26 lutego 2017

Omnihility – Dominion Of Misery [2016]

Omnihility - Dominion Of Misery recenzja okładka review coverOmnihility to zespół, którego nie podejrzewałem o jakiekolwiek tendencje rozwojowe, a tymczasem było ich stać na to, żeby w ciągu półtora roku od premiery „Deathscapes Of The Subconscious” zrobić wyraźny krok naprzód. Zwracam więc honor, choć zaznaczam, że także tym razem nie jestem na kolanach. Niemniej jednak Dominion Of Misery to całkiem przyzwoity materiał, po który można sięgnąć z własnej nieprzymuszonej woli. Początek płyty to długie, wciągające i bardzo klimatyczne intro (mnie się kojarzy z My Dying Bride, ale to chyba taki pierdolec), które bez ostrzeżenia przechodzi w nowoczesną death metalową jazdę w furiackich tempach. Już dwie pierwsze sekundy „Psychotic Annihilation” dają jasno do zrozumienia, że Amerykanie chcą popylać jak Origin w swoich najlepszych latach, a może nawet jeszcze bardziej ekstremalnie – jak Desecravity. Cel ambitny, ciekawe tylko, czy muzykom wystarczy determinacji, by go zrealizować? W nowych utworach Omnihility słychać przede wszystkim znaczną poprawę umiejętności oraz większą świadomość obranego kierunku, dlatego są dużo szybsze, sprawniej zaaranżowane, brutalniejsze i więcej w nich technicznych zawiłości. Na plus zespołowi należy zaliczyć również odczuwalną chwytliwość nowych kawałków – dzięki temu nie są tak bezbarwne jak te z poprzedniego krążka i znacznie łatwiej przez nie przebrnąć. Wszystko to sprawia, że na obecne oblicze Omnihility można spojrzeć przychylnym okiem, a na przyszłość dać im większy kredyt zaufania – zasłużyli sobie. Jednak na awans do wyższej ligi ciągle nie mają najmniejszych szans. I nie chodzi tu wcale o szczątkową oryginalność muzyki, a o coś tak prozaicznego jak realizacja studyjna. Dominion Of Misery brzmi zatrważająco słabo, gorzej od „Deathscapes Of The Subconscious”, momentami (zwłaszcza w najszybszych partiach) nawet fatalnie, a odpowiada za to… Zack Ohren. Napisać o nim, że się nie przyłożył to eufemizm; to jego najgorsza, najbardziej płaska produkcja, jaką słyszałem w ostatnich latach. To dlatego zamieszczone we wkładce podziękowania pod jego adresem — „amazing work, critical ear, suggestions and contributions” — odbieram jako kiepski żart. Dzięki takiej fuszerce Omnihility są póki co skazani bytność w (dość) głębokim podziemiu.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Omnihility/226909030653774

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lutego 2017

Kreator – Gods Of Violence [2017]

Kreator - Gods Of Violence recenzja reviewKreator jaki jest, każdy widzi. Heh… W przypadku takiej płyty jak Gods Of Violence bardzo trudno powstrzymać się przed popełnieniem recki metodą kopiuj-wklej, bo zawartość krążka sugeruje, że właśnie w taki sposób został „skomponowany”. To kusi, bo wystarczyłoby mi tylko podmienić tytuły w opisie poprzedniego krążka, a reszta tekstu pięknie by pasowała i — o zgrozo — w ogóle nie ucierpiałaby na tym rzetelność takiego komentarza. A jaka to oszczędność czasu! Heh…

Mnie naprawdę nie chce się słowo w słowo powtarzać tego, co pisałem przy okazji „Phantom Antichrist”, ale skoro Niemcy w swej (od)twórczości powtarzają się już bez żenady, to co ja biedny mogę zrobić. Kreator nagrał bardzo ładny, wymuskany, zróżnicowany i efektowny album, który powinien mieć niezłe branie, bo całkiem miło się go słucha. Niestety caaały materiał jest tak boleśnie wtórny, szablonowy i przesłodzony, że dość szybko odechciewa się jakiegokolwiek z nim kontaktu. Wykonawczo jest super, wokal Mille ciągle daje radę, brzmienie też mają niczego sobie, ale pod względem artystycznym Gods Of Violence leży i kwiczy bardziej niż poprzednik.

Ogólny, że tak zażartuję, rozwój Kreator od ponad dekady sprowadza się do polerowania stylu i czynienia go możliwie przystępnym poprzez upychanie w utworach coraz większej ilości coraz ładniejszych melodyjek, które bankowo znajdą poklask na bawarskich festynach. Kreator jest na takim etapie, że swoją muzyką stara się desperacko przypodobać jak najszerszemu gronu odbiorców, czego wołający o pomstę do piekła przykład mamy w „Fallen Brother”, którego początek żywcem zerżnięto od Rammstein. Inne przejawy różnorodności wg Niemców to m.in. drobne orkiestracje (sporządzone przez dwóch typków z Fleshgod Apocalypse – jakież to na czasie), ckliwe akustyczne intra, patetyczne klimaciki (nie mylić z klimatem – to nie ten ciężar gatunkowy), a nawet partie harfy czy, za przeproszeniem ABW, dud. Jak więc widać, panowie jako dodatki upodobali sobie same zmiękczacze.

Teksty, ach, teksty – tak samo jak na „Phantom Antichrist”, są pełne gniewu, furii i agresji, ale, tak samo jak na „Phantom Antichrist”, nijak się, kurwa, mają do muzyki. Nie dość, że są wyładowane banałami, to jeszcze zalatuje z nich budzącą absmak udawaną rebelią. Szczytem wszystkiego jest dla mnie „Satan Is Real” – toż to murowany kandydat na najbardziej żenujący refren roku. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo numery Kreator trafią do podręczników psychologii pod hasłem dysonans. Natomiast ja trafię na kozetkę, bo mnie te wszystkie melodyjki zaczynają doprowadzać do szału.

Osobnicy nieco bardziej wyrozumiali oraz zagorzali fani poprzednich albumów nie powinni się jednak w ogóle przejmować moim zrzędzeniem – dla nich Gods Of Violence będzie kolejnym milusim materiałem.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: kreator-terrorzone.de

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

14 lutego 2017

Gutted – Martyr Creation [2016]

Gutted - Martyr Creation recenzja okładka review coverGutted to jeden z najdłużej działających zespołów na węgierskiej scenie, ale na świecie poza jako taką rozpoznawalnością nazwy bohaterowie tej recki wiele dotąd nie osiągnęli. Ta sytuacja powinna się jednak wkrótce zmienić za sprawą kontraktu z hiszpańską Xtreem Music, która końcem 2016 wydała ich czwarty krążek. Dave Rotten może się poszczycić całkiem przyzwoitą dystrybucją swoich wydawnictw, więc siłą rzeczy "Martyr Creation" ma szansę trafić do szerokiego (jak na podziemie) audytorium. Bardzo bym się cieszył, gdyby tak się stało, bo dosłownie wszyscy by na tym zyskali: wytwórnia – kasę, kapela – zasłużone uznanie, a fani – kawał porządnego napierdalania. Gutted proponują słuchaczom zaledwie pół godziny muzyki (wliczając intro i outro), ale za to na naprawdę topowym europejskim poziomie – dobrym punktem odniesienia będą w tym przypadku zwłaszcza dwie pierwsze płyty Hour Of Penance. Technice Węgrów trudno cokolwiek zarzucić, bo panowie wymiatają precyzyjnie, intensywnie i z dużą swobodą – wszak bez odpowiednich umiejętności nie porywaliby się na inkorporowanie do swoich kawałków zakręconych patentów Origin, Deeds Of Flesh czy Hate Eternal. Do strony kompozytorskiej również nie można się przyczepić; aranżacjom nie brakuje płynności, poszczególne elementy ładnie się zazębiają, a współczynnik chwytliwości albumu przy jego ogólnej brutalności jest zaskakująco wysoki, toteż kawałki w typie 'Cosmos Of Humans', 'False Happiness' (ta solówka!), 'Fades Away' czy 'Hell Dwells Inside' można zapętlać do wyrzygania. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że Gutted nie poszli z duchem czasu i nie unowocześnili swojego stylu – "Martyr Creation" ani nie brzmi sterylnie ani nie straszy banalnymi melodyjkami. Ponadto na próżno tu szukać slammujących partii, prostackich breakdownów czy innych nowomodnych gówien. W tym napieprzaniu wyraźnie słychać zaangażowanie i więź z death metalową tradycją, dzięki której płyta nabrała przyjemnej i coraz rzadziej spotykanej w gatunku gwałtowności. Uwierzcie mi na słowo – takiego jebnięcia może pozazdrościć Gutted wiele bardziej znanych kapel, które z biegiem lat rozmieniły na drobne swoje główne przymioty. Wielkie brawa dla tych panów!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/guttedhorde
Udostępnij:

8 lutego 2017

Aborted – Retrogore [2016]

Aborted - Retrogore recenzja reviewAborted jaki jest, każdy widzi. Belgijskie komando od wydania „Global Flatline” i powrotu na właściwe tory już niczym specjalnie nie zaskakuje — pewnie nawet nie ma niczego takiego w planach — ale przynajmniej utrzymuje równą, a przy okazji dość wysoką formę. Retrogore tylko ją potwierdza. Ba, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to ich najlepszy, najbardziej przekonujący album od czasu „The Archaic Abattoir”, choć oczywiście nie jest aż tak dobry i do historii brutalnej muzyki nie przejdzie. Miejcie przy tym na uwadze, że różnice między Retrogore a dwiema poprzednimi płytami nie są kolosalne, mimo iż każdą nagrano w nieco innym składzie. Wszystko kręci się wokół nowocześnie (czyli przede wszystkim czysto) wyprodukowanego, nienagannego technicznie i dość wybuchowego death metalu ze sporą — dla mnie wciąż za dużą — dawką melodii, średnio do nich pasującymi krwawymi lirykami (ten dysonans mogli zniwelować czystym napierdalaniem) i nieco już irytującymi samplami z rozmaitych filmów czy czegoś tam. Jeśli ktoś łyknął tamte krążki, to Retrogore też nie sprawi mu problemu ani przykrości, bo jest utrzymany w tym samym sprawdzonym stylu i ramach czasowych. Belgowie postarali się tym razem o odrobinę bardziej rozbudowane aranżacje, w poszczególnych utworach więcej się dzieje, a na mielizny zwyczajnie nie ma miejsca. Mimo to nie wszystkie kawałki zapadają w pamięć, co ma związek z tym, że zespół trzyma się wciąż tych samych schematów i niespecjalnie garnie się do ich rozwijania. Stąd też Retrogore od strony artystycznej bardziej zalatuje koniecznością wypełnienia zobowiązań kontraktowych i musem wyrobienia się w cyklu wydawniczym aniżeli potrzebą stworzenia czegoś ambitnego. To z kolei stanowi mocny argumentem dla przeciwników zespołu, którzy zarzucają Aborted rutynę, zatracenie się w perfekcjonizmie i wynikający z nich brak wartości „duchowych”. Ja mam z tym luz, bo od tej kapeli wymagam tylko ostrej sieczki, nie zaś wydumanej ideologii i zajebiście poważnej postawy – to dlatego w przypadku Retrogore doceniam nie tylko jego muzyczną zawartość, ale również potraktowany z przymrużeniem oka image, który z tego wszystkiego ma najwięcej wspólnego z tytułem krążka.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 lutego 2017

The Zenith Passage – Solipsist [2016]

The Zenith Passage - Solipsist recenzja okładka review coverWielu fachowców z Zachodu upatruje w The Zenith Passage następców ponoć już pogrzebanego The Faceless i rozpływa się w zachwytach nad Solipsist, który ich zdaniem ma być w prostej linii oczywistą kontynuacją „Autotheism”. Ja, przyznam szczerze, źródła tych podniet zupełnie nie rozumiem. Po pierwsze, umknął mi moment, kiedy The Faceless stali się dużą i wpływową kapelą, której dziedzictwo (jakie by ono nie było) koniecznie trzeba kontynuować. Po drugie, w muzyce The Zenith Passage naprawdę nie ma aż tak wielu bezpośrednich nawiązań do twórczości ich bardziej znanych ziomków z Kalifornii; mamy raczej do czynienia z dość podobnym podejściem do komponowania polegającym na mieszaniu wszystkiego, co tylko wpadnie im do głów. W pełni natomiast zgadzam się co do tego, że Solipsist jest nad wyraz udanym debiutem. Mało tego, jest krążkiem, który wprowadza co nieco świeżego powietrza do świata technicznego i progresywnego death metalu. Amerykanie w swej wybitnie eklektycznej muzyce zespolili mnóstwo najrozmaitszych elementów — w tym mniej lub bardziej charakterystyczne dla Fallujah, Obscura, Veil Of Pnath, Cynic, Arkaik, Inanimate Existence, The Faceless — jednak uczynili to z należytym wyczuciem, którego akurat często brakowało ostatniej z wymienionych kapel. Jak zatem nietrudno zgadnąć, Solipsist jest materiałem chooolernie urozmaiconym, wielowymiarowym, nieszablonowym i pokręconym; trudno zliczyć, ile patentów przypada na kawałek, podobnie jak trudno je wszystkie ogarnąć, a niekiedy i przyporządkować do konkretnego stylu. Obok nowoczesnej death metalowej jazdy na wysokim poziomie znajdziemy tu m.in. czyste wokale, podniosłe chórki, symfoniczne wstawki, elektronikę, progresywne pasaże… Bywa, że większość tych składników występuje w obrębie jednego utworu – mają rozmach skurwiesyny! The Zenith Passage uniknęli przy tym pułapki przerostu formy nad treścią – Solipsist jest pierońsko zróżnicowany, ale i zaskakująco spójny, więc w rezultacie można go słuchać bez zgrzytania zębami, co nie oznacza, że bez pewnego wysiłku. W porównaniu choćby z debiutem First Fragment, który w całości jest szalenie przyjemny w odbiorze, nad albumem The Zenith Passage trzeba się mocniej skupić, żeby wyłapać te mocniej wpadające w ucho motywy. To oczywiście nie jest żadną wadą, wszak mówimy o technicznym death metalu, a nie o czołowych artystach Polo TV. Produkcja Solipsist nie budzi większych zastrzeżeń i jest dobrze dopasowana do stylu zespołu, choć jak w przypadku muzyki, nie należy do najoryginalniejszych – wyraźnie słychać tu rękę i nawyki Zacka Ohrena. Komu to jednak nie przeszkadza i ma pojemną głowę, ten pewnie nie raz wróci do debiutu Amerykanów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheZenithPassage

podobne płyty:


Udostępnij: