie raz i nie dwa Niemcy ocierają się tu o banał albo proponują rozwiązania, które póki co ich przerastają, powodując zgrzyty. Jednocześnie czwarta płyta Sulphur Aeon zyskuje z każdym przesłuchaniem i naprawdę trudno się od niej oderwać, co przede wszystkim jest zasługą kompozycyjnego rozmachu oraz mnóstwa fenomenalnych melodii, które wciągają jak nowoorleańskie bagno i błyskawicznie zapadają w pamięć.

Oczywiście życzyłbym sobie, żeby na Seven Crowns And Seven Seals dominowała większa i bardziej skomplikowana zawierucha (jak w kapitalnym „The Yearning Abyss Devours Us”), ale tak po prostu zgnoić tej płyty nie potrafię, choć właśnie taki miałem początkowo zamiar. Sulphur Aeon nie boją się urozmaicać muzyki na różne, niekoniecznie oczywiste i strawne dla każdego sposoby, a skoro rezultat jest co najmniej zadowalający, to nie wypada mi się wtrącać w ich proces twórczy.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SulphurAeon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 stycznia 2024

Tomb Mold – The Enduring Spirit [2023]

Tomb Mold - The Enduring Spirit recenzja reviewMuzycy Tomb Mold od początku istnienia grupy narzucili sobie zabójcze tempo, dzięki czemu w krótkim czasie dorobili się niezłej rozpoznawalności i aż trzech longów. Każda z tych płyt była trochę inna i brzmiała inaczej, ale dość logicznie wynikała z poprzedniej – rozwijała twórczo wcześniejsze wątki i wprowadzała kilka nowych. Kanadyjczycy w naturalny sposób doskonalili umiejętności techniczne oraz kompozytorskie w ramach klasycznie pojętego death metalu, więc z grubsza było wiadomo, czego można się po nich w przyszłości spodziewać… Tymczasem na wydanym znienacka The Enduring Spirit prawie w niczym nie przypominają zespołu, który odpowiada za poprzednie krążki.

Bez wielkich zapowiedzi, klipów, teaserów, singli i billboardu na budynku NBP — czyli tego wszystkiego, co obecnie towarzyszy promocji nawet garażowych kapel najgorszego sortu — Kanadyjczycy postawili swoich fanów przed faktem dokonanym. Zgaduję, że ta strategia miała na celu zminimalizowanie zbyt wczesnych rozkmin, co i — do kurwy nędzy! — dlaczego Tomb Mold ze sobą zrobili. Albo ktoś zaakceptuje ich nowe oblicze i pochwali za odwagę, albo nie, ale chociaż z przyzwyczajenia/rozpędu kupi płytę, więc przepływ kasy nie zostanie zaburzony.

Mnie ta nagła transformacja do końca nie przekonuje, bo raz, że nie wygląda na w pełni przeprowadzoną/przemyślaną, a dwa, że średnio mi robi akurat taki kierunek. Z jednej strony Kanadyjczycy pozmieniali dosyć, żeby pozbyć się resztek tożsamości, a z drugiej kilka elementów zostawili nietkniętych, przez co niezbyt pasują do ich obecnego stylu. Ten brak spójności wynika zapewne z braku czasu na należyte dopracowanie szczegółów, bo o brak pomysłów, póki co, ich nie podejrzewam.

Do rzeczy. Tomb Mold na The Enduring Spirit złagodzili brzmienie i odważnie poszli w progresywne rejony. Muzyka jest zatem całkiem efektowna, rozbudowana, paradoksalnie szybsza, z masą melodii i finezyjnych zagrywek. W niemal każdej sekundzie materiału doskonale słychać, jak duże postępy techniczne zrobili poszczególni instrumentaliści, jak sprawnie przebierają kończynami i jak wiele mają do zaoferowania w bogatych aranżacjach. Szczególną uwagę zwracają fajnie poprowadzone solówki (najlepsza jest chyba w „Fate's Tangled Thread”) oraz wyraźnie pracujący bas (co ciekawe, osiągnęli ten efekt pozbywając się nominalnego basmana), bez którego przecież nie ma progresywnego death metalu. Ogólnie na The Enduring Spirit nie brakuje chyba niczego, czym się charakteryzuje typowa płyta spod znaku progresywnego death metalu.

No właśnie, typowa. Muzycy Tomb Mold może i nielicho rozwinęli umiejętności, ale pod względem jakości kompozycji wcale nie dokonali tu przełomu. O dokładaniu swojej cegiełki do gatunku czy odkrywaniu nieznanych terytoriów również nie ma mowy, bo całość opiera się na zagrywkach (a mniej eufemistycznie – schematach) stosowanych przez Obscurę (ten bridge w „The Enduring Spirit Of Calamity” to już nawet zrzynką zalatuje), Cynic, Beyond Creation czy jakikolwiek inny losowo wybrany progowy band. Grają przyjemnie i przystępnie, a i owszem, ale to granie jakich wiele.

Czyste i przejrzyste brzmienie albumu nie odbiega od obecnych standardów, więc o piwnicznych korzeniach zespołu przypominają właściwie już tylko wokale, które jednak nijak nie pasują do melodyjnych riffów, częstych zmian tempa i skomplikowanych klimatycznych partii. Brakuje im wyrazistości, mocy i charakteru, a poza tym wydają się zagubione w miksie.

Nie będę wciskał kitu, że padam na kolana przed wszystkim, co Kanadyjczycy kiedykolwiek nagrali — choć „dwójka” i „trójka” są mi bardzo bliskie — więc i przed The Enduring Spirit nie uklęknę. Doceniam walory estetyczne tej płyty, chęci zespołu i różne takie — na tyle, żeby trochę naciągnąć ocenę — jednak wolałbym, żeby w Tomb Mold było więcej Tomb Mold, a z tym akurat jest problem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/tombmold
Udostępnij:

15 stycznia 2024

Cannibal Corpse – Chaos Horrific [2023]

Cannibal Corpse - Chaos Horrific recenzja reviewNo proszę, Cannibal Corpse na starość nagrali album trudny w odbiorze. Hmm… no może nie do końca… Raczej album, do którego trudno się jednoznacznie ustosunkować… Chyba… W każdym razie chodzi mi o to, że Chaos Horrific, przynajmniej przy pierwszym kontakcie, ma ten sam problem co „Gore Obsessed”, „Red Before Black” i poniekąd „Evisceration Plague” – jego wszelkie zalety przesłania zajebiście wysoki poziom, ewentualnie przełomowość poprzednika. Nie dość, że na „Violence Unimagined” Amerykanie stworzyli jeden ze swoich najlepszych materiałów, to jeszcze niebezpiecznie rozbudzili oczekiwania, że kolejne będą równie ekscytujące. A tak się nie da…

Nie da się powtórzyć tamtej świeżości, o szok czy element zaskoczenia też w takiej sytuacji trudno, więc przy pierwszych kilku(nastu/dziesięciu) przesłuchaniach wyszukiwane na siłę minusy górują liczebnie nad plusami, co dość skutecznie zamazuje obraz Chaos Horrific i może zniechęcać do dalszego wgłębiania się w ten materiał. Dopiero z chłodną głową słuchacz zaczyna dostrzegać i skupiać się na tym, co Cannibal Corpse faktycznie stworzyli, zamiast na tym, czego na krążku nie ma.

Chaos Horrific to porządny ochłap krwistego i na wskroś kanibalistycznego death metalu z przepięknie brzmiącymi gitarami (chyba najlepiej od czasów „Kill”), standardowo zabójczym wokalem, świetnymi zróżnicowanymi solówkami oraz dość oszczędną (ekonomiczną?) i jednowymiarową pracą perkusji. O ile wokale i partie „strunowców” nie budzą moich najmniejszych zastrzeżeń, to ekstraklasa, tak do garów muszę się przyczepić, bo tym razem Paul naprawdę się nie popisał. Kilka mniej standardowych przejść i fajnych akcentów nie są w stanie zatuszować tego, że Mazurkiewicz niemal w każdym numerze klepie to samo i w ten sam sposób – to razi. Rozumiem, że wiek robi swoje, ale można trochę pokombinować i bez forsowania tempa.

Najciekawsze i najbardziej naturalnie brzmiące rzeczy na „Chaos Horrific dzieją się, kiedy zespół za bardzo się nie rozpędza, a zamiast tego stawia na przemyślany groove i jakiś wgniatający riff. Nie oznacza to oczywiście, że w szybszych kawałkach Cannibal Corpse zupełnie nie dają rady – dają, ale na pewno to nie perkusja odgrywa w nich wiodącą rolę. W każdym razie spośród dziesięciu nowych utworów jest w czym wybierać, a na mnie najlepsze wrażenie robią „Chaos Horrific” (wygrywa chwytliwością), „Blood Blind”, „Summoned For Sacrifice”, „Pestilential Rictus” (z jakiegoś powodu został całkowicie pominięty w książeczce), „Fracture And Refracture” oraz ciężki jak cholera „Drain You Empty”.

Jak na płytę, która jest niby dużo gorsza od poprzedniej, Chaos Horrific broni się naprawdę nieźle, a wchodzi nawet lepiej niż będący w analogicznej sytuacji „Red Before Black”. Potencjalnych hitów tu nie brakuje, więc album powinien doczekać się przyzwoitej reprezentacji w setlistach zespołu.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

31 grudnia 2023

Godslut – Procreation Of God [2023]

Godslut - Procreation Of God recenzja reviewGodslut pojawił się znikąd, od razu z debiutanckim krążkiem, w dodatku wydanym przez nie byle kogo – Selfmadegod. Nooo… już tyle wystarczyło, żeby niektórym z zazdrości popękały dupy. Co by tam chłopaki nie grali i jak by im to nie wychodziło, tego kontraktu to prędko, o ile w ogóle, im się nie wybaczy. Wiadomo, gdyby nie obecność Pavulona w składzie, to o umowę byłoby znacznie trudniej, a i wartość artystyczna Procreation Of God pewnie nie byłaby tak wysoka, jednak młodzieńcy musieli mieć w zanadrzu coś, czym przekonali do siebie Karola.

Co to było, jakoś szczególnie nie wnikam, bo wystarcz mi to, co słyszę na Procreation Of God. A słyszę brzmiący typowo po polsku death metal, jakiego jeszcze 15 lat temu było u nas na pęczki. Czasy się jednak zmieniły i podobnie grających zespołów została garstka, więc w tym nieurodzaju chłopaki mogą upatrywać swojej szansy, o ile będą się prawidłowo rozwijać i starczy im wytrwałości. No i oczywiście dorobią się choćby strzępów własnej tożsamości, bo na obecnym etapie Godslut nie proponuje niczego odkrywczego, a wpływy Banisher (!), Decapitated, Vader czy Calm Hatchery dają o sobie znać w co drugim riffie; resztę dopełniono różnej maści amerykanizmami.

Materiał został nieźle wyprodukowany, warsztatowo prezentuje całkiem spoko (z wyjątkiem Pavulona – zagrał na swoim zwyczajowym poziomie, czyli bardzo dobrze), bez większych uniesień, ale też uchybień. Na pewno tu i ówdzie brakuje jeszcze trochę polotu czy świeższego podejścia… po prostu doświadczenia – to powinno przyjść z czasem. Ponad przeciętność mocno wybijają się różnorodne i dopieszczone solówki, jednak poniżej przeciętności ciągną wokale, zwłaszcza ten irytująco wrzeszczany, który do tego stylu zwyczajnie nie pasuje. Ponadto wydaje mi się, że odbiorowi Procreation Of God nie służą 4-minutiwe dłużyzny (całość ma raptem pół godziny), bo kapela ma problem, żeby wypełnić je dostatecznie interesującymi rozwiązaniami.

Debiut – odfajkowany; obecność na scenie – zaznaczona; kredyt zaufania – zaciągnięty. Teraz zobaczymy, czy Godslut uczciwie zapracują na swoją markę, czy jednak znikną tak szybko, jak się pojawili.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/godslut

Udostępnij:

13 grudnia 2023

Suffocation – Hymns From The Apocrypha [2023]

Suffocation - Hymns From The Apocrypha recenzja reviewEra Franka Mullena w Suffocation oficjalnie dobiegła końca, więc trzeba zacisnąć zęby i jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale czy aby na pewno w nowej? Prawda — dla niektórych być może brutalna — jest taka, że z Frankiem czy bez, Suffocation pod wodzą Terrance’a Hobbsa robi swoje w ramach wypracowanego przez lata stylu. Hymns From The Apocrypha niczego w tym temacie nie zmienia, nawet pomimo tego, że tym razem zaskakująco duży wkład w powstanie materiału miał Charlie Errigo. Rozwiązania zaproponowane przez młodego gitarzystę zapewniły mile widziany powiew świeżości, jakkolwiek w sensie ogólnym nie przełożyły się na powstanie nowej jakości.

W ośmiu mocno zagęszczonych i poszatkowanych rytmicznie utworach muzycy Suffocation zgrabnie połączyli swoje klasyczne i rozpoznawalne zagrywki ze współczesnymi patentami (również swoimi), więc Hymns From The Apocrypha w równym stopniu nawiązuje do „Pierced From Within” co „Pinnacle Of Bedlam”. Całość zatem brzmi swojsko/znajomo, ale wbrew pozorom jest daleka od wtórności czy autoplagiatu. Mamy do czynienia z płytą różnorodną i jednocześnie bardzo spójną, na której każdy element siedzi w odpowiednim miejscu i znakomicie spełnia swoją rolę, nawet jeśli początkowo może wyglądać na wciśnięty od czapy. Dzięki temu oraz mniej standardowo rozłożonym akcentom (zarezerwowano sporo miejsca dla solówek) materiał ma o wiele więcej feelingu niż „…Of The Dark Light” i jest od niego bardziej wyrazisty. Na Hymns From The Apocrypha trafiło przynajmniej kilka zajebiście wpadających w ucho, choć niekoniecznie mocno wyeksponowanych fragmentów, a takie „Seraphim Enslavement”, „Perpetual Deception”, „Delusions Of Mortality” czy „Hymns From The Apocrypha” mają duże szanse na zostanie koncertowymi szlagierami.

Wokale… Wśród fanów Suffocation Ricky Myers miał więcej zwolenników niż przeciwników, ja również byłem mu przychylny (mogli trafić gorzej, dużo gorzej – tak, mam na myśli Billa, tfu!, Robinsona), jednak niezależnie od osobistych sympatii, obiektywnie spisał się naprawdę bardzo dobrze. Jego głos jest brutalny, czytelny i dostatecznie dynamiczny, żeby nie dać się przytłoczyć technicznymi łamańcami uskutecznianymi przez kolegów. Jedyną wadą Ricky’ego jest to, że… nie jest Mullenem. Co zaś do Franka, zgodnie z przewidywaniami pojawił się gościnnie w „coverze” Suffocation. Wyszło OK, choć ze względu na stare czasy mógł się trochę bardziej postarać.

Przy okazji „…Of The Dark Light” czepiałem się pracy perkusisty i brzmienia. Na Hymns From The Apocrypha w obu tych kwestiach słychać poprawę. Eric Morotti dokonał niemałego postępu, co rzuca się w uszy zwłaszcza w wolniejszych partiach – gra ciekawiej, w sposób gęsty i urozmaicony. Doświadczenie zaprocentowało. Tak zaaranżowane gary to ja rozumiem! Za produkcję albumu odpowiada gitarniak Cryptopsy, który dołożył starań, żeby dźwięk nie był przesadnie cyfrowy i skompresowany. Z całego serca popieram taki kierunek, bo całość brzmi całkiem sensownie, choć wolałbym jeszcze więcej klasycznego tłustego dołu, nawet kosztem selektywności.

Jak to jasno wynika z powyższego tekstu, Suffocation wciąż mają sporo do powiedzenia w technicznym i brutalnym death metalu. Nie idą na łatwiznę, nie błaźnią się i nie odcinają kuponów od chwalebnej przeszłości, tylko ciągle próbują pokazać się z odrobinę innej/nowej strony. Wydaje mi się zatem, że Hymns From The Apocrypha powinni się zainteresować także i ci, którzy odpuścili sobie kilka ostatnich płyt zespołu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 grudnia 2023

Cavalera Conspiracy – Bestial Devastation / Morbid Visions [2023]

Cavalera Conspiracy - Bestial Devastation / Morbid Visions recenzja reviewCavalera Conspiracy to zespół, który stworzyli (tu zaskoczenie!) bracia Cavalerowie, Igor – pałker i, bardziej znany, Max – gitarzysto-śpiewaczysko. Muzyka przez nich tworzona stanowi mix różnych gatunków – jak ktoś słyszał Soulfly, to będzie wiedział o co chodzi, tyle że Konspiracja pozbawiona jest elementów folku.

To tak w wielkim skrócie o zespole, gdyż najważniejsze, że bracia zabrali się za coś dla nas, boomerów, myślę dość istotnego. Mianowicie nagrali na nowo Bestial Devastation i Morbid Visions. Mini-płyta i debiut, które w historii metalu ekstremalnego to kamienie milowe. Dzieła wydane kolejno w ‘85 i ‘86 roku wyznaczyły drogę brazylijskiego, plugawego metalu dla niezliczonych kapel. Nie muszę chyba nawet wspominać, że prawdopodobnie 95% czytelników tego bloga utwory: „Antichrist”, „Necromancer”, „Troops of Doom” czy „Crucifixion” zna niczym porządny katolik „Ojcze Nasz” i „Zdrowaśka”. Zaśpiewaliby te kawałki o trzeciej w nocy po zakrapianej imprezie bez czknięcia. Pikanterii dodał też wywiad Maxa, który określił, że dzieła te nagra(ł) niczym wkurwiony młodzieniaszek, tyle, że z nowoczesnym sprzętem.

Od razu napiszę, że podszedłem do tej produkcji niczym pies do jeża. Świętości jednak chyba się nie rusza? A może jednak. I ba, można na tym zarobić? Zatem co też spłodzili braciszkowie? Czas się przekonać. Dodam jedynie, że nie będzie to stricte typowa recenzja, bo ośmieszyłbym się recenzując te wiekopomne dzieła (a może nie?), których chyba mało kto nie zna, bo spróbuję odpowiedzieć na inne pytania. Mianowicie, nie na zagadnienie, czy płyty te są dobre/złe, ale dla kogo one są i czy taki trend remaków, który dotknął świat kina i gier zaczyna wpełzać również do muzyki? Czy, cytując pewną zacną starszą babcię, na co to komu? A komu to „poczebne”? Zatem, będzie to bardziej porównanie nowego ze starym. Jednakże Cavalerowie stworzyli też dwa nowe utwory (po jednym na dzieło) i to je poddamy analizie i ocenie.

W ramach porównania najnowsze dzieło Maxa i Igora porównam do posiadanej płyty Sepultury wydanej przez Roadrunner Records w 1997 roku odpicowanej picuś-glancuś (tzw. remastered, reissued, pierwszego wydania nie posiadam, hehe).


Produkcja

To chyba najważniejsza kwestia w tym porównaniu, bo przecież chyba po to głównie powstała (?). Przedstawić coś, co przy debiucie i budżetem młodych chłopaczków nie mogło zachwycać. Teraz finanse to nie problem, zatem jak to brzmi? Trudno będzie tutaj zaskoczyć, gdyż brzmi to… prawidłowo. Dostajemy soczyste dźwięki, wokal Maxa jest (podobnie jak do oryginałów) z mocnym pogłosem. Ale czy sam wokal jakoś się różni pod względem tonacji czy jakości tegoż wokalu? Jest jednak inny czy to po prostu kalka? Oczywiście wieku nie prześcigniemy i wokal jest zupełnie inny. W oryginale wręcz, ktoś nie znający wczesnej twórczości Sepultury pomyślałby, że to inny wokalista. Jest on jednak (przynajmniej dla mnie) bardziej agresywny i ostrzejszy. Często słowa są niemal „wypluwane” i „szczekane” właśnie przez wspomnianą wcześniej nienawiść i złość. Gardło jeszcze nie zjechane, że się tak wyrażę. Przeskakując z dzieł braci na oryginały doznałem początkowo małego szoku. Brzmienie nie ma jednak porównania. Nawet w wypolerowanym do maksa stanie nie da się osiągnąć, tego co dziś. Czuć, że to dzieło wiekowe i nie oceniam tutaj, czy to dobrze, czy źle, bo to zależy od tylko od Was i jedynie na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że młodych słuchaczy, przyzwyczajonych do świetnej jakości brzmienia takie płaskie pierdu-pierdu nie zachwyci. Piszę tak, gdyż sam słysząc pierwszy raz za kindera „Master of Puppets” pomyślałem, że to stare dziadostwo i nie da się tego słuchać. Dziś płytka jest na półce, ale do tego trzeba było dojrzeć. Wracając jednak do tematu. Produkcja jest z pewnością na plus patrząc zupełnie obiektywnie. Chociaż czy to było trudne do osiągnięcia?…


Atmosfera

To (dla mnie) druga najważniejsza kwestia odnośnie albumów. Czy w płytę włożono serce i czerpano radość przy jej tworzeniu, czy była powita w bólach i wydana taśmowo, byleby powstała? Słucham wielu gównianych produkcji (zwłaszcza black metalowych), demek i kompilacji doceniając ich wartość artystyczną. Czy zatem bracia Cavalerowie stworzyli płytę na tzw. odwal się? Nie mogę powiedzieć, że tak. Nie mogę jednak powiedzieć też, że płyta jest w pełni autentyczna. Są różnice. Przykładem niech będzie chociaż „Crucifixion”. Utwór został okrojony z outra (10s mniej). „War” został skrócony. Inne utwory w cover-albumie zostały przedłużone np. „Empire Of The Damned” z oryginalnego 4:25 do 5:11 minut. Podobnie choćby z „The Curse”, krótkie 0:39 do 1:15 min. Niby to nic wielkiego, ale jednak to jest ingerencja w utwory i dlatego trudno je traktować jednoznacznie jako covery, bo mamy tutaj dość inwazyjny wpływ. W całości to nie przeszkadza, aż tak bardzo, ale istnieje taka delikatna, subtelna wręcz, różnica. Na szczęście warstwa liryczna pozostała bez większych zmian. Piszę większych, gdyż np. pierwszy utwór „Morbid Visions” posiada zwrotkę w oryginale „Cry preachers because your Gods have forgotten (…)” a u Braci Cavalerów mamy Cry fuckin’ preachers because your Gods have forgotten (…)” to taka ciekawostka, którą zauważyłem. Jest tym bardziej ciekawa, że takiego tekstu spodziewałbym się w oryginale. Najwidoczniej pozostała w nim niechęć do zorganizowanej religii, z którą się nadal obnosi. Niemniej jednak, nie znalazłem więcej zmian w warstwach lirycznych. Podsumowując obiektywnie ani jednemu, ani drugiemu nie można zarzucić, że nie chciano tutaj włożyć serca (choć są to inne „serca”). Pierwsze to autentyczna surowość i agresja szokująca w tamtych czasach, a drugie dopieszczone i unowocześnione agresywne brzmienie, które ponownie może (ale nie musi) zaskoczyć młodych słuchaczy.


Nowe utwory

Jak już wspomniałem, są dwa nowe kawałki. Dla „Morbid Visions” jest to „Bury The Dead”, a dla Bestial Devastation „Sexta Feira 13”.

Oba są dość krótkie. Kolejno 2:16 i 3:26 minuty. „Bury The Dead” to pasujący do konwencji albumu kawał ostrego metalu. W żaden sposób nie niweczy całości. Trochę gorzej z „Sexta Feira 13”. Bynajmniej nie dlatego, że jest to kołysanka. Co to, to nie. Natomiast jest jakby zbyt nowoczesny i, co najgorsze, po portugalsku. Nie żebym miał coś do tego języka, ale wszystkie inne utwory są po angielsku i ten tak trochę pasuje jak rodzynki w serniku (chyba, że ktoś lubi, ja nie). Oczywiście czepiam się, jednak burzy to całość mini-albumu.

Podsumowując: Czy są to złe albumy? Nie. Rzeczywiście Bracia Cavalerowie ładnie odświeżają te klasyki. Zatem misja wykonana. Czy te albumy były potrzebne? No i właśnie tutaj rozpoczyna się rozbieżność. Dla nas, starych pierdzieli odpowiedź jest jedna. Nie. Dla młodych słuchaczy? Jak najbardziej. Warto natomiast chociaż raz przesłuchać i sobie porównać. Może komuś, mam na myśli starszej daty słuchaczy, akurat się takie odświeżenie spodoba? Nie przeczę.

Mam jednak pewne obawy, co jeśli produkcje okażą się sukcesem finansowym, czy zatem inne kapele nie zaczną takiej polityki? Zamiast nagrywać coś nowego skupią się na nagrywaniu starych dzieł (zwłaszcza debiutów)? Gdyby tacy Tardy Brothers nagrali ponownie „Slowly We Rot” czy I Am Morbid nagrali „Altar of Madness” to byłoby dobre? Według mnie nie. Rozumiem sytuację, gdy np. Vader nagrał „Dark Age” na 25-lecie debiutu. Nie słucham, bo „The Ultimate Incantation” mi w zupełności wystarczy, ale rozumiem taki zabieg.

I ostatnie zdanie podsumowujące (wreszcie). Nie odmówię braciom Cavalerom udanego odświeżenia debiutu i mini-albumu pod względem technicznym, co może spowoduje, że ktoś młodszy zainteresuje się starszymi dziełami Sepultury (choć to raczej marzenia ściętej głowy). Dla starszych fanów metalu to może być ciekawostka, którą może sprawdzić lub nie.


ocena: -
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cavaleraconspiracy
Udostępnij: