Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2014. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2014. Pokaż wszystkie posty

3 sierpnia 2023

Morfin – Inoculation [2014]

Morfin - Inoculation recenzja reviewCzy to muzycy Morfin zapoczątkowali w Ameryce odrodzenie klasycznego death metalu z Florydy i jego falę w kolejnych latach? Nawet jeśli nie — choć wydają mi się najbardziej prawdopodobni — to na pewno byli jednymi z pierwszych, którzy na większą skalę pokazali młodszym słuchaczom, jak zajebiste rzeczy działy się na scenie na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. A czemu ich wzięło akurat na takie granie? No cóż… w metrykach chłopaków można się doszukać jakiegoś związku ze słynną trasą Death/Pestilence/Carcass, jaką ci bogowie grali w 1990 roku… Nie, żebym coś sugerował… Ale sugeruję… Death metal mogą mieć w genach.

Inoculation to trzy kwadranse death metalu tak klasycznego, że bardziej się już nie da, bo opartego na zgrabnie poskładanych wpływach Pestilence, Massacre, Morgoth, Obituary, Possessed, no i przede wszystkim Death, co zresztą zostało wyraźnie podkreślone bardzo udanym coverem „Leprosy”. Tempa są średnie (z umiarkowanymi przed-blastowymi zrywami), riffy chwytliwe, solówki śmigają (żaden to techniczny wypas, ale spełniają swoją rolę), wokal rzyga po vandrunenowsku/schuldinerowsku, a brzmienie jest surowe, choć nie prymitywne. Jedyne odstępstwo od kanonu dotyczy basu, bo nie dość, że został łaskawie potraktowany w mixie i cały czas dobrze go słychać, to jeszcze ma sporo do powiedzenia, a nawet odstąpiono mu osobny numer – solówkę, która klimatem zalatuje „(Anesthesia) Pulling Teeth”. Oldskul pełną gębą.

Pomimo wielu inspiracji i oczywistych zapożyczeń muzyka Morfin wcale nie jest marną kalką starych zespołów. Amerykanie po prostu grają w tym samym stylu i w ich wykonaniu brzmi to zajebiście autentycznie. Chłopaki dobre umiejętności i świetne wyczucie, więc Inoculation słucha się bez wysiłku i z dużą przyjemnością. Zachodzę tylko w głowę, jak te kawałki sprawdzają się na żywo, bo potencjał do zamiatania publiki mają okrutny.

Szkoda tylko, że wczesny start i wartościowa muzyka nie przełożyły się na pozycję zespołu. Zdecydowanie większą popularność/rozpoznawalność zyskali ci, którzy pojawili się nieco później – Skeletal Remains (oni przynajmniej szybciej dorobili się debiutu), Rude i Gruesome. Do Morfin z jakiegoś względu przylgnęła łatka „tych gorszych” – nie wierzcie w to, koniecznie należy ich sprawdzić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/morfindeathmetal

podobne płyty:

Udostępnij:

17 kwietnia 2023

Catharsis – Rhyming Life And Death [2014]

Catharsis - Rhyming Life And Death recenzja reviewKolejny, wydawać by się mogło, odgrzewany kotlet, bo znów mamy do czynienia z weteranami, co to w latach ’90 coś stworzyli, po czym zniknęli, aby spróbować drugiej szansy w zrobieniu wielkiej kariery na graniu Death Metalu, a w przypadku Catharsis, przyprawionego graniem technicznym typu Atheist, Sceptic czy też późny Death.

Wydany przez wyjątkowo zacną wytwórnię (Mad Lion Records), album o jakże poetyckim tytule Rhyming Life and Death prezentuje sobą skromnie 6 utworów + intro, o łącznym czasie trwania 33 minut i prawie 33 sekund. Podchodzę z natury sceptycznie do tego typu produkcji, bo zazwyczaj zdarza mi się nudzić mnie przy tym niemiłosiernie (patrz wymieniony wcześniej Sceptic).

Na szczęście dla Catharsis, ujęli mnie bardzo rozmarzonym i delikatnym, aczkolwiek typowo Atheistowym „The Art of Life”, a zgoła odmienny, bo oldskulowy „Those Who Have Never Risen” (mający coś z „Immortal Rites” Morbid Angel), kupił mnie do końca. Z pozostałych atrakcji nadmienię z dziennikarskiego obowiązku, że mamy 4-minutowy chopinowski instrumental „Norwegian Impressions – Burning Churches” (tu akurat byłbym ciekaw, co zespół miałby do powiedzenia na ten temat, toteż mogli skrobnąć parę słów). A i w wysmakowanym „Breath of Death” pojawiają się znienacka damskie wokale pod koniec.

I choć to trochę mało, to z drugiej strony bardzo treściwie i na temat, zwłaszcza że to co dostajemy naprawdę potrafi wciągnąć. Ekipa stara się kombinować, ale nie robi nic na siłę i nie poświęca klarowności utworów na rzecz popisów umiejętności. Jest to wręcz podejrzanie dobrze ułożona muzyka jak na taki gatunek i choć czuję, że fani Prog-Tech będą nieco zawiedzeni, reszta normalnych słuchaczy muzyki śmierci będzie się czuła komfortowo.

Z tego też względu, gdzie normalnie bym może i odjął punkty za niektóre pomysły, czy też krótką długość trwania, tak tutaj zdecydowanie doceniam i uważam Rhyming Life and Death za jeden z piękniejszych albumów, jakie zdarzyło mi się słyszeć w życiu. Duża zasługa w tym, że całościowo ma to posmak lat ’90, jeśli chodzi o styl, niżli typowo nowoczesny. Jest to muzyka w sam raz, aby się nieco „odchamić”. Grupa natomiast poszła krok dalej i na następnym albumie dowaliła zdecydowanie bardziej do pieca pod względem brutalności, ale to już jest osobny rozdział, o którym może się coś napisze w przyszłości… Przypomnijcie mi jakby co, żebym napisał.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/catharsispl
Udostępnij:

23 stycznia 2023

Necrophagia – WhiteWorm Cathedral [2014]

Necrophagia - WhiteWorm Cathedral recenzja reviewKilljoy – człowiek legenda, twórca specyficznego death metalu mieszającego to, co w metalu śmierci kochamy najbardziej wraz ze slasherami lat 80 klasy B lub niżej. Na pierwszy rzut krucyfiksu połączenie wydające się być totalnie z dupy okazało się strzałem w 666. Czegoś takiego próżno było szukać na rynku muzycznym i bez dwóch zdań Necrophagia jest i będzie królem tego rodzaju hybrydy. Mnie osobiście zabolała śmierć tego człowieka, gdyż nigdy nie było mi dane usłyszeć bandu na żywo nad czym ubolewam. Śpieszmy się na koncerty, muzycy tak niespodziewanie odchodzą.

Zawał serca w 2018 roku zakończył życie (i tym samym zespół, którego Killjoy był mózgiem, duszą i… sercem) człowieka mogącego jeszcze spokojnie tworzyć kolejne cudeńka, gdyż nie przekroczył on nawet półwiecza. Celowo piszę cudeńka, gdyż ostatni album WhiteWorm Cathedral udowodnił, że Frank był w dobrej formie. 13 utworów to niemal godzinne doznania. Na nasze szczęście z rodzaju tych przyjemnych (dla sąsiadów może być to bardziej BDSM, ale kto by się tym przejmował?), dlatego też godzina zleci nam szybko. Kawałki są dość krótkie, trwają średnio około 3-4 minuty, więc o znużeniu nie ma mowy. Płyta wita nas utworem „Reborn Through Black Mass” dość typowym dla Necrophagii samplem z filmu. Oczywiście będzie to miało jeszcze miejsce kilka razy na przestrzeni płyty, ale jak zwykle, takowe intro świetnie przypomina nam z kim mamy tutaj do czynienia. Killjoy postawił na średnio-walcowate tempa idealne do pozbycia się nadmiaru łupieżu. Niemniej jednak, utwory takie jak „Elder Things” czy „Hexen Nacht” przypominają nam, że panowie grają tutaj death metal, a nie kołysanki. Płyta jako całość jest zajebiście solidna i trudno przyczepić się do któregokolwiek utworu, sugerując iż odstaje od reszty. Mój osobisty killer tej płyty to utwór „Coffins”, który długo gościł u mnie na telefonie w formie dzwonka. To za sprawą uroczego, filmowego wstępu.

Ostatnie dokonanie Necrophagii daje chyba to, co najważniejsze przy odsłuchu płyty, uczucie zarówno spełnienia, gdyż WhiteWorm Cathedral ugasi nasze pragnienie tego rodzaju metalu śmierci jak i wzbudzenie pragnienie na jeszcze więcej. Niestety nigdy już nic nowego nie usłyszymy. Całe szczęście dyskografia nie należy do ubogich, więc jest w czym przebierać.

Nie jest to dzikość Deicide, nie jest to głębia Morbid Angel, to po prostu i aż Necrophagia. Pozostaje mi tylko zaprosić was do tego Marszu Martwych Ciał!


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 września 2022

Epitome – TheoROTical [2014]

Epitome - TheoROTical recenzja reviewPrzyznaję bez bicia – nie doceniałem zespołu, a nawet wydawali mi się wręcz mało ciekawi. Ponadto ich tzw. „gimmick”, aby każda płyta zawierała w tytule słowo „rot” uważałem za słaby. Jak to zazwyczaj bywa w moim życiu – myliłem się śmiertelnie.

Cała historia zaczęła się od tego, że patrząc sobie na jakieś tanie płytki po 2 dyszki natrafiłem m.in. na bohatera dzisiejszej recki i postanowiłem sobie obczaić materiał na youtube (taka oznaka czasów). Na szczęście, wytwórnia wrzuciła pełen album do przesłuchania, dzięki czemu mogłem się przekonać na własne uszy, z czym mam do czynienia, po czym niezwłocznie wesprzeć zespół moją skromną flotą, kupując sobie ich płytę.

A przyznam szczerze, że dawno nie słyszałem czegoś tak świeżego i pięknie brzmiącego. Nie wiem jak wy, ale bardzo lubię taki mięsisty, soczysty przester gitar. Nie każda płyta musi taka być, ale bardzo dobrze, że właśnie Epitome coś takiego stworzył, bo bardzo mi brakowało takiego typu wygaru. Album jest przez to bardzo młodzieńczy i jest przyprawiony charakterystycznym, brudnym punkowym zadziorem.

Innymi słowy, jest to jedna z tych płyt, gdzie nieważne co by zespół zagrał, sam sposób w jaki to grają jest po prostu przepiękny. Gdybym był na haju, to bym pewnie dopisał, że muzyka pokazuje brutalne oblicze prawdy tego świata, życia, rzeczywistości i kosmosu. Że poprzez swoje bezkompromisowe, ale wpadające w ucho riffy pokazuje nam piękno w zgniliźnie i upadku moralnym cywilizacji, z którym my, jako społeczeństwo idziemy razem na samo dno, które wydaje się być nieskończoną otchłanią, z której nie ma odwrotu. Ale ponieważ nie jest to konkurs grafomaństwa, to skwituję powyższe wywody tym, że faktycznie, dźwiękom udało się dotknąć mojej duszy, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało.

Zdecydowaną wadą dla mnie jest trochę czas trwania, bo całość idzie tylko przez 24 minuty. Zespół mógł się szarpnąć też na jakiś bardziej rozbudowany utwór, choćby na koniec. I choć zapewne wielu z was się nie zgodzi z tym, to jednak będę uparcie twierdził, że mogło być mimo wszystko trochę więcej materiału. Niemniej jednak, perełki jak „Fuck em all” (a jakżeby inaczej, już sam tytuł prosi się o bycie faworytem), „Lies”, czy „Authorities Collapsed” (perfekcja w dawkowaniu emocji, aż po kulminacje w refrenie) na stałe wejdą do mojego repertuaru, a jest to niemała sprawa, bo mało co potrafi wywrzeć na mnie aż takie wrażenie i zostawić trwały ślad. Szczerze gratuluję Epitome udanej płyty.

Więc jeśli się jeszcze tego nie domyśliliście, polecam wam sobie przesłuchać i wierzcie mi, nie będziecie tego żałować.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2021

Desecration – Cemetery Sickness [2014]

Desecration - Cemetery Sickness recenzja okładka review coverDesecration obijają się po angielskim undergroundzie już od wielu lat, doświadczenia im nie brakuje, no i mogą się pochwalić całkiem bogatym katalogiem nagrań. Gorzej z poziomem muzyki, bo ten rzadko kiedy ocierał się o przeciętność. Przynajmniej mnie każda propozycja Anglików, z jaką miałem styczność, zwyczajnie odpychała nieporadnością ocierającą się niemal o amatorszczyznę. Do czasu, bo w końcu nadszedł Cemetery Sickness, który może służyć za podręcznikowy przykład wyjątku od reguły – dobry album konsekwentnie kiepskiego zespołu. Zapewne pierwszy i ostatni, bo nie przypuszczam, żeby byli w stanie utrzymać tę jakość w przyszłości.

Czym mnie Cemetery Sickness przekonał do siebie? Ano tym, że jest to normalny album z death metalem. Tyle wystarczyło. I już nawet mniejsza o to, że nie miałem w stosunku do zespołu żadnych wymagań – materiał broni się sam. Siódmy (nie liczę ponownie nagranego debiutu) krążek Desecration to granie proste, bezpośrednie, chwytliwe i zadziwiająco dynamiczne, a przy okazji doprawione niskich lotów czarnym humorem. Anglicy nie wznieśli się tu na wyżyny oryginalności, bo wpływy Vader, Vomitory czy średniozaawansowanego Prostitute Disfigurement są więcej niż oczywiste, a struktury poszczególnych kawałków są okrutnie przewidywalne, jednak w tym przypadku nie robię z tego problemu, bo w ramach takiej konwencji wszystko siedzi jak należy. Nie oczekujcie zatem od nich zaskakujących rozwiązań, szalonych kombinacji czy nowatorstwa; blast i do przodu – oto recepta na sukces według Desecration.

Brzmieniu Cemetery Sickness nie mogę właściwe niczego zarzucić, bo i ciężar się zgadza, i czytelność jest cacy, i nie wali od niego plastikiem. Bardzo dobrze dopasowano je do charakteru muzyki, dzięki czemu całość (32 minuty) wchodzi bez problemu, choć nie da się ukryć, że niektórym kawałkom z drugiej części płyty brakuje trochę chwytliwości, którą mogą się pochwalić choćby „Cemetery Sickness”, „I, Cadaver” (ten jest w dodatku głupawy), „Rotten Brain Extraction” czy „Coffin Smasher”. Nie zmienia to faktu, że krążek pod każdym względem przewyższa poprzednie dokonania Desecration, a już na pewno zostawia ślad w pamięci i od czasu do czasu chce się do niego wrócić.

Jak już wyżej wspomniałem, nie liczę na to, że jeszcze kiedyś Anglicy nagrają równie udany album. W ich przypadku bardziej prawdopodobny jest powrót do klepania hurtem niewartych uwagi gniotów. Może to i smutne, ale co poradzić – przynajmniej z tego, co osiągnęli na Cemetery Sickness, mogą być dumni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/desecrationuk

Udostępnij:

24 kwietnia 2021

Cerebral Effusion – Idolatry Of The Unethical [2014]

Cerebral Effusion - Idolatry Of The Unethical recenzja okładka review coverCerebral Effusion, jeśli bierzemy pod uwagę aktywne kapele, należy do najbardziej znanych i cenionych na świecie przedstawicieli hiszpańskiego death metalu. U siebie w kraju są już weteranami, dorobili się statusu mistrzów gatunku i niewiele brakuje, żeby ludzie nosili ich na rękach. Wszystkie te peany pod ich adresem są, a i owszem, do zaakceptowania, ale tylko pod warunkiem, że stosuje się punkty za pochodzenie. U nas takie lewackie wynalazki nie przechodzą, a średniak pozostaje średniakiem, choćby nawet wykiełkował z kokosa na Zanzibarze.

Idolatry Of The Unethical to czwarty i obiektywnie najlepszy album w dorobku Hiszpanów. Jeeednak… znaczy to po prostu tyle, że można go słuchać bez większego bólu, ale i bez nadziei na jakiekolwiek estetyczne uniesienia. Dostajemy tu 33 minuty poprawnie poskładanych fascynacji Disgorge i Devourment i w zasadzie niewiele więcej, bo ambicje Cerebral Effusion najwyraźniej kończą się na możliwie wiernym odgrywaniu cudzych patentów. Muzycy dysponują niezłym warsztatem (zwłaszcza perkusista Eihar), mają niczego sobie produkcję i łapią ogólną ideę takiego grania, ale nie potrafią (albo nie chcą) w jej ramach stworzyć czegoś wychodzącego poza najbardziej oklepane schematy.

W każdym z siedmiu utworów na Idolatry Of The Unethical trafiają się jeden-dwa naprawdę porządne riffy, tylko z niewiadomych względów zespół zawsze stara się je obudować motywami monotonnymi do wyrzygania, jakby ich głównym celem było zabicie wszelkich przejawów dynamiki. I to właśnie te proste, nudne i niewiele się od siebie różniące riffy są najmocniej wyeksponowane i służą za podstawę kompozycji, więc — pomimo licznych urozmaiceń wprowadzanych przez wspomnianego już perkmana — po chwili cały materiał staje się cholernie jednowymiarowy. Pewne przebłyski kreatywności pojawiają się w „Consummation” i „Lingering Pulse Of Laceration”, ale to ciągle za mało, by Cerebral Effusion mogli na dłużej skupić uwagę słuchacza.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli, Idolatry Of The Unethical wcale nie jest kiepskim albumem, jest po prostu makabrycznie typowy i przewidywalny. Jeśli nie macie zbyt wygórowanych wymagań co do brutalnego death metalu, to propozycja Hiszpanów będzie do zaakceptowania – muzyka zasadniczo trzyma się kupy i brzmi dobrze.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cerebraleffusion

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

4 sierpnia 2016

Human Infection – Curvatures In Time [2014]

Human Infection - Curvatures In Time recenzja okładka review coverZacznę nieco brutalnie i może nawet prowokacyjnie: właśnie tak powinni grać Malevolent Creation. Wpływu długodystansowców z Florydy na twórców opisywanej płyty nie można w żaden sposób zanegować, choć na pewno nie są dla nich jedynym źródłem inspiracji – wyliczankę trzeba jeszcze uzupełnić o Monstrosity (z lat 90-tych), Resurrection i Brutality (zwłaszcza z „In Mourning”). Human Infection napieprzają tu jak Malevolenci w swoim prawie najlepszym stylu i prawie najlepszych latach. Piszę prawie, bo nie kopiują wspaniałego „Retribution”, a chętniej sięgają po elementy znane choćby z „Eternal”, "„The Fine Art Of Murder” czy „The Will To Kill” — czyli z krążków dobrych i bardzo dobrych — w tym po kilka takich, które ich idole przez lata jakby zagubili. Chodzi mi przede wszystkim o młodzieńczy spontan, bezpretensjonalną żywiołowość i radość z napierdalania klasycznego amerykańskiego death metalu. Najlepsze jest to, że Curvatures In Time słucha się z takim samym zaangażowaniem i przyjemnością, z jakimi najprawdopodobniej ten materiał został nagrany. Poza tym nie stoi za tymi dźwiękami żadna wielka filozofia: jest szybko, brutalnie, sprawnie wykonawczo (bo i też niczego skomplikowanego nie grają) i zadowalająco pod względem chwytliwości. Gdzie trzeba, tam jest fajne zwolnienie, w innym miejscu wpadnie jakaś solóweczka, więc kawałki lecą bez najmniejszego zamulania. Do pełni szczęścia brakuje tylko gardłowego krzyku a’la Brett Hoffmann, hehe… Na plus Curvatures In Time można zaliczyć również całkiem spoko — bo bez śladu plastiku — brzmienie oraz ogólną długość – akuratnie 32 minuty. Wiadomo, Human Infection dzięki tej płycie lodówek raczej sobie nie napełnią i a do podręczników historii muzyki nie trafią. To nic, bo istotne jest to, że żaden fan klasycznego death metalu nie powinien żałować kasy wydanej na ten krążek.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.humaninfection.com

podobne płyty:

Udostępnij:

5 czerwca 2016

Devin Townsend Project – Sky Blue [2014]

Devin Townsend Project - Sky Blue recenzja okładka review coverCzas chyba nieco odetchnąć od całego tego łomotu, blastowania i szatańskich wersetów. Żeby jednak nie wyjść na całkowitego mięczaka, który musi ratować się podpierdolonym siostrze The Pussycat Dolls, można wrzucić Devina. Zwłaszcza, że z albumu na album metalu coraz mniej i tylko przez wzgląd na stare czasy, nie nazywam tego popem. Prawda jest jednak taka, że chuj z tym, bo nawet gdyby kolejny album obficie czerpał z disco polo połączonego z country i przełamanego dubstepem – i tak byłbym ciekaw rezultatu. W końcu to sam Devin, a jemu za bycie ekscentrykiem nie można pocisnąć. Chyba. Napisałbym też, że więcej mu się wybacza, ale z tym akurat różnie bywało. Ale do rzeczy. Sky Blue to połowa najnowszego wydawnictwa spod znaku Devin Townsend Project zatytułowanego „Z2”, wydawnictwa tyleż ciekawego, co nieco zaskakującego. O ile opisywany dziś krążek dokładnie wpisuje się w ostatnie eksperymenty kanadyjskiego artysty, o tyle powrót Ziltoida uważam za zaskakujący, ale również jako przyjemną niespodziankę. Z powodów czysto egoistycznych (czyt. lenistwo) „Dark Matters”, czyli drugą płytę, tę z Ziltoidem, opiszę przy innej okazji. Z tych samych powodów, przy opisie Sky Blue ucieknę się do kilku ogólników, powszechnie znanych faktów, poleję trochę (ale nie za dużo) wody i będzie. Zatem do dzieła. Bez bicia przyznaję, że kilka ostatnich wypocin Devina niespecjalnie przypadło mi do gustu. Moja tolerancja i aprobata zatrzymały się na etapie późnego Devin Townsend oraz The Devin Townsend Band i muzyki jednak nieco mniej popularnej i — z braku lepszego określenia — sympatycznej. Z tego powodu zetknięcie ze Sky Blue wprawiło mnie w zakłopotanie. Otóż z jednej strony mamy Anneke van Giersbergen i aranżacje, które równie dobrze mogło nagrać Nightwish, a Devin tylko podjebać, a z drugiej – masę naprawdę pozytywnie naładowanej muzyki. Gdyby MTV wciąż puszczało muzykę, a nie kolejne show z gatunku Warsaw Shore, Sky Blue puszczany byłby w co drugim bloku tematycznym, włączając w to, na szczęście, także rock/metalowy. I mimo całej swojej ogólnodostępności i w pełni zrozumiałego poczucia wyższości oraz pogardy w kierunku takiej pop-papki ze strony metalheadów, nie da się uniknąć cichego nucenia kolejnych wersów, delikatnego wystukiwania rytmu placem, oraz raczej spokojnego machania łepetyną. Słuchanie Sky Blue przywodzi mi na myśl Rewińskiego i Skautów Piwnych w znakomitym spocie o dobroczynnych właściwościach mleka. I złych piwa. Obejrzyjcie sobie w jaki sposób Rewiński opisuje jak złe jest piwo, a będziecie wiedzieć jak się czuję pisząc o płycie. Obiektywnie raczej kicha, mizeria i bylejakość, ale radości i frajdy po pachy. I choćbym bardzo chciał się do czegoś więcej przyczepić i pokrytykować – nie mam do czego. Album broni się sam i nie potrzebuje żadnego adwokata. Na pewno nie jest to najlepszy album w karierze Devina, co nie zmienia faktu, że jest bardzo dobry. Przy odpowiednim podejściu, kupa frajdy gwarantowana.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.devintownsend.com
Udostępnij:

13 stycznia 2016

Desecravity – Orphic Signs [2014]

Desecravity - Orphic Signs recenzja okładka review coverPo zapoznaniu się z debiutem Desecravity byłem przekonany, że oto w Japonii nareszcie pojawił się godny następca przeżywającego poważny spadek formy Defiled. Te przypuszczenia musiałem jednak zrewidować dwa lata później – przy okazji Orphic Signs. Panowie — a właściwie perkusista Yuichi Kudo i jego nowa ekipa — udowodnili, że ich ambicje sięgają znacznie dalej i na pewno nie zadowolą się lokalną sławą ani wcześniejszym poziomem ekstremalności. Mimo iż „Implicit Obedience” nie można było niczego zarzucić, krążek numer dwa z łatwością przewyższa go niemal pod każdym względem. Orphic Signs to kosmos, skrajnie pojebana makabra, rękawica rzucona w twarz Origin, Dying Fetus, Archspire, Cytotoxin i całej masie innych kapel, które prześcigają się w generowaniu popieprzonych dźwięków. Japończycy riff za riffem i blast za blastem pokazują całemu światu, że technicznie nie ma dla nich rzeczy niemożliwych (albo z takimi się nie zetknęli), dlatego na krążku dominują totalnie posrane i nielicho złożone aranżacje, w których roi się od nieprzewidywalnych zwrotów i nietypowych dla gatunku zagrywek. Struktura tej muzyki jest naprawdę imponująca i przy okazji daje do myślenia, jak daleko (jeszcze) może odlecieć kilku Japończyków, kiedy zabiorą się za nowoczesny (z miłym klasycznym dodatkiem – bentonowskimi wokalami) death metal. Desecravity z prawdziwą pasją wymiatają super szybki, brutalny i nader skomplikowany stuff, który z jednej strony ścina z nóg i męczy swoją intensywnością, a z drugiej fascynuje i nie pozwala pozbierać szczęki z podłogi. Jeśli na Orphic Signs trafia się jakiś pozornie prostszy fragment, można mieć stuprocentową pewność, że w tle któryś z instrumentalistów kombinuje ile wlezie, byle tylko nikt nie narzekał na nudę. Desecravity swoimi pomysłami rozpieprzyli mnie w równym stopniu co Posthumous Blasphemer, bo to bardzo podobny poziom szaleństwa, choć muzyka zupełnie inna. Z tego powodu wszelkie próby wskazania najlepszych utworów muszą skończyć się wymienieniem całej tracklisty – po prostu brak tu słabego ogniwa. Jedyny element, który okazalej prezentował się na debiucie to brzmienie – było cięższe i bardziej masywne, ale rozumiem, że przy obecnych szybkościach taki efekt był nie do uzyskania. Na Orphic Signs produkcja jest praktycznie pozbawiona pierwiastka ludzkiego, co czyni album jeszcze bardziej ekstremalnym i trudniejszym w odbiorze. Wytrwali jednakowoż znajdą tu 34 minuty pierwszorzędnego technicznego wygrzewu z najwyższej półki.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.desecravity.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

20 grudnia 2015

Decimation – Reign Of Ungodly Creation [2014]

Decimation  Reign Of Ungodly Creation recenzja okładka review coverDecimation to druga albo trzecia co do „wielkości” nazwa jeśli chodzi o turecki death metal. Jakby się zatem mogło wydawać, kolesie muszą fajnie dopierdalać, bo pozycję w kraju mają naprawdę niezłą. Rzeczywistość nie wygląda już aż tak różowo. Owszem, panowie grają i brzmią dużo lepiej niż typowy turecki przedstawiciel gatunku, jednak najjaśniejszym punktem Reign Of Ungodly Creation jest… okładka autorstwa Dana Seagrave’a. Sama muzyka, choć z łatką brutal i technical, zachwytów już nie powoduje. Jeśli miałbym wskazać u nich jakiś element zaskoczenia, to chyba tylko i wyłącznie fakt, że częściej zapożyczają sobie patenty od klasyków (choćby Deeds Of Flesh i Dying Fetus) niż od slammerów i kolejnych epigonów Disgorge, co na tureckiej ziemi jest nagminne. No i cóż, hałasują sprawnie (zwłaszcza perkman), bo i doświadczenie procentuje, ale czynią to raczej płasko (kwestia przesadnie „wyśrodkowanego” brzmienia), bez wyrazu i śladu własnej tożsamości, przez co mają spore problemy z odpowiednio długim utrzymaniem uwagi słuchacza. 36 minut mija wprawdzie bez zgrzytów, jednak później w głowie nic z nich nie zostaje – może poza refleksją, że Decimation najlepiej radzą sobie w szybszych tempach i przy zagmatwanych (na miarę swoich możliwości) riffach. Wolna i — w zamyśle — miażdżąca strona Reign Of Ungodly Creation wypada blado i przede wszystkim nudnawo. W rezultacie otrzymujemy album do posłuchania raz na pół roku ze świadomością, że kasę na niego wydaną można było lepiej spożytkować.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Decimation/6288467247
Udostępnij:

