Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Norwegia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Norwegia. Pokaż wszystkie posty

2 lutego 2024

Blood Red Throne – Nonagon [2024]

Blood Red Throne - Nonagon recenzja reviewNorwegia pod względem metalowym raczej nie kojarzy się z death metalem. Towarem eksportowym bez wątpienia jest jego mroczniejszy brat zwany black metalem. Niemniej jednak istnieje zespół, który absolutnie nie ma czego się wstydzić w dziedzinie metalu śmierci. Blood Red Throne to obecnie klasa światowa. Mimo iż powstali ledwo przed 2000 rokiem swoją pracą zaskarbili sobie serca fanów death metalu. Chłopaki nie mają kompleksu mniejszości względem potęg z sąsiedniej Szwecji czy sceny zza Wielkiej Kałuży.

Mutant przedstawił nam ich poprzednie dzieło „Imperial Congregation”. Bardzo dobrze ocenione i nie bez powodu. Oczywiście po szczegóły odsyłam do recenzji, gdyż ja skupię się na najnowszym albumie Nonagon czyli… wielokątowi (a dokładniej to 9-kątowi). Wydany 3 lata po „Imperialu” ukaże nam nie tylko nowe utwory, ale także nowego wokalistę. Norweg Sindre Wathne Johnsen zastąpi tutaj wieloletniego piewcę "Bolta".

Przechodząc do technicznych kwestii. Album, niczym 9-kąt, zawiera 9 utworów zmieszczonych w niemal 43 minutach, jest zatem czego słuchać. Poszczególne kawałki trwają niemal tyle samo (ponad 4 minuty). Jedynie ostatni trwa ponad 6, co trochę niepokoi… Ale po kolei! Pytanie czy warto poświęcać te niemal 3 kwadranse? Posłuchajmy i przekonajmy się.

Otwierający „Epitaph Inscribed” przedstawi nam wizję albumu, po której albo złapiemy haczyk albo odpłyniemy w siną dal. Oczekiwania, nie powiem, aby były małe, ale względem Blood Red Throne chyba to nie grzech? Niemniej jednak, utwór nie spowodował u mnie wylotu z bamboszów ani nie poparzył. Miałem to nieprzyjemne uczucie, że już to gdzieś… ba, wszędzie gdzieś słyszałem. Szczególnie wokal zaczynał nieco przerażać. Jak to określił Mutant „nienaganny acz wykonany perfekcyjnie growl” zastąpiony został pewną mieszanką. Sindre serwuje nam zarówno przyzwoity growl (choć nie tak mocny jak poprzednik) jak i niestety coś, co kojarzy się od razu z jakimś metalcorem czy deathcorem, czyli krzyk, pisk czy jak to zwał. Te elementy wprowadzone tutaj zapewne dla urozmaicenia wokalnego niestety mnie nie kupują. Najzwyczajniej w świecie ten drugi wokal z pewnością pokazuje jak elastyczny potrafi być Norweg, lecz w tym przypadku wyrzuca słuchacza z fajnie zbudowanego growlem utworu. Dlatego jak kogoś będzie to w diabły (albo anioły) denerwowało, to przykro mi poinformować, że to za bardzo się nie zmieni. Pocieszającym jest fakt, że ogólnie 60-65% utworów wokalista jednak ciśnie growlem. Przesłuchując album, strasznie trudno wyróżnić któryś z utworów. Chyba nieco negatywnie wpadł mi w ucho siódmy kawałek „Split Tongue Sermon”, kojarzący się w szybszych partiach z Decapitated i nieszczęsnym „Carnival is Forever” (a to nie jest komplement). Mocne zwolnienia zaś (zapewne dla przeciwwagi) z milionem innych zespołów, gdzie wokal przypomina świnkę (bo jest wolno i musi być mocno). Nonagon wyskoczy (albo zaskoczy) nam z melodyjnymi wstawkami, jak choćby w „Blade Eulogy”. Trochę to dziwne, gdy nagle w głośnikach słyszysz In Flames, po czym następuje normalne napierdalanie. Nie rozumiem zabiegu. Jest najprościej mówiąc z dupy. Nic nie wznosi, a jedynie zakłóca strukturę całości. Czy zamykający 9-kąt „Fleshrend” czymś się wyróżnia? Czymś zaskoczy? Chyba jedynie tym, że po 3 minutach w sumie to chciałem, aby się już skończył. Słowo o produkcji, bo to bardzo dobra jakość. Instrumenty brzmią i buczą i tutaj nic zarzucić się nie da.

Podsumowując: Nonagon mnie rozczarował. Po świetnych „Fit to Kill” i „Imperial Congregation” wpadł tutaj w generyczność. Ot jest, ale jakby nie było, to by nikt nic nie stracił.


ocena: 5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BloodRedThroneOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 sierpnia 2023

Immortal – War Against All [2023]

Immortal - War Against All recenzja reviewPo dramie jaką w 2015 roku urządzili Abbath z Demonaz wydawać by się mogło, że w obozie Immortal już nic bardziej wsiurnego się nie wydarzy. A to był dopiero początek zabawy. Koniec (?) wygląda następująco: Demonaz przekształcił Immortal w solowy projekt, w którym odcina kupony od chwalebnej przeszłości, a pomagają mu w tym mniej lub bardziej przypadkowi ludzie. W rezultacie War Against All jest czymś, czego się obawiałem już w związku z „Northern Chaos Gods” – płytą przez większość czasu żerującą na sentymentach.

Mimo iż album jako całość nie robi najlepszego wrażenia, jego początek jest naprawdę udany i całkiem obiecujący. To taki typowy Immortal, w którym przeplatają się pomysły charakterystyczne dla „Battles In The North” i „Sons Of Northern Darkness” (ulubiona płyta tych, którzy Immortal nie słuchają), ale na tyle zgrabnie poskładany i precyzyjnie zagrany, że słucha się go z prawdziwą przyjemnością. Tempa są odpowiednie (z przewagą tych szybszych), riffy zadziorne i jednocześnie chwytliwe, a wokale niemal idealnie abbath’owskie – po prostu klasyka. Nie ma w tym za grosz innowacji czy ogólnie twórczego podejścia („Wargod” to właściwie zrzynka z „Tyrants”), ale muzyka, z jaką mamy do czynienia w pierwszych czterech utworach, wchodzi bez popitki.

Problemy War Against All zaczynają się od „Return To Cold”, który poziomem wtórności nie odbiega od poprzednich kawałków, ale zdecydowanie brakuje mu ich przebojowości. Ot taki randomowy numer a’la „Battles In The North” w rozwodnionej wersji, bez specjalnego kopa czy wyrazistego riffu. Później jest jeszcze gorzej – instrumentalny „Nordlandihr” nie ma zupełnie nic ciekawego do zaoferowania, a z niewiadomych powodów rozciągnięto go do siedmiu minut; siedmiu minut mielonych w kółko bliźniaczo do siebie podobnych motywów. Dwa ostatnie utwory to poprawne blackowe pitolonko – schematyczne, pseudo klimatyczne i zagrane bez zaangażowania.

War Against All to płyta szalenie nierówna w swej wtórności: z jednej strony może się podobać, z drugiej zwyczajnie męczy, a pod względem brutalności wyraźnie ustępuje „Northern Chaos Gods”. Jakby tego było mało, w tekstach Demonaz poupychał mnóstwo górnolotnych manifestów i deklaracji tego, jak to bardzo on jest Immortal, ale brzmią one na tyle rozpaczliwie, że musi tu chodzić o przekonanie nimi samego siebie, nie zaś słuchaczy, którzy leją na gorliwe zapewnienia o prawdziwości i oczekują po prostu jakościowej muzyki.

Czy wobec powyższego przed Immortal jest jeszcze jakakolwiek przyszłość? Pewnie tak, w końcu przelewy od Nuclear Blast nie śmierdzą. Nic to, że Demonaz ewidentnie wyczerpał muzyczną formułę oraz możliwości procesowania się z kolegami z zespołu.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 marca 2023

Immortal – Battles In The North [1995]

Immortal - Battles In The North recenzja reviewWedług oficjalnej doktryny dopiero trzecia płyta Immortal wywindowała zespół do blackmetalowej czołówki, choć obiektywnie patrząc, na jej szczycie byli już dwa lata wcześniej. Której wersji by się nie trzymać, faktem jest, że Battles In The North mocno wpłynęła na pozycję Norwegów na świecie, a przy okazji dobitnie podkreśliła ich odwagę i indywidualne podejście do gatunku, bo po raz kolejny zrobili coś, co nijak się miało do szczegółowych wytycznych spisanych ongiś w piwnicy Helvete.

Podobnie jak na „Pure Holocaust”, za cały materiał odpowiada duet Abbath-Demonaz (przy zachowaniu identycznego podziału obowiązków) i chociaż w ciągu dwóch lat ich podejście do grania nie zmieniło się znacząco (o ile w ogóle), to album okazał się bardzo inny od poprzedniego. Jak dla mnie – niestety na minus. Płyta jest szybka, chyba nawet szybsza od poprzedniej, jednak ta szybkość została okupiona taką se precyzją wykonania, a w sferze kompozycji – jednostajnością i małym urozmaiceniem. „Pure Holocaust” również opierał się na gęstym blastowaniu, ale towarzyszyły mu znacznie ciekawsze i bardziej wyraziste riffy – odpowiednio melodyjne i podane z fajnym feelingiem. Na Battles In The North tego zabrakło, więc większość utworów, mimo równego i raczej wysokiego poziomu, wygląda bardzo podobnie, stąd też gdzieniegdzie wkrada się monotonia. Ponad tą jednostajną sieczkę nieznacznie wybijają się „Moonrise Fields of Sorrow”, „Through The Halls Of Eternity”, numer tytułowy oraz wizytówka tej płyty, wieńczący ją „Blashyrkh (Mighty Ravendark)”, który na tle pozostałych kawałków Immortal wyróżnia się rozbudowaną strukturą, zróżnicowanym tempem i większą dawką klimatu.

Na niekorzyść Battles In The North i mój mało entuzjastyczny odbiór tej płyty działa również brzmienie. Immortal po raz trzeci skorzystali z usług Grieghallen i producenta Eirika Hundvina, więc — bazując na wcześniejszych doświadczeniach — powinni uzyskać co najmniej przyzwoite rezultaty. Coś im jednak nie pykło – album bzyczy i trzeszczy w taki dość irytujący sposób. Może i nie jest to jeszcze typowo norweskie antybrzmienie, ale i tak należy je traktować jako krok wstecz względem „Pure Holocaust”. Ponadto nie pojmuję, o co chodzi z tym ucinaniem utworów w pół riffu – czy to awangardowy zamysł artystyczny czy zjebka przy realizacji.

Battles In The North sprawia wrażenie materiału nagranego w pośpiechu i nie do końca dopracowanego. Jest szybki i brutalny, jednak nie kopie tak mocno, jak powinien, bo brakuje mu ostatecznych szlifów i przede wszystkim sensownej oprawy. W surowym black metalu nie takie fuszerki urastały do rangi kultu, ale akurat Immortal już wcześniej udowodnił, że stać go na dużo więcej.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

10 grudnia 2022

Darkthrone – Astral Fortress [2022]

Darkthrone - Astral Fortress recenzja reviewDarkthrone to legenda. To oczywiste jak śnieg w Norwegii. Dwaj Skandynawowie dawno już opuścili wszelkie ramy gatunkowe pozwalając sobie na niczym nieskrępowaną twórczość i wystawiają obrazowego „faka” każdemu, komu się to nie podoba. I chwała im za to. Takie poczynania tylko potęgują zainteresowanie każdym kolejnym albumem od czasów „The Underground Resistance”, gdyż osobiście okres romansu z punkiem podczas 3-ech poprzedzających podany wyżej album nie interesuje mnie mówiąc krótko. Doceniam jednak tę kontrowersyjną, ale patrząc przez pryzmat czasu, udaną próbę wyjścia poza ramy black metalu.

Na najnowszy album Astral Fortress powiem szczerze nieco się napaliłem. Po usłyszeniu singlowego „Caravan of Broken Ghosts” poczułem miłe wibracje, które przyniosły mi brzmienia „Arctic Thunder”, najlepszej jak dla mnie płyty od czasu „punkthrona” i powrotu do bardziej metalowych brzmień. Black metalowy odór wzmaga także okładka, choć dziwna, przedstawia osobę jadącą na łyżwach w piękny, norweski dzień, w bluzie „Panzerfausta”. Czyżby podpowiedź, w którą stronę podążą Norwegowie? Pozostało tylko czekać…

I jakoś w listopadzie wreszcie mogłem założyć słuchawy na czerep i zagłębić się niemal z wypiekami na licach, niczym młodociana panna, w najnowsze wydawnictwo Ciemnego Tronu.

Tak jak już wspomniałem, „Caravan of Broken Ghosts” skutecznie wzmógł mój apetyt na płytę, tak kolejne kęsy wzmagały przekonanie, że coś tu nie gra. Utwór wita nas gitarą klasyczną, w tle burczy elektryk, po chwili dołącza reszta akompaniamentu. Gdzieś, niczym z głębi, dobiega wokal Nocturna. Wolne tempo z początku rozpędza się na chwilę, by znów wrócić do wolniejszego rozgrywania. I taka huśtawka przez prawie 8 minut. Niemniej, czas dzięki zmiennemu graniu i zróżnicowaniu riffów nie dłuży się, co jest sukcesem.
Drugi utwór „Impeccable Caverns of Satan” wita nas również wolniejszym początkiem, przez niemal 6 minut dostajemy trochę kalkę z poprzedniego utworu, tylko nieco krócej. Płomień zachwytu nieco ostygł, ale przecież to dopiero 2 utwór z 7.

„Stalagmite Necklace” to ponownie wolne tempo… i ponownie mógłbym zrobić kopiuj-wklej poprzedniego utworu, ale do chuja pana, nie o to tutaj chodzi, dlatego przejdę do sedna sprawy.

Cała płyta jest zasadniczo wolna i przynudza. Trudno tutaj wyróżnić jakikolwiek utwór. Chyba, że „The Sea Beneath the Seas of the Sea”, gdyż jest to 10 minut kombinatorskiej gry i chyba tylko dzięki temu na nim nie zaśniemy. Jeszcze „Eon 2” jest wart uwagi, bo odnosi się do utworu (tadam!) „Eon” z debiutu Norwegów. Czy zatem dostaniemy tutaj coś z death metalowym zacięciem? Ależ skąd. Początek sugeruje, że coś się z tego wykluje, ale potem dostajemy (ro)zwolenie i wszystko wraca do normy albumu.

„Kevorkian Times” to wyróżniający się utwór, gdyż poświęcony jest amerykańskiemu patologowi, zwolennikowi eutanazji Jackowi Kevorkianowi, który jak sam twierdził, asystował przy 130 takich zabiegach. W 1998 roku w telewizji CBS przedstawił on film ukazujący śmierć pacjenta poprzez wykonanie eutanazji (która nie jest dozwolona w Illinois, więc nazwano to wspomaganiem samobójstwa), co dalej poskutkowało skazaniem lekarza za morderstwo drugiego stopnia.

Jeżeli chodzi o produkcję i mastering, to oczywiście nie mam się do czego przyczepić. Wszystko brzmi jak brzmieć powinno w przypadku Darkthrone.

Podsumowując: Darkthrone gra tutaj trochę jak Black Sabbath (?). Astral Fortress można spokojnie zapuścić w tle na jakiejś imprezie, gdyż nie spowoduje, ani zniesmaczenia, ani zachwytu. Ot, taka muzyczka w tle. Nie wiem czy tego akurat oczekujemy od dwóch panów z Norge, ale do mnie to nie trafia.

Wstydu nie ma, ale i chwały niewiele.


ocena: 6,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Darkthroneofficial/
Udostępnij:

19 lipca 2022

Blood Red Throne – Imperial Congregation [2021]

Blood Red Throne - Imperial Congregation recenzja reviewDziesiąta, jubileuszowa płyta tzw. Norweskiego True Death Metalu. Z oryginalnych założycieli formacji pozostał już tylko Daniel Olaisen, którego idea pokazania, że Norwegia nie tylko Black Metalem stoi, jest ciągle żywa i aktualna.

Przyznam szczerze, że nigdy nie pałałem specjalną miłością do tej marki, zwłaszcza że mój pierwszy kontakt z ich twórczością dotyczył okresu, kiedy byli w Earache, który uważam za najsłabszy w historii grupy. To i też, gdy zdobyłem sobie ich najnowsze dzieło kompletnie w ciemno, miałem lekką obawę, zwłaszcza że ich poprzedni album („Fit to Kill”) wydawał mi się nudny i siermiężny w swej brutalności.

Dlatego bardzo mile zaskoczyło mnie to, co usłyszałem. Imperial Congregation postawił na klimat z czasów pierwszych płyt, bez sieki ze środkowego okresu działalności czy plagiatowania m.in. Slayera. Kompozycje zostały ubrane w precyzyjniejszą formę, dodane zostały chwytliwe riffy (posypane Groove), połączone z refrenowym solówkami, tworząc śmiertelną i jakże przystępną kombinację. Już przy pierwszym przesłuchaniu rzuciły mi się w ucho takie diamenty jak „Itika”, „Inferior Elegance”, a w następnych „We All Bleed” oraz (wg mnie najlepszy) „6:7”, przywodzący na myśl Deicide, ale z dominującymi wpływami Thrash. Nie byłby to też prawdziwy norweski zespół, gdyby nie miał od czasu do czasu charakterystycznie zagranej skandynawskiej melodii, jak w otwierającym, tytułowym tracku czy wieńczącym płytę, 7-minutowym opus magnum „Zarathustra”.

Jak na prawie-Brutalny Death Metal, to nie da się zaprzeczyć, że całościowo brzmi to bardzo… przebojowo. Nie wiem na ile wpływ na to miało przejście do stajni Nuclear Blast (mam wrażenie jakby każdy zespół, który lubię, należał obecnie do tej wytwórni), a na ile jest to po prostu efekt większej pracy włożonej w skomponowanie materiału. Można oczywiście trochę ponarzekać, że większość piosenek jest opartych na podobnym schemacie albo ma podobny do siebie początek, ale też nie każdy potrafi być równie zróżnicowany jak np. Edge of Sanity.

Bardzo cenię sobie również wokal – niby zwyczajny growl, ale wykonany w perfekcyjny sposób i idealnie dopasowujący się do reszty. I choć przyznaję bez bicia, że prawdopodobnie nie rozpoznałbym zespołu, gdyby mi ktoś ich puścił losowo z innymi tego typu grupami (jak np. Sinister), to i tak nie nazwałbym tego muzyką wtórną. Co do zasady wolę rezerwować to określenie na płyty, które mnie męczą przy słuchaniu i których nie chce się słuchać więcej, niż kilka razy na rok, albo rzadziej.

Po raz kolejny więc mam do czynienia z czymś, co nie jestem w stanie określić inaczej niż słowem „sympatyczny” (tak, mnie też to razi). Jest to bardzo przyjemna muzyka, której nie mam nic do zarzucenia, mimo iż nie jest to coś, co wyróżniałoby się w sposób wyraźny na tle innych, podobnych produkcji. Jest to też zdecydowanie jedna z lepszych płyt Blood Red Throne. Można powiedzieć, że przesadzam, dlatego lepiej by było, abyście sami sprawdzili i się przekonali.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BloodRedThroneOfficial

inne płyty tego wykonawcy:



Udostępnij:

23 kwietnia 2022

Abbath – Dread Reaver [2022]

Abbath - Dread Reaver recenzja okładka review coverOkres poprzedzający proces przygotowania Dread Reaver to dla Abbatha głównie pasmo problemów, porażek i kompromitacji, czego najbardziej żenującym przykładem był ekspresowy „koncert” w Argentynie w ramach promocji „Outstrider” i późniejsze przepychanki w składzie na tle nie-wiadomo-jakim-ale-można-się-domyślać. Koniec końców Olve wylądował na odwyku, odstawił wódę i prochy i ponoć wyprostował swoje życie, jednak nie było pewności, czy pozbawiony procentowego wspomagania będzie w stanie stworzyć choćby przyzwoity materiał.

A tu proszę – nie jest tragicznie. Mnie w każdym razie Dread Reaver wszedł znacznie lepiej od poprzednika, choć do debiutu nie ma startu – to nie ten poziom kompozycji, a i wykonaniu brakuje trochę błysku. No i styl się zmienił, żeby nie napisać – ewoluował. Z góry uprzedzam wszystkich napalonych na blackmetalowy holokaust, że Dread Reaver to zdecydowanie zły adres i stuprocentowo pewna przyczyna srogiego rozczarowania. Materiał w głównej mierze sprowadza się do nieprzesadnie ekstremalnego black-thrash’u, w dodatku podanego z oldskulowym, a momentami nawet rockowym — bo lajtowe solówki łagodzą i tak już przystępna muzykę — feelingiem. Owszem, są tu dwie solidne petardy w postaci „Acid Haze” i „The Deep Unbound” — i to właśnie je bym wskazał jako najlepsze — ale reszta to już granie w równym stopniu czerpiące ze starego thrash’u, co ze środkowego/przejściowego okresu Bathory. Raz jest wolniej, raz szybciej, innym razem niby epicko i jakby nieporadnie (to o kawałku tytułowym, który jawi się jako najsłabszy w zestawie) – ogólnie nic przesadnie wymagającego.

Różnorodność na pewno jest jakimś atutem Dread Reaver, podobnie zresztą jak jego bezpośrednia przebojowość. Fajna dynamika, dość wyraziste riffy, ciekawe melodie – pod tymi względami album przewyższa „Outstrider”, brakuje mu natomiast szorstkości i choć odrobiny dzikiego charakteru. Doskonale słychać, że Abbath chciał tym razem stworzyć materiał czepliwy i bardzo nośny, wypakowany podniosłym refrenami (ewidentnie pod koncerty) i chwytliwymi riffami, a zadziorny tylko na tyle, żeby zanadto nie gryzł się ze skrzekliwym wokalem. Swoją drogą Abbath w paru miejscach (zwłaszcza w „Myrmidon” i „Dread Reaver”) brzmi nieco rozpaczliwie i nierówno, jak gdyby głos odmawiał mu już posłuszeństwa – czyli jak schyłkowy Quorthon.

Jak wynika z powyższych akapitów, Dread Reaver to najmniej „immortalowa” płyta w solowym dorobku Abbatha (nie licząc oczywiście I). Wprawdzie elementy typowe dla jego poprzedniego zespołu wciąż pojawiają się tu i ówdzie (najmocniej w „The Book Of Breath”), jednak tłumaczyłbym je raczej nawykami kompozytorskimi (i chęcią zatrzymania przy sobie starszych fanów), bo znacznie więcej tu patentów, które grubą krechą oddzielają obie kapele. Nawet wciśnięty w drugiej części krążka (nie zaś na końcu, jako bonus) cover „Trapped Under Ice” można traktować jako komunikat: zapraszamy matki z dziećmi, tu nie ma ani ekstremy, ani Szatana. Na ile ma to związek z potrzebą poszerzenia horyzontów, a na ile z deklaracjami Abbatha o jego dużej otwartości na reunion Immortal – ot zagadka?

Radykalne oblicze Abbatha, a przynajmniej to, z jakim mieliśmy do czynienia jeszcze na „Abbath”, to już przeszłość, z którą trzeba się pogodzić. Jeśli Norwegowi jeszcze starczy sił na kolejne albumy, to przypuszczalnie będą podobne do Dread Reaver – skoczne, przyjemne i z aspiracjami „stadionowymi”, ale nie rzucające na kolana.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.abbath.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 stycznia 2018

Abbath – Abbath [2016]

Abbath - Abbath recenzja okładka review coverNie ma bata na Abbath’a – takie oto krótkie hasło reklamowe wpadło mi do łba przy okazji odsłuchu jego debiutanckiej płyty wydanej pod własną ksywą. Jeśli któryś ze speców od marketingu Season Of Mist byłby zainteresowany jego odkupieniem, to żadna poważna oferta w euronymusach nie zostanie przeze mnie zlekceważona. A tak serio (A dupa, tamto też było serio!), to Abbath po raz kolejny udowodnił, że potrafi stworzyć kawał porządnej muzyki charakterystycznej tylko dla niego. Jak mi się wydaje, takie potwierdzenie było mu szczególnie potrzebne po tym, jak został wywalony z Immortal, którego nota bene „powrotny” krążek zupełnie nie zachwycał.

Z Abbath sytuacja wygląda inaczej, bo powiew świeżości czuć już w pierwszych taktach „To War!”. Później z tą świeżością bywa różnie, ale zarówno jej jak i chęci do grania jest na płycie znacznie więcej niż na wtórnym i nudnym „All Shall Fall”. Abbath skupił się na tym, co mu najlepiej wychodziło — i co przy okazji miało niezłe branie u fanów — więc krążek jest utrzymany w stylu, który najłatwiej można określić jako wypadkową „Sons Of Northern Darkness” i „At The Heart Of Winter”. Dodatkowo mamy tu trochę nowych rozwiązań, które czynią muzykę Norwega ciekawszą, mniej przewidywalną, a nawet dość współcześnie brzmiącą.

Jestem przekonany, że duża w tym zasługa Kevina Foley’a, który technicznie przerasta Horgh’a przynajmniej o głowę i potrafi zagrać gęsto nawet w wolniejszych partiach, wypełniając kolejne takty mnóstwem rozmaitych przejść. Zajebiście to wpływa na ogólną dynamikę Abbath, zatem pozostaje mi tylko pogratulować inwencji i wyczucia. Nie zmienia to jednak faktu, że pełnię swoich możliwości mr. Creature pokazuje mieszając przy intensywnych blastach, których akurat na płycie nie brakuje. Dobrze spisuje się także King ov Hell. Wprawdzie aż takich cudów nie dokonuje, ale na szczęście nie ogranicza się jedynie do plumkania pod gitarę, więc relatywnie często daje o sobie znać.

U spiritus movens tego przedsięwzięcia słychać natomiast niemal młodzieńczy zapał i dużą pewność siebie, dlatego Abbath opiera się wyłącznie na solidnie poskładanych kompozycjach; nie ma tu żadnych wypełniaczy. Każdy z utworów mógłby zostać wybrany na singla, bo generalnie trzymają bardzo zbliżony wysoki poziom, jednak inną kwestią jest to, które najszybciej trafiają do kategorii ulubionych. Ja stawiam przede wszystkim na ekstremalny „Ashes Of The Damned” (z oczywistych względów kojarzy się z „One By One”), fajnie klimatyczny „Ocean Of Wounds” (z oczywistych względów kojarzy się z „Tyrants”), chwytliwy „Count The Dead”, zaskakujący nietypowym rytmem i riffami „To War!” oraz kończący z hukiem całość „Endless”.

Jak zatem widać – jest na czym ucho zawiesić, brzmienie wydaje się być w pełni naturalne, a oprawa albumu skutecznie przyciąga wzrok. Demonaz i Horgh będą musieli naprawdę się postarać, żeby przebić ten materiał, bo Abbath wysoko zawiesił poprzeczkę.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.abbath.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

12 października 2017

Immortal – Pure Holocaust [1993]

Immortal - Pure Holocaust recenzja reviewPure Holocaust i „Opus Nocturne” – jeśli chodzi o klasyczny black metal, nic mi w zasadzie więcej nie potrzeba, bo te dwie pozycje w znacznym stopniu wyczerpują temat. Spośród nich dwójka Immortal jest albumem czystszym gatunkowo, bardziej bezpośrednim, pierwotnym i pozbawionym zbędnych urozmaiceń. Nie jest to absolutnie zarzut z mojej strony, bo akurat m.in. te cechy przesądzają o potędze materiału, który stał się dla Norwegów przełomem – tak pod względem muzyki, jak i szeroko rozumianej popularności. Ta druga kwestia ma naturalnie związek z wywiadem dla norweskiej telewizji, w trakcie którego któryś z Immortali chlapnął z dumą, że grają „holocaust metal” – ani fani ani media większego magnesu już nie potrzebowali. W stosunku do dość topornego debiutu Pure Holocaust stanowi odczuwalny i co ważniejsze pewny krok naprzód; z łatwością przerasta go — w zależności od opcji — w każdym lub niemal każdym elemencie. Niemal, bo niektórych mocno rozczarował fakt porzucenia zatęchłego piwnicznego i przede wszystkim diabelskiego klimatu na rzecz nieco bardziej subtelnego i mistycznego, choć ciągle wyraźnie w muzyce Norwegów obecnego. Wspomniana zmiana ma również związek z przetasowaniami personalnymi. Armagedda odszedł w cholerę, więc z braku laku (i lenistwa Grima) obowiązki perkusisty wziął na siebie Abbath Doom Occulta, który miał zupełnie inną wizję zespołu niż były kolega – bardziej radykalną i ekstremalną. I taki też jest Pure Holocaust – to zagrany z polotem black metalowy pocisk, który z dużą swobodą sieje spustoszenie w głowie słuchacza, by zostawić w niej dość miejsca na zimowe pejzaże Demonaza Doom Occulta. Tempa większości utworów są zabójcze, super szybkie blasty lecą prawie przez cały czas, a towarzyszą im wyjątkowo chwytliwe (i czytelne!) riffy, które jeszcze rok wcześniej byłyby u Immortal nie do pomyślenia. Podobnie zresztą jak bardzo czyste i naturalne brzmienie albumu – miła odmiana po tłukącym się debiucie. Ewolucja na granicy ryzyka i oskarżeń o zdradę ideałów? Na pewno, ale właśnie dzięki takiemu podejściu ten 34-minutowy materiał składa się z samych łatwo przyswajalnych hitów, spośród których naprawdę trudno wybrać ten najlepszy. Dlatego też w moim rankingu płyt Immortal tylko „Blizzard Beasts” zajmuje wyższą pozycję od Pure Holocaust.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 października 2014

Susperia – Vindication [2002]

Susperia - Vindication recenzja okładka review coverDrugi album norweskiej supergrupy rozczarowuje. Po niespecjalnie oryginalnym, ale przyjemnym w odbiorze, debiucie, Vindication to krok wstecz. O ile bowiem pierwszy longplej wchodził lekko i można go było słuchać z autentyczną i nieudawaną radością wsiowego głupka, o tyle płytka numer 2 nieco męczy. Muzyka cały czas oscyluje w klimatach melodyjnego blacku z zapożyczeniami, pojawiły się jednak niepokojące elementy będące bliższe fińskiej szkole power/deathu aniżeli rasowego, norweskiego szatanowania. Z największym tylko trudem da się przegryźć przez nowe wokale, gdyż przywodzą one na myśl osławione popisy frontmana Vadera, co — jak sami doskonale wiecie — bram do nieba nie otwiera. W związku z tym cały album, miejscami bardzo przyzwoity i sensowny, mija pod znakiem walki z odruchem wyłączenia płyty. Tym sposobem potencjalnie dobry krążek idzie w odstawkę i wraca się do niego tylko w drodze wyjątku, tudzież by raz jeszcze przekonać się, dlaczego w pierwszej kolejności na owej półce skończył. A szkoda, bo gitary po raz kolejny zrobiono naprawdę przednio. Nie zawsze, bo wspomniany fiński power/death daje często o sobie znać z lekka odpustowymi zagrywkami, ale z drugiej strony wszystkie, nie tak rzadkie przecież, elektroniczne przeszkadzajki wyprodukowano właśnie na gitarach. (tu należy się czytelnikom małe sprostowanie łamane przez wyjaśnienie: w recenzji debiutanckiego „Predominance” pozwoliłem sobie użyć sformułowania „bombastyczne klawisze”, co należy rozumieć jako "gitary brzmiące jak bombastyczne klawisze") Coś jak niegdyś chłopaki z Pestilence przy okazji legendarnego „Spheres”, tyle że w całkowicie innych klimatach oczywiście. Ale kunszt pozostaje kunsztem, bez cienia wątpliwości. Vindication ma jeszcze jedną kardynalną wadę – wspomniane już zawczasu męczenie wora. Brzmi to tak jakby chłopakom zabrakło nieco polotu, ale w związku z terminami, alimentami, czy czymkolwiek tam jeszcze i tak postanowili wejść do studia i nagrać jakiś materiał. Vindication bardzo brakuje polotu i przebojowości swojego poprzednika, ale w tych nielicznych momentach, kiedy udaje się muzykom sprzedać jakiś kapitalny patent – sprzedają go naprawdę dobrze. Ogólnie rzecz ujmując – drugi album Susperii to kilka niezłych riffów, parę naprawdę zajebistych momentów (vide fantastycznie rzucone „bitch” na początku „Anguished Scream (For Vengeance)”), poza tym sporo zmarnowanego potencjału i raczej przeciętnej muzyki. Muzyki, która odrobinę bardziej dopieszczona, byłaby solidną porcją niezłej, może nie nadzwyczaj ambitnej, ale i nie prostackiej, muzyki w sam raz na leniwy wieczór. Niestety, wyszło tak, jak wyszło i Vindication bez większego żalu zalegnie na półce czekając na dzień, kiedy pamięć o nim zdąży na tyle zaginąć, że z powrotem zagości na słuchawkach. Czyli za dobrych naście miesięcy.


ocena: 6/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 sierpnia 2014

Equinox – Auf Wiedersehen [1989]

Equinox - Auf Wiedersehen recenzja okładka review coverDebiutancki krążek norweskich thrashersów niemal na dobre przepadł w mrokach dziejów. O kapeli wie niewielu, jeszcze mniej cokolwiek, kiedykolwiek słyszało, a fakt, że krążek wydano w nienajoczywistszym dla gatunku kraju, w czasach, kiedy na metalowej scenie działo się naprawdę wiele, choć niekoniecznie w thrashu, raczej nie ułatwił mu zadania. A szkoda, bo Auf Wiedersehen to naprawdę zabójczo dobry album, nie ustępujący na krok bardziej znanym wydawnictwom. Nieprzesadnie długi, bo trwający niecałe 40 minut, ale za to niesamowicie żywiołowo i agresywnie nagrany krążek kopie z mocą swoich starszych, amerykańskich kolegów z Bay Area, będąc przy tym nieco bardziej technicznym. Nie jest tak łatwo przekonać się o tym biorąc pod uwagę poziom realizacji przedsięwzięcia (płytka brzmi, jakby była nagrywana przez szkolny radiowęzeł), ale po kilku dobrych przesłuchaniach wszystkie smaczki wychodzą z ukrycia i sprawa staje się jasna. Nie pożałowali muzycy talentu i od początku czeszą rasowy, gitarowy thrash według najlepszych recept. Są wiec urywające jaja riffy, sporo kapitalnych rytmów, jeszcze więcej solówek, agresywnie-wkurwiony wokal oraz szczypta ironii, a wszystko wymieszane w idealnych proporcjach i podane na tacy, co by nawet najwięksi ignoranci nie mieli wątpliwości, że gra kapela z klasą. Żaden tam swag, żadna moda, żadne yolo, wyłącznie czysta napierdalanka w średnich tempach przystająca tylko prawdziwym dżentelmenom. Klasycznie, ale świeżo i z takim rozjebem, że nawet Gandhi, Dalaj Lama i święty turecki razem wzięci poczuliby się zmotywowani do zrobienia czegoś nieodpowiedniego, czegoś niekoniecznie moralnego. Praktycznie każdy utwór to hicior, dobry zarówno w pojedynkę, jak i jako cześć większej całości. „Auf Wiedersehen”, „The Floating Man”, „Realm of Darkness” oraz „Dead by Down” to tylko niektóre z wyróżniających się pozycji. Każda z nich wkręca się w pamięć jak kleszcz w dupę i trzyma przez długie godziny. Pozostałe trudno nazwać gorszymi, więc jest to raczej kwestia indywidualnych gustów i preferencji, niż jakichś oczywistych niedociągnięć. Tym niemniej, jeśli miałbym wskazać tylko jeden tytuł, utwór, który jest esencją całego krążka, ma w sobie wszystkie wymienione powyżej cechy, wskazałbym „Auf Wiedersehen”. Zresztą od tego numeru rozpoczęła się moja przygoda z Equinox, przygoda, która trwa do dziś, która ani na moment mnie nie znudziła i która pozwala przeboleć się przez te wszystkie nowości i objawienia na metalowej scenie drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. A więc Auf Wiedersehen.


ocena: 9/10
deaf
Udostępnij:

2 sierpnia 2014

Ihsahn – Eremita [2012]

Ihsahn - Eremita recenzja okładka review coverIhsahn – posiadacz jednego z najcharakterystyczniejszych wokali na metalowej scenie – żyje i ma się całkiem dobrze. Jego pozycja w półświatku wydaje się niezachwiana i utrwala się z każdym kolejnym wydanym krążkiem. Przy okazji recenzji jednego z wcześniejszych albumów muzyka, napisałem, że Eremita – bohater dnia dzisiejszego – nie należy do tych, w których można się zakochać od pierwszego usłyszenia. Dzieje się tak nawet (a może zwłaszcza wtedy), kiedy podchodzi się do niego z pewnymi założeniami i oczekiwaniami. I jest to ciekawe, bowiem Eremita żadną rewolucją nie jest. Co więcej, brzmi jakby został nagrany wraz z „After”, i tylko dla jaj wydany kilka lat później. Zachowały się niemal wszystkie elementy, nad którymi tak bardzo rozpływałem się wówczas, a zmiany, i to bardzo kosmetyczne, dotyczą zaprzęgnięcia większej ilości krewnych i znajomych. I tak np. żeńskiego wokalu użyczyła partnerka Vegarda – Heidi, zaś w ramach barteru gościnnie wystąpili Jeff Loomis oraz Devin Townsend. Niestety, zupełnie jak w przypadku „AngL” i gościnnego udziału frontmena Opeth, obecność szczególnie ostatniego z wymienionych jest niemal całkowicie niesłyszalna, a więc, na dobrą sprawę, pomijalna. O ile Loomis coś tam jeszcze pobrzdąkał, o tyle Townsend nie wniósł prawie nic charakterystycznie swojego i gdyby jego nazwisko nie pojawiło się we wkładce – nikt by się nawet nie domyślił, że był na nagraniu obecny. Jest zresztą pewne podobieństwo między Eremitą oraz „AngL", w tym sensie, że są one swojego rodzaju ciut słabszą wersją swoich bezpośrednich poprzedników. Głównie w sferze kompozycji. Wspomniałem na wstępie, że opisywany dziś album raczej nie wnosi nic nowego do stylu Ihsahna, utrwalając raczej zmiany, które dokonały się dwa lata wcześniej, jakościowo jednak – trochę słabuje. Znów trzeba porządnie wgryźć się w płytę, przesłuchać po wielokroć, by pierwsze, dość mdłe wrażenie, zatarło się. Znów sporo jest jęczenia i zawodzenia i znowu trzeba je odnieść do całokształtu, by zrozumieć ich sens. Może to na dłuższą metę męczyć i nieco zniechęcać. A szkoda, bo jest kilka naprawdę wyśmienitych numerów: „Arrival”, „The Paranoid”, „The Eagle and the Snake”, czy choćby późno-Emperorowy „Something Out There”. Nie jest więc tak, że płyta nie ma kopnięcia, niemniej jednak „After” oferował większy rozkurw. I teraz to pokutuje. Zbliżając się ku końcowi, pozwólcie raz jeszcze wyrazić olbrzymi zachwyt dla saksofonisty i ogólnie idei wplecenia tego instrumentu do muzyki ekstremalnej. Pomysł jest to naprawdę genialny, a robota odwalona przez Jørgena Munkeby nie do przecenienia. Jest on odpowiedzialny za grubo ponad połowę ogólnego odjechania, rozjebania twarzo-czaszkowego i wywleczenia na drugą stronę. Całość dopełnia skrzek Ihashna. Płyta trochę słabsza, ale wciąż najwyższa półka.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com/a

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 maja 2014

Susperia – Predominance [2001]

Susperia - Predominance recenzja okładka review coverNorwedzy mają jakąś intrygującą łatwość w tworzeniu supergrup, które nie dość, że nie rozpadają się po jednym albumie, to niejednokrotnie grają muzykę znacznie ciekawszą niż macierzyste kapele poszczególnych muzyków. Nie inaczej jest w przypadku Susperii, której ostatni album miałem przyjemność zrecenzować parę miesięcy temu. Dziś pora na debiut, bo pokazuje jaką drogę, jaką ewolucję, przeszli muzycy w czasie swojej kariery. Predominance, bo taki tytuł nosi pierwszy longplej Norwegów, w zasadzie brzmi jak uthrashowiony Dimmu Borgir, Old Man’s Child bądź Satyricon, czyli doprawiony z lekka punkiem i gitarami melodyjny black metal. Opis nie brzmi zbyt sensownie, ale z muzyką tego problemu nie ma – wchodzi gładko i bez grymaszenia. Nie jest to oczywiście najbardziej wymagająca muzyka pod Słońcem, bo bezwstydnie leci po linii najmniejszego oporu, ale frajdy daje sporo. Może dzieje się tak za sprawą gitar, które ustawiają klimat na wydawnictwie i sprawiają mnóstwo przyjemności, a może dzięki swobodniejszemu operowaniu instrumentarium i wychodzeniu poza ramy gatunku. Jakkolwiek by nie było, połączenie black metalowej melodyjności oraz skrzekliwych wokali z ekspresją thrashu i niemal heavy metalowymi solówkami oraz riffami nie męczy, a także daje wytchnienie od co bardziej pojebanej muzyki. W pewnym sensie można więc traktować Susperię, szczególnie tą wcześniejszą, jako odskocznię od słuchanych na co dzień Watchtowerów, Spiral Architectów bądź Blotted Science. Brzmi to trochę jak wyrzut, ale nim nie jest, bo naprawdę katuję Predominance po wielokroć za jednym posiedzeniem i wcale nie uważam tego czasu za stracony. Czasami chyba bardziej norweska strona mojej natury bierze górę i w skrzeku i bombastycznych klawiszach odnajduje nieskończone pokłady miodności, bezrefleksyjnej przyjemności i radości. Tym bardziej, co musze podkreślić, muzyce nie zbywa na niczym i wcale nie jest tak, że się podniecam warsztatowym i kompozytorskim byle gównem. Nie jest to dla mnie muzyka na każdą okazję (aczkolwiek wiem, że wielu właśnie tak ją traktuje), ale w odpowiednich okolicznościach sprawdza się lepiej niż cokolwiek innego. Pomaga w tym ogólna lekkość i prostolinijność przekazu, wyczuwalna frajda muzyków z granej muzyki oraz duża melodyjność i zapamiętywalność kawałków. Chciałem napisać, że taki metalowy odpowiednik muzyki na Eurowizję, ale po ostatnich wydarzeniach uważam, że to jednak obelga zbyt wielkiego kalibru i po prostu nie wypada. Ogólnie rzecz ujmując, Susperia nagrała lekki i bardzo przyjemny debiut, który — w pierwszej kolejności — powinien podejść i powinni go skosztować fani melo-blacku, ale nawet nie mając ciągot w tym kierunku, można miło spędzić czas w towarzystwie Predominance.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 maja 2014

Borknagar – Epic [2004]

Borknagar - Epic recenzja okładka review coverWiem, że od poprzedniej recki płyty z repertuaru Norwegów minęło zaledwie dwa miesiące, ale, po prostu, nie mogę się ich pozbyć z playera. Trzy lata po doskonałym „Empiricism”, Borknagar powrócił z kolejnym krążkiem zatytułowanym Epic. Dość pompatyczny i górnolotny tytuł, trzeba przyznać, wydaje się jednak, że pasuje do wydawnictwa dość dobrze. Po odejściu wirtuoza basu — Tiwaza — zespół, siłą rzeczy, musiał nieco zejść z progresywnego tonu, przez co, mimo iż wciąż bardzo wielopoziomowy i wielowątkowy, nieco skręcił ku symfonicznemu black/viking metalowi, za to jest jak najbardziej zgodny z drugą zasadą termodynamiki. Mam jednak wrażenie, że taki obrót sprawił, że Nedland złapał na nowo wiatr w żagle i nagrał jedne z najlepszych i najbardziej wpadających w ucho partii klawiszy oraz orkiestracji w swojej karierze. Bez wahania można stwierdzić, że Epic klawiszami stoi i to stoi pełen dumy. Klawisze są dosłownie wszędzie, jednak są tak dopracowane i zagrane z taką pasją i energią, że na głupka wyszedłby ten, który chociaż jednym słowem zaczął marudzić na ich obecność i rolę. Można nie być fanem tego instrumentu, ale nie można odmówić Epic doskonałych partii keyboarda. Borknagar zawsze stał elektroniką i ozdobnikami, jednak to, co się dzieje na Epic jest po prostu epickie, prawdziwe mistrzostwo. Klasy pozostałych muzyków nie trzeba, mam nadzieję, nikomu przypominać, bo to wyjadacze i mistrzowie w swoim fachu, cienko przędą mimo to w porównaniu ze wspaniałym występem Nedlanda. Wszyscy, z wyjątkiem Vintersorga. Raz jeszcze udowodnił bowiem, że równie wszechstronnych wokalistów jak on ze świecą szukać. Muzyka na Epic w zasadzie jest kontynuacją koncepcji zaprezentowanych na wcześniejszych wydawnictwach, z uwzględnieniem, oczywiście, wspomnianego uproszczenia, choć to chyba nie jest najlepsze słowo. Jest jeszcze jedna rzecz, której nie było wcześniej, a mianowicie swoista radość i jakaś taka pogodność niektórych melodii, coś niespotykanego w historii zespołu, a chyba nawet gatunku. Posłuchajcie „Quintessence”, a na pewno złapiecie, co mam na myśli. Jeśli chodzi zaś o moich faworytów, to wskazałbym bardzo majestatyczny „Traveller”, kapitalny popis umiejętności wokalnych Vintersorga w „Relate (Dialogue)”, wspomniany „Quintessence” oraz „Circled”. Podsumowując, mimo pewnych zmian w składzie i obsadzie instrumentów, Borknagar nagrał naprawdę bardzo dobry album, nie tak genialny jak „Empiricism”, ale tak samo przemyślany, porządnie nagrany i wciągający.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lutego 2014

Borknagar – Universal [2010]

Borknagar – Universal recenzja okładka review cover"Universal" wyszedł Norwegom raczej przeciętny. Trudno się przyczepić do jednej, konkretnej i namacalnej rzeczy, która psuje album — bo to problem raczej nie tej natury — ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że coś z albumem jest nie tak. Problemem krążka AD 2010 jest, ogólnie rzecz ujmując, brak point i specyficzna jednoliniowość. Album zaczyna się, trwa i kończy i pozostaje po nim poczucie niedomknięcia i wrażenie niedoboru pasji i weny twórczej owocującej brakiem werwy. Brakuje momentów kulminacji, zarówno na poziomie poszczególnych utworów, jak i całego albumu. Przez większość czasu napięcie powoli, nawet bardzo powoli, wzbiera, ale niemal nigdy nie uchodzi, przez co muzyka sprawia wrażenie płaskiej i bez większych emocji. Wydaje się, że przy projekcie tak ambitnym, jakim Borknagar niewątpliwie jest, brak tak ważnego pierwiastka po prostu boli. Co więcej, muzyka Norwegów, coraz bardziej dryfuje w progresywne rejony, co jeszcze bardzie rozwadnia i tak już niezbyt dynamiczną motorykę. Jeszcze na początku coś się dzieje, ale mniej więcej od połowy płyty coraz bardziej daje się we znaki ów brak pierdolnięcia. Nie twierdzę, że nie ma tu momentów konkretnego wygrzewu, ale że są one mdłe i nie tak mocne, jakby tego chcieć i jakby wskazywała logika muzyki. Przejścia, zamiast całkowicie odmienić charakter danego momentu, po prostu zmieniają muzykę wolną w szybką, zachowując przy tym atmosferę tej wolnej. Jest to problem dość subtelnej natury, bo z technicznego punktu widzenia wszystko wygląda jak należy. Przyczyn tego stanu nie upatruję natomiast w produkcji, bowiem ta jest niezmiennie wyborna, z tym wszakże niemiłym zaskoczeniem, że bas gdzieś się zapodział i nie podbija tak fajnie muzyki, jak miało to miejsce na „Emipricism”. Po jednoalbumowym rozstaniu z kapelą Tiwaza (nie wliczam w to akustycznego „Origin”, bo tam muzyka była zupełnie inna, inne były jej emocje i inne klimaty), chciałoby się ponownie móc usłyszeć jego wyczyny i miłe, głębokie linie melodyczne w tle. Na Universal basu nie słychać. Kolejnym problemem jest, wspomniana już wcześniej, obniżająca, w miarę upływu krążka, loty jakość kompozycji. Znów jest to sprawa bardziej subiektywnej niż obiektywnej natury, ale daje się to odczuć, szczególnie po kilku przesłuchaniach pod rząd. I właśnie suma takich małych niedopieszczeń, bo tak by je chyba należało nazwać, sprawia, że płyta z potencjalnie dobrej, stała się realnie przeciętna i bez pożądanych kopnięć i zachwytów. Wydaje się, że problem ten nie dotyczył wcześniejszych, bardziej wyrazistych przedsięwzięć, które może mniej wielowymiarowe, pełniejsze były życia i akcji. Z tego też powodu wracam do tego albumu rzadziej niż do wcześniejszych.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 listopada 2013

Cadaver – ...In Pains [1992]

Cadaver - ...In Pains recenzja reviewMuzycy Cadaver na swoim debiucie pokazali światu, że zupełnie nieźle opanowali tajniki grind core’a i potrafią hałasować jak najlepsi w gatunku. Na …In Pains udowodnili natomiast, że mają dobrze wyrobioną wyobraźnię, jaja ze stali oraz wyjebane na presję otoczenia i prymitywne trendy. Na krążku numer dwa całkowicie zerwali z patologicznym carcassowym napieprzaniem, jednak — co godne pochwały — w jego miejsce nie zaproponowali uwłaczającego blackowego bzyczenia i pomalowanych mordek. Nie, Cadaver poszedł pod prąd i porządnie tu wszystkich zaskoczył. Na …In Pains mamy bowiem do czynienia z dość ambitnym, urozmaiconym technicznie thrash’em (wpływy Voivod są co najmniej namacalne) z pewnymi, acz niewielkimi, death’owymi naleciałościami. Tempa są najwyżej średnie, brzmienie nietypowo czytelne (do tego z wyeksponowanym basem), a pojawiające się tu i ówdzie dodatki (chociażby kontrabas czy flet) nie mają nic wspólnego z jakimkolwiek metalem – ekstremy brak, choć absolutnie nie można im zarzucić, że się tym materiałem sprostytuowali. Ta drastyczna zmiana stylu, o dziwo, nie wyszła zespołowi na złe (no, chyba że bierzemy pod uwagę aspekt komercyjny), bo muzyka zawarta na płycie jest na pewno bardziej oryginalna niż na „Hallucinating Anxiety”: śmiała, nowatorska, a nawet rewolucyjna, gdy odniesiemy ją do średniej norweskiej. A przy okazji zakręcona, wymagająca skupienia i momentami trudna w odbiorze. Swymi przymiotami …In Pains wprawdzie budził pewien respekt na scenie — choć wydaje mi się, że więcej w tym było strachu przed nieznanym niż rzeczywistego uznania — a żadnego z członków zespołu nie zadźgano za zdradę ideałów, jednak album nie spotkał się z szerszym zrozumieniem, co w rezultacie doprowadziło do rozwiązania grupy ledwie w rok po jego wydaniu. Wielka szkoda, bo kawałki typu „Blurred Visions”, „Runaway Brain”, „During The End” czy „Bypassed” do dziś potrafią się nieźle zakręcić w łepetynie, potwierdzając duży potencjał ich twórców. Jeśli tylko nie przeszkadzają wam eksperymenty i stylistyczne odjazdy poza ramy thrash i death metalu, to w ciągu 45 minut z …In Pains znajdziecie sporo interesujących i unikalnych fragmentów.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cadavertheband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 listopada 2013

Insidious Disease – Shadowcast [2010]

Insidious Disease - Shadowcast recenzja reviewInsidious Disease – jeden z wielu death metalowych super projektów, o którym zapewne wielu słyszało… i równie wielu już zapomniało, choć pierwszą — i, nie ma się co oszukiwać, zapewne ostatnią — płytę wydali stosunkowo niedawno, bo w 2010 roku. Zespół/projekt to pod pewnymi względami szczególny, bo nie dość, że ojcowie założyciele (gitarzyści) wywodzą się z hord umiarkowanie blackowych (Dimmu Borgir i Old Man's Child), to gwiazdorskim statusem — przynajmniej w oczach miłośnika gatunku — przebijają ich ludzie, których dobrali sobie do pomocy. Paka to zaiste mocna, bo mamy tu Shane’a Embury na basie, perkusyjnego boga Tony’ego Laureano, no i oczywiście wciągniętego na powrót do brutalnego grania Marc’a Grewe, którego wokale robią za największy rodzynek. Insidious Disease powstał ponoć w celu przypomnieniu światu o tradycyjnym obliczu death metalu – taki Shadowcast jest z pewnością: bez dziwactw, technologicznych sztuczek oraz totalnej ekstremy (choć akurat z Laureano mogliby nie schodzić poniżej 300 bpm). Mocne, ciężkie, nieźle brzmiące granie w wykonaniu tej piątki może się podobać, może zaciekawić, ale z głowy ulatnia się dość szybko. Niestety, mimo iż płyta jest odegrana tak, że mucha nie siada, to większych przebłysków na niej nie ma, a nawet jeśli już jakaś lepsza zagrywka się pojawi, to są szybko przykrywają ją patenty rzemieślniczo poprawne. Całości słucha się znośnie, świadomość, że za materiałem stoją znane persony rozmywa się w okolicach trzeciego kawałka, później można sobie kilka razy ziewnąć, a prawdziwe ożywienie przynosi dopiero „Leprosy”, przy którym na chwilę się zatrzymam, choć to bonus. Kurwa! Gdyby tylko został zagrany z lepszym gitarowym feelingiem, można by go uznać za wykonany przez któryś ze środkowych składów Death! Odtwórczy majstersztyk, wokalnie ideał – wielkie brawa dla Marc’a, bo tak bliski maniery Chucka był wieki temu na „The Eternal Fall”. Klasyk Death uwypuklił ponadto główny problem autorskich kompozycji Insidious Disease – brak wyrazistych, chwytających za jaja riffów. Silenoz i Jardar może i naprawdę lubią staroświecki death metal, ale na pewno nie czują go w paluchach na tyle, żeby sklecić coś wartego zapamiętania na dłużej. Gdyby nie blackowe wypaczenie, może byliby w stanie lepiej wykorzystać potencjał kolegów.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InsidiousDisease
Udostępnij:

2 listopada 2013

Extol – Burial [1998]

Extol - Burial recenzja review"Burial" — debiutancki album norweskiej formacji Extol — tu i ówdzie okrzyknięty został mianem deathu, w dodatku technicznego. Po okrzyknięciu zaś, i tu już raczej jednomyślnie, dokonano na nim tekstowego i werbalnego bukkake, czyli spuszczono się nań wielokrotnie, że cacany, świeży i nieszablonowy. A skoro tak, także i ja, bo na techniczne wydawnictwa jestem całkiem łasy, a w dodatku takowych (nie mówię nawet, że dobrych) załóg z Norwegii za wiele nie ma, postanowiłem więc owemu zjawisku przyjrzeć się osobiście. I niestety wyszło, jak wyszło. Doprawdy nie wiem, w jakim świecie żyją ci wszyscy decydenci, co to szufladkują kapele względem ich proweniencji, może, z drugiej strony, konkretnie mój egzemplarz jest zwykłym szwindlem i, miast wybornego tech deathu, katuję się podmienioną płytą z jakimś czelabińskim folkiem dla głuchoniemych (głuchych – wiadomo, a niemych, to żeby nie mogli wyrażać swojego niezadowolenia) – może. Wygląda jednak na to, że wszystko, co się o płycie mówi i pisze, to gówno prawda. Rasowego deathu na albumie to z pięć minut pewnie się uzbiera, technicznego grania jest jeszcze mniej, a to, co zostaje, to dość ciężkostrawna mieszanka blacku, jakichś podejrzanych eksperymentów, szwedzkich melodii, czystych wokali i w zasadzie wszystkiego, tylko nie tego, co potrzeba. I nawet jeśli zmienić optykę i oceniać owego wróbelka, co to lepszy niż gołąb, bo w garści, a nie na dachu, to i tak radości wielkiej nie ma – ot godzina, raczej przeciętnego w formie i treści, metalowego grania. Przesłuchałem krążek dobrych kilka razy i wystarczy mi na jakiś czas. Dość długi czas – dla jasności. Po prostu nie mam ani czasu, ani ochoty marnować go na średniaki. A tym właśnie jest Burial – średniakiem. W sumie nic na krążku nie podnosi ciśnienia, nic z niego nie zapada w pamięć, muzycznie nie powala, techniki — co już nadmieniłem — tyle, co kot napłakał, z ciekawostek pozostaje jedynie fakt, że muzycy to dość gorliwi chrześcijanie. Jakieś znamiona ponadprzeciętności, może nawet fajności, nosi „Celestial Completion” i fragmenty drugiej części „Reflections of a Broken Soul”, ale to o wiele za mało, by komukolwiek zaimponować. No chyba, że teraz daje się medale i oklaski na zachętę (co tak właściwie chyba się robi). Chlubię się jednak tym, że na cdb mamy jeszcze możliwość swobodnego wypowiadania się i na poprawność polityczną — mówiąc oględnie — się wypróżniamy, toteż mogę sobie pozwolić na stwierdzenie, że mnie Burial nie robi. Zapewne znajdą się tacy, co dołączą do grona groupies zespołu, ja na pewno tego nie zrobię, a co więcej – płytę będę traktował jako obiekt czystko kolekcjonerski. Będzie ładnie wyglądał i nic innego nie będę od niego oczekiwał.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExtolOfficial
Udostępnij:

20 października 2013

Ihsahn – AngL [2008]

Ihsahn - AngL recenzja okładka review coverDo premiery najnowszego — piątego już — solowego albumu Ihsahna pozostało niewiele – kwestia godzin, o ile dobrze kojarzę. Nim jednak album ów wejdzie w moje posiadanie, nim przesłucham go odpowiednią ilość razy i będę mógł zrecenzować, trochę czasu zdąży jeszcze upłynąć. W oczekiwaniu na premierę i dorwanie się do niej katowałem więc ostatnio inny album Norwega – co by wejść w klimat i przypomnieć sobie, z czym tak właściwie będę się mierzył. Trafiło na dwójkę, czyli AngL. I zaczęły się schody, bo wcale mnie krążek nie zachwycił, ba, nawet mi brewka nie tykła. A po kopach jakie serwował „The Adversary” i — uciekając w chronologii wydawniczej wprzód — zlasowanym mózgu po „After”, spodziewałem się czegoś, co najmniej dobrego w chuj. „Eremity” do dziś nie obczaiłem zbyt dobrze, ale już zapowiada się na to, że będzie podobnie jak w przypadku AngL właśnie, czyli „harsh love”. Ale o tym inną razą. Wracając zaś do tematu – z perspektywy czasu zastanawiam się, jakim cudem mogłem uznać początek albumu za niestrawny i niewciągający. Tłumaczę to sobie pełnią, brakiem opadów (do których, nawiasem mówiąc, tak się przyzwyczaiłem, że gdy nie pada dłużej niż 3 dni, boję się, że coś złego się stało i może to apokalipsa) i generalnie wszystkim dookoła, bo gdybym tylko uznał, że wina była po mojej stronie, że byłem głuchy jak pień (nawet taki prastary, słowiański), musiałbym uznać również, że mnie serdecznie i z kretesem pojebało. A chciałbym mieć tę konstatację jeszcze przed sobą. No doprawdy – „Misanthrope” to wszak jeden z najlepszych kawałków w całej karierze Ihsahn, łączący wszystko, co było z tym, co miało się dopiero pojawić. Co więcej, w składzie na AngL pojawił się rasowy basista i rozjebał tak zawodowo, że nawet dr House z Hansem Klossem mogliby mieć problem z udzieleniem pomocy. Słuchając „The Adversary” i AngL jednego po drugim, dochodzi człowiek do przekonania, że to właśnie basista dodał albumowi ostatecznego szlifu i sprawił, że z czystym sumieniem można powiedzieć, iż technicznie, studyjnie, realizacyjnie — jak kto woli — album jest idealny. Perfekcja aż do najdrobniejszych szczegółów. Jak się jednak okazało, moje pierwsze romanse z płytą nie były tak całkiem nieświadome, jak mi się mogło wydawać. Otóż kilka, kilkanaście minut po mocarnym openerze, album zwyczajnie siada. Wrażenie to tak utkwiło w mojej głowie, że całkowicie zapomniałem o „Misanthrope”, „Malediction” i paru innych, naprawdę zacnych momentach. W głowie pozostały mi smęcenia i wycia, które za chuja nie mogły się podobać, nawet gdyby słuchacz był głucha i bez rak. Dopiero wielokrotne przewałkowanie albumu pozwoliło zmyć ten nieprzyjemny posmak i delektować się cacuszkami. Kompozycyjnie, ogólnie ujmując, płytą jest naturalnym rozwinięciem debiutu – coraz większą rolę odgrywają progresywne zagrywki, zaś emperorowego blacku coraz mniej. Na szczęście nie za dużo mniej. Pewną ciekawostką, która szczególnie przypadła mi do gustu, są melodyjne wstawki w klimatach, zwykle, bardzo odległych od blacku czy nawet metalu, a które nadają płycie dalszych odcieni i emocji. Za to gościnny udział frontmana Opeth uważam za czysto kurtuazyjny i z muzycznego punktu widzenia całkowicie nic niewnoszący i zbędny. Ale tam jest i nic na to poradzić się nie da. Podsumowując, bo rozpisałem się i tak cholernie, album uważam za fantastyczny. Mimo względnie słabszej kondycji Ihsahna w sferze kompozycyjnej, wszystko inne jest po prostu peachy. Szczególnie bas. 9 się należy jak chłopu pole.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 sierpnia 2013

Susperia – Attitude [2009]

Susperia - Attitude recenzja okładka review coverJak się okazuje, Norwedzy potrafią grać nie tylko ubliżający Bogu/bogom/światu black metal. Potrafią także thrashować. I taki właśnie thrashujący, czy może raczej groove’ujący, band jest bohaterem dzisiejszej recenzji, band o wdzięcznej nazwie Susperia. Nie byliby jednak Norwedzy sobą, gdyby jakichś blackowych elementów do muzyki nie poupychali. Tyle tylko, że w przypadku dzisiejszych bohaterów brzmi to całkiem ładnie i elegancko trzyma się kupy – ujmując temat krótko: żaden dupawy black/thrash dla/przez nieuków i muzycznych(e) miernot(y). Attitude to niespełna 40 minut dość melodyjnego i gęstego grania, które bliższe jest średniemu Nevermore, bądź Charred Walls Of The Damned niż jakiejkolwiek blackowej ekipie i gdzie blackowe elementy ograniczają się zasadniczo do wspomnianej gęstości, szczególnie w przypadku garów, wybrzmiewającego tu i ówdzie gitarowego riffu i gościnnego występu Shagratha z Dimmu Borgir. Ale to właśnie one nadają muzyce Norwegów przyjemnie brzmiącego ciężaru i niepowtarzalnego klimatu. Jeżeli dodamy do tego dobre kompozycje, niezłe umiejętności poszczególnych muzyków i soczyste brzmienie, wyjdzie z tego płytka godna pochwały. Album od samego początku trzyma całkiem wysoki, równy poziom z dosłownie kilkoma tylko zjazdami, które nie psują jednak odbioru całości. Do tych pierwszych zaliczyłby przede wszystkim otwierający album „The Urge”, „Elegy and Suffering”, ciekawie wypadającego Shagratha w „Sick Bastard” oraz — mój ulubiony — „The One After All”, którego siła przyprawia mnie o ciary na plecach. Grupę spadkową reprezentuje w sumie tylko jeden utwór – dość niemrawy i zagrany bez polotu „Mr. Stranger”, choć i on pod koniec się rozkręca. Na krótko, ale rozkręca. Patrząc na całokształt należy stwierdzić, że Norwedzy odwalili kawał dobrej roboty, postarali się o muzykę nietuzinkową, ciekawie zaaranżowaną i przemyślaną od początku do końca. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć muzykom równie dobrych pomysłów w przyszłości.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2013

Borknagar – Empiricism [2001]

Borknagar - Empiricism recenzja okładka review coverPrzez wielu uważany za jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu. Nowy, ale jakże uznany, wokalista, chyba najbardziej optymalny skład, słowem – zaplecze na medal. Oczywiście dobry skład bez dobrego materiału to marnotrawstwo ludzi, sprzętu i cierpliwości słuchaczy, szczęściem (a może, tak zwyczajnie, klasa muzyków) nic takiego się w tym przypadku nie wydarzyło i album nagrano wyśmienity. Tytułem wstępu wspomnę jeszcze, że do najprostszych i najłatwiej wchodzących Empiricism nie należy, toteż należy wziąć na to poprawkę, kiedy dwa-trzy pierwsze okrążenia wydają się stratą czasu. Po kilku razach bowiem, percepcja nastawia się na odpowiednią częstotliwość, na której słychać pełnię mocy krążka. A wtedy zaczyna się bajka. Okazuje się wówczas, że pierwsze przejawy geniuszu pojawiają się wraz z wciśnięciem przycisku „play” bo rozpoczynający album „The Genuine Pulse” obezwładnia jak dobry kaftan bezpieczeństwa. Podobnych arcydzieł jest na płycie więcej, każde w nieco inny sposób, lecz każde równie kurewsko dobre. Borknagar zawsze miał odchył w stronę psychodelii lat 70tych, organów Hammonda i tripowania i kilkukrotnie podczas lektury krążka można się poczuć jak na Woodstocku, tyle że bez kwiatków, pacyfek, spodni-dzwonów i wszechobecnego pierdolenia o miłości do każdego. This is Norway, do kurwy nędzy, a to zobowiązuje! Teksty Norwegów, musicie jednak wiedzieć, nie dość, że niespecjalnie norwesko-satanistyczno-bluźniercze, w żaden sposób nie są jednak frajersko-poetyckie, są za to zaangażowane, z głębszą myślą u podnóży i na poziomie. Warto się wsłuchać. Wracając zaś do psychodelii, odsyłam choćby do „The Black Canvas" oraz absolutnie fantastycznego „Matter & Motion”. Temu ostatniemu dobrze jest się przysłuchać by mieć punkt odniesienia jak utwór instrumentalny powinien brzmieć i co do muzyki wnosić. Zbyt często bowiem uważa się instrumentale za zapchajdziury, zbyt często bowiem instrumentale tymi zapchajdziurami są, niestety. W tym miejscu krótka czołobitność w kierunku gitarzystów i basisty (szczególnie Tyra) za kapitalną robotę przy „Soul Sphere”. Wrażenie podczas słuchania tego utworu jest takie, jakby się obcowało z jakąś żywą tkanką, czymś rosnącym, pełnym emocji i chęci życia. Organiczność tego utworu, szczególnie w warstwie instrumentalnej poraża. Na drugą połowę albumu składa się pięć utworów, chociaż dla mnie utwory „Inherit the Earth”, „The Stellar Dome”, „Four Element Synchronicity” oraz „Liberated” stanowią zamkniętą całość – swoisty tetraptyk. Dopiero przesłuchanie całości pozwala w pełni rozkoszować się muzyką, tekstem i atmosferą. Całość albumu zamyka nieco słabszy niż średnia „The View of Everlast”, co z jednej strony smuci, ale z drugiej zachęca do powtórnego wciśnięcia „play” (o ile nie jest włączony auto-replay) i ponownego zagłębienia się w album. A to wszystko, cały album, bazuje na viking/blacku, tyle że naprawdę przemyślanym, dojrzałym, niebojącym się nowości i nietuzinkowości. To ciekawe, że w takiej stylistyce można spłodzić takie dzieło, zaiste ciekawe. Zatem – marsz po płytę!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: