20 października 2013

Ihsahn – AngL [2008]

Ihsahn - AngL recenzja okładka review coverDo premiery najnowszego — piątego już — solowego albumu Ihsahna pozostało niewiele – kwestia godzin, o ile dobrze kojarzę. Nim jednak album ów wejdzie w moje posiadanie, nim przesłucham go odpowiednią ilość razy i będę mógł zrecenzować, trochę czasu zdąży jeszcze upłynąć. W oczekiwaniu na premierę i dorwanie się do niej katowałem więc ostatnio inny album Norwega – co by wejść w klimat i przypomnieć sobie, z czym tak właściwie będę się mierzył. Trafiło na dwójkę, czyli AngL. I zaczęły się schody, bo wcale mnie krążek nie zachwycił, ba, nawet mi brewka nie tykła. A po kopach jakie serwował „The Adversary” i — uciekając w chronologii wydawniczej wprzód — zlasowanym mózgu po „After”, spodziewałem się czegoś, co najmniej dobrego w chuj. „Eremity” do dziś nie obczaiłem zbyt dobrze, ale już zapowiada się na to, że będzie podobnie jak w przypadku AngL właśnie, czyli „harsh love”. Ale o tym inną razą. Wracając zaś do tematu – z perspektywy czasu zastanawiam się, jakim cudem mogłem uznać początek albumu za niestrawny i niewciągający. Tłumaczę to sobie pełnią, brakiem opadów (do których, nawiasem mówiąc, tak się przyzwyczaiłem, że gdy nie pada dłużej niż 3 dni, boję się, że coś złego się stało i może to apokalipsa) i generalnie wszystkim dookoła, bo gdybym tylko uznał, że wina była po mojej stronie, że byłem głuchy jak pień (nawet taki prastary, słowiański), musiałbym uznać również, że mnie serdecznie i z kretesem pojebało. A chciałbym mieć tę konstatację jeszcze przed sobą. No doprawdy – „Misanthrope” to wszak jeden z najlepszych kawałków w całej karierze Ihsahn, łączący wszystko, co było z tym, co miało się dopiero pojawić. Co więcej, w składzie na AngL pojawił się rasowy basista i rozjebał tak zawodowo, że nawet dr House z Hansem Klossem mogliby mieć problem z udzieleniem pomocy. Słuchając „The Adversary” i AngL jednego po drugim, dochodzi człowiek do przekonania, że to właśnie basista dodał albumowi ostatecznego szlifu i sprawił, że z czystym sumieniem można powiedzieć, iż technicznie, studyjnie, realizacyjnie — jak kto woli — album jest idealny. Perfekcja aż do najdrobniejszych szczegółów. Jak się jednak okazało, moje pierwsze romanse z płytą nie były tak całkiem nieświadome, jak mi się mogło wydawać. Otóż kilka, kilkanaście minut po mocarnym openerze, album zwyczajnie siada. Wrażenie to tak utkwiło w mojej głowie, że całkowicie zapomniałem o „Misanthrope”, „Malediction” i paru innych, naprawdę zacnych momentach. W głowie pozostały mi smęcenia i wycia, które za chuja nie mogły się podobać, nawet gdyby słuchacz był głucha i bez rak. Dopiero wielokrotne przewałkowanie albumu pozwoliło zmyć ten nieprzyjemny posmak i delektować się cacuszkami. Kompozycyjnie, ogólnie ujmując, płytą jest naturalnym rozwinięciem debiutu – coraz większą rolę odgrywają progresywne zagrywki, zaś emperorowego blacku coraz mniej. Na szczęście nie za dużo mniej. Pewną ciekawostką, która szczególnie przypadła mi do gustu, są melodyjne wstawki w klimatach, zwykle, bardzo odległych od blacku czy nawet metalu, a które nadają płycie dalszych odcieni i emocji. Za to gościnny udział frontmana Opeth uważam za czysto kurtuazyjny i z muzycznego punktu widzenia całkowicie nic niewnoszący i zbędny. Ale tam jest i nic na to poradzić się nie da. Podsumowując, bo rozpisałem się i tak cholernie, album uważam za fantastyczny. Mimo względnie słabszej kondycji Ihsahna w sferze kompozycyjnej, wszystko inne jest po prostu peachy. Szczególnie bas. 9 się należy jak chłopu pole.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 komentarze:

  1. I co z tą wspomnianą recenzją "piątego" IHS? I kolejnych albumów? Bedo?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odkąd autor wybrał się na wieczny odpoczynek, to mało prawdopodobne. Ale kto wie...

      Usuń