29 sierpnia 2015

Septycal Gorge – Scourge Of The Formless Breed [2014]

Septycal Gorge - Scourge Of The Formless Breed recenzja okładka review coverJakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, pojawiają się już głosy jakoby Hour Of Penance zaczęli... wymiękać. Nawet gdyby było w tym ziarno prawdy, to wszystkich rozczarowanych ostatnimi dokonaniami ekipy z Rzymu zachęcam do zapoznania się z trzecim krążkiem ich kolegów z północy Włoch – Septycal Gorge. "Scourge Of The Formless Breed" to niewiele ponad pół godziny pierwszorzędnego wyziewu w stylu charakterystycznym już dla kapel z Półwyspu Apenińskiego – a mowa oczywiście o brutalnym i technicznym death metalu. Młócka zawarta na płycie została sporządzona według najlepszych wzorców (lokalnych i tych zza oceanu), a przy okazji wykonana bez zarzutu, przez co wchodzi za pierwszym razem i bez popitki. Muzycy przesadnie nie kombinują ani nie bawią się w rozbudowane aranżacje, a cały swój, niemały zresztą, potencjał techniczny ładują w intensyfikację utworów. Stąd też materiał jest zdominowany przez czytelnie (czyli nieprzesadnie nowocześnie) skonstruowane riffy oraz szybkie i bardzo szybkie (niejednokrotnie grindowe) tempa (wiadomo, niepozorny Davide Billia lubi dokręcić śrubę), ale o monotonii nie ma mowy, bo zadbano o odpowiednią dynamikę, zauważalną (choć niekoniecznie dla miłośnika Allegaeon) chwytliwość i drobne urozmaicenia. Te dodatki to oczywiście pojawiające się w trzecim "rozdziale" albumu zwolnienia, które wprowadzają odrobinę powietrza do tej pieprzonej nawałnicy. Odrobinę, bo — na szczęście! — dla Septycal Gorge ważniejsze jest mordowanie natłokiem agresywnych dźwięków i tego właśnie się trzymają. Mimo wszystko także ociężały 'Deeds Of Eternity' robi świetne wrażenie, zwłaszcza za sprawą umiejętnie wplecionej solówki. Jedyne, czego mógłbym się przyczepić, to brzmienie, któremu trochę brakuje masywności. Tak czy siak, jest niezłe i pozwala delektować się selektywnością nawet w tych najbardziej zagęszczonych momentach. A oryginalność?! - zakrzykną co poniektórzy. Dajcie spokój, hehe... "Scourge Of The Formless Breed" to przede wszystkim dostarczająca masę satysfakcji napierducha. Dla wytrzymałych.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/SEPTYCAL-GORGE-OFFICIAL/348865787882

podobne płyty:

Udostępnij:

6 sierpnia 2015

Disentomb – Misery [2014]

Disentomb - Misery recenzja reviewEkipa Disentomb znalazła całkiem skuteczny patent na przyciągnięcie do siebie potencjalnych słuchaczy. Na dzień dobry po oczach wali niby typowa, a jednak mocno zwracająca uwagę okładka, która jakoś podskórnie sugeruje ponury, klasyczny wymiot. Potem mamy potwierdzające wcześniejsze przypuszczenia intro, które z jednej strony zaskoczy dotychczasowych sympatyków kapeli (są jacyś u nas, hop hop?), a z drugiej ostro podjara fanów Immolation i Gorguts, bo riff i klimat tego fragmentu są zajebiście zawiesiste. Tyle w zupełności wystarczy, żeby wyskoczyć z kasy na zakup tej płytki. Dopiero później, czyli po wybrzmieniu zachwycającego „The Genesis Of Misery”, okazuje się, że zarówno zaskoczenie (opcja pierwsza) jak i podnieta (opcja druga) były przedwczesne i przesadzone. Od „An Edifice Of Archbestial Impurity” Australijczycy grają bowiem praktycznie to samo, co na debiucie, tylko sprawniej i z innymi wokalami. Misery jest więc kolejnym dość technicznym brutal death metalowym krążkiem, który kręci się wokół patentów wypracowanych lata wcześniej przez amerykański Disgorge (bez nich Disentomb pewnie nawet by nie powstał), Defeated Sanity, Disavowed, Pyaemia czy Devourment – czyli nic nowego tu nie uświadczymy. Pozostaje jeszcze poziom tych wariacji na temat death’owej ekstremy, a ten jest naprawdę wysoki. Kolesie napierają prawie bez wytchnienia, brzmienie miażdży ciężarem, ale… tego wszystkiego trzeba się pierwej dosłuchać. Nigdy nie byłem zwolennikiem przegadanych albumów, bo to zwykle zabija dynamikę i w rezultacie nudzi; wokalmen Disentomb przy okazji Misery chciał najwyraźniej pójść o krok dalej. Jordan James na tym krążku operuje w rejestrach dzika w zaawansowanym stadium raka krtani – jego pochrząkiwania i bulgoty są naprawdę przyziemne i do pewnego stopnia robią wrażenie, ale w takiej ilości po prostu zagłuszają muzykę, sprowadzoną w ten sposób do roli tła. Pewnym urozmaiceniem — czy też wabikiem na emo-młodzież, nie wnikam — miał być chyba gościnny udział jakiegoś teletubisia z The Black Dahlia Murder w „Forced Adornment Of The Funerary Crown”, ale sorki – takie wrzaskliwe cuś jest w zasięgu byle Mietka zgarniętego prosto z ulicy. Dlatego też ocena Misery nastręcza mi pewnych problemów, bo instrumentalnie wszystko się zgadza, natomiast w kwestii „śpiewu” panowie trochę przegięli. Jako że album jest lepszy od dużo bardziej typowego debiutu, to 7 i pół wydaje się w sam raz.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

4 lipca 2015

Mass Infection – For I Am Genocide [2014]

Mass Infection - For I Am Genocide recenzja okładka review coverFor I Am Genocide to jedna z tych płyt, nad którymi nie trzeba się specjalnie rozwodzić, bo pełny obraz sytuacji zyskuje się już po pierwszym przesłuchaniu. Grecy, dotąd niestety ignorowani przeze mnie bez wyraźnego powodu, za sprawą tego albumu nie trafią raczej do podręczników muzyki, ale maniakom gwałtownego death metalu sprawią ogrom radości. Tu nie ma lipy, jest za to pięknie wydestylowana esencja najczystszego amerykańskiego napierdalania w nieprzesadnie nowoczesnym stylu. Prędkość, moc, brutalność, energia, agresja, żywioł, wygar, wygar, wygar – oto skrócona charakterystyka trzeciego krążka Mass Infection. Eufemistycznie mówiąc, oryginalność nie jest ich najmocniejszą stroną. Ba! Pewnie nawet o czymś takim nie słyszeli, ale to nic, bo maksymalną wtórność podnieśli do rangi sztuki, dzięki czemu każdy fan Monstrosity, Hate Eternal, Malevolent Creation, Angelcorpse, Severe Torture, Suffocation (późnego) i wieeelu innych kapel z tego wora będzie miał powód do szaleńczego kręcenia młynów. For I Am Genocide skupia w sobie najlepsze cechy starszych kapel i łączy je z dzisiejszą techniką i poziomem brutalności, co sprawia, że płytą można się katować w koło Macieju, bez najmniejszych oznak znużenia. I chociaż Mass Infection umiłowali sobie zwłaszcza bardzo szybkie tempa (wydaje się, że jak dotąd nie znaleźli zastosowania dla zwolnień…), cały materiał jest cholernie dynamiczny i nie męczy jednostajnością. Po prostu wszystko jest tu takie, jakie na death metalowej płycie być powinno – doskonale przemyślane, bezbłędnie wykonane i zajebiście brzmi. Niby For I Am Genocide nie odbiega znacząco od tego, co zespół zrobił na „The Age Of Recreation”, ale skok jakościowy i tak jest odczuwalny. Tylko kolorystyka okładki mi nie robi, ale to akurat nie ma wpływu na ocenę. Cała reszta wgniata w ziemię i w jakimś stopniu imponuje, bo przez przypadek takiego materiału stworzyć przecież nie można. Grekom się udało, czym udowodnili, że klasyczna formuła gatunku jeszcze się nie wyczerpała i wciąż można w jej ramach tworzyć obezwładniające świeżością krążki.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: massinfection.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 kwietnia 2015

Aborted Fetus – Private Judgement Day [2014]

Aborted Fetus - Private Judgement Day recenzja okładka review coverAborted Fetus, choć nie należą do najbardziej płodnych (co przy takiej nazwie nie powinno nikogo dziwić…) kapel na świecie, już zdążyli sobie wypracować całkiem przyzwoitą renomę na brutalnej scenie, także poza granicami Rosji. Za sprawą czwartego w dyskografii albumu Private Judgement Day nic wielkiego w ich karierze raczej nie nastąpi, globalny układ sił też nie stanie na głowie, ale bez wątpienia umocnią swoją pozycję i podbiją serca kilku kolejnych miłośników krwawej miazgi. Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną tego materiału, wiadomo – taka specyfika gatunku, ale zupełnie niezłe aranżacje – już tak. Panowie robią, co tylko mogą, żeby nie sprowadzić kawałków do jednostajnego blastu i bulgotu, a czynią to na tyle skutecznie, że płytka po prostu wpada w ucho. Wrzucając na ruszt Private Judgement Day trzeba się liczyć przynajmniej z dwoma-trzema niewymuszonymi powtórzeniami – a to bardzo dużo jak na brutal death. Największy udział w budowaniu nośnej dynamiki materiału ma chyba perkman (bo nawala w sposób żwawy i o dziwo urozmaicony, choć akurat brzmienie garów jest dalekie od ideału), ale i gitarzysta potrafi się przyjemnie rozkręcić (nawet do solówki!) i wyjść poza najbardziej oczywiste schematy. Kolejne istotne dla mnie plusy kreacji Aborted Fetus to umiar w doklejaniu wszelakich introsów oraz sensowne ograniczenie partii wokalnych – dzięki temu z kawałków można wyciągnąć więcej muzyki niż pospolitego hałasu, a z ogólnego kontaktu z Private Judgement Day więcej przyjemności niż udręki. Przyjemnie napieprzają, ot co.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 kwietnia 2015

Gorgasm – Destined To Violate [2014]

Gorgasm - Destined To Violate recenzja okładka review coverPo tym jak Damian Leski wstąpił w szeregi rozchwytywanego Broken Hope, dalsze istnienie — niewiele przecież wcześniej wskrzeszonego — Gorgasm stanęło pod dużym znakiem zapytania. W końcu zawsze to lepiej/łatwiej przyciąć trochę kasy na urojonych sentymentach naiwnych sezonowców, niźli szlajać się po zapadłych dziurach z własnym zespołem. Mimo wszystko lider Gorgasm postanowił jeszcze zawalczyć i w tym celu sięgną po materiał, który — jak wieść gminna niesie — szlifował z kolegami chwilę przed rozpadem. Stąd też Destined To Violate jest bliższy „Masticate To Dominate” niż wydawniczo młodszy od niego „Orgy Of Murder”, choć kolosalnych różnic naturalnie między nimi nie ma. Jedyną większą ciekawostką jest przytłaczająca objętość albumu — aż 39 minut — która może odrobinę zaskakiwać obeznanych w standardach Gorgasm. Fani powinni być zatem takim ochłapem nasyceni (przesyceni?), zaś przeciwnicy zespołu – jeszcze szybciej stracą siły od tego obleśnego hałasu. Przy okazji, trudno pozbyć się wrażenia, że ilość (minut i utworów) ma tu w jakimś stopniu zrekompensować jakość materiału. Nie chcę przez to powiedzieć, że Amerykanie odwalili fuszerkę – tak na pewno nie jest, bo nadal nawalają w swoim typowym i w mig rozpoznawalnym stylu. Po prostu, przy takich rozmiarach Destined To Violate brakuje trochę urozmaicenia, zauważalnych nowości, a poza tym nie może pochwalić się aż taką chwytliwością, jak klasyczne produkcje tej kapeli. Słucha się tego fajnie, sieczka jest bez zarzutu, choć po pewnym czasie kawałki niestety zaczynają się ze sobą zlewać, więc wyłapanie spośród nich prawdziwego hiciora jest zadaniem dość trudnym. Nie przesądzam, że niemożliwym, ale mnie się ta sztuka na razie nie udała. Tak więc, gdyby okroić album do 8-9 najlepszych numerów, to na pewno siła jego oddziaływania byłaby większa, tym bardziej, że brzmienie całości ma takie typowo koncertowe jebnięcie – jest szorstkie i surowe, ale nie prymitywne. Mimo iż Destined To Violate nie dorównuje starszym płytom, jest materiałem co najmniej dobrym, udowadniającym, że Gorgasm to zespół z charakterem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 marca 2015

Posthumous Blasphemer – Exhumation Of Sacred Impunity [2014]

Posthumous Blasphemer - Exhumation Of Sacred Impunity recenzja okładka review coverJakby się ktoś pytał, to tak powinno wyglądać dążenie do doskonałości. Kolesie z Posthumous Blasphemer przez ponad dekadę systematycznie podnosili umiejętności, a co za tym idzie poziom swojego grania, aż wreszcie dokonali wielkiego przeskoku i za sprawą Exhumation Of Sacred Impunity dobili do absolutnej czołówki gatunku. W sensie globalnym, nie lokalnym – bo całą białoruską scenę na tym albumie wyprzedzili o lata świetlne i jeszcze rzut moherowym beretem. Piąty album tej czwórki psychopatów można bez wstydu i wahania postawić w jednym rzędzie z najlepszymi produkcjami Odious Mortem, Severed Savior, Deeds of Flesh czy Suffocation, czyli kapel, które ponad wszystko przedkładają brutalny i pogmatwany do granic możliwości przekaz. Kapel, z którymi, nie da się ukryć, muzyka Posthumous Blasphemer miejscami dość mocno się kojarzy, zwłaszcza z dwiema pierwszymi nazwami. Nie przeszkodziło to jednak doświadczonym Białorusinom w stworzeniu łomotu stosunkowo rozpoznawalnego, a przy okazji o bardzo specyficznej chwytliwości. Panowie Pośmiertni Bluźniercy, jako jedni z naprawdę nielicznych, zdołali w te krańcowo pojebane death metalowe wygibasy wcisnąć coś, dzięki czemu materiał wciąga, imponuje i skupia uwagę, ale nie nudzi i nie męczy, jakkolwiek siły odbiera bez problemu po jakichś pięciu minutach. Natłok schizoidalnych dźwięków jest na Exhumation Of Sacred Impunity tak intensywny, że ogarnięcie wszystkiego za jednym razem jest zadaniem po prostu niemożliwym – tym bardziej, że zespół (jak i każdy instrumentalista z osobna) preferuje zagrywki nieludzko ekwilibrystyczne, a do tego zazwyczaj w zdecydowanie szybkich tempach. Tak na dobrą sprawę, to najwięcej normalnych elementów (ot choćby strzępy melodii w typie neoklasycznym) trafia się w gitarowych solówkach, choć i one potrafią potargać jelita. Normalność nie jest jednak czymś, na czym muzykom Posthumous Blasphemer specjalnie by zależało i dlatego w utworach (z wyjątkiem rozbudowanego, lekko symfonicznego intra) dominuje makabrycznie techniczna death’owa jazda bez chwili wytchnienia dla percepcji odbiorcy. Wystarczy jedno-dwa przesłuchania i mózg się lasuje, a ręce opadają do pozycji zwisu, bo ekstremalność płyty pogłębia dodatkowo brak odczuwalnych przerw między kolejnymi kawałkami. Masakra! Podobnie jak muzyka, tak i brzmienie trzyma światowy poziom – tu rozwój jest najbardziej namacalny. Mnie najbardziej podoba się totalna selektywność dźwięku, pozwalająca cieszyć się każdym detalem. Reasumując ten wywód (teraz to już raczej wzwód), chciałbym wam tylko zakomunikować, że Exhumation Of Sacred Impunity to w swojej klasie krążek absolutnie rewelacyjny, który po prostu trzeba mieć!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/posthumousblasphemerband

podobne płyty:

Udostępnij:

16 lutego 2015

Dungortheb – Extracting Souls [2014]

Dungortheb - Extracting Souls recenzja reviewDo tego stopnia opornie zbierałem się do opisania wam zajebistości „Waiting For Silence”, że Francuzi zdążyli wydać krążek numer trzy. Żeby jednak nie było, że tylko ja się opierdalam – większość kawałków (jeśli nie wszystkie) zawartych na Extracting Souls muzycy Dungortheb szlifowali na żywca od dobrych kilku lat. W związku z powyższym świeżość tego materiału może budzić pewne, do tego uzasadnione wątpliwości. Wszystko klaruje się już przy pierwszym przesłuchaniu – w miejsce spontanu i prawdziwych nowości zaproponowano fanom porządny zestaw dogłębnie przemyślanych (wręcz wykalkulowanych) i precyzyjnie skonstruowanych utworów w najbardziej charakterystycznym stylu Dungortheb. Wniosek zatem może być tylko jeden – Extracting Souls jest albumem słabszym od poprzedniego, zupełnie niezaskakującym i w paru momentach powodującym nieprzyjemne rozczarowanie. Aaaleee… Cały myk polega na tym, że w przypadku akurat tego zespołu krążek słabszy od „Waiting For Silence”, to i tak w ogólnym rozrachunku bardzo dobry materiał, który nie raz zakręci się w rozgrzanym do czerwoności odtwarzaczu. Tym bardziej, że znajduje się tu kilka prawdziwych perełek — a mam na myśli „A Red Night”, „6:43”, „Inside” i „Impact” — do których wraca się z wywieszonym z podziwu jęzorem (solówki!) i niemal maniakalną radochą. Gdyby cała płyta trzymała poziom tych paru kawałków, to było by super i uwagi o wtórności byłbym skłonny przemilczeć, a tak – emocje miejscami opadają, jak i Francuzom najwyraźniej opadły siły do szybszego i mocniejszego grania – ot choćby w promującym płytę „Sad War”. Problemem Extracting Souls nie jest jednak umiarkowane tempo, a… dość oryginalny styl, w jakim porusza się zespół. Dungortheb wypracowali sobie całkiem udany patent na granie, z wieloma bardzo rozpoznawalnymi elementami (wokal Grégory’ego Valentina, punktowo pracująca perkusja i przede wszystkim niebagatelna rola gitary prowadzącej), dopracowali go do maksimum i chyba już nie wiedzą, co by w nim można jeszcze poprawić, w którym kierunku go rozwinąć. No i cóż, w rezultacie stanęli w miejscu (inna sprawa, że dla wielu i tak nieosiągalnym), skupiając się wyłącznie na tym, co sprawdzone i lubiane. Nie ukrywam, mnie wizja technicznego i melodyjnego death metalu w wykonaniu Dungortheb wciąż bardzo pasuje, ale faktem jest, że chciałoby się znacznie więcej, zwłaszcza po tylu latach oczekiwania.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.dungortheb.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

21 stycznia 2015

Slaves Of Evil – Madness Of Silence [2014]

Slaves Of Evil - Madness Of Silence recenzja okładka review coverCo by było, gdyby… Co by było, gdyby chciało nam się bawić w rozdawnictwo rozmaitych szpanerskich statuetek w ramach podsumowania roku w branży? Ano chłopaki z Slaves Of Evil mogliby sobie sprezentowane przez nas (a przynajmniej przeze mnie) ustrojstwo za debiut roku w kanciapie obok lodówki na bronxy postawić. Mogliby, ale tego nie zrobią, bo jako się rzekło – w to się akurat nie bawimy. Może wezmę urlop i w ramach pocieszenia jakiś order z ziemniaka im wystrugam? A tak już całkiem serio, Slaves Of Evil w pełni sobie zasłużyli na pochwały, bo nagrali (i wydali) krążek, którego bardzo chętnie i dobrze się słucha, chociaż żadna rewolucja w gatunku (nawet w Dąbrowie Górniczej) za jego sprawą się nie dokona. Zespół jedzie (a będąc dokładnym, zapieprza – to zasługa Ciastka) głównie na patentach niemłodych, bo sięgających, lekko licząc, dwadzieścia lat wstecz, ale robi to tak sprawnie, że o nudzie nie może być mowy. O wstecznictwie również, bo wspomniana wiekowość wpływów nie oznacza naciąganego oldskula ani brzmieniowej mizerii, a po prostu czyste podejście do gatunku – bez nowomodnego syfu, spodni rurek, grzywek na skos i plastikowej produkcji. Chłopaki wiedzą, o co chodzi w death metalu, toteż z Madness Of Silence ani przez moment nie zalatuje sztucznością czy kompozytorskim niezdecydowaniem. Ten album to 36 minut konkretnego grzania, w którym moje ucho wychwyciło fascynacje muzyków barbarzyńską stroną Lost Soul (przede wszystkim z „Chaostream”), dynamiką odrodzonego (czyli od „Afterburner” w górę) Sinistera i hipnotycznym gitarowym dołem obecnym cały czas u Immolation. Mnie to przekonuje z miejsca, bo death metal w takim stylu i na takim — dla porządku dodam, że wysokim — poziomie niestety powoli staje się rzadkością. Wrażenie jest zatem co najmniej pozytywne. Ponadto cieszy fakt, że mimo już osiągniętego pułapu jest tu ciągle miejsce na rozwój, na dopieszczanie niuansów, dzięki czemu zespół będzie miał co robić przez kilka najbliższych lat. Ja najbardziej liczę na rozbudowanie składu o drugą gitarę i w rezultacie nasycenie utworów chaotycznymi solówkami. Odrobina chwytliwych riffów wrzuconych tu i ówdzie (oczywiście nie kosztem brutalności) również nie zaszkodzi, bo jak wiadomo – bez hitów nie ma kariery. Po tak udanym debiucie jak Madness Of Silence Slaves Of Evil teeeoretycznie powinni widzieć przyszłość wyłącznie w jasnych kolorach, jednak muszą trzymać zwieracze na wodzy i mieć świadomość, że wymagania w stosunku do kolejnych wydawnictw będą bardzo wysokie, a w takiej sytuacji łatwo wyłożyć się na pysk. Ja trzymam kciuki!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/slavesofevil
Udostępnij:

8 stycznia 2015

Those Who Bring The Torture – Piling Up [2014]

Those Who Bring The Torture - Piling Up recenzja reviewRogga Johansson zbyt często zadawał się z Danem Swanö i to od niego musiał zarazić się projektomanią. Obecnie to choróbsko rozwinęło się do tego stopnia, że trudno jednoznacznie stwierdzić, gdzie ten koleś gra na poważnie, a gdzie pomyka tylko w wolnym czasie. Those Who Bring The Torture, istniejący lub nie, należy raczej do kategorii projektów, bo chłop sam (ewentualnie we dwóch) wiele na światowych scenach nie nafika. Piling Up to już czwarty album wydany pod tym szyldem, ale czy najlepszy – pojęcia nie mam, bo z poprzednimi żadnej styczności nie miałem i nie zanosi się, żeby się w tym temacie coś zmieniło. Opisywana płyta to 40 minut chwytliwego szwedzkiego death metalu z należnym mu ciężarem gitar i niskim wokalem. Mnóstwo tu wpływów Hypocrisy, Dismember i Edge Of Sanity, jeśli chodzi o melodie oraz Bolt Thrower i Benediction, kiedy przyjrzymy się tempom i motoryce. Ponadto na sam koniec dostajemy trochę thrash’u (Slayer…), ale nie jest to nic na tyle ciekawego/udanego, żeby warto było się nad tym zatrzymywać. Trzon Piling Up to niewymagający death metal, którego nawet nieźle i bez oporów się słucha pod warunkiem jednak, że panowie nie wychodzą ponad średnie tempo i nie przesadzają z ilością melodii na riff. Tak jest np. w „Under Twin Suns”, „Through The Aeons” oraz „In Orbit” i to te kawałki (z naciskiem na dwa pierwsze) wymieniłbym jako najlepsze. Gorzej, gdy melodie atakują w większej ilości, lub są takiej sobie urody – utwory automatycznie ulegają rozwodnieniu i zaczynają się nieprzyjemnie dłużyć. Tempa również czepiam się nie bez przyczyny – Those Who Bring The Torture to dwóch chłopów, z których żaden nie jest perkmanem. Czyli… budujemy napięcie… niestety wspomagają się automatem. W przypadku klasycznej mielonki można to jeszcze zdzierżyć, ale już każde przejście na wyższe obroty obnaża nienaturalny dźwięk tego czegoś, co w zamyśle miało być garami. Najbardziej na tym stracił „The Gateway”, bo same riffy należą do udanych. Podsumowując płytę na szybko: plusy są, minusy są, wrażenia wielkiego nie ma – czyli coś na 6.


ocena: 6/10
demo
Udostępnij:

29 grudnia 2014

Omnihility – Deathscapes Of The Subconscious [2014]

Omnihility - Deathscapes Of The Subconscious recenzja okładka review coverNa Deathscapes Of The Subconscious, drugi krążek Omnihility, rzuciłem się dość ochoczo, oczekując odrobiny fajnego oldskula a’la Floryda, bo kolesie odpowiedzialni za ten materiał nie wyglądają na pierwszych lepszych szczyli z grzywkami na skos, ale okazało się, że zawładnął mną sentyment do ewerflołingstrimów na okładkach i przez to kasa poszła się jebać. Niestety, Amerykanie są typowymi przedstawicielami tego najbardziej rzemieślniczego death metalu ze średniej półki. Ich album ani nie jest jakoś specjalnie brutalny, ani super szybki, ani imponująco techniczny, ani przesycony bluźnierstwem… To takie umiarkowane i raczej pospolite granie, w którym żadnego ekstremum nie uświadczymy, choć i do melodyjek Omnihility daleko. Panowie mają jakiś tam warsztat, potrafią utrzymać równy poziom, nie dołując przesadnie w którymkolwiek z właściwych utworów, ale ich muzyka jest strasznie płaska, pozbawiona charakteru, wyrazistości i polotu – konia z rzędem każdemu, kto znajdzie tu wybijający się element. Jakby tego było mało, z niezrozumiałych dla mnie względów Omnomnomihility przejawiają skłonności do rozbudowywania swoich kawałków ponad miarę (a na pewno ponad własne możliwości), co słuchaczowi wcale życia nie ułatwia, bo przydługie wałkowanie przeciętnych motywów każdego w końcu znudzi. Także pisanie o płytach z gatunku „do posłuchania dwa razy na rok” nie jest zajęciem przesadnie fascynującym i naprawdę trzeba się zmusić, żeby możliwie rzetelnie podejść do tematu. No i ja się bohatersko zmuszam, a Omnihility serwują mi w zamian — oprócz zwyczajowego łomotu — dwie akustyczne miniatury, których obecność na płycie jest dla mnie czymś całkowicie zagadkowym. Chwila odpoczynku? Klimat? Element zaskoczenia? No bez jaj. Zwykłe pitolenie. Deathscapes Of The Subconscious ma ponadto jeszcze jedną poważną wadę, przez którą kawałki zlewają się z sobą – dość nijakie, niedoprawione brzmienie z byle jak klepiącym werblem. Zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy obraz zespołu, który na obecnym etapie wyżej poziomu supportu nie podskoczy.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Omnihility/226909030653774

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: