Drodzy Państwo kontynuujemy nasz (mam nadzieję) wesoły kącik jednostrzałowych albumów niegodnych zapomnienia. Dziś na ruszt wrzucimy austriackiego, krwistego sznycla prosto z Wiednia. Smacznego!
W 1990 roku powstał twór zwany Miasma. Działalność zespołu była mocno szarpana, a nas interesuje okres do 1993 roku, gdyż debiut Miasmy (i jedyne większe dzieło, jak łatwo się domyślić) to rok 1992 i album zatytułowany Changes. Po tym dziele panowie nagrali jeszcze EP „Love Songs”. Wspominam o niej, gdyż na płycie wznowionej przez Napalm Records owa EP jest zawarta jako bonus. Są to 3 utwory (a raczej 2, jeśli nie liczymy live’a; ja nie liczę, gdyż kawałek jest na albumie). Następnie zespół rozpada się, potem znów powstaje z martwych, aby zagrać na festiwalu i udać się na dłuższy spoczynek. Reanimacja miała miejsce jeszcze w 2005 roku, ale nie powstało w tym okresie żadne dzieło.
Technicznie mamy tutaj do czynienia z 8 utworami + 2 z EP. Całość zajmuje godzinę, zatem do krótkich ich zaliczyć nie można. Sugerując się czasem miałem wrażenie, że będziemy obcować z jakimś progresywnym graniem death metalowym. Z tego powodu podchodziłem do materiału trochę jak pies do jeża. Jak to mawia klasyk – nic bardziej mylnego.
Otwierający album „Baphomet” już na wstępie wybije nam z głowy myśli o progresji. Ciężkie i ostre brzmienia instrumentarium oraz piekielnie niski wokal Goreheada to cudowne połączenie dla szatańskich liryk Austriaków. Changes stawia na średnio-wolne tempa, umiejętnie bawiąc się szybkością kompozycji. Zmiany jako całość prezentuje się bardzo spójnie, jednoczenie nie wywołując znużenia u słuchacza. Wyjątkiem jest tutaj wymowny utwór „Schizophrenia?” zaczynający się od organów z elektronicznymi wstawkami (lub czymś je doskonale imitującymi). Ten ponad 9-cio minutowy moloch jest bardzo rozbudowany, a świetny warsztat twórców Changes zapewnia, że nudy nie zaznamy, a czas przy nim szybko zleci. Usłyszymy tutaj też chóry połączone z szatańskim bulgotem. Coś się dzieje cały czas, rzekłbym. Zaiste schizofreniczny klimat panowie serwują w tym kawałku sznycla zwanym Changes. „Drowning In Blood” wita nas akustykiem kojarzącym się ze wstępem do jakiegoś pogańskiego utworu. Potem wracamy do tego, co już nam Miasma przedstawia, czyli do diabelskich brzmień. Najkrótszy „Stillbirth” zamyka nam oryginalny album Changes.
Kolejne dwa dodatki z EP, czyli ponad 9-cio minutowy „Love Song (To A Lost Little Girl)” oraz trwający 3 minuty „The Unbearable Resurrection Of A Suspicious Character” ocenię jako jedno. Wyjściem tego kierunku będzie teza, czy te utwory pasują do całości. Z pewnością mogę powiedzieć, że odbiegają produkcją, która jest zdecydowanie słabsza. A jak stylistycznie? Jest OK. Nie ten sam poziom co Changes, ale nie burzy całości.
Produkcja albumu jest bardzo dobra. Może to „wina” reissue’a, bo ludzie narzekali na choćby bas. Ja tam żadnych usterek dźwiękowych nie doznałem i polecam wydanie od Napalm Records.
Podsumowując – jest to świetny album. Godzina minęła jak batem strzelił, a ja pozostałem z niejakim uczuciem, że chciałbym od nich dokładkę tego sznycla. Głód pozostawiony po pysznej Miasmie, zaspokoić można tylko kolejnym odpaleniem płytki. To chyba najlepsza rekomendacja.
ocena: 8,5/10
Lukas
Mam chyba jakąś szemraną wersję (prawdopodobnie bootleg), bo żadnego logo wytwórni, kodu kreskowego, informacji. Są jednak zdjęcia, grafiki, liryki, więc chciałoby się złośliwie rzec, że w sumie wydane lepiej, niż jakbym kupił oficjalną wersję od Cogumelo Records. Jeśli jednak jest to faktycznie pirat, to prawdopodobnie powstał on dlatego, że jest duże zapotrzebowanie na ten album.
Zdaje się, że z pomocą drogich czytelników powstał nieoficjalny cykl „Stare-(nie)zapomniane”, czyli albumy (a dokładniej mówiąc jeden album) zespołu mniej znanego, którego dzieła nie powinno się zapomnieć. Dodam, że z wielką chęcią zapoznam się z tymi (rzekomymi) diamentami.
Przedstawiam dzisiaj szacownemu Państwu zespół, który perfekcyjnie łączy Grindcore z Death Metalem, i robi to dłużej niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek chętniej wolałbym użyć słów „przypominam o istnieniu takowego zespołu”. Niestety, rzeczywistość skrzypi jak nienaoliwione drzwi i jest jaka jest. Ergo, zapewne wielu z was nigdy nie słyszało o czymś takim jak Blood. Tytułem wstępu muszę więc wytłumaczyć wam, że ta niemiecka grupa jest bodajże jedną z tych starszych ekip (to zresztą moje opus moderandi – przypominanie starego i zapomnianego), bo sięgającą aż roku 1986.
Możecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…
Assorted Heap był jedną z wielu kapel zaczynających od szczerego i niewymagającego Thrash Metalowego hałasu, aby na swojej drugiej płycie pójść z ówczesnym duchem czasu i zaserwować już konkretny, klimatyczny Death/Thrash.
Amorphis to poniekąd zespół-fenomen. Według oficjalnych statystyk nagrali kilkanaście płyt – wynik to zaiste imponujący, ale cóż z tego, skoro spośród nich do słuchania nadaje się aż… jedna. No, w każdym razie przynajmniej mnie mdli i trzącha na samą myśl o kontakcie z czymś innym niż The Karelian Isthmus. Przy tej całej niechęci do twórczości Finów muszę im uczciwie oddać, że zadebiutowali w naprawdę wielkim stylu; w stylu, który dawał nadzieje na jeszcze więcej klasowego death metalu. Niestety, panowie mieli inny pomysł na siebie — albo po prostu doszli do wniosku, że nic lepszego w takim graniu już nie wymyślą — więc pozostaje mi traktować ich w kategoriach zespołu jednej (znakomitej) płyty. Największy atut The Karelian Isthmus, ogromna przystępność, to przede wszystkim zasługa kompozytorskiego wyczucia kwartetu z Helsinek. Finowie stworzyli materiał wręcz nieprzyzwoicie melodyjny jak na standardy panujące naonczas w ich kraju (Purtenance, Convulse, Funebre, Demigod, Disgrace…), jednak nie można im zarzucić, że w którymś miejscu przekroczyli granicę dobrego smaku i oddali się słodkiemu pitoleniu. Co to to nie! Krążek jest mocno zakorzeniony w szwedzkim death metalu i w zasadzie brzmi jak Entombed czy Dismember, tylko w takim bardziej cywilizowanym i wypieszczonym wydaniu. Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o dźwięk, jaki uzyskano w murach Sunlight – jest w nim charakterystyczny dla Skogsberga ciężar, ale bez równie charakterystycznej dla niego toporności. Dobra produkcja sprawiła, że wszelkie kontrasty, od których aż się roi w muzyce Amorphis, zostały na The Karelian Isthmus należycie uwypuklone, toteż są łatwiejsze do wychwycenia, a przez to mocniej skupiają uwagę słuchacza. Najlepszym tego przykładem jest chyba „The Pilgrimage”, w którym zaraz po gęstych blastach wchodzą lajtowe klawisze, a kawałek mimo to zaskakująco mocno trzyma się kupy. Ta spójność jest mocną stroną krążka, bo żaden ze skrajnych elementów muzyki nie kaleczy uszu, a całość ani przez chwilę nie zalatuje wysilonym kompromisem między brutalnością a chwytliwością. Jedyne zgrzyty pojawiają się na linii dźwięk-treść, czego najjaskrawszy przykład mamy w „Sign From The North Side” – Tomi śpiewa o celtyckiej potędze, a towarzyszą mu melodie zalatujące Egiptem… Nie zmienia to faktu, że numer należy do najlepszych na płycie i chętnie się do niego wraca. Możecie mi wierzyć, The Karelian Isthmus coś w sobie ma – i pisze to człowiek, który Amorphis nie trawi.
Ile już razy słyszeliście o Nieświętej Trójcy francuskiego death metalu? Ta fraza jest powtarzana do wyrzygania od wieeelu lat; wystarczająco często, żeby skutecznie zamglić dokonania innych tamtejszych kapel. A tak się składa, że wśród tych niedocenionych/pomijanych był zespół, który artystycznie osiągnął więcej od wspomnianej Trójcy, w dodatku w krótszym czasie. Mercyless, bo o nim mowa, wystartował tylko odrobinę później niż ci najstarsi, debiutował również później, jednak korzystając z ich doświadczeń, zabłysnął zdecydowanie mocniej. Choć niestety na krótko. Nie zmienia to faktu, że ich dwa pierwsze krążki to już klasyka europejskiego death metalu. Na Abject Offerings nie ma ani śladu technicznej nieporadności i realizacyjnej amatorki, jaką charakteryzowały się debiutanckie albumy Loudblast czy Massacra; jest za to dogłębnie przemyślany i znakomicie odegrany death metal z thrash’owym zacięciem nawiązujący do tego, co spłodzono bądź obrobiono w murach Morrisound, a co ja tak uwielbiam. Nie ulega wątpliwości, że muzycy już na starcie chcieli się pokazać z jak najlepszej strony, więc produkcję albumu powierzyli Colinowi Richardsonowi – efekt jest naprawdę zadowalający, choć trzeba uczciwie przyznać, że zbliżony sound gitar można znaleźć jeszcze na kilku płytach, pod którymi ten jegomość się podpisał. A to nie jedyny punkt, kiedy oryginalność Abject Offerings staje się nieco dyskusyjna… Wpływy Death, Pestilence, Morgoth, Cancer czy chociażby Sepultura z okresu „Arise” są w muzyce Francuzów wszechobecne, jednak w żadnym wypadku nie nazwałbym Mercyless zespołem kopiatorskim – wystarczy tylko dobrze się wsłuchać, żeby wyłapać indywidualny charakter zespołu. Francuski kwartet miał znakomity patent, jak wyciągnąć z death i thrash metalu to, co najlepsze i umiejętnie wymieszać to z własnymi — trzeba nadmienić, że świetnymi — pomysłami. Stąd też mimo bardzo podobnej stylistyki Mercyless na Abject Offerings zabrzmiał inaczej niż wymienione zespoły, a już na pewno brutalniej – ciężej, intensywniej, a dzięki mnogości zakręconych riffów także gęściej. Co ciekawe – pod względem chwytliwości niemal im dorównał. Zróżnicowanie utworów nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, solówek nie brakuje, wokalny wymiot w manierze Grewe-van Drunen-Lemay po prostu musi się podobać, a długość krążka (34 minuty) jest wręcz optymalna dla takiego grzańska. Wobec powyższego inaczej tej płyty nie potrafię wycenić…
Zdarzyło mi się już kiedyś wskazać paluchem najlepszy album w historii Asphyx, teraz słów kilka na temat płyty, którą wielu — jak zaraz udowodnię – niesłusznie — uważa za tą naj. Ale po kolei. Do nagrania Last One On Earth Holendrzy mieli przystąpić w skorygowanym składzie – nie udało się; później, już w trakcie sesji, kopa miał dostać van Drunen – nie dostał, bo spisał się na tyle dobrze, że postanowiono wykorzystać nagrane przez niego partie. To była słuszna decyzja, bo jego rozpaczliwe wokale są niewątpliwie ozdobą tego krążka. Wprawdzie wyziewnością ani dzikością nie dorównują tym z debiutu, jednak są na tyle mocne i patologiczne, że muszą się podobać. Równie dobrze prezentuje się brzmienie – stało potężniejsze, a także wyraźnie bliższe szwedzkiej szkole (choćby Grave), choć jak dla mnie brakuje mu wspaniałej syfiastości
Morgoth – to hasło wbrew pozorom nie wyczerpuje tematu klasycznego niemieckiego death metalu, choć nie da się ukryć, że to ten kultowy akt zrobił najwięcej dobrego dla tamtejszej sceny. Natomiast zespołem numer dwa, jeśli chodzi o ważność/zajebistość, jest dla mnie niesłusznie zapomniany Torchure. Wiadomo, tyle estymy co Morgoth nie miał w Niemczech nikt, ale Torchure — i to jest smutne — nie zdobyli nawet połowy tego uznania co kilka znacznie gorszych kapel, które w dodatku wystartowały później. Wydany w 1992 roku, a poprzedzony trzema demówkami debiut Beyond The Veil to kawał interesującego, przemyślanego i pewnie odegranego death metalu, który z jednej strony idealnie wpisuje się w kanony europejskiej odnogi gatunku (ot choćby Bolt Thrower, Grave, Gorefest), a z drugiej ma do zaoferowania kilka niezbyt popularnych wówczas rozwiązań, które zapewniły mu wyjątkowość i rozpoznawalność. Wybuchom szybkiej i brutalnej młócki (powiedzmy, że najbardziej w szwedzkim stylu) towarzyszą tutaj porządnie zaaranżowane niemal doomowe zwolnienia, w trakcie których Niemcy miażdżą ciężarem i powalają złowieszczym klimatem zbliżonym trochę do tego, który znamy z
Tylko nie wczytujcie się zbyt głęboko w teksty, bo jeszcze spłynie na was łaska boska i dostaniecie kurzajek przy lekturze Behemotha. Tak się bowiem składa, że holenderski Decision D, poza graniem technicznego death/thrashu (na czym się dzisiaj skoncentruję), zabrał się za ewangelizowanie. Jeśli więc dostajecie torsji na samą myśl o chrześcijańskim metalu, proponuję prewencyjnie unurzać się w smole przy akompaniamencie najbardziej bluźnierczych kawałków Deicide przed przystąpieniem do słuchania. A warto, jak jasny skurwysyn warto. Debiutancki krążek Holendrów wart jest największych poświęceń, gdyż zawarta na nim muzyka po prostu rozjebuje. Krążek brzmi nie gorzej niż rodzimy Wolf Spider, opisywany ostatnio Obliveon, a nawet Death z podobnego okresu. Jest więc wszystko, czego wytrawny słuchacz technicznej muzyki mógłby kiedykolwiek potrzebować. Holenderski zespół postarał się, by muzyka była odpowiednio techniczna i ambitna, nie zapominając przy tym o starej, dobrej przebojowości. Przy takim nagromadzeniu wirtuozerskich i kompozytorskich bajerów, jak to się dzieje w przypadku Razón de la Muerte, sztuką jest utrzymać muzykę na poziomie trafiającym do przeciętnego słuchacza i ta sztuka Decision D się znakomicie udaje. Płyta wchodzi naprawdę leciutko, niemal za lekko, przez co trzeba się przez nią przegryźć kilka razy, by wyłapać wszystkie fajerwerki. Przywodzi to nieco na myśl, wspomnianego już Wolf Spidera, który humorem skutecznie odwracał uwagę od karkołomnych aranżacji. Z Decision D jest de facto podobnie, bowiem całość krążka podszyta jest swoistą zabawą z muzyką i ze słuchaczem. Opisując stronę techniczną ograniczę się do kilku ledwie stwierdzeń: (a) kapitalne gitary – tak riffy jak i solówki, (b) ciekawe, zróżnicowane wokale, swobodnie operujące w przedziale od głębokich growli a’la Asphyx, a skończywszy na wysokich zaśpiewach (w dodatku zmanierowanych) oraz (c) sprawiająca wrażenie zrobionej od niechcenia zabawa z tempami. To wszystko do kupy razem wzięte sprawia, że Razón de la Muerte słucha się fenomenalnie, z wypiekami na twarzy i — w zależności od konfesji — wkurwem połączonym z zachwytem bądź tylko zachwytem. Zdecydowanie polecam.
Muzycy Cadaver na swoim debiucie pokazali światu, że zupełnie nieźle opanowali tajniki grind core’a i potrafią hałasować jak najlepsi w gatunku. Na …In Pains udowodnili natomiast, że mają dobrze wyrobioną wyobraźnię, jaja ze stali oraz wyjebane na presję otoczenia i prymitywne trendy. Na krążku numer dwa całkowicie zerwali z patologicznym carcassowym napieprzaniem, jednak — co godne pochwały — w jego miejsce nie zaproponowali uwłaczającego blackowego bzyczenia i pomalowanych mordek. Nie, Cadaver poszedł pod prąd i porządnie tu wszystkich zaskoczył. Na …In Pains mamy bowiem do czynienia z dość ambitnym, urozmaiconym technicznie thrash’em (wpływy Voivod są co najmniej namacalne) z pewnymi, acz niewielkimi, death’owymi naleciałościami. Tempa są najwyżej średnie, brzmienie nietypowo czytelne (do tego z wyeksponowanym basem), a pojawiające się tu i ówdzie dodatki (chociażby kontrabas czy flet) nie mają nic wspólnego z jakimkolwiek metalem – ekstremy brak, choć absolutnie nie można im zarzucić, że się tym materiałem sprostytuowali. Ta drastyczna zmiana stylu, o dziwo, nie wyszła zespołowi na złe (no, chyba że bierzemy pod uwagę aspekt komercyjny), bo muzyka zawarta na płycie jest na pewno bardziej oryginalna niż na
Jeśli miałbym wskazać Rosyjską kapelę, która nagrywa muzykę tak dobrą, że niejednokrotnie bijącą uznane, legendarne, Zachodnie marki, to wskazałbym na Aspid. Nie na Hieronymusa, choć
Utopia Banished zaczyna się prawie jak "Necroticism" Carcass, ale już po kilku chwilach wiadomo, co jest grane. Czyli co takiego? – Doskonała mikstura grindu i porządnego death metalu. Świetnie dobrane proporcje sprawiają, że mamy do czynienia z muzyką ciężką, przeważnie w szybkich i bardzo szybkich tempach, szaloną, ale czytelną i całkiem przyzwoitą pod względem technicznym. Zdecydowanie nie jest to ten sam zespół — i mniejsza o skład — który popełnił
The End Complete to trzecia już klasyczna pozycja w przegniłej dyskografii Obituary. Ale czy najlepsza? Zasadniczo jest to kwestia dość problematyczna, bowiem choć niczego nowego tu raczej nie uświadczymy, był to album świetnie przyjęty przez krytykę, odniósł też olbrzymi sukces komercyjny (grubo ponad 250 000 egzemplarzy sprzedanych na całym świecie jak na death metal to jednak coś!). Nie jest to płyta zła, nie jest też średnia – to porządny brutalny metalowy krążek, ale gdy wcześniej nagrywa się tak ważne dla gatunku i świeże killery jak
Druga liga death metalu w USA zawsze była cholernie mocna, a wielu spośród zapełniających ją zespołów — szczególnie w lepszych czasach — do awansu do ekstraklasy brakowało jedynie odrobiny szczęścia (oraz, często, szczypty oryginalności), bo poziomem muzyki nie odbiegały od tych najpopularniejszych. Takie życie. W nagrodę za wytrwałość niektórzy przynajmniej dorobili się kultowego statusu. Oczywiście zazwyczaj już po zejściu, ale zawsze to coś. Do grona takich kapel można zaliczyć Baphomet, który niby cieszy się jakimś poważaniem, ale mało kto go w rzeczywistości zna i namiętnie słucha. A, zapewniam, jest to, kurna, spore zaniedbanie/niedopatrzenie, bo autorzy The Dead Shall Inherit, głównie za sprawą tego albumu, swego czasu robili za jeden z wyznaczników muzycznej brutalności. Trzeba nadmienić, że chodzi o brutalność w jak najbardziej podziemnym wydaniu – prosty, chropowaty łomot pozbawiony zarówno upiększeń (czytać: melodii i solówek), jak i urozmaiceń, ale za to niezwykle równy, ostro kopiący i precyzyjnie odegrany. Do tego dorzućcie iście grobowy growl oraz utrzymane w death’owych kanonach teksty i okładkę. Mimo, iż krążek kręci się przede wszystkim w średnich i szybkich tempach, muzycy zupełnie nieźle opanowali sztukę posługiwania się zwolnieniami, którymi to ścierają słuchacza na pył, a właściwie na krwawą papkę. Nie muszę chyba dodawać, że jest to uczucie wyjątkowo przyjemne? A jednak to dodałem. Czemu? Nie mam pojęcia! Ufff… Baphomet w swojej obskurności nie był naturalnie zespołem wyjątkowo odkrywczym. Na The Dead Shall Inherit można wskazać na sporo wpływów i podobieństw do innych kapel; te najważniejsze to: Autopsy (przesycony syfem klimat i mocarne dołowanie), Suffocation (zbliżony, choć bardziej pierwotny sposób dopierdalania), Immolation (zatęchłe brzmienie, tendencje do zamulania), Napalm Death (brud i gwałtowne blastowanie a’la
Przez wielu uważany za pierwszy porządny album Blindów, album, na którym w pełni rozwinął się ich niesamowity, unikalny styl znany z późniejszych dokonań. Blind Guardian w wersji 2.0. Gdzieś pomiędzy
Do tego albumu mam ogromny sentyment. Raz, że był to mój pierwszy KAT, dwa, że radykalnie zmienił moje poglądy na prawdziwą muzykę i skutecznie ukształtował gust. Są też inne powody, dla których ocena jest maksymalna, chociaż w moich oczach i tak zbyt niska – w końcu nie na samych wspomnieniach opiera się wartość tego dzieła.
Co na przełomie lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku mógł porabiać norweski pre-blackmetalowiec zanim poczuł odwieczny zew lasu, oddał się Szatanowi (jakkolwiek to rozumieć), umalował pyska i rytualnie przybrał mroczny pseudonim? Ano to, co zdecydowana większość piewców tego trendu – w jakiejś piwnicy łupał pod swoim nazwiskiem toporny death metal. Immortal nie jest tu żadnym wyjątkiem. Dobrze się jednak stało, że dali sobie siana z czymś, co ich przerastało na rzecz czegoś, na co starczało im umiejętności. Taka była droga do debiutu Norwegów – ortodoksyjnego true balck metalu, w którym próżno szukać znaczących urozmaiceń czy znamion finezji. Struktury utworów są bardzo proste: garstka przypadkowych riffów, możliwie szybka perkusyjna młócka (oczywiście w tempach łatwych do opanowania), dzikie darcie mordy i masa innych niewiadomego pochodzenia dźwięków. Kiedyś to był szok, muzyka ekstremalna, stosunkowo świeża, dzika i pierwotna… Wiadomo, dziś takie rzeczy już nikogo przy zdrowych zmysłach na glebę nie powalą, choć pewnie paru prawdziwków z popuści przy tej płycie ze wzruszenia – takiego true blackmetalowego wzruszenia. Diabolical Fullmoon Mysticism to muzyka szorstka, brudna, chaotyczna i uboga brzmieniowo – taka wypadkowa Bathory i Venom z pierwszych płyt, która zawiera niemałe pokłady kiczu i — mniemam, iż niezamierzonej — śmieszności. Ale jest tu coś jeszcze, na co niemały wpływ mają wokale, stosowane tempa i akustyki – ponury, lodowaty, garażowo-piwniczny klimat, dzięki któremu albumu słucha się sprawnie i z zainteresowaniem. Na moje szczęście, nie jest to „klimat”, przy którym roz-puszczają się wszystkie zakochane w Cradle Of Filth niemyte moczykoronkowce. Żadnych wampirów, elfów czy innych tam ogrodowych krasnali! Podczas obcowania z Diabolical Fullmoon Mysticism na pewno się nie zanudzicie (czemu sprzyja długość płytki – 35 minut), a wszystkie kompozycyjno-brzmieniowo-techniczne-zdroworozsądkowe braki odsuną się w cień mroźnych lasów Północy. Poza tym warto sprawdzić, co wyczyniał Immortal zanim zapragnęli być najszybszym zespołem na świecie.
O ile poprzednim tworom Cannibal Corpse niczego w zasadzie nie brakowało by przyzwoicie sponiewierać death-maniaków, to można powiedzieć, że dopiero na Tomb Of The Mutilated w pełni rozwinęli swoje utytłane posoką skrzydła. Po prostu, wszystkie dotychczasowe atuty ich łomotu zostały tu dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. Ewolucja, jaka nastąpiła w zespole na przestrzeni tylko jednego roku — i to bez zmian składu — może robić wrażenie. Przepadły najprostsze patenty i zbyt typowe zagrywki, nie ma też chodzenia na aranżacyjne skróty. To już nie tylko czysta, bezpośrednio podana agresja, a naprawdę przemyślana i dość techniczna muza. Krążek jest brutalniejszy niż dwa wcześniejsze, bardziej intensywny, ekstremalny, a przy tym znacznie lepiej wyprodukowany, dzięki czemu wyraźnie zyskał na sile uderzeniowej. W każdej minucie albumu słychać, że dwutygodniowa sesja w Morrisound nie została zmarnowała, choć jak dla mnie mogliby to nagrać trochę głośniej. Tak czy inaczej, Scott Burns przybliżył tutaj Kanibali do optymalnego dla nich, a zarazem super charakterystycznego dźwięku. Chłopaki postarali się także, żeby wśród tej napierduchy można było wychwycić kilka hiciorów. Według mnie ich rolę pełnią „I Cum Blood”, „Post Mortal Ejaculation” i przede wszystkim rozbrajający „Hammer Smashed Face”. Pewien postęp dokonał się również w sferze lirycznej, co oznacza jeszcze bardziej pojebane wizje Barnesa (należy dopisać mu plusa za coraz mocniejszy charkot), których sztandarowym przykładem jest „Necropedophile”. Jeśli komuś nie przeszkadzają poematy o pieprzeniu trupów i tym podobnych rozrywkach, a przy tym ceni sobie solidny death metal, to Tomb Of The Mutilated raczej go nie zawiedzie.


