31 maja 2020

Pestifer – Expanding Oblivion [2020]

Pestifer - Expanding Oblivion recenzja okładka review coverPestifer to zespół, któremu zaraz po wydaniu debiutu przepowiadano karierę równie spektakularną jak ta, która stała się udziałem Obscura. Lata mijały i nic takiego nie nastąpiło, zaś zespół stopniowo schodził do coraz głębszego podziemia, kojarzony jedynie przez garstkę fanów. W tym roku Belgowie dobili wreszcie do mitycznej trzeciej płyty, jednak nie należy mieć jakichkolwiek złudzeń, że za jej sprawą dokona się przełom i świat padnie do ich stóp – i nie ma to nic wspólnego z muzyką. Przy absurdalnym limicie na poziomie 500 sztuk nie zawojują nawet średniej wielkości popegeerowskiej wsi.

Na Expanding Oblivion zespół sprawnie kontynuuje styl i formułę brzmieniową zapoczątkowane na „Age Of Disgrace”, co jest o tyle ciekawe, że na długo przed nagraniami obu długoletnich gitarzystów wymieniono na zupełnego świeżaka, choć z pewnym doświadczeniem m.in. w Emeth. Znaczy to tyle, że muzyka Pestifer nie jest dziełem przypadku, a jako kapela są dość pewni swojego stylu i chcą się go konsekwentnie trzymać. Warto temu przyklasnąć, bo techniczny death metal w wykonaniu Belgów znacznie różni się od tego, co zazwyczaj jest kojarzone z takim graniem i przez to może być bardziej atrakcyjny dla wybrednych słuchaczy. Pestifer nie wypadli Necrophagist spod ogona i nie starają się na siłę kopiować patentów Suiçmeza; bliżej im natomiast do mniej ekstremalnych, ale też istotnych aktów typu Martyr, Atheist, Sadist czy średnio zaawansowany Gorguts.

W przypadku Pestifer techniczne zaplecze służy do budowania ciekawych, wielowątkowych i zrównoważonych kompozycji, a wszelkie solówki — choć jest ich dużo — stanowią ich uzupełnienie, nie odwrotnie. Podobnie jest z tempami i poziomem brutalności. Owszem, słychać, że to death metal, perkusista nie ma problemu z blastami, wokale są agresywne, jednak na pewno to nie jest napierdalanie dla samej idei napierdalania. Trzy kwadranse Expanding Oblivion nie przytłaczają, w dodatku całość jeszcze nieco rozładowują trzy krótkie instrumentale. W inność Pestifer wpisuje się również dalekie od sterylności brzmienie albumu. Belgowie pozwolili sobie na odrobinę przybrudzony dźwięk, co wcale nie zaszkodziło czytelności instrumentów – choćby bezprogowy bas cały czas przebija się na powierzchnię i robi tam odpowiednie zamieszanie.

Paradoksalnie to, co dla większości nowych odbiorców powinno być interesującego na Expanding Oblivion, dla fanów poprzednich dokonań Pestifer może stanowić pewien problem, bo oni już dobrze znają podejście zespołu do technicznego death metalu. Nie chodzi o to, że zawartość płyty doprowadzi ich do wyrzygu, bo to wątpliwe zważywszy na jej wysoki poziom. Już raczej mogą być zawiedzeni brakiem jakichś rewolucyjnych zmian w stylu czy ogólnie – elementu zaskoczenia.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.pestifer.be

Udostępnij:

25 maja 2020

Ulcerate – Stare Into Death And Be Still [2020]

Ulcerate - Stare Into Death And Be Still recenzja okładka review coverJak to miło ze strony Ulcerate, że za sprawą Stare Into Death And Be Still rozwiązali problematyczną kwestię płyty roku! Zaznaczam, że nie ma w tym stwierdzeniu — poprzedzonym zresztą przynajmniej kilkudziesięcioma przesłuchaniami — cienia prowokacji, bo — czy to się komuś podoba czy nie — ci trzej skromnie owłosieni Nowozelandczycy stanowią najlepszy zespół w szeroko pojętym death metalu, z jakim mamy obecnie do czynienia. Po prostu – nie mają konkurencji, ewentualnie potencjalna konkurencja może im skoczyć. To pisałem ja, demo.

Na Stare Into Death And Be Still napaliłem się od pierwszych sekund udostępnionego przed premierą utworu tytułowego (niekwestionowany hit!) i choć nie do końca wiedziałem, czego spodziewać się po całości, miałem przekonanie, że to będzie coś monumentalnego i nieprzeciętnego. Nie zawiodłem się, Ulcerate stworzyli najlepszy krążek w swojej historii! W przypadku większości kapel płyty „naj” to zazwyczaj te naj-coś tam: najszybsze, najbrutalniejsze, najoryginalniejsze, najbardziej techniczne, ect. U Ulcerate wygląda to trochę inaczej, bo Stare Into Death And Be Still nie załapuje się do żadnej z tych kategorii. Szósty album Nowozelandczyków imponuje przede wszystkim dojrzałością płynącą z tych dźwięków – oni już nie muszą na każdym kroku udowadniać, ile potrafią i jacy są zajebiści, stąd też nowe utwory sprawiają wrażenie nie aż tak bezkompromisowych i wypakowanych, jak to bywało w przeszłości.

Tym razem trio postawiło na muzykę dostojną, wyrafinowaną, miejscami stonowaną, pełną przytłaczającej atmosfery i… chwytliwą nawet bardziej niż na „Everything Is Fire”. Mało tego, w paru miejscach pojawiają się nietypowe dla nich bardzo proste rytmy i nośne riffy, ale nie nazwałbym tego zagraniem pod publiczkę, bo te fragmenty są szczelnie obudowane należycie pokomplikowanymi partiami. Warto też odnotować, że pójście „w klimat” nie przytępiło tej agresywnej strony muzyki zespołu. Tu wciąż nie brakuje wybuchów brutalności i jazdy w szaleńczych tempach, choć — żeby nikt mi nie wypominał, że nie ostrzegałem — ogólnie biorąc Stare Into Death And Be Still nie ma aż takiego pierdolnięcia jak „The Destroyers Of All”.

Szósta płyta Ulcerate to materiał, który wciąga od pierwszych dźwięków i pomimo godziny trwania pozostawia duży niedosyt. Charakterystyczny i w pełni rozpoznawalny styl, bogactwo pomysłów na utwory, nienaganne wykonanie (Jamie Saint Merat ponownie zadziwia), przejrzyste brzmienie uwypuklające wszelkie niuanse – czegóż chcieć więcej? Ano przyzwoitej wytwórni z dobrym zapleczem, a nie takiej wylęgarni blackowych pitoleńców. Nie daję 10 tylko na wypadek, gdyby następny album okazał się jeszcze lepszy.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

18 maja 2020

Brian Slagel – Dla dobra metalu. Historia Metal Blade Records [2020]

Brian Slagel - Dla dobra metalu. Historia Metal Blade Records recenzja okładka review coverW 2017 znana wszystkim wytwórnia Metal Blade obchodziła swoje 35 urodziny i z tej właśnie okazji Brian Slagel, jej założyciel, właściciel i guru, postanowił odkurzyć wspomnienia, uporządkować fakty i podsumować ten czas. Materiału zebrało się dość, żeby złożyć z tego książkę, która, ze stosowym opóźnieniem, trafiła i do nas. Za polską edycję odpowiada wydawnictwo In Rock, które tak dobrze przyłożyło się do pracy, że nawet osoby zupełnie niezainteresowane tematem będą chciały mieć ten elegancki tom na półce.

Cała historia ma swój początek w latach 70. ubiegłego wieku w słonecznej Kalifornii, w momencie, kiedy w życiu małego Briana Slagela nastąpił przełom za sprawą Deep Purple. Wzrastające zainteresowanie ciężką muzyką doprowadziło go wkrótce do Iron Maiden i czegoś, co Anglicy nazwali NWOBHM. Potem poszło już z górki: tape-trading, własny zine, praca w sklepie muzycznym, organizacja koncertów, wytwórnia… Trzeba przyznać, że Slagel wykazywał się olbrzymim zaangażowaniem i z całkiem niezłym skutkiem potrafił pogodzić wszystkie te obszary, a robił to tylko dlatego, gdyż chciał spopularyzować uwielbianą przez siebie muzykę, by jego ulubione zespoły nie popadały w zapomnienie. Oczywiście nie działał sam, bo w tych pierwszych latach bardzo wspierał go John Kornarens, a dodatkowo obaj korzystali z szerokich znajomości pewnego duńskiego gnojka o nazwisku Lars Ulrich, nota bene autora nadęto-luzackiej przedmowy do opisywanej książki.

Z (szybkim) biegiem czasu początkowa chęć promocji NWOBHM na amerykańskiej ziemi przekształciła się u Briana w potrzebę pokazania światu tego, co do zaoferowania ma Kalifornia i okolice – najpierw przez publikacje w brytyjskim „Sounds”, a później przez składanki z cyklu „Metal Massacre”. A propos wspomnianej kompilacji, uderzają mnie dwie kwestie. Po pierwsze, duża wiara Slagela w potencjał nieistniejącego zespołu Larsa i czekanie do ostatniej chwili, żeby móc go wcisnąć na płytę. Po drugie, podejście amerykańskich zespołów do tematów biznesowych. Spójrzcie zresztą sami: brak sceny, brak struktur, nikomu nieznane kapele złożone z nastolatków bez jakiegokolwiek doświadczenia, a praktycznie wszyscy komunikują się przez menadżerów. Czy to magia Hollywood czy narkotyki?

W jednym z wywiadów zamieszczonych w książce z ust Alexa Webstera padają słowa: „Brian (…) wielokrotnie stawiał kwestie muzyczne przed sprawami biznesowymi”. Z boku wygląda to na wazelinę, lecz na stronach tej lektury znajdziemy sporo przykładów, kiedy ideowe nastawienie Slagela do muzyki wygrywało z możliwością zarobienia góry pieniędzy albo przynajmniej nie popadania w finansowe tarapaty: zignorowanie nadejścia ery CD, rozwiązanie umowy z Warnerem i stanięcie po stronie wolności artystycznej Gwar, całkowite pominięcie mody na glam i nu-metal. Ze względu na skromne zaplecze Metal Blade nie byli w stanie pozyskać lub utrzymać paru z czasem wyjątkowo dobrze sprzedających się zespołów. O historiach z Metallicą, Slayer i Megadeth słyszeli chyba wszyscy, ale już o Korn, o którego firma bardzo zabiegała, niekoniecznie, podobnie jak o dwóch niewymienionych tu zespołach – Guns N’ Roses oraz Pantera.

Mimo iż Brian Slagel nie popada tu w propagandę własnego sukcesu, liczyłem, że opowieści o nietrafionych inwestycjach będzie ciut więcej, wszak po roku 2000 było ich aż nadto. Spodziewałem się również solidnego wywodu na tematy okołonapsterowe z przełomu wieków, bo firma na pewno poważnie odczuła rosnącą popularność plików MP3, tymczasem o konsekwencjach nielegalnego ściągania płyt wypowiedział się jedynie Kim Bendix Petersen. Sam Slagel, już na koniec, wieszczy (w 2017) straszne rzeczy na temat odchodzenia od produkcji fizycznych nośników i przerzucenia się na platformy streamingowe.

Przy tym, ile miejsca autor poświęcił nieco ekstrawaganckim eksperymentom z komikami, sportowcami i dziadostwem spod znaku metal core (niestety trzeba oddać wytwórni, że udanie ten styl spopularyzowała), zaskakuje, że temat bardziej ekstremalnego grania sprowadzono do ledwie kilku czołowych dla Metal Blade nazw z kręgu death metalu (Canibal Corpse, Six Feet Under, Amon Amarth, Behemoth), zaś o blacku nie wspomniano bodaj wcale. Pewnie do dziś wstydzą się podpisania umowy z Ancient.

Zamieszczone w książce wywiady z (współ)pracownikami Metal Blade i nagrywającymi dla stajni muzykami mogą sprawiać wrażenie laurek dla Briana; wszyscy opowiadają o sielance, pełnym zrozumieniu i rodzinnej atmosferze, co zalatuje jakąś utopią. Jeeednak gdy spojrzymy na jego zasługi (miejscami sam wydaje się być nimi zakłopotany) i to, jak długo poszczególne kapele są związane z wytwórnią, człowiek jest skłonny uwierzyć przynajmniej w część tego słodzenia. Upływ czasu, jak się zdaje, nie zmienił ani zaangażowania Slagela w muzykę ani jego bezpośredniego podejścia do zespołów, więc Dla dobra metalu czyta się z zainteresowaniem do ostatniej strony.

Na koniec jeszcze słówko na temat formy wydania książki. Dla dobra metalu wygląda naprawdę estetycznie i okazale (jak na niewiele ponad 300 stron): papier jest dobrej jakości, a okładka twarda i grubo pociągnięta lakierem wybiórczym. Tłumaczenie również wygląda dobrze, choć w paru miejscach jest może zbyt dosłowne. Znaczących błędów nie odnotowałem, choć pomniejsze się trafiają, w tym także rzeczowe – w dodatku do polskiego wydania. Mam natomiast problem z większością tekstów wydrukowanych kursywą, bo zdaje się ona pojawiać dość przypadkowo, a z kontekstu nie zawsze idzie stwierdzić, co podkreśla. Całość wzbogacono o kolorową wkładkę ze zdjęciami na papierzu kredowym (oglądanie fryzury Slagela z lat 80. nie należy do najprzyjemniejszych doznań) oraz obszerny — może nawet zbyt obszerny — dodatek z recenzjami wybranych pozycji z katalogu Metal Blade autorstwa kilku mniej lub bardziej znanych polskich dziennikarzy; o dziwo Jaro.Slav Szubrycht w swych typach nie ograniczył się do Slayera.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

11 maja 2020

My Dying Bride – The Ghost Of Orion [2020]

My Dying Bride - The Ghost Of Orion recenzja okładka review coverDebiut My Dying Bride w barwach Nuclear Blast nie zapowiadał się zbyt optymistycznie – problemy rodzinne Aarona, sypiący się skład i ogólna niepewność, co dalej z zespołem. Oliwy do ognia dolały wypowiedzi wokalisty, który deklarował chęć uproszczenia muzyki, uczynienie jej bardziej komercyjną, czytelną i przystępną dla przeciętnego klienta nowego wydawcy. To naprawdę nie wyglądało dobrze, więc cholernie się cieszę, że The Ghost Of Orion nie jest materiałem tak mizernym, jak przypuszczałem. Marna to jednak pociecha wobec faktu, że i tak dostałem najsłabszy krążek, jaki Anglicy kiedykolwiek nagrali.

Początek płyty to trzy dość długie i strasznie schematyczne numery — o dziwo oparto na nich promocję The Ghost Of Orion — z których dość poważnie wieje nudą. We wszystkich przypadkach wygląda to tak, jakby już w połowie utworu zespołowi brakowało pomysłów na jego sensowne rozwinięcie, więc w imię grania dłużyzn – resztę na siłę wypełniono kolejnymi monotonnymi powtórzeniami. Artystycznie niczego to nie wnosi, ale już na liczniku robi się 8 minut zamiast 4. W dodatku całą trójkę dopchano partiami skrzypiec, które chyba w zamyśle mają być płaczliwe i rozdzierające, a w praktyce są jedynie irytujące. Może to kwestia mojej znieczulicy, a może robienia przez My Dying Bride smutnego klimatu na siłę.

Ponadto album ozdobiono — że pozwolę sobie tak zażartować — trzema raczej przypadkowymi kawałkami, które niczego specjalnego z sobą nie niosą, oczywiście poza kolejnymi zbędnymi minutami. „The Solace” wygląda mi na parodię Dead Can Dance z porozrzucanymi bez ładu i składu gitarami i niejaką Lindy Fay Hella zamiast Lisy Gerrard. Numer tytułowy sprowadzono do plumkania z ledwie słyszalnym szeptem w tle. Natomiast „Your Woven Shore” w przypływie wielkoduszności przez moment byłbym skłonny posądzić o inspiracje Preisnerem. Czy The Ghost Of Orion mógłby się bez tej trójki obyć? Jak najbardziej!

Pozostałe dwa, nota bene najdłuższe, utwory to jedyne na płycie, do których wracam z prawdziwą chęcią i zainteresowaniem, a tym samym jedyne, które mogę szczerze polecić. I choć oba rozkręcają się dość powoli, nadrabiają to później ciekawymi konstrukcjami, wyrazistymi riffami i dającą się odczuć porządną dramaturgią. W „The Long Black Land” mamy kapitalny break z wiolonczelą w tle, który klimatem i paroma dźwiękami bardzo przypomina mi spokojniejsze fragmenty „Light Of Day, Day Of Darkness” Green Carnation, więc ciarki na plecach pojawiają się z automatu. Szkoda tylko, że numer kończy się nagle – po prostu „ciach”, jakby My Dying Bride nie wiedzieli, co z nim dalej zrobić. „The Old Earth” to z kolei pokaz pięknego doomu z trafiającymi w punkt melodiami, mocną pracą basu i skromnym, ale robiącym doskonałą robotę przyspieszeniem od słów „Down on our knees". Anglicy ocierają się tu o klimat „Songs Of Darkness, Words Of Light”, więc jest bardzo cacy, i gdyby nie zbędne skrzypce w końcówce, byłoby super. Niestety, to wszystko, co zespół ma do zaoferowania na The Ghost Of Orion.

Realizacja płyty stoi na wysokim poziomie, czego zresztą oczekiwałbym po zespole związanym z takim molochem; brzmienie jest ciężkie (ponoć Andrew nagrywał nawet po 11 ścieżek gitar do jednego kawałka!), selektywne i dość głębokie, a produkcja sensownie zbalansowana. Także nowy perkman wypada solidnie, choć mógł zagrać dużo gęściej, bo zdecydowanie jest na to miejsce. Wielka szkoda, że od strony czysto muzycznej The Ghost Of Orion jest tak przeciętny, zaś sam zakup krążka jest czymś na kształt przykrego obowiązku. Może przy obecnej formie My Dying Bride powinni ograniczyć się tylko do wydawania epek?


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 maja 2020

Singularity – Place Of Chains [2019]

Singularity - Place Of Chains recenzja okładka review coverO Singularity dużo się ostatnio pisze w kontekście takich nazw jak Fleshgod Apocalypse, Arcturus czy Arkaik, robiąc z Amerykanów niemal awangardę, a na dobrą sprawę styl zespołu można sprowadzić do blackującego i dość technicznego death metalu z klawiszami. Tak po prostu, bez sensacji. Chłopaki niczego nowego swoim graniem nie odkrywają, co nie zmienia faktu, że Place Of Chains zasługuje na to, żeby poświęcić mu kilka chwil.

Dominująca, death metalowa strona muzyki Singularity z łatwością do mnie przemawia, bo choć oryginalności w niej za grosz, pomysłów na urozmaicenie utworów tu nie brakuje, oba wokale dają radę, a wykonaniu nie można niczego zarzucić. W paru ostrzejszych i bardziej zakręconych momentach Place Of Chains kojarzy mi się z dokonaniami Alterbeast, jednak przez większość czasu Amerykanie pogrywają w sposób raczej umiarkowany i z wyczuciem – nie przeginając z tempami, złożonością aranżacji czy poziomem brutalności. Wychodzi im to całkiem zgrabnie i nie jest specjalnie wymagające od odbiorcy, więc myślę, że powinni do siebie przekonać nawet niedzielnych słuchaczy.

Pozostaje jeszcze strona szumnie zwana symfoniczno-blackową, z którą mam pewne problemy. Riffów czy struktur się nie czepiam, bo nie ma takiej potrzeby, ale klawiszy już muszę. Rozbudowane orkiestracje, neoklasyczny rozmach, sprowadzający ciarki klimat? Sorki, to nie tu. Partie parapetu na Place Of Chains są mocno zainspirowane norweskim plumkaniem sprzed 25 lat (także brzmieniowo), w związku z czym ograniczają się do monotonnego klepania kilku zapętlonych dźwięków przez cały (!) kawałek. Jakby tych nonsensów było mało, klawisze wyprodukowano tak, żeby przesłaniały gitary (te wybijają się tylko przy okazji solówek). Nie pojmuję tego zabiegu, tym bardziej że na debiucie proporcje były właściwie dobrane. Czyżby w ten sposób Singularity chcieli oddać hołd zmarłemu klawiszowcowi? Ot, zagadka!

Jeśli nagromadzenie bezpłciowych popierdywań wam nie przeszkadza tudzież macie na tyle selektywny słuch, żeby je całkowicie zignorować i cieszyć się wyłącznie tradycyjnym instrumentarium, zawartość Place Of Chains przypuszczalnie sprawi wam sporo radości. Singularity odwalili tu kawał rzetelnej roboty, jednak w mojej ocenie na prawdziwe pochwały zasłużą, kiedy nieco wyprostują swój styl (czytać: skupią się na death metalu) i pozbawią go sztucznych przeszkadzajek (czytać: zrezygnują z parapetu).


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SingularityAZ

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2020

Testament – Titans Of Creation [2020]

Testament - Titans Of Creation recenzja okładka review coverCo tu ukrywać, na kampanię promocyjną Titans Of Creation zerkałem jedynie z nieufnością, bo ostatnim razem Testament mocno mnie rozczarował i ponad wszelką wątpliwość udowodnił, że wielkie nazwiska, z wielkim doświadczeniem i wielkimi osiągnięciami niczego nie gwarantują. Niczego. Wprawdzie okładka autorstwa Elirana Kantora wygląda zajebiście zachęcająco, ale trzeba mieć się na baczności i nie ufać nikomu, zwłaszcza gdy może mieć w interesie wciśnięcie ludziom ładnie opakowanego bubla. Na szczęście, nie tym razem!

Titans Of Creation w dosłownie każdym elemencie przewyższa „Brotherhood Of The Snake” — przede wszystkim nie jest tak nudny i rozmemłany — choć na pewno nie mamy tu jeszcze do czynienia z Testamentem w topowej formie. To dobry, żwawo zagrany thrash’owy krążek z wieloma wpadającymi w ucho (a przy tym znajomo brzmiącymi) fragmentami, do których można wracać: (1) z przyjemnością, (2) z ciekawością, (3) z niedowierzaniem. W muzyce zawarto mnóstwo nawiązań do wcześniejszych płyt, z naciskiem na… „Practice What You Preach” i „The Formation Of Damnation” (co niekiedy daje osobliwe rezultaty), ale dodano również coś nowego i zaskakującego – wpływy black metalu. To nie pomyłka, Testament na stare lata wycina blackowe riffy w towarzystwie gęstych blastów i wrzeszczących wokali.

Jeśli przemilczymy wspomniane innowacje w jednym utworze („Curse Of Osiris”), cała reszta jest materiałem dość wtórnym i przewidywalnym, w dodatku niepotrzebnie rozciągniętym w czasie. Część tych uwag można spiąć klamrą „wypracowany styl zespołu” i sam chętnie tak robię, jednak już występujących na Titans Of Creation dłużyzn w ten sposób nie obronię. Bez żalu pożegnałbym się z trzema numerami („City Of Angels”, „Ishtar’s Gate”, „Catacombs”), natomiast pozostałe poważnie bym skrócił i w ten sposób uczynił je bardziej treściwymi, bo nawet te najlepsze („Children Of The Next Level”, „Symptoms”, „The Healers”, „Code Of Hammurabi”) wydają mi się ponad potrzebę rozbudowane kolejnymi powtórzeniami. Pewnym zbawieniem dla płyty byłby zewnętrzny producent z odpowiednio mocnym autorytetem, który jasno zasugerowałby zespołowi dokonanie stosownych cięć; Peterson i Billy poskładali wszystko według własnego uznania i w efekcie mamy prawie godzinę muzyki. Druga denerwująca mnie kwestia to nagromadzenie strasznego pierdololo w niektórych tekstach, co w ogóle nie pasuje do tak dojrzałego zespołu.

W recenzji bardziej jojczyłem niż cokolwiek chwaliłem, tymczasem Titans Of Creation to całkiem przyjemny, doskonale zagrany (bo tego zakwestionować się nie da) i cacanie brzmiący album, który ma swoje momenty i tak ogólnie zaskakująco gładko wchodzi. A jak długo utrzymuje się w pamięci? Cóż, to już zależy od waszych oczekiwań względem zespołu. Ja ciągle liczę, że Testament wyciśnie z siebie więcej.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij: