Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Holandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Holandia. Pokaż wszystkie posty

2 kwietnia 2023

Perpetual Demise – Arctic [1996]

Perpetual Demise - Arctic recenzja reviewHolandia, jak na mały kraj, miała dysproporcjonalnie dużą ilość jakościowych grup. Posunąłbym się nawet dalej i zapytał, czy w ogóle istniała jakaś kiepska grupa z tego kraju, grająca Death Metal w latach ’90? Owszem, nie wszystkie wydawnictwa wyglądały zachęcająco, jak np. dzisiejszy protagonista, a nawet wręcz tego typu grafika nie kojarzyła się z ekstremalnym graniem, a już tym bardziej na dobrym poziomie. Aczkolwiek na szczęście re-edycja Vic Records ma już bardziej „normalną” i pasującą okładkę.

Swego czasu był też pewien odsetek zespołów, które potrafiły płynnie łączyć Doomowy klimat z kreatywnością. Perpetual Demise należy więc do kategorii grania niezbyt brutalnego, ale za to z polotem i pomysłem, podobnie jak robił to Afflicted czy Brutality, choć brzmieniowo bliżej im swych krajanów z Consolation czy Nembrionic.

Mamy zastosowane średnie tempa, a nawet i wolniejsze. Zapomnijcie o blastach. Gitarki lubią sobie dodać akustycznej kultury dla „arktycznego” efektu, a i trafia się też mała instrumentalna miniaturka. Gdzieniegdzie pojawi się również riff zahaczający o progresywność, ale zastosowane są głównie prostsze i przyjazne do zapamiętania motywy. Album zresztą bardzo szybko mija mimo 40 minut trwania, choć pod koniec zespół zaczyna za bardzo zjadać własny ogon i trochę się pomysły kończą, ale i tak trzeba przyznać, że utwory gładko przechodzą jeden za drugim w sposób płynny.

I powiem też, że stosunkowo często wracam do tego materiału niezmiennie od 10 lat i wciąż mi się on podoba. Dużą zasługę w tym miał wyjątkowo energiczny numer „The Tower”, który oczywiście polecam jako jeden z większych Death Metalowych hitów w ogóle. Nie jest to płyta może specjalnie efektowna, a raczej niszowa, ale ma swój przyciągający charakter, potrafiący zwrócić na siebie uwagę i który prawdopodobnie dobrze się sprawdzał na koncertach. To i też dlatego będzie wysoka nota na koniec.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

18 marca 2023

Severe Torture – Feasting On Blood [2000]

Severe Torture - Feasting On Blood recenzja reviewSevere Torture nie potrzebowali dużo czasu, żeby za sprawą jednej demówki i dużej aktywności koncertowej wyrobić sobie niezłą renomę na scenie. Ugruntowali ją wydanym ledwie trzy lata po założeniu kapeli debiutem, za sprawą którego szturmem wdarli się do czołówki holenderskiego death metalu, w wadze ciężkiej detronizując nawet Sinister. Przy okazji to właśnie oni, wespół z Houwitser i Centurian, zapoczątkowali w Niderlandach wysyp młodych gniewnych, którzy za nic mieli rodzime (czy ogólniej – europejskie) wzorce, a główne inspiracje czerpali od kapel zza oceanu.

Na przełomie wieków debiutanci dysponujący niezłą techniką i przyzwoitym brzmieniem byli w zasadzie już normą, a mimo to poziom, z jakiego wystartowali Severe Torture, robił wrażenie. W ciągu 34 minut Feasting On Blood Holendrzy nie odstawiają fuszerki i w żaden sposób nie zdradzają oznak młodzieńczego wieku, z wyjątkiem jednej – zapatrzenia w idoli. W muzyce zespołu nie brakuje mniejszych lub większych wpływów Malevolent Creation, Immolation czy wczesnego Sinister, ale wszystkie one stają się nieistotne w kontekście tego, ile zaczerpnęli od Cannibal Corpse.

Nie popadając w przesadę, Severe Torture można w skrócie określić jako solidnie przyspieszony, zbrutalizowany i trochę mniej techniczny Cannibal Corpse. Młodzi Holendrzy podpatrzyli (dosłownie – basman brał lekcje u Webstera) u Amerykanów praktycznie wszystko, co najlepsze i przerobili to na swoją modłę, dbając o jak największą intensywność. Podkręcili nawet przekaz, dorzucając do tematyki gore trochę wątków antychrześcijańskich. Dzięki temu Feasting On Blood to esencja krwistego death metalu korzeniami tkwiącego w starej szkole. Tu nie ma miejsca na ozdobniki, nowoczesność na siłę, progresywne pasaże czy czytelne wokale – nic z tych rzeczy. Choć trzeba uczciwie przyznać, że trafiają się tu numery szczątkowo chwytliwe, z jakimiś ochłapami melodii w riffach czy wolniejszym tempem. Moim zdecydowanym faworytem jest „Decomposing Bitch” – najdłuższy, najbardziej złożony i najciekawiej zaaranżowany. W tym kawałku Severe Torture pokazują pełnię swoich możliwości oraz to, że stać ich na mniej oczywiste rozwiązania.

Podstawowa obiektywna wada Feasting On Blood, a więc ogromne podobieństwo do Cannibal Corpse, dla części słuchaczy może być nawet zaletą, wszak fanów Amerykanów nie brakuje, ale… Debiutujący Severe Torture stworzyli świetnie zrealizowany i bezbłędnie zagrany materiał, ale odbyło się to kosztem własnej tożsamości. Wysoki poziom muzyczny (zwróćcie uwagę chociażby na bardzo aktywny i wyraźny bas) czy totalnie brutalny bulgot nie zmieniają tego, że Feasting On Blood z oryginalnością nie ma nic wspólnego.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.severetorture.com
Udostępnij:

30 grudnia 2022

Celestial Season – Mysterium I [2022]

Celestial Season - Mysterium I recenzja reviewPo udanym i ciepło przyjętym „The Secret Teachings” z 2020 r., którego tworzenie zajęło niemalże 9 lat, zespół chyba nabrał wiatru w żagle, bo nie dość, że szybciutko wydał kolejną odsłonę, o której zaraz będzie mowa, to jeszcze w tym samym roku powstał następny sequel, który już jest w sprzedaży z chwilą gdy to czytacie. Przy takim tempie wydawniczym jest ogromna obawa przed rozczarowaniem, a nie ma nic gorszego niż rozczarować się ukochaną grupą, która ma specjalne miejsce w sercu – taka zadra boli najbardziej.

Zastanawiałem się czy grupa pofatyguje się o jakąś zmianę. Mam wrażenie, że po bardzo grobowym i ciężkim poprzedniku, Celestial Season chyba słusznie stwierdził, że dla odmiany wypadałoby zrobić coś lżejszego, aby nie zamęczyć słuchacza. Nazwanie Mysterium I „wesołym” zakrawa o kpinę, ale w porównaniu z wcześniejszym arcydziełem, jest więcej oddechu i luzu. Album też jest nieco krótszy, bo tym razem tylko 7 tracków i 40 minut.

Otwierający płytę hicior „Black Water Mirrors” zaczyna się co prawda jako standardowy wolny walec, ale w trakcie trwania nabiera rumieńców i przechodzi w żwawsze rejony. Następny „The Golden Light of Late Day” jest delikatnym utworem, gdzie dźwięki zdają się obmywać twarz jak woda. „Sundown Transcends Us” stanowi ewenement, bo jest najbardziej energicznym numerem na płycie, pełnym życia, trochę nawet mógłbym porównać do stylu z „Orange”. Dalej już nieco schodzi powietrze z grupy i do końca jest już spokojniej, a czasem intymnie. Co ciekawe, słuchając czułem wewnętrzną ulgę, zamiast smutku jak poprzednio, nawet jeśli niektóre riffy wciąż potrafiły wyciągnąć mrok z siebie. Całościowo bym podsumował klimat jako dostojny, czasem podniosły i trzymający klasę.

Daleko mi do zachwytów, jakie miałem przy „The Secret Teachings”, ale nie każda płyta ma szansę stać się apogeum twórczości i jej ostatecznym podsumowaniem. Materiał jest skromniejszy i łatwiej przyswajalny (może za łatwo…), ale ma wystarczająco dużo odcieni i barw, aby nie zanudzić słuchacza.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

1 października 2022

Celestial Season – The Secret Teachings [2020]

Celestial Season - The Secret Teachings recenzja reviewA teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.

I gdy jak wiele innych zapomnianych legend wrócili, to wpierw się zastanawiałem, do jakiego gatunku będzie to powrót. I gdy singiel z 2011 r., zawierający ponownie nagrany „Decamerone” uspokoił wstępne obawy, to następnym etapem miał być pełny materiał. No i przyszło na to nieco poczekać, bo aż kolejne 9 lat. To i teraz pozostała ostatnia kwestia – czy było warto?

Album został wydany przez nieznaną mi wytwórnię Burning World Records i trochę się zastanawiałem, co to będzie. I choć opakowanie ubogie, to na szczęście zawartość jest jak najbardziej bogata. Żeby już dalej nie przedłużać, standardowo w swoim zwyczaju pocisnę z grubej rury, że jest to chyba najlepszy materiał zespołu.

Jeśli ktoś tak jak ja uwielbiał „Forever Scarlet Passion”, albo „Solar Lovers”, to (prawie) najnowszy album (grupa wydała ostatnio kolejną płytę w 2022) jest nie tylko kontynuacją tamtych wojaży sonicznych, ale również ich naturalnym rozwojem. Różnica jest jednak taka, że na The Secret Teachings nie ma wesołych/radośniejszych momentów. Wręcz przeciwnie, wiek chyba zrobił swoje, bo jest gorzko, ponuro i czasem boleśnie, choć zrobione z typową dla Celestial Season gracją i wdziękiem.

Nie brakuje również wiolonczeli, która ma również dużo do powiedzenia. Muzyka brzmi bardzo gorzko, tylko tak, jak może brzmieć gorycz wzbogacona o doświadczenie i wiek, tak szybko upływający i mijający. I choć grupa zawsze miała utwory rzędu 5 minut, tak tutaj zdarza się nierzadko sięgnąć od 6 do prawie 9 minut. Dla urozmaicenia mamy też kilka minutowych miniaturek, pełniących funkcję wprowadzenia do kolejnych części płyty.

I ponownie udało się zespołowi sięgnąć wyżyn, jeśli chodzi o połączenie ciężaru z ładunkiem emocjonalnym. Pojawia się piękny sequel do „Solar Child”, zwany jakże wymownie w kontekście do mroczniejszego klimatu, „Lunar Child”. Oprócz tego, zarówno „Long Forlorn Tears” jak i bardziej Death Metalowy „The Ourobouros” powinny zwrócić waszą uwagę. Tytuł najcięższego numeru jednak przypada na utrzymanego w mistycznym klimacie „Salt of the Earth”.

Do pełni szczęścia brakuje jeszcze upływu czasu, który by ostatecznie potwierdził, że mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju. Wierzę jednak, że za kilka lat będzie można śmiało mówić o dziele wartym pełnej dziesiątki. Zachowawczo jednak na dzień dzisiejszy dam prawie pełną ocenę.


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

18 sierpnia 2022

Sinister – Syncretism [2017]

Sinister - Syncretism recenzja reviewTa legendarna holenderska formacja o nieraz szalonych zmianach składu, od ponad już 30 lat konsekwentnie z uporem godnym maniaka tworzy standardowy Death Metal, bez żadnych dodatków, czy upiększaczy (aczkolwiek w dzisiejszym przypadku nie do końca). Dla jednych będzie to nudny zespół jakich (zbyt) wiele, inni będą doceniać upór, z jakim Sinister trzyma się swojego stylu.

Wśród ulubionych albumów Holendrów, poza pierwszymi trzema, bardzo ceniony i godny polecenia wśród fanów jest album „Afterburner” oraz „The Silent Howling” ze względu na unikatowe połączenie przebojowości z brutalnością. Najbardziej z kolei (niesłusznie) jechane sztuki, to „niesławne” płyty z żeńskim wokalem „Creative Killings” i „Savage Or Grace”.

I choć minęło zaledwie 5 lat of wydania recenzowanego tu dzieła, można śmiało powiedzieć, że Syncretism również z jakiegoś względu jest ceniony „bardziej” przez fanów. Dlaczego? Spróbujemy sobie odpowiedzieć na to bądź co bądź, niełatwe pytanie.

Pierwsza rzecz jaka się rzuca w uszy, to nieobecne wcześniej elementy symfoniczno-operowe, nie tylko jako intro i outro płyty, ale również integralna część utworów. Nadaje to czegoś na kształt superprodukcji, jakby zespół chciał pokazać, że tym razem żarty się skończyły i są pod dużo większą inspiracją niż wcześniej.

I faktycznie, gdyż płyta ta zawiera jedne z najlepszych kompozycji w historii grupy. Otwierający „Neurophobic” jest co prawda tylko „przyzwoity”, ale za to następne dwa numery: „Convulsions of Christ” i „Blood-Soaked Domain” są wręcz rewelacyjne i genialne i przypominają mi, za co kocham Death Metal. Pierwszy ma świetny motyw, wokół którego kręci się cała akcja, drugi buduje napięcie poprzez soczyście ostry riff, aż do samej kulminacji.

Po tak dobrych ciosach następuje niestety schłodzenie geniuszu, gdyż dla odmiany „Dominance by Acquisition” jest wg mnie najsłabszym numerem na płycie. Słuchałem go wiele razy i nie byłem w stanie wyłapać z niego nic ciekawego. Następujący po nim tytułowy track jest znów, tylko przyzwoity, ale za to „Black Slithering Mass” jest kolejnym jasnym punktem płyty, ze względu na powrót do inspiracji starym polskim Vaderem, do którego Sinister bywał niejednokrotnie porównywany. Jest to też najkrótszy utwór, gdyż większość materiału stanowią długie 5-minutówki. Ostatnie trzy numery kontynuują klimat płyty i nie schodzą już poniżej pewnego poziomu, nawet jeśli mogły być troszkę krótsze.

Podsumowując, co zatem ma Syncretism, czego kilka wcześniejszych albumów nie posiadało? Poza bardziej zapadającymi w pamięci utworami i riffami, na duży plus jest brzmienie nawiązujące do starych klimatów. Również pod względem konceptualnym zespół się bardziej przyłożył. Zamiast nudnych okładek z diabłami deflorującymi anioły w różnych konfiguracjach, dostajemy bardzo ładne malowidło. Co ciekawe, książeczka zawiera przemyślenia zespołu odnośnie zarówno konceptu okładki, jak i tytułu płyty.

Innymi słowy, od początku do końca jest to dopracowane i przemyślane dzieło. Polecam.

CIEKAWOSTKI:
  • Wersja limitowana jako bonusa ma 13-minutowy „Unhallowed Blood”. Dlaczego jest to na osobnej płycie? Nie wiem. Fakt faktem, utwór jest bardzo nietypowy jak na Sinister, gdyż poza Doom Metalowym tempem i stylem, dość bogato korzysta z efektów dźwiękowych dla dodania klimatu. Początkowo nawet myślałem, że to jakiś cover, ale nie – utwór napisany przez Bastiaana i GertJana (z Heavy Metalowego zespołu Black Knight). Bardzo miła dla ucha odmiana i tym bardziej żal, że większość fanów prawdopodobnie nawet nie wie o istnieniu tego tracku.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 maja 2022

God Dethroned – The Grand Grimoire [1997]

God Dethroned - The Grand Grimoire recenzja okładka review coverGod Dethroned to dla mnie taki holenderski odpowiednik Hypocrisy. Oboje są zespołami spóźnialskimi, bo zaczynali dopiero przy trzeciej fali Death Metalu i zarówno ich kariery, jak i zmiany stylistyczne przebiegały podobnie, aczkolwiek Peter Tagtren zdecydowanie poradził sobie lepiej, jak i tworzył również ciekawsze rzeczy, nie tylko w ramach swojej macierzystej kapeli. To nie znaczy, że God Dethroned nie jest warty uwagi. Co to, to nie, wręcz przeciwnie.

The Grand Grimoire był zarówno powrotem po kilkuletnim rozpadzie kapeli, jak i debiutem w Metal Blade Records. Zespół nieśmiało przechodzi z ciekawszego, Old Schoolowego stylu, w rejony Melo-Death zahaczające o Black. I żeby nie obijać w bawełnę, to z grubej rury powiem, że jest to tak naprawdę dopiero rozgrzewka przed tym, co miało dopiero nadejść w przyszłości.

Długo się zastanawiałem nad tym, dlaczego ta płyta mnie nie zachwyciła, mimo iż nie brakuje tu naprawdę wyjątkowo udanych kompozycji w historii ekstremy w ogóle. Przecież takie kawałki jak tytułowy numer, „Under a Silver Moon”, czy „The Somberness of Winter” w pewnym momencie przechodzą w niesamowicie chwytające za serce melodie, które powalają na ziemię. Problem jednak polega na tym, że zanim piosenka dojdzie do punktu kulminacyjnego, to słuchacz musi przebrnąć przez przeciętny/stereotypowe riffy Melo-Death, który niespecjalnie poruszają. I bolączka ta się przewija przez cały album.

Dodajmy do tego kompletnie niepotrzebny krótki instrumental i rażącą zmysły przeróbkę klasyka Arthura Browna i zostaje nam 7 premierowych utworów, co też nie jest powalającą liczbą. Wśród pełnoprawnych utworów, bezbłędny wydał mi się tylko „Sickening Harp Rasps”, będący swoistą zapowiedzą przyszłych klimatów oraz następujący po nim spokojniejszy „Into a Dark Millennium”.

Pech albumu też w dużej mierze polega na tym, że jest on przejściówką między oboma klasykami formacji, mianowicie „The Christhunt” oraz „Bloody Blasphemy”, będącymi najjaśniejszymi punktami w dyskografii God Dethroned.

Nie jest to jednak zły album – to jak najbardziej obowiązkowa lektura każdego szanującego się fana sceny Metalowej. Po prostu to nie jest jeszcze to, na co stać było grupę.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

27 grudnia 2021

Asphyx – God Cries [1996]

Asphyx - God Cries recenzja okładka review coverNiedługo po wydaniu bardzo dobrego „Asphyx” zespół pod wodzą Erica Danielsa padł na pysk – ot tak, bez żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Upłynęła chwila albo dwie i odrodził się na nowo, ale już w całkowicie innym składzie – tym razem pod wodzą oryginalnego perkusisty Boba Bagchusa, do którego dołączyli dwaj inni weterani: wokalista/basista Theo Loomans (miał duży wkład w niedoszły debiut „Embrace The Death”) oraz gitarzysta Ronnie van der Wey (na co dzień w Dead Head). Właśnie ta trójka, choć nagrywało tylko dwóch pierwszych, podpisała się pod God Cries – płytą, która od poprzedniej różni się w zasadzie wszystkim.

Album jest prawie o połowę krótszy niż „Asphyx”, brzmi surowo i dość niechlujnie, wokal jest dziki, zaś muzyka sprowadza się do prostego, agresywnego i ciężkiego death metalu. Teoretycznie jednym z największych atutów God Cries powinien być prawie oryginalny (a przynajmniej dość klasyczny) skład — bo publika lubi oryginalne składy — jednak w praktyce okazało się, że to wszystko, co krążek ma do zaoferowania. Panowie tak bardzo skupili się na pierwotnym death’owym napieprzaniu, że zupełnie zapomnieli o pozostałych wyróżnikach zespołu i w rezultacie gdzieś zgubili tożsamość Asphyx.

Oczywiście można by na to przymknąć oko, gdyby tylko muzyka urywała dupę. Niestety nie urywa. Utwory są brutalne, melodii w nich niewiele (co w tamtym okresie nie było znowu takie oczywiste), ale stanowczo brakuje im wyrazistości, jakichś elementów zapadających w pamięć czy choćby odrobiny klimatu. Całość jest strasznie schematyczna i jednowymiarowa, a większość tego, co zespół proponuje jako urozmaicenia prostej formuły, zwyczajnie „nie siedzi” – dobrym przykładem jest rozwlekła solówka w „My Beloved Enemy”. Ja wiem, że styl Theo Loomansa ma swoich fanów, ale serio – do pełni Asphyx potrzeba ręki Erica Danielsa.

Z tego, co powyżej napisałem, wynika, że God Cries to dno. Tak bynajmniej nie jest, bo jako płyta po prostu deathmetalowa daje radę – nic to specjalnego, ale bez bólu można przez nią przebrnąć. Gorzej, jeśli od Asphyx oczekujecie muzyki w stylu Asphyx – to nie ten adres. Nic dziwnego, że po takim materiale zespół momentalnie się rozpadł. Na szczęście jeszcze w tym samym roku Bagchus wraz z Danielsem i Gubbelsem powołali do życia Soulburn.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 lipca 2021

Pestilence – Exitivm [2021]

Pestilence - Exitivm recenzja okładka review cover„Ale to już było i nie wróci więcej”… Nic z tych rzeczy – to powraca wciąż i wciąż, a ja powoli mam już tego dość. Na Exitivm — obowiązkowo nagranym w całkowicie nowym składzie — Patrick Mameli po raz kolejny próbuje w muzyce nawiązać do wielkości „Testimony Of The Ancients” i „Spheres” i ożenić ten wiekowy już styl z nowoczesnym (czy po prostu – współczesnym) brzmieniem, w którym zasmakował zaraz po pierwszej reaktywacji zespołu. Czy ta synteza się udała czy nie – ta kwestia w zasadzie schodzi na dalszy plan, bo na pierwszy wysuwa się niestety wtórność takich zabiegów oraz to, że sprawiają wrażenie przeprowadzanych na siłę. Uprzedzając pytania – to nie jest najgorszy album Pestilence, choć do najlepszych bardzo dużo mu brakuje.

Exitivm rozpoczyna rozwlekłe i niepotrzebne intro, które przechodzi w… intro do „Morbvs Propagationem” – utworu, który wraz z następującym po nim „Deificvs” (również z intrem) wskazałbym jako najbardziej udane na płycie. W tych dwóch kawałkach Pestilence pokazują wszystkie swoje atuty, absolutnie wszystko, co mają do zaoferowania i to właśnie nimi wyczerpują temat. Dzięki licznym urozmaiceniom zespołowi udaje się całkiem nieźle utrzymywać uwagę słuchacza, zainteresować go i to jest jakiś sukces, bo już kolejne utwory nie wprowadzają niczego nowego, nie zaskakują, jadą za to na ogranych schematach i skutecznie się rozmywają. Słuchając piątego numeru, nie pamiętam już, co było w czwartym. Słuchając szóstego, nie pamiętam, co było w piątym… I tak dalej. Exitivm brakuje wyrazistych riffów czy zapamiętywalnych melodii, a konstrukcja sporej części kawałków jednoznacznie wskazuje, na jakich utworach z przeszłości Mameli się wzorował. Oczywiście w drugiej części płyty (czyli od 10 minuty w gorę) również trafiają się jakieś lepsze momenty — w „Pericvlvm Externvm”, „Exitivm” czy „Dominatvi Svbmissa” — ale żeby je wyłapać trzeba trochę wysiłku i skupienia.

Aby pogłębić i tak już oczywiste nawiązania „Testimony Of The Ancients”, Mameli zdecydował się na użycie klawiszy, których plamy w zamyśle miały „robić klimat” oraz podkreślać niektóre partie. Piszę „w zamyśle”, bo w rzeczywistości są dość przypadkowo porozpieprzane po całym materiale, bez wielkiego związku z death metalowym trzonem, więc spokojnie mogłoby się bez nich obejść. Równanie do „Testimony Of The Ancients” dotyczy również ogólnego tempa materiału – jest średnio-średnie. Na Exitivm blasty zredukowano do minimum (pojawiają się jedynie w „Morbvs Propagationem”) i tego w ogóle nie rozumiem, bo Michiel van der Plicht specjalizuje się w szybkim i intensywnym graniu, a tymczasem w większości utworów nie ma nawet szansy solidnie rozruszać kończyn. Mimo wszystko i tak jego wkład w muzykę jest bardziej odczuwalny niż Joosta van der Graafa, którego bas przebija się na powierzchnię może przez kilka sekund.

O wykonaniu nie ma sensu się wiele rozpisywać, bo z jednej strony wysoki poziom jest „oczywistą oczywistością”, z drugiej zaś Patrick nie postawił kolegów przed wyjątkowo wymagającym technicznie materiałem, który mógłby im sprawić jakiekolwiek problemy. Więcej uwagi warto poświęcić brzmieniu, bo w tym aspekcie nowy krążek Pestilence mocno różni się od poprzedniego. Exitivm bliżej do przytłaczającego i mechanicznego soundu „Doctrine” i „Obsideo”, więc ogólnie jest cieżko, brutalnie i tak dalej, jednak kosztem spójności z muzyką. „Hadeon” miał dużo lepiej dopasowane brzmienie do stylu i w związku z tym całość wypadała po prostu naturalnie, a przy okazji również była bardziej dynamiczna.

Jak już wspomniałem na początku, Exitivm nie jest najgorszym albumem Pestilence, choć dla mnie na pewno słabszym i mniej przekonującym od poprzedniego. Podobnie jednak jak na „Hadeon”, nie ma tu ani jednego kawałka, który mógłby zostać ze mną na dłużej, i o który mógłbym drzeć mordę na ewentualnym koncercie. Pewien problem widzę także i w tym, że jeśli mnie nachodzi na muzykę w stylu „Testimony Of The Ancients”, to biorę się za „Testimony Of The Ancients”, tanie substytuty zaś pomijam.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

8 maja 2021

Asphyx – Necroceros [2021]

Asphyx - Necroceros recenzja okładka review coverHmm… może to i niespecjalnie true-oldskulowa postawa, ale jakoś nie wypatrywałem następcy „Incoming Death”. Przez ostatnie lata doszedłem bowiem do wniosku, że mam dostatecznie dużo starych krążków Asphyx, więc nowe wcale nie są mi potrzebne do szczęścia. Zwłaszcza że nie mam co liczyć na muzykę w stylu i na poziomie „The Rack”, „On The Wings Of Inferno” czy „Asphyx” – to se ne vrati. W związku z powyższym premiera Necroceros zupełnie nie podniosła mi ciśnienia, a sam album nabyłem z ociąganiem i w zasadzie tylko celem uzupełnienia kolekcji. Niech będzie pochwalone moje zblazowanie, bo z zaskoczenia dostałem najlepszy materiał Holendrów od momentu ich powrotu na scenę!

Dość długa przerwa między kolejnymi wydawnictwami — pogłębiona przez pandemię — paradoksalnie wyszła zespołowi na zdrowie. Asphyx mogli bez pośpiechu zająć się selekcją riffów i dopracowywaniem pomysłów w najmniejszych szczegółach – i to słychać w tych wyrazistych utworach. Mimo iż album trwa aż 50 minut, trudno tu wskazać na kawałki czy nawet fragmenty będące ewidentnymi zapychaczami. Na Necroceros każdy motyw wydaje się mieć uzasadnienie i być na swoim miejscu, a wszystkie jako całość dobrze zazębiają się ze sobą i nie raz przynoszą coś odświeżającego. Ma to związek z tym, że momentami w muzyce jest niewiele grania typowego dla Asphyx, a jego miejsce zajmują bezpośrednie odniesienia do Hail Of Bullets (czyżby to niewykorzystane pomysły Baayensa?) czy Bolt Thrower, co przejawia się głównie w odmiennym feelingu. Nie potrafię jednoznacznie ocenić, czy to dobrze czy źle, ale słucha się tego z przyjemnością. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z klasycznym dla Holendrów podziałem na numery szybkie, wolne i te w średnich tempach, przy czym tych ostatnich jest chyba najwięcej, są też melodyjne jak nigdy dotąd. Swoją drogą ta bezpośrednia chwytliwość rzuca się w uszy już od pierwszych taktów „The Sole Cure Is Death”, a najmocniej daje o sobie znać w rozbudowanym i może nawet progresywnym jak na Asphyx „Three Years Of Famine” (to o chińskich metodach walki z otyłością) oraz w krótkim, treściwym i dla odmiany głupawym „Botox Implosion”. Ponadto ciekawym przypadkiem jest tytułowy „Necroceros”, którego początek baaardzo kojarzy się z venomowskim „Warhead”.

Kolejna wyraźna zmiana zaszła w kwestii produkcji. Necroceros to pierwszy od wielu lat album Asphyx, którym nie zajmował się Dan Swanö. Miks i masteing powierzono Sebastianowi Levermannowi, czyli człowiekowi siedzącemu na co dzień w… niemieckim power metalu. Ryzyko się opłaciło, bo dźwięk nie jest tak skompresowany, jak na trzech wcześniejszych płytach, zyskał natomiast na klarowności. Ciężar pozostał raczej bez zmian, choć akurat van Drunen upiera się, że to ich najbardziej wgniatający materiał.

Nie byłem o tym przekonany, ale okazuje się, że Asphyx na stare lata (to już 30 od debiutu!) wcale nie wymięka i wciąż potrafi dać sporo radości. Fakt, nie zawsze w duchu klasycznych dokonań, ale ciągle na naprawdę wysokim poziomie.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

29 stycznia 2021

Spectrum Of Delusion – Neoconception [2020]

Spectrum Of Delusion - Neoconception recenzja okładka review coverMając w pamięci bardzo dobry debiut Spectrum Of Delusion, przy okazji drugiej płyty nastawiałem się na małe trzęsienie ziemi w ich wykonaniu, bo chłopaków zdecydowanie stać na zrobienie zauważalnego zamieszania na scenie. Niestety, na taki brejkinpojnt przyjdzie mi jeszcze poczekać, gdyż na Neoconception Holendrzy nieco przeszarżowali z ambicjami i w rezultacie stworzyli krążek zaledwie dobry, momentami nawet bardzo dobry, ale ciągle poniżej oczekiwań.

Muzykom Spectrum Of Delusion zamarzyło się coś ponadprzeciętnie oryginalnego i dlatego poświęcili prawie trzy lata na skomponowanie materiału mocno zespojonego z historią sci-fi zawartą w tekstach. Cały koncept sprowadza się z grubsza do tego, jak ludzkość (po)radzi sobie w obliczu nieuchronnej zagłady (w tej roli asteroida) i co będzie później – z przenoszeniem świadomości do superkomputera i wysyłaniem go w kosmos, żeby dziedzictwo Jarosława nie przepadło bezpowrotnie. Takie podejście do liryków niejako wymusiło na zespole rezygnację przynajmniej z części aranżacyjnych schematów oraz zadbanie o dużą — podejrzewam, że większą niż by to było konieczne w normalnych warunkach — różnorodność poszczególnych utworów, a nawet wrzucenie kilku na siłę (choćby instrumentalny „Bringing Serenity”). Całość uzupełniono samplami, które w zamyśle mają sprzyjać imersji i ułatwiać wciągnięcie się w temat. Wszystko fajnie, doceniam pomysły i ogrom włożonej pracy, szkoda tylko, że mnie to niespecjalnie rusza, a przez te wszystkie dodatki Neoconception wydaje mi się płytą zbyt rozwlekłą i stonowaną.

Nie wiem, czy to tylko na potrzeby konceptu tego albumu, czy już na stałe, Spectrum Of Delusion zmienili priorytety i pchnęli muzykę w bardziej progresywne rejony, tracąc tym samym na znanych z „Esoteric Entity” brutalności i ciężarze. Podobne choróbsko dotknęło swego czasu Obscura („Akróasis”), później przeszło na Beyond Creation („Algorythm”) i w obu przypadkach nic dobrego z tego nie wyniknęło. Jako że bohaterowie tej recki mają duuużo wspólnego z obiema wymienionymi kapelami, to i u nich ta korekta stylu nie zachwyca. Łagodzeniu grania mówię twarde i zdecydowane: nie! A może po prostu jestem jakiś dziwny, bo nie potrafię zaakceptować kierunku, w jakim zmierza współczesny progresywny death metal? Spectrum Of Delusion wymiatają na wysokim poziomie, z ogromną łatwością i rozmachem (bezprogowy bas szaleje bez ustanku i chyba jest go nawet więcej niż gitar) i szkoda by było, gdyby się w pewnym momencie ograniczyli do pitolenia.

Pomimo dość dodupnego obrazu Neoconception, jaki nakreśliłem powyżej, album może się podobać, ba – może nawet robić spore wrażenie. To materiał dopracowany do najdrobniejszego szczegółu, zgrabnie opakowany i zagrany tak, że kopara opada. Problem w tym, że na szczere zachwyty będzie stać tylko tych, którzy nigdy nie mieli styczności z debiutem Holendrów.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SpectrumofDelusion/

podobne płyty:


Udostępnij:

15 grudnia 2020

Arsebreed – Butoh [2020]

Arsebreed - Butoh recenzja okładka review coverTen działający nieco na uboczu holenderski zespół podjął wyzwanie rzucone kilka miesięcy wcześniej przez ich kolegów (i samych siebie) z Disavowed i powrócił z nowym albumem po aż 15 latach milczenia. Wynik to zaiste imponujący, lecz niestety – w tym przypadku większe wrażenie robi długość przerwy, niż muzyka zawarta na ich drugim krążku. Arsebreed zawsze byli poziom niżej niż Disavowed (ta nazwa powróci nie raz), Pyaemia, Severe Torture czy Caedere i Butoh nic w tej materii nie zmienia, choć być może chłopaki nawet bardzo się starali. Nie pojmuję na czym to polega, bo skład mają naprawdę porządny, doświadczenia również im nie brakuje, a jednak w takiej konfiguracji nie potrafią wykrzesać z siebie niczego wyrastającego ponad średnią gatunkową.

Butoh, podobnie jak „Munching The Rotten”, wypada całkiem nieźle i jako żwawa napierdalanka w tle sprawdza się nawet OK, ale nie zachwyca na tyle, żeby siedzieć nad nim godzinami i analizować pod każdym możliwym kątem. To bardzo rzetelnie zagrany nieoryginalny brutalny death metal, bardziej zaawansowany technicznie i urozmaicony, niż na debiucie (choć i wtedy stronili od prostego grania), jednak ciągle w typie „supportu”. Z takim materiałem Arsebreed można spokojnie puścić na rozgrzewkę przed kimś sławnym bez obaw, że narobią wiochy, ale oczekiwanie, że tylko ich nazwa ściągnie tłumy przed scenę, to już nadmiar optymizmu.

Wydaje mi się, że zespół na zbyt wielu płaszczyznach ma zbyt dużo wspólnego z Disavowed (na pięciu ludzi tylko Marco Pranger nigdy nie grał pod tym szyldem, w dodatku wydaje ich ta sama firma), a przez to wywołuje jednoznaczne — i jak się później okazuje, błędne — skojarzenia. Tymczasem styl Arsebreed jest na pewno nieco nowocześniejszy, pozbawiony klasycznego feelingu, a produkcja cyfrowa i sterylna. To wersja obiektywna.

Wersja subiektywna, przynajmniej moja, jest natomiast taka, że Arsebreed nie potrafią pisać wyrazistych kawałków. W ich muzyce sporo się dzieje — na modłę Deeds Of Flesh, Continuum czy Incinerate — jednak nic z tego niestety trwale nie osiada w pamięci. Póki słuchamy Butoh – jest OK, ale zaraz po wyłączeniu krążka ciężko przywołać jakikolwiek wybijający się fragment. Jakby tego było mało, zespół wystawił cierpliwość odbiorców na próbę, sklejając utwory ambientowymi popierdywaniami (nazwali to górnolotnie intermezzo), których na tej niespełna półgodzinnej płycie uzbierało się ponad 5 minut. Komu to potrzebne?

W ogólnym rozrachunku Butoh to niezła, momentami nawet dobra, choć nie pozbawiona niedociągnięć, płyta i jako taka może się podobać. Żal tylko dupę ściska, jak sobie człowiek pomyśli, do czego Arsebreed byliby zdolni, gdyby w pełni wykorzystali swój potencjał.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Arsebreed/155456037799381
Udostępnij:

12 grudnia 2020

Disavowed – Revocation Of The Fallen [2020]

Disavowed - Revocation Of The Fallen recenzja okładka review coverTrzynaście lat w brutalnym death metalu to szmat czasu, a właśnie taką przerwę zrobili sobie Holendrzy z Disavowed. W międzyczasie stali się klasykami takiego grania, punktem odniesienia dla innych – stąd też można by się spodziewać, że wraz z premierowym materiałem będą chcieli za jednym zamachem przeskoczyć konkurencję i wytyczyć nowe standardy dla bezwzględnego napierdalania. A tu niespodzianka – zespół w zasadzie zaczyna tam, gdzie skończył na „Stagnated Existence”, bo i w sumie po co poprawiać coś, co dobrze działa.

Disavowed grają dokładnie tak, jakby od poprzedniej płyty upłynęło raptem kilka(naście) miesięcy a nie lat – z całkowitym pominięciem trendów, jakie przewaliły się przez gatunek. Revocation Of The Fallen nie ma nic wspólnego z bezmyślnym slamem, ultratechincznymi wygibasami i pozbawioną pierwiastka ludzkiego produkcją. Zespół na pewno podciągnął umiejętności, jednak nie uznał za stosowne, by nimi na siłę szpanować, zagęszczając struktury bardziej, niż to jest do czegokolwiek potrzebne tudzież wprowadzając rozwiązania, które się nijak mają do ich stylu. Ważniejsza okazała się dynamika kompozycji i obecny już u nich wcześniej pierwiastek chwytliwości, które sprawiają, że płyty słucha się bez oznak znudzenia.

O ile na pierwszy rzut ucha Revocation Of The Fallen sprawia wrażenie dość jednorodnego, materiał jest należycie urozmaicony wewnętrznie (szczególne brawa dla basmana), zawiera trochę fajnych odwołań do Suffocation, Cannibal Corpse czy nawet Death (w riffach i melodiach) oraz wiele rwanych partii, które powinny doskonale sprawdzać się na żywo. Co ciekawe, całość jest bliższa klasycznemu death metalowi, komponowanemu z myślą o scenicznej prezentacji, niż można by się było po Holendrach spodziewać. Oczywiście forma jest znacznie brutalniejsza, ale odczucia, jakie wywołuje muzyka Disavowed (a które zresztą pogłębia surowe brzmienie), są zaskakująco podobne.

Revocation Of The Fallen to bez wątpienia bardzo udany materiał, który powinien zamknąć mordy (zdradzieckie) wszystkim, którzy wątpili w sens powrotu i formę Disavowed. Holendrzy wymiatają aż miło, ani przez sekundę nie odwalają fuszerki, więc ta płyta powinna im zagwarantować miejsce w czołówce europejskiej sceny brutal death.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Disavowedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 marca 2020

God Dethroned – Illuminati [2020]

God Dethroned - Illuminati recenzja okładka review coverDo konsumpcji Illuminati przystąpiłem znając jedynie koncertowe wersje kilku świeżych kawałków i mając w pamięci zapewnienia Jeroena Pompera, że ta płyta powinna wynieść zespół na nowy poziom. Wówczas nawet przez myśl mi nie przeszło, że może mu chodzić o poziom komercyjny, a tu proszę… Najwyraźniej God Dethroned na stare lata zapragnęli liznąć nieco sławy. Nie, żebym miał coś przeciwko, wszak po tylu udanych krążkach popularność i uznanie należą im się jak mało komu, jednak sposób, w jaki chcą je osiągnąć… cóż, poszli po linii najmniejszego oporu.

Illuminati to najspokojniejszy i najbardziej przystępny materiał Holendrów od czasu bardzo średniego (jak na nich) „The Toxic Touch”, a może i w ogóle. Nie przypuszczałem, że zmiana tematyki (po zamknięciu trylogii dotyczącej I wojny światowej) aż tak wpłynie na muzykę; a jeśli już, to powrót God Dethroned do antychrześcijańsko-diabelskich klimatów przełoży się na jeszcze bardziej siarczyste granie. Nic z tych rzeczy! Illuminati to płyta utrzymana głównie w średnio-średnich tempach, doprawiona mnóstwem melodii, klawiszowych plam, podniosłych chórków (!) i ładnych technicznie solówek (autorstwa znanego z Apophys Dave’a Meestera). Jakby tego było mało, część utworów jest pozbawiona blastów, w innych pojawiają się tylko krótkie ich sekwencje, a prawdziwy konkret dostajemy jedynie w dwóch numerach – „Satan Spawn” (brakuje „The Caco-Daemon”, hehe…) i „Blood Moon Eclipse”, które są zdecydowanie najostrzejsze, kipią od agresji i najmniej w nich aranżacyjnych subtelności.

Co ciekawe, w promocji Illuminati zespół skupił się przede wszystkim na zaakcentowaniu tej łagodniejszej strony muzyki — jak w „Book Of Lies” i kawałku tytułowym — jakby chciał w pierwszej kolejności uderzyć do fanów Amon Amarth i podobnych bestsellerów, nie zaś do fanów God Dethroned… Niemniej jednak i ci, którzy są z Holendrami od lat znajdą tu coś dla siebie, zwłaszcza we wspomnianych już petardach oraz „Eye Of Horus”, „Spirit Of Beelzebub” czy „Broken Halo”. Nawet wyjątkowo lajtowy „Gabriel” może się podobać, mimo iż dla mnie był chyba zbyt zaskakujący. Najważniejsze, że Illuminati wchodzi naprawdę łatwo i w ogóle nie nudzi, choć trzeba mieć na uwadze, że ciśnienie podnosi tylko w paru mocniejszych fragmentach.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

18 listopada 2019

Antropomorphia – Merciless Savagery [2019]

Antropomorphia - Merciless Savagery recenzja okładka review coverPostawmy sprawę jasno, jeśli ktoś wcześniej nie zasmakował w muzyce Antropomorphia, to Merciless Savagery nic w tym temacie nie zmieni, może go co najwyżej jeszcze bardziej zniechęcić do zespołu. Od poprzedniej płyty — a w zasadzie od trzech — Holendrzy nie wykonali ani jednego ryzykownego czy nieprzemyślanego kroku i dość kurczowo trzymają się sprawdzonego schematu w obszarach muzyki, brzmienia i imażu; do tego stopnia, że nawet tylna okładka niemal dokładnie powiela układ z „Sermon Ov Wrath”.

Czy to źle? Niekoniecznie, bo przecież Antropomorphia ma garstkę oddanych fanów, którzy chcą wyłącznie ciężkiego, prostego i śmierdzącego siarką death metalu w średnich tempach, a na wszelkie udziwnienia patrzą wilkiem. I to dla nich nagrano Merciless Savagery. Im nie będzie przeszkadzała wtórność niektórych rozwiązań, przewidywalność struktur czy dobrze już znane brzmienie (za produkcję ponownie odpowiada Marco Stubbe, mastering trzasnął tym razem Dan Swanö). Zresztą nawet obiektywnie patrząc, bez znajomości dokonań kapeli, Antropomorphia ma do zaoferowania naprawdę wysokiej jakości muzykę podaną w profesjonalnej oprawie studyjnej, której w zasadzie niczego nie można zarzucić.

Prawie, bo jak dla mnie — czyli już nieobiektywnie — Merciless Savagery traci nieco na jebnięciu przez dwa zbyt wolno rozkręcające się numery („Cathedral Ov Tombs” i „Wailing Chorus Ov The Damned”), w które dodatkowo niepotrzebnie wkrada się monotonia. Kilka cięć — w studiu — i byłoby OK. Druga kwestia równie mocno rzucająca się w uszy to ogólna chwytliwość płyty. Pod tym względem nowy materiał znacząco ustępuje trzem wcześniejszym i przez to nie wkręca się należycie szybko. Jednocześnie trzeba oddać zespołowi, że jak już zaczyna pocinać bardziej przebojowo, to baniak sam rwie się do młynków. Niestety w ten sposób wyróżniają się tylko trzy kawałki — „Womb Ov Thorns”, „Merciless Savagery” i „Luciferian Tempest” — spośród których ten ostatni ma zajebiście bujające riffy i porywający rytm, toteż jest moim zdecydowanym faworytem.

Trochę to jednak mało, żeby popaść w zachwyt, choć z drugiej strony o rozczarowaniu Merciless Savagery nie ma mowy. Ewentualny problem Holendrów polega na tym, że za sprawą „Rites Ov Perversion” zawiesili sobie poprzeczkę dość wysoko i chyba nie wiedzą, co zrobić, żeby ponownie do niej doskoczyć. Ja podpowiadam: robić hity.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 maja 2019

Phlebotomized – Deformation Of Humanity [2019]

Phlebotomized - Deformation Of Humanity recenzja okładka review coverLegendarne kapele powracające po latach nie mają lekko. Rzeczywista presja fanów i chęć sprostania własnym wyobrażeniom na temat ich wymagań potrafią sprawić, że nawet największym twardzielom powinie się noga i nagrają całkowicie rozczarowującego gniota. Legendarne awangardowe kapele powracające po latach mają natomiast przejebane. W ich przypadku nigdy nie wiadomo, czy lepszą opcją jest wskoczenie na główkę do tej samej rzeki, czy jednak podjęcie ryzyka i próba zaproponowania czegoś zupełnie nowego – najzagorzalszym fanom i tak nie dogodzą.

Dodatkowy problem dotyczy tej całej „awangardy”. Wszak to, co naście lat temu było nowatorskie i zadziwiające, w momencie powrotu na scenę może być już tylko budzącą politowanie ciekawostką na poziomie „skansen i cepelia”. Boleśnie przekonali się o tym choćby muzycy Atheist i Cynic. A Holendrzy z Phlebotomized? Cóż, poradzili sobie zupełnie przyzwoicie, ale nie na tyle, żeby za dwa lata o Deformation Of Humanity pamiętał ktoś więcej niż tylko garstka fanów. Wprawdzie sam nie będę składał tu żadnej przysięgi wierności, że album będzie mi towarzyszył aż do śmierci, ale na pewno będę po niego sięgał znacznie częściej niż po „Skycontact”.

"Deformation Of Humanity" to niemalże esencja stylu Phlebotomized z początku działalności (z naciskiem na „Preach Eternal Gospels” i „Immense Intense Suspense”), mamy zatem do czynienia z surowo (choć profesjonalnie) brzmiącym death metalem z okazjonalnymi odjazdami w kierunku doom (praktycznie każde wejście skrzypiec kojarzy się z My Dying Bride z okresu „For Lies I Sire”) i progresji, czy raczej czegoś, co progresywnym graniem było 25-30 lat temu. Słychać, że za materiał odpowiadają ludzie ze sporym doświadczeniem (przy czym z oryginalnego składu ostał się jedynie gitarniak Tom Palms), bo od strony kompozytorskiej większość kawałków prezentuje się naprawdę okazale, umiejętności technicznych także nie można zespołowi odmówić, ale…

Głównodowodzącemu Phlebotomized w głowie zalęgło się jakieś tajemnicze coś — sentyment, nawyki, wyrachowanie… — przez co w paru momentach Deformation Of Humanity można skrzywić się z niesmakiem. Holendrzy dorzucili tu bowiem sporo (albo inaczej – za dużo) gatunkowych klisz i patentów, których od dawna się nie stosuje z jednego prostego powodu – są strasznie wyeksploatowane. Szczytem wszystkiego są partie klawiszy z ich archaicznym brzmieniem – gwarantuję, że czegoś takiego nie słyszeliście od baaardzo dawna. Z rzetelności recenzenckiej dodam, że w „Desideratum” zespół spróbował podejść do parapetu nieco nowocześniej, ale poległ kompletnie i urodził pokracznego potworka, którego elementy składowe w ogóle się nie zazębiają: dziecięcy monolog, dyskoteka, blasty – łotefak.

Na szczęście to jedyny taki niewypał; reszta materiału jest już znacznie bardziej spójna i trzyma dość wysoki poziom. Ja polecam zwłaszcza te rozbudowane utwory w typie „Chambre Ardente”, „Deformation Of Humanity” i „Descend To Deviance” oraz bardzo konkretny „Eyes On The Prize”, w którym nowy wokalmen prezentuje pełnię swoich możliwości. Właśnie w takich kawałkach Phlebotomized udowadniają, że wciąż potrafią stworzyć muzykę interesującą i charakterystyczną tylko dla siebie. A że nie ma w niej ani grama awangardy… Mnie to specjalnie nie zaskoczyło.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.phlebotomizedmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 kwietnia 2019

Gorefest – Chapter 13 [1998]

Gorefest - Chapter 13 recenzja okładka review coverZacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację „Soul Survivor”. Później jednak jest już tylko gorzej, a potworki typu „Smile” czy „F.S. 2000” potrafią doprowadzić do rozstroju nerwowego. Nie pomaga ogólny ciężar riffów (tego im odmówić nie można) ani kilka udanych solówek – Gorefest udający AC/DC w żadnym ze znanych wymiarów nie brzmi atrakcyjnie. A te wokale! Klasyczny ryk de Koeijera poszedł w dużej mierze w odstawkę, a jego miejsce zajęły rozmaite zniekształcone pokrzykiwania i próby śpiewania czystym głosem, które do niczego nie pasują. Nie ma się co oszukiwać, Chapter 13 to w karierze Gorefest pomyłka, o której najlepiej jak najszybciej zapomnieć. Ja wracam do tej płyty raz na kilka lat i chyba tylko po to, żeby się upewnić, że ciągle w ogóle do mnie nie trafia.


ocena: 5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 kwietnia 2019

Asphyx – Asphyx [1994]

Asphyx - Asphyx recenzja okładka review coverZa sprawą „The Rack” i „Last One On Earth” Asphyx zapisali się złotymi zgłoskami w historii europejskiego death metalu, więc nic dziwnego, że z każdym kolejnym materiałem mieli już tylko pod górkę. W dodatku sami też sobie nie ułatwiali życia. Do nagrań trzeciego oficjalnego krążka Holendrzy przystąpili w drastycznie odmienionym składzie: van Drunena zgodnie z wcześniejszym planem zastąpił Ron van Pol, zaś ostatni z ojców założycieli Bob Bagchus stracił posadę na rzecz Sandera van Hoofa. Te personalne przetasowania musiały w jakiś sposób odbić się na muzyce i faktycznie – Asphyx dość znacznie różni się od poprzednich albumów, jednak nie na tyle, żeby można było mówić o całkowicie nowej jakości.

Podstawowa różnica dotyczy mocniejszego zaakcentowania elementów doom metalu – wolne i bardzo wolne tempa występują w większym nasyceniu, a towarzyszą im odpowiednio miażdżące riffy i gęsta, prawdziwie grobowa atmosfera gdzieniegdzie doprawiona chórami i klawiszami. To, co na wcześniejszych płytach było raczej dodatkiem i urozmaiceniem, na Asphyx stanowi poważny procent trwającego godzinę materiału. Dla zachowania równowagi i dynamiki Holendrzy zadbali również o sporo rytmicznych galopów, niekiedy nawet dość szybkich (nowy perkman świetnie się w nich spisuje) i tego pięknego piłowania tremolem znanego głównie z debiutu. Innymi słowy na Asphyx bardzo dobrze dobrano proporcje między doom a death, dzięki czemu krążek wydaje mi się ciekawszy od „Last One On Earth”, a już na pewno bardziej różnorodny.

Wystarczy rzucić uchem na początek płyty, kiedy piekielnie ociężały „Prelude Of The Unhonoured Funeral” przechodzi w dający kopa, wielowątkowy „Depths Of Eternity” – czuć moc! Jak dla mnie prawie wszystkie kompozycje są tutaj zmyślnie poskładane, zespół z wyczuciem posługuje się zmianami tempa, więc na nudę nie można narzekać. Ponadto w wielu fragmentach pojawiają się znajome riffy (choćby „’Til Death Do Us Apart” i „Initiation Into The Ossuary”) czy super charakterystyczne przeciągnięte solówki w typie „klasyczny Asphyx”, ale to nie wszystko, co Asphyx ma do zaoferowania słuchaczowi. Obok tych jakże rozpoznawalnych rozwiązań pojawiają się również i takie, które do zespołu niespecjalnie pasują (np. solo w „Thoughts Of An Atheist”) albo zbytnio odchodzą od wypracowanej formuły i nieco zaburzają odbiór całości. Mam tu na myśli zwłaszcza „Incarcerated Chimaeras”, przy którym moje pierwsze skojarzenia biegną w kierunku Benediction. Nie chodzi o to, że muzyka jest słaba — bo nie jest — tylko o pewne ubytki w sferze tożsamości.

Jest jeszcze kwestia wokalu. Ja akurat zaliczam się do tych, dla których Ron van Pol całkiem sprawnie wywiązał się z powierzonych obowiązków, jednak w życiu nie przyznam, że wyziewnością w jakikolwiek sposób dorównuje poprzednikowi, to nie ta liga. Jego głos bardziej przypomina Chrisa Reiferta, choć i tu należy zaznaczyć, że nie powiewa od niego aż taką patologią. Czy van Drunen zaśpiewałby tu lepiej? Przypuszczalnie tak, niemniej to tylko domysły. Pewne natomiast jest, że „trójka” odznacza się bardzo dobrym, super selektywnym i wgniatającym brzmieniem Stage One. Zajebiście mi się podoba to połączenie pracującej w niskich rejestrach gitary i mających dużo przestrzeni garów. Przy takim podejściu do produkcji słyszalny jest nawet bas, mimo iż cudów nie prezentuje.

Nie jest łatwo stworzyć doom-death’owy album. Ciekawy doom-death’owy album. A już zwłaszcza taki, który trwa godzinę. Asphyx podołali, choć jak czas pokazał – kultu z tego nie było i dalej nie ma.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 lipca 2018

Pestilence – Hadeon [2018]

Pestilence - Hadeon recenzja okładka review coverKolejny powrót Pestilence, kolejny w kompletnie nowym składzie, kolejna próba unowocześnienia „Testimony Of The Ancients”… Czy my przypadkiem już tego wszystkiego nie przerabialiśmy? No właśnie. Mnie ten zestaw informacji w zupełności wystarczył, by z rezerwą podchodzić do zawartości Hadeon, bo czy ta płyta tak naprawdę była komukolwiek potrzebna do szczęścia? Przed premierą materiału byłem zdania, że nie. Po zapoznaniu się z nim… opinię podtrzymuję, tym bardziej, że wolałbym rozwinięcie „Obsideo”.

Nic złego naturalnie się nie stało, wszak krążek jest utrzymany na stosunkowo wysokim poziomie, ale nowości to się nikt na nim nawet z miotaczem ognia nie doszuka. Dodatkowy problem tego albumu polega na tym, że trudno do niego zapałać uczuciem od pierwszych przesłuchań. Chwała Mameliemu, że z czasem jest tylko lepiej, choć do szczerych zachwytów ciągle trochę brakuje. Podwaliny Hadeon, czyli podstawowy sposób riffowania i rozwiązania rytmiczne to pozostałości po „Testimony Of The Ancients”, zaś cała reszta to esencja Pestilence wyciśnięta z trzech ostatnich płyt zespołu. Znaczących (jakichkolwiek?) innowacji tu nie odnotowałem, jednak pewne różnice między tymi materiałami występują, co więcej – jest ich dość dużo.

Pierwsze, co szybko rzuca się w uszy, to bardziej klasyczne podejście Patricka do produkcji. Tym razem pozwolił sobie na więcej brudu i szorstkości, w osiągnięciu których pomocny okazał się mastering u Dana Swanö. Kolejna zmiana to skręcenie tempa większości utworów do średniego. Blasty występują jedynie w „Non Physical Existent” i „Electro Magnetic” i są tylko dodatkiem pod kilka najszybszych riffów, bo na pewno nie pełnią roli przewodniej w tych utworach. Skoro już przy perkusji jestem, ponarzekam na Septimiu Hărşana, po którym spodziewałem się znacznie więcej. Mimo iż chłop potrafi zacnie napierdalać, jego partie na Hadeon zostały przygotowane po linii najmniejszego oporu – są zadziwiająco proste i niezbyt urozmaicone. Rozumiem, że struktury (nie riffy!) nowych kawałków Pestilence nie należą do skomplikowanych, ale mógł się pokusić o trochę finezji i fristajla.

Na plus materiału mogę natomiast odnotować jego ogromną dynamikę i „koncertowość” – wszystkie numery oparto na jednym-dwóch konkretnych motywach, przez co są krótkie, bardzo spójne i łatwe do rozpoznania. Pikanterii Hadeon dodały gęsto upakowane partie solowe, bo obaj gitarzyści w tej dziedzinie ostro zaszaleli, co w rezultacie dało chyba najbardziej popieprzone i progresywne popisy od czasów „Spheres”. Wokale Patricka także nie budzą najmniejszych zastrzeżeń – są równie mocne co czytelne, zaś częste powtórzenia tytułów/refrenów przydają płycie chwytliwości.

Ogólnie rzecz biorąc, krążek sprawia bardzo dobre wrażenie, choć mógłby jeszcze lepsze, gdyby nie zgrzyty w jego środkowej części. Mam tu na myśli irytujący zniekształcony elektronicznie wokal w „Astral Projection”, solówkę Doblesa w „Discarnate Entity”, która istnieje sobie w całkowitym oderwaniu od reszty numeru oraz zupełnie niepotrzebne basowe solo pod tytułem „Subvisions”. Te trzy elementy wydają mi się niezbyt przemyślane, ale na szczęście są otoczone na tyle porządnym graniem, że można na nie przymknąć oko.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 kwietnia 2018

Asphyx – Last One On Earth [1992]

Asphyx - Last One On Earth recenzja reviewZdarzyło mi się już kiedyś wskazać paluchem najlepszy album w historii Asphyx, teraz słów kilka na temat płyty, którą wielu — jak zaraz udowodnię – niesłusznie — uważa za tą naj. Ale po kolei. Do nagrania Last One On Earth Holendrzy mieli przystąpić w skorygowanym składzie – nie udało się; później, już w trakcie sesji, kopa miał dostać van Drunen – nie dostał, bo spisał się na tyle dobrze, że postanowiono wykorzystać nagrane przez niego partie. To była słuszna decyzja, bo jego rozpaczliwe wokale są niewątpliwie ozdobą tego krążka. Wprawdzie wyziewnością ani dzikością nie dorównują tym z debiutu, jednak są na tyle mocne i patologiczne, że muszą się podobać. Równie dobrze prezentuje się brzmienie – stało potężniejsze, a także wyraźnie bliższe szwedzkiej szkole (choćby Grave), choć jak dla mnie brakuje mu wspaniałej syfiastości „The Rack”, mimo iż zespół ponownie skorzystał ze studia Harrow. Co do muzyki – na pierwszy rzut ucha wydaje się, że doszło tu do wielu zmian, a tak naprawdę jej rdzeń pozostał nienaruszony. Last One On Earth jest z całą pewnością lepiej przemyślany od poprzednika, bardziej dopracowany w szczegółach (o czym świadczą chociażby dość ambitne niuanse w drugich riffach „M.S. Bismarck” i „The Incarnation Of Lust”) i pewniej wykonany. Słychać, że zespół sprawniej opanował instrumenty, więc częściej pozwala sobie na szybkie partie, nie stroni także od komplikowania riffów ponad wcześniejsze standardy. Za chęć rozwoju należy Asphyx oczywiście gorąco pochwalić, problem w tym, że właściwie cały progres sprowadza się do kwestii technicznych, nie kompozycyjnych. Na Last One On Earth zespół nie proponuje niczego nowego i w głównej mierze skupia się na powielaniu wykorzystanych już wcześniej patentów i to w sposób ocierający się nieraz o autoplagiat. W konsekwencji tej zachowawczości Asphyx stworzyli materiał dość wtórny i niezaprzeczalnie schematyczny, choć całkiem przyjemny w odbiorze. Oprócz świeżości brakuje mi tu jeszcze przytłaczającego klimatu debiutu i jego nie do końca kontrolowanego szaleństwa w szybkich fragmentach, czyli rzeczy które już od „Vermin” mocno chwytały za serce i jaja. Last One On Earth, nie przeczę, może się podobać, ale ani przez moment nie zachwiał moim uwielbieniem dla „The Rack”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

30 października 2017

Ceremony – Tyranny From Above [1993]

Ceremony - Tyranny From Above recenzja okładka review coverCeremony to już nieco zapomniany przedstawiciel holenderskiego death metalu. Zaczynali pod koniec lat 80-tych, by jeszcze w pierwszej połowie następnej dekady być już tylko wspomnieniem dla garstki fanów, którzy poznali się na ich talencie. Dorobek zespołu, choć dość skromny, jest w całości wart uwagi, a już zwłaszcza ta jedyna płyta długogrająca. Holendrzy umiłowali sobie death metal o solidnym współczynniku brutalności i z wyczuwalnym technicznym odchyłem, który zgrabnie łączy w sobie wpływy zarówno szkoły amerykańskiej, jaki i europejskiej. Z tą pierwszą Ceremony łączą bardzo zbliżone patenty na bezkompromisowe napieprzanie i skłonność do komplikowania struktur, zaś z drugą podejście do surowej produkcji. Należy przy tym zaznaczyć, że muzycy nie dali się porwać bardzo wówczas popularnym u ich rodaków wpływom doom metalu, stąd też Tyranny From Above w przeważającej części jest materiałem opartym na szybkich tempach i odpowiednio ciężkich riffach – czystym gatunkowo, pozbawionym eksperymentów i zmiękczaczy (delikatne i nieistotne dla całości plamy klawiszy pojawiają się bodaj w jednym kawałku), choć nie pewnego elementu zaskoczenia. Ceremony nie silą się na przesadnie subtelne rozwiązania, od pierwszego kawałka dając jasno do zrozumienia, że nie mają zamiaru się pierdolić z słuchaczem jak matka z łobuzem. Główna w tym zasługa intensywnie pracujących gitar, których partie są stosunkowo złożone, z wieloma zmianami motywów i pokręconymi wstawkami, dzięki czemu nie tak łatwo znudzić się Tyranny From Above. W związku z powyższym zastanawia mnie, dlaczego solówki w stosunku do riffów potraktowano ewidentnie na odwal się – tylko dwie trzymają się struktur utworów, natomiast reszta jest wstrzelona byle gdzie i byle jak – ot, takie zwykłe molesty gryfu bez specjalnej inwencji. Szkoda też, że perkman nieco odstaje poziomem (pomysłowością?) od gitarzystów, bo choć potrafi przywalić (i to zdradzając nawet grindowe inspiracje), to do jego gry wkradają się proste schematy, kiedy akurat mógłby bardziej zaszaleć. Co do wspomnianego elementu zaskoczenia – jest to coś na kształt czystych wokali/wrzasków w damskim wydaniu, które ni z tego ni z owego pojawiają się w „Beyond The Boundaries Of This World” i „Tribulation Foreseen”, będąc mocnym kontrastem dla tradycyjnego growlu. Pierwsza reakcja: o co, kurwa, chodzi? A chodzi o to, że… nie mam bladego pojęcia… Mimo to Tyranny From Above jako całość jest dość zwartym i dobrze skomponowanym materiałem, którym powinni się zainteresować szczególnie fani Torchure, Mercyless i wczesnego Atrocity.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ceremony-The-Netherlands-772478876162300/
Udostępnij: