Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1992. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1992. Pokaż wszystkie posty

17 września 2023

Expulser – The Unholy One [1992]

Expulser - The Unholy One recenzja reviewMam chyba jakąś szemraną wersję (prawdopodobnie bootleg), bo żadnego logo wytwórni, kodu kreskowego, informacji. Są jednak zdjęcia, grafiki, liryki, więc chciałoby się złośliwie rzec, że w sumie wydane lepiej, niż jakbym kupił oficjalną wersję od Cogumelo Records. Jeśli jednak jest to faktycznie pirat, to prawdopodobnie powstał on dlatego, że jest duże zapotrzebowanie na ten album.

A dlaczegóż to, się pytacie? Argumenty stosunkowo banalne do przytoczenia: Brazylia, wczesne lata ’90, a co za tym idzie, autentycznie diabelski Death Metal typu „I.N.R.I.” z dużą domieszką Black/Thrash i łamaną angielszczyzną, w taki sposób, jaki tylko Brazylijczycy potrafią kaleczyć. Jeśli to mało, to warto dodać, że formuła, którą parę lat wcześniej wprowadzili Sarcófago jest tutaj zdecydowanie ulepszona i wzbogacona o bardziej techniczne i tnące riffy.

Expulser stara się mieścić swe utwory w granicach 4 minut, dzięki czemu nie zamęczają słuchacza, a jednocześnie jest dość dużo czasu, aby móc zaprezentować dany koncept w pełni. Poza bardziej (u)znanymi „Praise to the Almighty God”, „Cirrhosis (Let's Get Drunk)”, „The Unholy One”, ja mam jako prywatnego faworyta świetnie sklecony „Christ's Saga”, z niemalże z epickim rozmachem. Grupa zdecydowanie wyrastała na godnych następców swych mistrzów i trochę szkoda, że ich kolejny album (z 2006 r.) był już w zupełnie innym, wręcz studenckim klimacie, choć zapewne wiek i dojrzałość miały na to decydujący wpływ.

Z perspektywy czasu album może się wydawać nieco naiwny i siermiężny w swym monotonnym, obskurnym brzmieniu, dlatego też możliwe, że nie każdemu on spasuje. Ja jednak będę uparcie się trzymał tego, że jest to klasyk, którego jak najbardziej należy zaliczyć do forpoczty wieków minionych.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Expulser-the-fall-of-lust-and-richness/950306578326627
Udostępnij:

7 czerwca 2023

Impaler – Charnel Deity [1992]

Impaler - Charnel Deity recenzja reviewZdaje się, że z pomocą drogich czytelników powstał nieoficjalny cykl „Stare-(nie)zapomniane”, czyli albumy (a dokładniej mówiąc jeden album) zespołu mniej znanego, którego dzieła nie powinno się zapomnieć. Dodam, że z wielką chęcią zapoznam się z tymi (rzekomymi) diamentami.

Dziś na warsztat pójdzie zespół z Wysp Brytyjskich, a dokładniej z ładniej brzmiącej miejscowości Royal Leamington Spa. W tym małym miasteczku w 1989 roku powstaje death/thrashowy zespół Carnage i w tymże samym roku płodzi dwa dema. Nie o tych dziełach jednak mowa, a o dalszych losach. Po drugim demie „Impaler of Souls” zespół podpisuje umowę z Deaf Records gdzie swoje płyty wydali choćby Darkthrone, Vital Remains, At The Gates czy Therion. Następuje również zmiana nazwy kapeli na Impaler. I tenże Impaler w roku 1992 wydaje bohatera dzisiejszej recenzji – jedynego pełniaka Charnel Deity.

Technicznie Charnel Deity to niecałe 40 minut zmieszczone w 11 utworach. Zatem o przedłużaniu nie ma tu mowy. Warto zaznaczyć, że twórcy tego dzieła zakończyli swoją muzyczną działalność. Wyjątkiem jest Nick Adams odpowiedzialny za gary, który kontynuował muzykowanie w greckim zespole Dark Nova. Czy słusznie zespół zaprzestał grania? Przekonajmy się!

Album wita nas minutowym niezinstrumentalizowanym intrem „The Dead Know Dreams”, gdzie w tle usłyszymy ukochanego Pinhead’a z klasycznym „Angels to ones, devils to others”. Bardzo miła zapowiedź nadchodzącego grania. „Avowal to Hell” przedstawia nam bezkompromisowe i agresywne granie. Nie jest to jednak beznamiętna sieczka. Kolejny utwór „Imminence Of The Final Punishment” potwierdza, że Palownik ma bardzo dobre zdolności techniczne. Zarówno gitarowe jak i bębniarskie. Natomiast growl Edda jest bardzo mocny i wyrazisty co jest sztuką dla mnie samą w sobie. „Accursed Domain” nieco zwalnia tempo bawiąc się zmianami szybkości kawałka. Jest też w nim dużo samych instrumentów co pozwala nam jeszcze bardziej utwierdzić się o technicznych umiejętnościach Paula i Chrisa. Jest to zresztą pewną cechą charakterystyczną tego albumu. Na niezbyt długich utworach dostajemy dużo muzyki bez wokali, a że jest czego posłuchać, grzechem byłoby uznać to za wadę. Zasadniczo kolejne utwory wpisują się w konwencję albumu. Przeważnie średnio-szybkie tempa nie trzymają się sztywno swoich ram, gdyż jak napisałem uprzednio, zespół posiadając świetną technikę, żągluje tempami, nie pozwalając nam zasnąć. Nie jest to też żaden techniczny death. Wszystko mieści się w granicach naszego kochanego, śmierdzącego zgnilizną death metalu. Najzwyczajniej w świecie inteligentna kompozycja ścieżek nie pozwoli nam na nudę.

Co do produkcji jest ona dobra jak na rok ‘92 i niszowy zespół. Cała soczystość dobywa się z instrumentów odpowiednio i nie ma mowy o płaskich brzmieniach, czy niesłyszalnych wokalach/instrumentach (lub w drugą stronę, że coś kogoś zagłusza). Oczywiście mogłoby być lepiej i jakżeby to brzmiało na remasterze!

Podsumowując: nie rozumiem dlaczego zespół zakończył swoją działalność (jeśli ktoś wie, niech pisze!). Przed chłopakami roztaczała się obiecująca wizja przyszłości. Utwory świetne napisane, również idealne na koncertową napierdalnkę. Napisać mogę w sumie jedno. Debiut idealny.


ocena: 9/10
Lukas
Udostępnij:

26 maja 2023

Blood – Christbait [1992]

Blood - Christbait recenzja reviewPrzedstawiam dzisiaj szacownemu Państwu zespół, który perfekcyjnie łączy Grindcore z Death Metalem, i robi to dłużej niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek chętniej wolałbym użyć słów „przypominam o istnieniu takowego zespołu”. Niestety, rzeczywistość skrzypi jak nienaoliwione drzwi i jest jaka jest. Ergo, zapewne wielu z was nigdy nie słyszało o czymś takim jak Blood. Tytułem wstępu muszę więc wytłumaczyć wam, że ta niemiecka grupa jest bodajże jedną z tych starszych ekip (to zresztą moje opus moderandi – przypominanie starego i zapomnianego), bo sięgającą aż roku 1986.

Chłopaczki od początku lubili hałasować krótko i prosto, ale w przeciwieństwie do różnej maści kolegów Punków, mieli iście szatański i mięsisty wizerunek, oraz totalne szaleństwo w oczach. Swoista więc schizofrenia, jeśli chodzi o tożsamość ideologiczną muzyków w czasach kiedy subkultury się napierdalały między sobą, w niczym nie przeszkodziła im stworzyć konsekwentny, dobitny i absolutny deathmetalowy klasyk.

15 utworów (plus parę bonusów na re-edycji) i pół godziny trwania – większość tracków nie lubi przekraczać 2 minut. Ale w przeciwieństwie do takich legend jak Terrorizer, czy Napalm Death, Blood zdaje się być dużo dojrzalszy, zwłaszcza w departamencie składania kompozycji, a co za tym idzie, nie goni przez siebie na oślep, jest mniej szalony i w efekcie brzmi poukładanie (może to przez tą niemiecką, biurową mentalność). Nie traktujcie tego jednak jak wadę, bo jest dużo blastowania – zespół najzwyczajniej w świecie wycina tłuszcz i zostawia to, co najlepsze. Gdyby tak inni robili, to byłby pewnie pokój na świecie…

Na pierwszy rzut ucha wysuwa się przede wszystkim wyjątkowo gęsty, duszny i mroczny, a przy tym masywny klimat. Taki sam jak w większości płyt Death Metalowych anno domini 1991-1993. Otwierający płytę instrumentalny „Lost Lords” dba o to, aby wprowadzić słuchacza w odpowiedni nastrój i jest pełnoprawną piosenką, tyle że bez wokalu. Po introdukcji następuje „…and No One Cries” z (nienawidzę tego słowa) kapitalnym tekstem w łamanej angielszczyźnie – macie oto mały fragment:

Million eyes look at you – million things becoming true
Things of passion, things of crime – Life is unreal, so waste your time (sic)
Pain is slipping very deep – you fall in endless sleep

I wiadomo już, że będzie swojsko i milusio. Paktu zagłady dopełnia jeszcze „Dogmatize” oraz „Self-Immolation” (yhm, macie to obczaić), a przypieczętowuje chamskie, końcowe „Mass Distortion”. Co może nieco dziwić, to ciągotki do Doomowego brzmienia, choć też nie chcę wprowadzać w błąd, bo owszem, jest ten kruszący ton gitar, ale ma on holenderski posmak, niżli szwedzki. Innymi słowy, mimo krótkiego trwania utworów, sprawiają one wrażenie wolniejszych niż są w rzeczywistości. Swoją drogą, czy to nie jest totalne kuriozum – Deathgrind starający się trzymać zwarte, Doom Metalowe tempo?

Nie chce mi się was jakoś specjalnie namawiać do przesłuchania, bo znajomość tego materiału powinna być waszym zakichanym, psim obowiązkiem. Christbait powstał w kluczowym okresie popularności Death Metalu i mimo bycia tworem stricte undergroundowym, bez żadnej promocji, to bezczelnie powiem, że w niczym nie ustępuje on zespołom pierwszoligowym. Nie daję 10/10 tylko po to, aby was oszukać i zachować ułudę obiektywności.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/blood.de
Udostępnij:

19 października 2022

Mortification – Scrolls Of The Megilloth [1992]

Mortification - Scrolls Of The Megilloth recenzja reviewMożecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…

Ta wciąż funkcjonująca australijska formacja, która wyraźnie zaznaczyła swój kontynent na Metalowej mapie i miała ogromny wpływ na rozwój lokalnej sceny, z oczywistych (religijnych) względów jest opluwana przez resztę świata Metalowego, ale ja, jako osoba niespełna rozumu i otwarta na próbowanie wszelakich filozofii prezentowanych w naszym ulubionym gatunku (również i tych skrajnych i przeciwnych sobie), muszę uczciwie przyznać, że jest to chyba jedna z najbardziej siekanych płyt, jakie słyszałem w życiu.

Gitary są nastrojone tak nisko, a riffy grane tak gęsto i klaustrofobicznie, że się można zastanawiać, czy nie jest to jednak jakiś ukryty pastisz. Dość wspomnieć, że ku zaskoczeniu nikogo, chrześcijańska brać się odwróciła od grupy i ich łagodnie mówiąc, wyklęła (co pewnie miało wpływ na łagodniejsze style kolejnych albumów).

Zapomnijcie o melodii, zapomnijcie o klarowności, zapomnijcie o logicznej progresji, czy jakiś normalnych strukturach. Nawet jak na Death Metal, jest to album tak mroczny i nieprzystępny, że sam Deicide (na którym słychać, że się wzorowali) by się serdecznie uśmiechnął. Mogę się domyślać, że grupa wychodziła z założenia, że jak będą brzmieć „straszniej” od reszty sceny, to będzie im łatwiej dotrzeć do tzw. „trudnej młodzieży”. Dość wspomnieć, że perkusista Jason Sherlock był odpowiedzialny za pierwszy na świecie projekt Unblack Metalowy, mianowicie Horde (jeśli nie wiecie o co chodzi, to sobie sprawdźcie na Metal-Archives), a który wywołał swego czasu niemałą burzę.

Hitów nie brakuje – „Terminate Damnation”, „Eternal Lamentation” i tytułowy, „Scrolls of the Megilloth” to rzadki okaz perfekcyjnego combosa, zwłaszcza, że jeszcze wam o tym nie powiedziałem, ale bas jest bardzo wysunięty do przodu i słyszalny na równi z gitarą, co dodaje dodatkowego brudu. Za najbardziej masakryczny uważam „Necromanicide” – krwawa sieka, bez większej przestrzeni na oddech. Całość wieńczy długi i epicki „Ancient Prophecy” i gdy dochodzi się do końca, to aż człowiek ociera pot z czoła. Słabych utworów nie odnotowałem w każdym razie.

Jeśli jesteście w stanie przeboleć treść i przesłanie płyty, to usłyszycie coś, co równie dobrze mogło paradoksalnie wyjść z samego dna piekieł. I w sumie nie wiem czemu się tak dziwię, bo krucjaty, inkwizycje i prześladowania powinny nam przypominać, że jeśli chodzi o okrucieństwo, mrok, czczenie cierpienia i umartwianie się, to chrześcijanie nie mają w tym sobie równych. Wybaczcie mi moją złośliwość.

Jak było wspomniane wcześniej, Mortification nigdy nie chcieli powtórzyć tego klimatu i może sami się też przestraszyli tego, co stworzyli, bo ich następne płyty mają więcej „jasności”, melodii i groove, nie mówiąc już o tym, że są o niebo (pun intended) milsze.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortification777

Udostępnij:

28 lipca 2022

Assorted Heap – Mindwaves [1992]

Assorted Heap - Mindwaves recenzja reviewAssorted Heap był jedną z wielu kapel zaczynających od szczerego i niewymagającego Thrash Metalowego hałasu, aby na swojej drugiej płycie pójść z ówczesnym duchem czasu i zaserwować już konkretny, klimatyczny Death/Thrash.

Można mówić o szybkim skoku jakościowym, jako że od debiutu minął zaledwie rok, a jest ogromna przepaść pod każdym względem. Mindwaves, mimo wciąż mocnego zakorzenienia w Thrash Metalu, śmiało czerpie garściami z dusznego Death Metalu, poprzez perkusję czy brzmienie produkcji. Wokal trzyma się częściej maniery Coroner/Celtic Frost/Messiah, niż typowego mocnego growlu. Innymi słowy, zespół niejako zatrzymał się w połowie drogi, jeśli chodzi o swoją ewolucję.

Jest jednak między oboma prezentowanymi gatunkami balans i style wzajemnie się nie gryzą. Przykładowo, po (nie bójmy się tego słowa) Thrashowej Balladzie „What I Confess”, zespół zręcznie przechodzi w czysto Death Metalowy łomot w „Nice To Beat You”. I jak każdy rasowy album Death/Thrash, należy się spodziewać, że pierwsze dwa utwory konkretnie pokażą kunszt i umiejętności ekipy. Zachwyca również najbardziej ekstremalny numer na płycie – „Hardcore Incorrigible” oraz standardowo epickie, rozbudowane zakończenie albumu w postaci „Artifical Intelligence”. Pojawiają się ponadto syntezatory dla wzmocnienia atmosfery, ale są wystarczająco dyskretne, aby ich nie zauważyć.

Wypada też wspomnieć o re-edycji Vic Records, która standardowo rozpieszcza rzetelnym wydaniem z bonusami i wywiadem z członkami zespołu. W tym wypadku dostajemy nagrania koncertowe, które sugerują, że gdyby zespół się nie rozpadł, to na trzeciej płycie byłby już bezspornie mroczny Death Metal, tak więc zapowiadało się ciekawie, nawet jeśli nie było to ostatecznie nam dane.

Ocena końcowa może wydawać się ciut za wysoka jak na ten zapomniany album, ale chciałbym przypomnieć, że w 1992 r. Thrash Metal był praktycznie na wymarciu, dlatego tym bardziej cieszy fakt istnienia tego albumu, który bądź co bądź, prezentuje tą najlepszą starą szkołę i klasę kompozycyjną, za co chciałbym oddać należny hołd. Fani Protector, Pestilence, Loudblast, Massacra, Sepultura nie będą potrzebować zachęty.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

7 lipca 2018

Amorphis – The Karelian Isthmus [1992]

Amorphis - The Karelian Isthmus recenzja okładka review coverAmorphis to poniekąd zespół-fenomen. Według oficjalnych statystyk nagrali kilkanaście płyt – wynik to zaiste imponujący, ale cóż z tego, skoro spośród nich do słuchania nadaje się aż… jedna. No, w każdym razie przynajmniej mnie mdli i trzącha na samą myśl o kontakcie z czymś innym niż The Karelian Isthmus. Przy tej całej niechęci do twórczości Finów muszę im uczciwie oddać, że zadebiutowali w naprawdę wielkim stylu; w stylu, który dawał nadzieje na jeszcze więcej klasowego death metalu. Niestety, panowie mieli inny pomysł na siebie — albo po prostu doszli do wniosku, że nic lepszego w takim graniu już nie wymyślą — więc pozostaje mi traktować ich w kategoriach zespołu jednej (znakomitej) płyty. Największy atut The Karelian Isthmus, ogromna przystępność, to przede wszystkim zasługa kompozytorskiego wyczucia kwartetu z Helsinek. Finowie stworzyli materiał wręcz nieprzyzwoicie melodyjny jak na standardy panujące naonczas w ich kraju (Purtenance, Convulse, Funebre, Demigod, Disgrace…), jednak nie można im zarzucić, że w którymś miejscu przekroczyli granicę dobrego smaku i oddali się słodkiemu pitoleniu. Co to to nie! Krążek jest mocno zakorzeniony w szwedzkim death metalu i w zasadzie brzmi jak Entombed czy Dismember, tylko w takim bardziej cywilizowanym i wypieszczonym wydaniu. Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o dźwięk, jaki uzyskano w murach Sunlight – jest w nim charakterystyczny dla Skogsberga ciężar, ale bez równie charakterystycznej dla niego toporności. Dobra produkcja sprawiła, że wszelkie kontrasty, od których aż się roi w muzyce Amorphis, zostały na The Karelian Isthmus należycie uwypuklone, toteż są łatwiejsze do wychwycenia, a przez to mocniej skupiają uwagę słuchacza. Najlepszym tego przykładem jest chyba „The Pilgrimage”, w którym zaraz po gęstych blastach wchodzą lajtowe klawisze, a kawałek mimo to zaskakująco mocno trzyma się kupy. Ta spójność jest mocną stroną krążka, bo żaden ze skrajnych elementów muzyki nie kaleczy uszu, a całość ani przez chwilę nie zalatuje wysilonym kompromisem między brutalnością a chwytliwością. Jedyne zgrzyty pojawiają się na linii dźwięk-treść, czego najjaskrawszy przykład mamy w „Sign From The North Side” – Tomi śpiewa o celtyckiej potędze, a towarzyszą mu melodie zalatujące Egiptem… Nie zmienia to faktu, że numer należy do najlepszych na płycie i chętnie się do niego wraca. Możecie mi wierzyć, The Karelian Isthmus coś w sobie ma – i pisze to człowiek, który Amorphis nie trawi.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.amorphis.net
Udostępnij:

10 czerwca 2018

Mercyless – Abject Offerings [1992]

Mercyless - Abject Offerings recenzja okładka review coverIle już razy słyszeliście o Nieświętej Trójcy francuskiego death metalu? Ta fraza jest powtarzana do wyrzygania od wieeelu lat; wystarczająco często, żeby skutecznie zamglić dokonania innych tamtejszych kapel. A tak się składa, że wśród tych niedocenionych/pomijanych był zespół, który artystycznie osiągnął więcej od wspomnianej Trójcy, w dodatku w krótszym czasie. Mercyless, bo o nim mowa, wystartował tylko odrobinę później niż ci najstarsi, debiutował również później, jednak korzystając z ich doświadczeń, zabłysnął zdecydowanie mocniej. Choć niestety na krótko. Nie zmienia to faktu, że ich dwa pierwsze krążki to już klasyka europejskiego death metalu. Na Abject Offerings nie ma ani śladu technicznej nieporadności i realizacyjnej amatorki, jaką charakteryzowały się debiutanckie albumy Loudblast czy Massacra; jest za to dogłębnie przemyślany i znakomicie odegrany death metal z thrash’owym zacięciem nawiązujący do tego, co spłodzono bądź obrobiono w murach Morrisound, a co ja tak uwielbiam. Nie ulega wątpliwości, że muzycy już na starcie chcieli się pokazać z jak najlepszej strony, więc produkcję albumu powierzyli Colinowi Richardsonowi – efekt jest naprawdę zadowalający, choć trzeba uczciwie przyznać, że zbliżony sound gitar można znaleźć jeszcze na kilku płytach, pod którymi ten jegomość się podpisał. A to nie jedyny punkt, kiedy oryginalność Abject Offerings staje się nieco dyskusyjna… Wpływy Death, Pestilence, Morgoth, Cancer czy chociażby Sepultura z okresu „Arise” są w muzyce Francuzów wszechobecne, jednak w żadnym wypadku nie nazwałbym Mercyless zespołem kopiatorskim – wystarczy tylko dobrze się wsłuchać, żeby wyłapać indywidualny charakter zespołu. Francuski kwartet miał znakomity patent, jak wyciągnąć z death i thrash metalu to, co najlepsze i umiejętnie wymieszać to z własnymi — trzeba nadmienić, że świetnymi — pomysłami. Stąd też mimo bardzo podobnej stylistyki Mercyless na Abject Offerings zabrzmiał inaczej niż wymienione zespoły, a już na pewno brutalniej – ciężej, intensywniej, a dzięki mnogości zakręconych riffów także gęściej. Co ciekawe – pod względem chwytliwości niemal im dorównał. Zróżnicowanie utworów nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, solówek nie brakuje, wokalny wymiot w manierze Grewe-van Drunen-Lemay po prostu musi się podobać, a długość krążka (34 minuty) jest wręcz optymalna dla takiego grzańska. Wobec powyższego inaczej tej płyty nie potrafię wycenić…


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mercylesscult/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

24 kwietnia 2018

Asphyx – Last One On Earth [1992]

Asphyx - Last One On Earth recenzja reviewZdarzyło mi się już kiedyś wskazać paluchem najlepszy album w historii Asphyx, teraz słów kilka na temat płyty, którą wielu — jak zaraz udowodnię – niesłusznie — uważa za tą naj. Ale po kolei. Do nagrania Last One On Earth Holendrzy mieli przystąpić w skorygowanym składzie – nie udało się; później, już w trakcie sesji, kopa miał dostać van Drunen – nie dostał, bo spisał się na tyle dobrze, że postanowiono wykorzystać nagrane przez niego partie. To była słuszna decyzja, bo jego rozpaczliwe wokale są niewątpliwie ozdobą tego krążka. Wprawdzie wyziewnością ani dzikością nie dorównują tym z debiutu, jednak są na tyle mocne i patologiczne, że muszą się podobać. Równie dobrze prezentuje się brzmienie – stało potężniejsze, a także wyraźnie bliższe szwedzkiej szkole (choćby Grave), choć jak dla mnie brakuje mu wspaniałej syfiastości „The Rack”, mimo iż zespół ponownie skorzystał ze studia Harrow. Co do muzyki – na pierwszy rzut ucha wydaje się, że doszło tu do wielu zmian, a tak naprawdę jej rdzeń pozostał nienaruszony. Last One On Earth jest z całą pewnością lepiej przemyślany od poprzednika, bardziej dopracowany w szczegółach (o czym świadczą chociażby dość ambitne niuanse w drugich riffach „M.S. Bismarck” i „The Incarnation Of Lust”) i pewniej wykonany. Słychać, że zespół sprawniej opanował instrumenty, więc częściej pozwala sobie na szybkie partie, nie stroni także od komplikowania riffów ponad wcześniejsze standardy. Za chęć rozwoju należy Asphyx oczywiście gorąco pochwalić, problem w tym, że właściwie cały progres sprowadza się do kwestii technicznych, nie kompozycyjnych. Na Last One On Earth zespół nie proponuje niczego nowego i w głównej mierze skupia się na powielaniu wykorzystanych już wcześniej patentów i to w sposób ocierający się nieraz o autoplagiat. W konsekwencji tej zachowawczości Asphyx stworzyli materiał dość wtórny i niezaprzeczalnie schematyczny, choć całkiem przyjemny w odbiorze. Oprócz świeżości brakuje mi tu jeszcze przytłaczającego klimatu debiutu i jego nie do końca kontrolowanego szaleństwa w szybkich fragmentach, czyli rzeczy które już od „Vermin” mocno chwytały za serce i jaja. Last One On Earth, nie przeczę, może się podobać, ale ani przez moment nie zachwiał moim uwielbieniem dla „The Rack”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

9 września 2016

Torchure – Beyond The Veil [1992]

Torchure - Beyond The Veil recenzja reviewMorgoth – to hasło wbrew pozorom nie wyczerpuje tematu klasycznego niemieckiego death metalu, choć nie da się ukryć, że to ten kultowy akt zrobił najwięcej dobrego dla tamtejszej sceny. Natomiast zespołem numer dwa, jeśli chodzi o ważność/zajebistość, jest dla mnie niesłusznie zapomniany Torchure. Wiadomo, tyle estymy co Morgoth nie miał w Niemczech nikt, ale Torchure — i to jest smutne — nie zdobyli nawet połowy tego uznania co kilka znacznie gorszych kapel, które w dodatku wystartowały później. Wydany w 1992 roku, a poprzedzony trzema demówkami debiut Beyond The Veil to kawał interesującego, przemyślanego i pewnie odegranego death metalu, który z jednej strony idealnie wpisuje się w kanony europejskiej odnogi gatunku (ot choćby Bolt Thrower, Grave, Gorefest), a z drugiej ma do zaoferowania kilka niezbyt popularnych wówczas rozwiązań, które zapewniły mu wyjątkowość i rozpoznawalność. Wybuchom szybkiej i brutalnej młócki (powiedzmy, że najbardziej w szwedzkim stylu) towarzyszą tutaj porządnie zaaranżowane niemal doomowe zwolnienia, w trakcie których Niemcy miażdżą ciężarem i powalają złowieszczym klimatem zbliżonym trochę do tego, który znamy z „Cursed”. Wprawdzie niektóre z tych bardziej odważnych/progresywnych patentów po tylu latach mogą wywoływać uśmiech na twarzy, ale wtedy były czymś nieoczywistym czy wręcz nowatorskim. Zresztą nie wszystko się tu zestarzało i taki „Mortal At Last” wciąż wywołuje ciary na plecach, choć zbudowano go w oparciu o dość banalny pomysł. Przy okazji warto odnotować, że użycie klawiszy wcale nie wpłynęło u Torchure na złagodzenie brzmienia, a Beyond The Veil jako całość solidnie kopie po dupie, mimo iż obraca się głównie w średnich tempach, jak przywołane wyżej kapele. Takie podejście do grania opłaciło się chłopakom – muzyka chwyciła, zespół zdobył lokalną renomę, załapał się na trochę prestiżowych koncertów i wszystko zmierzało w jak najlepszym kierunku. Niestety, w październiku 1992 w wypadku samochodowym zginęli główni twórcy materiału, bracia Andreas i Torsten Reissdorf oraz operator (video) zespołu Sven Lubert. Torchure o dziwo podźwignęli się po tym ciosie i — w odbudowanym składzie — już po kilku miesiącach byli gotowi na premierę krążka numer dwa, ale to temat na inną okazję. Wracając do Beyond The Veil, w pierwszej kolejności albumem powinni się zainteresować fani starego death metalu, w którym ważne są dobre struktury i odpowiedni nastrój, nie zaś melodyjki i tanie studyjne sztuczki.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 września 2014

Decision D – Razón de la Muerte [1992]

Decision D - Razón de la Muerte recenzja okładka review coverTylko nie wczytujcie się zbyt głęboko w teksty, bo jeszcze spłynie na was łaska boska i dostaniecie kurzajek przy lekturze Behemotha. Tak się bowiem składa, że holenderski Decision D, poza graniem technicznego death/thrashu (na czym się dzisiaj skoncentruję), zabrał się za ewangelizowanie. Jeśli więc dostajecie torsji na samą myśl o chrześcijańskim metalu, proponuję prewencyjnie unurzać się w smole przy akompaniamencie najbardziej bluźnierczych kawałków Deicide przed przystąpieniem do słuchania. A warto, jak jasny skurwysyn warto. Debiutancki krążek Holendrów wart jest największych poświęceń, gdyż zawarta na nim muzyka po prostu rozjebuje. Krążek brzmi nie gorzej niż rodzimy Wolf Spider, opisywany ostatnio Obliveon, a nawet Death z podobnego okresu. Jest więc wszystko, czego wytrawny słuchacz technicznej muzyki mógłby kiedykolwiek potrzebować. Holenderski zespół postarał się, by muzyka była odpowiednio techniczna i ambitna, nie zapominając przy tym o starej, dobrej przebojowości. Przy takim nagromadzeniu wirtuozerskich i kompozytorskich bajerów, jak to się dzieje w przypadku Razón de la Muerte, sztuką jest utrzymać muzykę na poziomie trafiającym do przeciętnego słuchacza i ta sztuka Decision D się znakomicie udaje. Płyta wchodzi naprawdę leciutko, niemal za lekko, przez co trzeba się przez nią przegryźć kilka razy, by wyłapać wszystkie fajerwerki. Przywodzi to nieco na myśl, wspomnianego już Wolf Spidera, który humorem skutecznie odwracał uwagę od karkołomnych aranżacji. Z Decision D jest de facto podobnie, bowiem całość krążka podszyta jest swoistą zabawą z muzyką i ze słuchaczem. Opisując stronę techniczną ograniczę się do kilku ledwie stwierdzeń: (a) kapitalne gitary – tak riffy jak i solówki, (b) ciekawe, zróżnicowane wokale, swobodnie operujące w przedziale od głębokich growli a’la Asphyx, a skończywszy na wysokich zaśpiewach (w dodatku zmanierowanych) oraz (c) sprawiająca wrażenie zrobionej od niechcenia zabawa z tempami. To wszystko do kupy razem wzięte sprawia, że Razón de la Muerte słucha się fenomenalnie, z wypiekami na twarzy i — w zależności od konfesji — wkurwem połączonym z zachwytem bądź tylko zachwytem. Zdecydowanie polecam.


ocena: 9/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

20 listopada 2013

Cadaver – ...In Pains [1992]

Cadaver - ...In Pains recenzja reviewMuzycy Cadaver na swoim debiucie pokazali światu, że zupełnie nieźle opanowali tajniki grind core’a i potrafią hałasować jak najlepsi w gatunku. Na …In Pains udowodnili natomiast, że mają dobrze wyrobioną wyobraźnię, jaja ze stali oraz wyjebane na presję otoczenia i prymitywne trendy. Na krążku numer dwa całkowicie zerwali z patologicznym carcassowym napieprzaniem, jednak — co godne pochwały — w jego miejsce nie zaproponowali uwłaczającego blackowego bzyczenia i pomalowanych mordek. Nie, Cadaver poszedł pod prąd i porządnie tu wszystkich zaskoczył. Na …In Pains mamy bowiem do czynienia z dość ambitnym, urozmaiconym technicznie thrash’em (wpływy Voivod są co najmniej namacalne) z pewnymi, acz niewielkimi, death’owymi naleciałościami. Tempa są najwyżej średnie, brzmienie nietypowo czytelne (do tego z wyeksponowanym basem), a pojawiające się tu i ówdzie dodatki (chociażby kontrabas czy flet) nie mają nic wspólnego z jakimkolwiek metalem – ekstremy brak, choć absolutnie nie można im zarzucić, że się tym materiałem sprostytuowali. Ta drastyczna zmiana stylu, o dziwo, nie wyszła zespołowi na złe (no, chyba że bierzemy pod uwagę aspekt komercyjny), bo muzyka zawarta na płycie jest na pewno bardziej oryginalna niż na „Hallucinating Anxiety”: śmiała, nowatorska, a nawet rewolucyjna, gdy odniesiemy ją do średniej norweskiej. A przy okazji zakręcona, wymagająca skupienia i momentami trudna w odbiorze. Swymi przymiotami …In Pains wprawdzie budził pewien respekt na scenie — choć wydaje mi się, że więcej w tym było strachu przed nieznanym niż rzeczywistego uznania — a żadnego z członków zespołu nie zadźgano za zdradę ideałów, jednak album nie spotkał się z szerszym zrozumieniem, co w rezultacie doprowadziło do rozwiązania grupy ledwie w rok po jego wydaniu. Wielka szkoda, bo kawałki typu „Blurred Visions”, „Runaway Brain”, „During The End” czy „Bypassed” do dziś potrafią się nieźle zakręcić w łepetynie, potwierdzając duży potencjał ich twórców. Jeśli tylko nie przeszkadzają wam eksperymenty i stylistyczne odjazdy poza ramy thrash i death metalu, to w ciągu 45 minut z …In Pains znajdziecie sporo interesujących i unikalnych fragmentów.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cadavertheband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 maja 2013

Aspid – Extravasation [1992]

Aspid - Extravasation recenzja reviewJeśli miałbym wskazać Rosyjską kapelę, która nagrywa muzykę tak dobrą, że niejednokrotnie bijącą uznane, legendarne, Zachodnie marki, to wskazałbym na Aspid. Nie na Hieronymusa, choć „Artificial Emotions” trafił mnie z siłą wodospadu z reklamy Corega Tabs. To właśnie ta, szerzej (a nawet węziej) nieznana kapelka, nagrała krążek, który, jak równy między równymi, umieszczam na półce obok płyt Atheist, jedynego, sensownego Cynica, Sadist, Death, Nocturnus, wybranych Pestilence, Coronera, Watchtower i kilku, raczej mniej niż więcej, innych kapel. Nagrany w 1992 roku Extravasation to kwintesencja technicznego death/thrashu: czysta, nieskażona zbędnymi wpływami moc, agresja, wirtuozeria i kompozytorski geniusz. Ostatnio sporo się rozpisuję o technicznych kapelach, wyliczam ich zalety, chwalę warsztat muzyków i umiejętności kompozytorskie, jeśli jednak stanąłbym przed koniecznością zabrania ze sobą na bezludną, acz dobrze nagłośnioną i kulinarnie wyposażoną, wyspę dzieł jednej z tych kapel, to nie wiem, czy nie zdecydowałbym się na Extravasation. Jest w słowiańskich zespołach* coś, czego nie odnalazłem w tych wszystkich Zachodnich zespołach*, coś co przyciąga niczym katastrofa live w tv, coś, co dodaje kolejnego wymiaru muzyce – autentyczność i szczerość nieznana ludziom walczącym o lepsze kontrakty, chcącym dobrze wypaść przed swoimi „najwierniejszymi” fanami i innym, siedzącym po uszy w relacji sprzedawca-klient. Urzekło mnie to już za pierwszym razem, trzyma do dziś i nie sądzę, by miało się kiedykolwiek zmienić. Nie znaczy to, że Aspid nagrali najlepszy krążek w dziejach metalu, ale znaczy to, że dodali — do już i tak zajebistej muzyki — dość rzadki pierwiastek prawdziwości i pewności, że nagrali to, co naprawdę chcieli nagrać. Uwierzcie – robi to różnicę. Jak już wspomniałem, sama muzyka urywa jaja, łeb i wyrywa włosy sąsiadom ich własnymi rękoma, słychać na niej wpływy wyżej wymienionych okraszone Rosyjską buńczucznością, szybkością do rękoczynów i — ogólnie rzecz ujmując — chęcią zajebania komukolwiek tylko zdarzy się nawinąć pod rękę. Ot, taka ta rosyjska gościnność. Aspid zweryfikuje wasze pojęcie agresywnego grania, także dzięki – co uważam za jedną z największych zalet Extravasation – tekstom śpiewanym po rosyjsku. Może to tylko moje zdanie, ale jeśli miałbym wybrać najbardziej złowieszczy i bezlitosny język, to wybrałbym właśnie rosyjski. Mógłbym jeszcze pisać i pisać o Aspid, rozpływać się nad riffami, mlaskać przy kolejnych zwrotach, wychwalać sekcję, ale chyba nie ma sensu. Równie bezsensowna jest próba wybrania najlepszych utworów, wskazania ulubionych solówek, wymienienia najjaśniejszych z jasnych momentów. Extravasation bowiem, mimo iż nie jest najlepszym krążkiem w dziejach metalu, do ideału daleko mu nie brakuje.

*jest to, oczywiście, pewne uogólnienie


ocena: 10/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

29 sierpnia 2012

Napalm Death – Utopia Banished [1992]

Napalm Death - Utopia Banished recenzja okładka review coverUtopia Banished zaczyna się prawie jak "Necroticism" Carcass, ale już po kilku chwilach wiadomo, co jest grane. Czyli co takiego? – Doskonała mikstura grindu i porządnego death metalu. Świetnie dobrane proporcje sprawiają, że mamy do czynienia z muzyką ciężką, przeważnie w szybkich i bardzo szybkich tempach, szaloną, ale czytelną i całkiem przyzwoitą pod względem technicznym. Zdecydowanie nie jest to ten sam zespół — i mniejsza o skład — który popełnił „Scum” i „From Enslavement To Obliteration”. Nie żebym miał coś do tych płyt, są urocze, ale takie oblicze, jakie Napalm Death prezentowali na Utopia Banished dużo bardziej mi odpowiada, bo jest wyraźnym krokiem naprzód także względem bardzo dobrego „Harmony Corruption”. Zresztą wystarczy posłuchać „Dementia Access” (1:58 – startuje najcudniejszy riff na płycie), „Aryanisms”, „Judicial Slime” lub „Upward And Uninterested”, by zrozumieć o co chodzi – mnie masakrują przede wszystkim PRZEPIĘKNIE klasyczne riffy, brutalne i chwytliwe, do tego dochodzi dość gęsta praca garów (intensywność, super blasty) i wyziewy generowane przez Barney’a. Na chwilę zatrzymam się jeszcze przy wokalach – gardłowy charkot i dzikie wrzaski robią naprawdę dobre wrażenie, ale niestety to charczenie w paru miejscach wypada jednak zbyt jednostajne, co w sumie można uznać za wadę. Drugą jest brzmienie – jakość dźwięku jest bardziej niż w porządku, ale całość została zmasterowana w taki sposób, że wyszło zbyt cicho (najgłośniejsze jest intro!). Solówek jest mało, ale ich niedobór zupełnie nie przeszkadza, co więcej – w ogóle się tego nie zauważa. Należy chłopaków z Napalm pochwalić także za kończący płytę eksperymentalny „Contemptuous”, który jest (był) chyba zapowiedzią Meathook Seed i ich debiutu „Embedded”. Mniej hałasu, więcej grania. Zalecane słuchanie w dużych dawkach.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 kwietnia 2012

Obituary – The End Complete [1992]

Obituary - The End Complete recenzja reviewThe End Complete to trzecia już klasyczna pozycja w przegniłej dyskografii Obituary. Ale czy najlepsza? Zasadniczo jest to kwestia dość problematyczna, bowiem choć niczego nowego tu raczej nie uświadczymy, był to album świetnie przyjęty przez krytykę, odniósł też olbrzymi sukces komercyjny (grubo ponad 250 000 egzemplarzy sprzedanych na całym świecie jak na death metal to jednak coś!). Nie jest to płyta zła, nie jest też średnia – to porządny brutalny metalowy krążek, ale gdy wcześniej nagrywa się tak ważne dla gatunku i świeże killery jak „Slowly We Rot” i „Cause Of Death”, to już zawsze ma się pod górkę. I to właśnie ta wielkość poprzedniczek, jak dla mnie, przyćmiewa The End Complete. Brakuje mi tu tego nieokiełznanego szaleństwa znanego z debiutu (który nota bene był zdecydowanie szybszy) oraz doskonałej gry Murphy’ego (gdyż Allen West postanowił powrócić do kapeli). Brzmienie również odbiega, od tego, jakim zachwycałem się na „dwójce” – nie jest już tak cholernie ciężkie (choć chłopaki akurat byli nim zachwyceni), inny jest też brud gitar i sound garów (szczególnie werbel). Mimo wszystko The End Complete plusów i tak ma sporo: jak zwykle wyśmienite wymioty Johna, dzikie solówki (którym bliżej do debiutu), kapitalna gra Donalda (znakomita praca centralek!), przez większość czasu walcowanie w średnich tempach i oczywiście kilka przejebanych zwolnień. – Muzyka bardzo typowa dla Nekrologu, która wejdzie tylko określonej liczbie słuchaczy nie zaznajomionych z poprzednimi dokonaniami zespołu, bo fanom przełknięcie tej dawki muzycznych nieczystości na pewno nie sprawi problemu. OK, płyta bardzo dobra, ale chyba aż zbyt równa — praktycznie nie można wybrać jakiegoś szczególnie wybijającego się wałka — i przez to trochę jednowymiarowa, co nie zmienia faktu, że to 36 minut solidnej death metalowej zgnilizny.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 kwietnia 2012

Baphomet – The Dead Shall Inherit [1992]

Baphomet - The Dead Shall Inherit recenzja reviewDruga liga death metalu w USA zawsze była cholernie mocna, a wielu spośród zapełniających ją zespołów — szczególnie w lepszych czasach — do awansu do ekstraklasy brakowało jedynie odrobiny szczęścia (oraz, często, szczypty oryginalności), bo poziomem muzyki nie odbiegały od tych najpopularniejszych. Takie życie. W nagrodę za wytrwałość niektórzy przynajmniej dorobili się kultowego statusu. Oczywiście zazwyczaj już po zejściu, ale zawsze to coś. Do grona takich kapel można zaliczyć Baphomet, który niby cieszy się jakimś poważaniem, ale mało kto go w rzeczywistości zna i namiętnie słucha. A, zapewniam, jest to, kurna, spore zaniedbanie/niedopatrzenie, bo autorzy The Dead Shall Inherit, głównie za sprawą tego albumu, swego czasu robili za jeden z wyznaczników muzycznej brutalności. Trzeba nadmienić, że chodzi o brutalność w jak najbardziej podziemnym wydaniu – prosty, chropowaty łomot pozbawiony zarówno upiększeń (czytać: melodii i solówek), jak i urozmaiceń, ale za to niezwykle równy, ostro kopiący i precyzyjnie odegrany. Do tego dorzućcie iście grobowy growl oraz utrzymane w death’owych kanonach teksty i okładkę. Mimo, iż krążek kręci się przede wszystkim w średnich i szybkich tempach, muzycy zupełnie nieźle opanowali sztukę posługiwania się zwolnieniami, którymi to ścierają słuchacza na pył, a właściwie na krwawą papkę. Nie muszę chyba dodawać, że jest to uczucie wyjątkowo przyjemne? A jednak to dodałem. Czemu? Nie mam pojęcia! Ufff… Baphomet w swojej obskurności nie był naturalnie zespołem wyjątkowo odkrywczym. Na The Dead Shall Inherit można wskazać na sporo wpływów i podobieństw do innych kapel; te najważniejsze to: Autopsy (przesycony syfem klimat i mocarne dołowanie), Suffocation (zbliżony, choć bardziej pierwotny sposób dopierdalania), Immolation (zatęchłe brzmienie, tendencje do zamulania), Napalm Death (brud i gwałtowne blastowanie a’la „Harmony Corruption”) czy Obituary (nieco toporne, ociężałe riffowanie). Na tych nazwach wyliczanka się nie kończy, ale powiedzmy to sobie jasno – w muzyce Baphomet nie chodziło o oryginalność czy finezję, a potężny, efektywny (bo efektowny już mniej, o ile w ogóle) i ponad wszelką wątpliwość czysty gatunkowo wypierdol. W związku z powyższym album polecam szczególnie gorąco death’owym purystom. Pozostali mogą nie załapać, o co ten szum.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100048712971925

podobne płyty:

Udostępnij:

29 marca 2011

Blind Guardian – Somewhere Far Beyond [1992]

Blind Guardian - Somewhere Far Beyond recenzja okładka review coverPrzez wielu uważany za pierwszy porządny album Blindów, album, na którym w pełni rozwinął się ich niesamowity, unikalny styl znany z późniejszych dokonań. Blind Guardian w wersji 2.0. Gdzieś pomiędzy „Tales from the Twilight World” a Somewhere Far Beyond chłopaki zredukowali bieg i nieco odpuścili gaz. Zrobili też jednak coś, czym pokazali, że mają jaja i charakter – przesiedli się z motoru z przyczepką do samochodu. W biegu. To prawda – zwolnili trochę, ale w żadnym wypadku nie można tego uznać za wadę. Wręcz przeciwnie – odpuszczenie sobie wyszło chłopakom na dobre, bo granie na czas ma swoje granice, a granie na jakość kompozycji – nie. Na „Tales From The Twilight World” słychać jeszcze ów dziki pęd na dwóch kółkach (trzech, w sumie), wiatr we włosach i czuć komary na zębach. Somewhere Far Beyond to zupełnie nowa jakość, nic nie pozostawiono przypadkowi: bite 43 minuty artyzmu na najwyższym poziomie, a wszystko starannie dopasowane, zgrane i zagrane. I wciąż kopiące. Każdy, kto choć trochę orientuje się w twórczości Bardów, po jednym spojrzeniu na tracklistę, rozpozna po kolei każdy utwór. Tu nie ma kawałków mniej znanych albo gorszych, wszystkie są równie wyczesane i osłuchane. Wstęp do „Time What Is Time” pobrzmiewa echami „…and Justice for All” i „One”, drugi na płycie „Journey Through the Dark”, podobnie jak „The Quest for Tanelorn” oraz „Ashes to Ashes”, to ukłon w stronę wcześniejszych albumów, przy czym „Quest” jest bardziej niż pozostałe melodyjny i epicki, zaś „Ashes” – thrashowy. Prawdziwą perełką, choć balladą, jest „Black Chamber”. Kto potrafi lepiej zagospodarować minutę, niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem ;]. „Theatre of Pain” utrzymuje wolniejsze tempo poprzedniego utworu, jego świetność można dostrzec jednak w melodiach i nieprzeciętnych wokalizach Hansiego. „The Bard’s Song – In the Forest” – tego naprawdę nie zamierzam komentować, bo byłoby to bluźnierstwo. „The Bard’s Song – The Hobbit” to mocniejsza wariacja na temat poprzedniego dzieła, okraszona ciekawymi melodiami i aranżacjami. „The Piper’s Calling” trwa minutę i grany jest tylko na szkockich dudach (tak barany, dudach, kobza to instrument strunowy). Album kończy się selftajtlem, który — jak na takowy przystało — podsumowuje całość i zbiera w jednym miejscu najlepsze patenty i pomysły. Dorzuca też trochę marszowych rytmów zahaczających lekko o ścieżki filmowe (coś w klimatach „Nieśmiertelnego”) i raz jeszcze raczy Szkocj(k)ą. Zakończenie bardzo wytrawne i z klasą.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

20 marca 2011

Kat – Bastard [1992]

Kat - Bastard recenzja reviewDo tego albumu mam ogromny sentyment. Raz, że był to mój pierwszy KAT, dwa, że radykalnie zmienił moje poglądy na prawdziwą muzykę i skutecznie ukształtował gust. Są też inne powody, dla których ocena jest maksymalna, chociaż w moich oczach i tak zbyt niska – w końcu nie na samych wspomnieniach opiera się wartość tego dzieła.

Gatunkowo Bastard jest bardzo trudny do jednoznacznego zdefiniowania, bo choć trzon materiału stanowi progresywny i niezmiernie techniczny thrash, to nie brakuje też elementów z innych, często odległych stylistyk, dzięki czemu sporo tu kontrastów, niejednoznaczności i tajemnicy. To, co zespół stworzył jest sztuką sztuk! Począwszy od brzmienia, które jest niesamowicie klarowne, ostre, a przy tym cholernie ciężkie i „suche”, przez świetną produkcję (dużo przestrzeni, odpowiednia przejrzystość przy nawet największej gmatwaninie i wspaniale uwypuklone niuanse aranżacyjne), po kapitalną, momentalnie przyciągającą wzrok okładkę.

No i same utwory… Niepowtarzalne, zaskakujące, połamane, agresywne, odważne, melodyjne, klimatyczne, piękne i… dziwne. Od samego początku zabijają pomysły i doskonała technika muzyków – tyle się tu dzieje, że trudno się momentami połapać, a już niemożliwe jest dłuższe utrzymanie uwagi na jednym elemencie, bo zewsząd jesteśmy bombardowani innymi, równie ciekawymi. Numery mają zwykle więcej niż pięć minut, więc nic dziwnego, że są bardzo rozbudowane, z wieloma miejscami do popisu i okazjami do odlotu.

Dobry przykład takiej popieprzonej jazdy znajdziemy w „Piwnicznych Widziadłach”, w których połowie zespół daje sobie siana z czytelną strukturą i rzuca się w wir solówkowo-klimatycznych zawijasów, by w końcu powrócić do wcześniejszych motywów. Podobne jazdy, ale już w brutalniejszej odmianie, występują też w następnym kawałku – „W Sadzie Śmiertelnego Piękna”. Ubóstwiany przeze mnie od pierwszego przesłuchania „Zawieszony Sznur” morduje nie tylko riffami (główny motyw zapada w pamięć na zawsze – po prostu arcydzieło!), ale i solidnie rozciągniętą, pokopaną solówką.

Mamy też dwa wyjątki od pokręconego napieprzania: instrumentalną miniaturę „N.D.C.” (cuś jakby jazzowa improwizacja z fantastycznymi melodiami – cudeńko!), oraz piękną epicką balladę „Łza Dla Cieniów Minionych”, która choć najprostsza w zestawie, również nie jest pozbawiona dobijającego, czy może przygnębiającego klimatu reszty płyty.

Każdy z muzyków dał z siebie wszystko, żeby ten materiał starczył słuchaczom na lata – żeby mieli co odkrywać, i czym się radować. Bastard to najtrudniejszy w odbiorze i najbardziej techniczny krążek zespołu – większość materiału doskonale udowadnia, że ekipa KATa nie przejmowała się mniej rozgarniętymi odbiorcami i miała na celu przede wszystkim artystyczne spełnienie. Misja się powiodła, bo chociaż dwie następne płyty też są wspaniałe, to do instrumentalnego zaawansowania Bastarda sporo im brakuje. Poziom zakręcenia muzyki podbijają naszpikowane cytatami z Micińskiego teksty Romana i jego odważne partie wokalne, w których nie ma miejsca na sztywne reguły.

Ta produkcja KATa budzi spore kontrowersje i ma równie wielu wrogów co zwolenników, ja widzę w Bastardzie ósmy Cud Świata (albo siódmy – zamiast tego betonowego kloca z Brazylii czy tam z Świebodzina) z jedną tylko, acz przykrą wadą – trwa zaledwie 50 minut, a to przy tak niebotycznym poziomie ciut za mało. Mimo to niczego lepszego, bardziej stymulującego w Polsce nie nagrano – i nie zanosi się, żeby coś się w tej kwestii miało zmienić. Ejmen!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

29 listopada 2010

Immortal – Diabolical Fullmoon Mysticism [1992]

Immortal - Diabolical Fullmoon Mysticism recenzja reviewCo na przełomie lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku mógł porabiać norweski pre-blackmetalowiec zanim poczuł odwieczny zew lasu, oddał się Szatanowi (jakkolwiek to rozumieć), umalował pyska i rytualnie przybrał mroczny pseudonim? Ano to, co zdecydowana większość piewców tego trendu – w jakiejś piwnicy łupał pod swoim nazwiskiem toporny death metal. Immortal nie jest tu żadnym wyjątkiem. Dobrze się jednak stało, że dali sobie siana z czymś, co ich przerastało na rzecz czegoś, na co starczało im umiejętności. Taka była droga do debiutu Norwegów – ortodoksyjnego true balck metalu, w którym próżno szukać znaczących urozmaiceń czy znamion finezji. Struktury utworów są bardzo proste: garstka przypadkowych riffów, możliwie szybka perkusyjna młócka (oczywiście w tempach łatwych do opanowania), dzikie darcie mordy i masa innych niewiadomego pochodzenia dźwięków. Kiedyś to był szok, muzyka ekstremalna, stosunkowo świeża, dzika i pierwotna… Wiadomo, dziś takie rzeczy już nikogo przy zdrowych zmysłach na glebę nie powalą, choć pewnie paru prawdziwków z popuści przy tej płycie ze wzruszenia – takiego true blackmetalowego wzruszenia. Diabolical Fullmoon Mysticism to muzyka szorstka, brudna, chaotyczna i uboga brzmieniowo – taka wypadkowa Bathory i Venom z pierwszych płyt, która zawiera niemałe pokłady kiczu i — mniemam, iż niezamierzonej — śmieszności. Ale jest tu coś jeszcze, na co niemały wpływ mają wokale, stosowane tempa i akustyki – ponury, lodowaty, garażowo-piwniczny klimat, dzięki któremu albumu słucha się sprawnie i z zainteresowaniem. Na moje szczęście, nie jest to „klimat”, przy którym roz-puszczają się wszystkie zakochane w Cradle Of Filth niemyte moczykoronkowce. Żadnych wampirów, elfów czy innych tam ogrodowych krasnali! Podczas obcowania z Diabolical Fullmoon Mysticism na pewno się nie zanudzicie (czemu sprzyja długość płytki – 35 minut), a wszystkie kompozycyjno-brzmieniowo-techniczne-zdroworozsądkowe braki odsuną się w cień mroźnych lasów Północy. Poza tym warto sprawdzić, co wyczyniał Immortal zanim zapragnęli być najszybszym zespołem na świecie.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 listopada 2010

Cannibal Corpse – Tomb Of The Mutilated [1992]

Cannibal Corpse - Tomb Of The Mutilated recenzja reviewO ile poprzednim tworom Cannibal Corpse niczego w zasadzie nie brakowało by przyzwoicie sponiewierać death-maniaków, to można powiedzieć, że dopiero na Tomb Of The Mutilated w pełni rozwinęli swoje utytłane posoką skrzydła. Po prostu, wszystkie dotychczasowe atuty ich łomotu zostały tu dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. Ewolucja, jaka nastąpiła w zespole na przestrzeni tylko jednego roku — i to bez zmian składu — może robić wrażenie. Przepadły najprostsze patenty i zbyt typowe zagrywki, nie ma też chodzenia na aranżacyjne skróty. To już nie tylko czysta, bezpośrednio podana agresja, a naprawdę przemyślana i dość techniczna muza. Krążek jest brutalniejszy niż dwa wcześniejsze, bardziej intensywny, ekstremalny, a przy tym znacznie lepiej wyprodukowany, dzięki czemu wyraźnie zyskał na sile uderzeniowej. W każdej minucie albumu słychać, że dwutygodniowa sesja w Morrisound nie została zmarnowała, choć jak dla mnie mogliby to nagrać trochę głośniej. Tak czy inaczej, Scott Burns przybliżył tutaj Kanibali do optymalnego dla nich, a zarazem super charakterystycznego dźwięku. Chłopaki postarali się także, żeby wśród tej napierduchy można było wychwycić kilka hiciorów. Według mnie ich rolę pełnią „I Cum Blood”, „Post Mortal Ejaculation” i przede wszystkim rozbrajający „Hammer Smashed Face”. Pewien postęp dokonał się również w sferze lirycznej, co oznacza jeszcze bardziej pojebane wizje Barnesa (należy dopisać mu plusa za coraz mocniejszy charkot), których sztandarowym przykładem jest „Necropedophile”. Jeśli komuś nie przeszkadzają poematy o pieprzeniu trupów i tym podobnych rozrywkach, a przy tym ceni sobie solidny death metal, to Tomb Of The Mutilated raczej go nie zawiedzie.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 sierpnia 2010

Deicide – Legion [1992]

Deicide - Legion recenzja okładka review cover"Legion" już w momencie wydania stał się kultem, monumentem, czymś, co cholernie trudno będzie prześcignąć. Deicide przekroczyli tu kolejne bariery szybkości, brutalności i bezkompromisowego bluźnierstwa. To był szok! A że metalowców rajcują takie rzeczy, to sukces był murowany. A dziś, po kilkunastu latach od premiery, Legion nadal powoduje u niektórych opad dolnej (a czasem i górnej – kwestia wieku) szczęki. Trudno się temu dziwić, bowiem materiał jest stosunkowo złożony (pod tym względem zespół wpisał się w tendencje panujące na ówczesnej death’owej scenie i skutecznie komplikował sobie życie), inteligentnie zagrany, intensywny (także za sprawą brzmienia), nabuzowany, dziki, a do tego niemiłosiernie zblastowany. Dlaczego zblastowany? Bo właśnie szybkości odgrywają tu ogromną rolę. Brutalnych galopad jest tu bez liku, więc każdy miłośnik death metalowych wyziewów znajdzie tu coś dla siebie. „In Hell I Burn” (genialne centralki i ogólna rytmika), „Holy Deception” (doskonałe solówki), czy „Revocate The Agitator” (nieludzkie szybkości) to numery, które po prostu musicie znać! Glen ryczy i wrzeszczy jeszcze wścieklej niż na debiucie, ale robi to nieco inaczej – w sposób bardziej zdyscyplinowany, co nie oznacza, że mniej diabelski. Teksty, chociaż poważniejsze niż na „Deicide”, nadal są „trochę” infantylne, jednak mój sentyment do tej płyty pozwala mi spojrzeć na to z przymrużeniem oka. Bas słychać znacznie lepiej, co należ zaliczyć na plus szczególnie, że nie mamy do czynienia z prostackim plumkaniem. Wspominałem o szybkościach, ale czymże by one były bez Steve’a? Warto zaznaczyć, że przez te swoje ekstremalne wyczyny był oskarżany o używanie automatu perkusyjnego, ale koncerty pokazały, że to bzdura. Bracia Hoffman pokazali kto tu rządzi i solidnie namieszali świetnymi, gwałtownie zmienianymi riffami i, momentami, ostro pojebanymi solówkami. Pomimo, iż Legion to tylko 29 minut, to bezwzględnie jest wart swojej ceny, jaka by ona nie była. Dla takiej płyty nie zaszkodzi spłonąć w piekle dla Szatana!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: