Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Japonia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Japonia. Pokaż wszystkie posty

14 kwietnia 2023

Invictus – The Catacombs Of Fear [2020]

Invictus - The Catacombs Of Fear recenzja reviewW ramach metalu, czy nawet ogólnie muzyki ekstremalnej, Japończycy nigdy jakoś specjalnie nie palili się do tworzenia charakterystycznych tylko dla siebie lokalnych odmian (pomijam w tym miejscu wszystkie noise’owe wynalazki) i w ogromnej większości klepali patenty zasłyszane gdzieś w Ameryce lub Europie. Raz wychodziło im to lepiej, raz gorzej, ale prawie zawsze – bez śladu własnej tożsamości, choć, co ciekawe, zawsze przekonywali o przemożnym wpływie japońskiej kultury na klejone przez siebie dźwięki.

Trio Invictus nie jest żadnym wyjątkiem, bo chłopaki tłuką wypadkową amerykańskich i europejskich kapel z pierwszej połowy lat 90. grających… amerykański death metal z domieszką brutalnego thrash’u (głównie, niespodzianka, amerykańskiego). Jaki wokal może towarzyszyć tej muzyce – już sami z łatwością zgadniecie. Coś podobnego można było usłyszeć na — wydanych również przez F.D.A. Records — debiutach Skeletal Remains, Morfin czy Rude, więc i Invictus można podciągnąć pod nową falę klasycznego death metalu. Wiadomo – brak w tym jakichkolwiek nowinek, brak elementu zaskoczenia, jednak poziom zespołu jest na tyle wysoki, że nie ma sensu deprecjonować ich tylko za to, że są młodzi, nieotrzaskani i nie wiedzą, co to własny styl.

Japończycy są dalecy od wirtuozerii (gdy tylko zapędzają się w przesadnie techniczne granie, to średnio im to wychodzi), ale niedostatki warsztatowe nadrabiają entuzjazmem i smykałką do całkiem klawych riffów, od których na The Catacombs Of Fear dosłownie się roi. Chociaż Invictus bazują na patentach przemielonych setki razy, to w ich wykonaniu wcale to nie razi, bo całość podano zgodnie ze sztuką, a każdy element muzyki siedzi na właściwym miejscu. Tempa utworów są dostatecznie urozmaicone (chłopaki nie stronią od blastów), brutalność i chwytliwość są dobrze wyważone, a solówki wprowadzają trochę melodii i klimatu.

The Catacombs Of Fear, poza choćby szczątkową rozpoznawalnością, brakuje tylko jednego – porządnego brzmienia. Realizacja zdecydowanie nie jest najmocniejszą stroną debiutu Invictus, bo zalatuje od niej małym budżetem, a być może i brakiem doświadczenia w produkowaniu takiej muzyki. Całość brzmi dość surowo, co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie to, że to surowość sugerująca bardziej podrasowane nagranie z próby aniżeli przemyślaną robotę studyjną.

Chłopaki z Invictus mają niezły potencjał i na tyle dużo talentu, że ich kolejna płyta powinna się już bardziej wybijać. Poprawienie większości zgrzytów, z jakim mamy do czynienia na The Catacombs Of Fear, to tylko kwestia rzetelnej pracy i lepszego doboru ludzi w studiu. Bo, że oryginalność przyjdzie z czasem, to wątpię…


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Invictus-483158311865495/
Udostępnij:

21 marca 2023

Coffins – The Other Side Of Blasphemy [2006]

Coffins - The Other Side Of Blasphemy recenzja reviewCzy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.

Drugi oficjalny długograj tej legendarnej, aczkolwiek z tego co widzę, bardzo niedocenianej kapeli, zdecydowanie bardziej cechował się grobowym echem starego Autopsy (tak z okresu „Mental Funeral”), niż wczesnego Celtic Frost, jak to bywało później. Utworów też jest mniej i trwają one średnio powyżej 6 minut.

Początki kapeli charakteryzował również brud, dużo więcej brudu i przester ustawiony na maksa, dając nam cudowne rzężenie gitar, jakby dławiły się własnymi rzygami. Czysty orgazm dla zmaltretowanej duszy. Poprzez taki odpowiednio zaaplikowany ciężar gatunkowy, mało wyszukane riffy nabierają dziewiczych rumieńców.

To nie znaczy, że wszystko jest le magnifique – od drugiego, tytułowego kawałka, tak do „Destiny to Suffering” włącznie, grupa ma nieco problem z zapodaniem jakiegoś konkretu, który by umiał wbić w ziemię, przez co musimy poczekać łącznie jakieś 21 minut, zanim pojawią się udane, wręcz wyśmienite „Countless Grave” i „Only Corpse”. Niestety, po nich płyta się kończy zmysłowym outrem. Na pocieszenie jest szeroko dostępna re-edycja, która zawiera pyszny bonus w postaci „In Bloody Sewage”, oraz jeden live na deser po obiadku.

Pomimo, iż czas spędzony przy słuchaniu muzyki można uznać za rozkoszny, to niemniej jednak pozostaje pewien niedosyt. Na szczęście Coffins z czasem dopracował swoją formułę i wykonał pozytywny progres przy następnych albumach, ale to jest już niestety osobny temat i na tym pozostaje mi zakończyć swoje niezwykle błyskotliwe impresje. Włączcie sobie odpowiednio głośno – podobno wysokie decybele czyszczą woskowinę w uszach.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/intothecoffin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

7 lutego 2023

Defiled – In Crisis [2011]

Defiled - In Crisis recenzja reviewZespół się reaktywował po dość długiej przerwie z inicjatywy gitarzysty o imieniu Yusuke Sumita. Tym razem do współpracy zaproszono Billa Metoyera (tego pana od Slayera). Do zrobienia grafiki ponownie zaprzęgnięty został Wes Benscoter. I tak jak poprzednio, materiał wydał francuski Season of Mist.

Obecność Metoyer’a sprowadzała się tylko do mixu i masteringu i patrząc na efekt końcowy, była chyba kompletnie niepotrzebna. Istnieje pewna prawidłowość życiowa, że gdy zespół daje swój materiał znanej osobie do obróbki i mixu, to zazwyczaj wychodzi z tego kupa (inny przykład – debiut Internal Bleeding). Niestety, śmiało można zaliczyć produkcję In Crisis do jednej z najgorszych w Metalu. Nie jest to jeszcze poziom „Pure Fucking Armageddon” Mayhem, choć takie skojarzenia również mi się nasuwały.

Doceniam próbę wyjścia poza schemat, zwłaszcza jeśli chodzi o niedoceniany w Metalu bas, który wita nas skromnym popisem już w pierwszym utworze na płycie, ale „klockowate”, cyfrowe brzmienie ze świstem talerzy jak przy 128 kpb/s, zniechęca do zagłębiania się dalej.

A szkoda, bo gdyby panowie wyprodukowali In Crisis przynajmniej tak jak zrobili „Divination”, to wyszłaby z tego bardzo porządna i ciekawa pozycja. Filozofią wyjściową grupy jest chaotyczny i brutalny atak, w otoczce Grindcore’owego Groove. Najprościej mi to jest porównać do wczesnego Cryptopsy. Tzw. huraganowe riffy, z braku lepszego określenia, stylem gry przypominają nawałnicę, zwłaszcza że Defiled nie gra standardowo, a i dźwięk gitar stara się być dysonansowy (jeśli użyłem niewłaściwego określenia, to przepraszam).

I nawet przy tak skopanym brzmieniu, są utwory, które po prostu lśnią swoim potencjałem i pomysłami jak „Retrogression”, „Behind You Pray”, „Resentment Without End” oraz „Revelation of Doom”. Jeśli miałbym pisać manual jak w ogóle tego słuchać, to po pierwsze zarekomendowałbym słuchawki, bo na wieży to po prostu leży. A po drugie, na początek ominąć pierwsze kompozycje i skupić się głównie na środku albumu, najlepiej od tracku 5 do 9, gdzie muzyka się rozkręca na dobre i zespół stara się zaciekawić słuchacza, rzucając po kilka dobrych riffów na minutę. Mam też nieodparte wrażenie, że zespół mocno się inspirował „From Enslavement to Obliteration” Napalm Death, gdyż miałem również i takie skojarzenia przy słuchaniu płyty.

Jakby nie patrzeć, album zapadł mi w pamięci, nawet jeśli nie o takie wrażenie chodziło zespołowi.


ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 sierpnia 2022

Coffins – Beyond The Circular Demise [2019]

Coffins - Beyond The Circular Demise recenzja reviewJak to się bardzo ładnie mawia: „Od pierwszych sekund wiadomo, że będzie zajebiście”.

Coffins po raz pierwszy zachwycił cały świat i zwrócił na siebie uwagę dopiero przy wydaniu swojej trzeciej płyty, zwanej „Buried Death” z 2008 r., która nota bene zasłużenie przeszła do kanonu klasyki nowoczesnego Death Metalu, niejako też wyprzedzając epokę tzw. Cavern Death Metalu, który jest obecnie tak bardzo popularny, a który polega na naśladowaniu filozofii Incantation.

I zważywszy na to, że najnowsze dzieło nie wnosi specjalnie nic nowego ani do gatunku, ani tym bardziej nie ma innowacji w stylu zespołu, to wydawać by się mogło, że entuzjazm i odbiór powinien być proporcjonalnie umiarkowany, ale nic podobnego. Moc ciągle jest z Japończykami.

Choć grupa powstała w 1996 r., to ma stosunkowo skromną ilość płyt, bo Beyond the Circular Demise to zaledwie piąty album formacji (aczkolwiek ich dyskografia ma pierdyliard splitów, tak jakby to był rasowy Grindcore). Starannie utrzymani w tradycji Doom/Death, łączą starą szkołę Celtic Frost z europejsko brzmiącym Death Metalem, będącym wypadkową Szwecji i Holandii, o wyjątkowo rozpruwającym flaki przesterze, którego by się nie powstydził sam stary, poczciwy Entombed. I choć wątpię, aby miało to jakieś większe znaczenie dla ludzi w XXI wieku, to w przypadku omawianego albumu nie ma aż tak bardzo punkowych śladów w muzyce (co generalnie często zdarza się różnej maści zespołom w Japonii) i można powiedzieć, że jest to 100% Metal.

Potwierdza się też tutaj nieco stara zasada, że nieważne co grasz, tylko jak to grasz. Coffins nie sili się ani na wirtuozerię, ani na szybkość, ale na potęgę płynącą z gitar. Od początku do końca płyta miażdży i uzależnia swoją atmosferą. Prezentowany Doom Metal wzbogacony jest szczyptą Groove, co też pewnie wpływa na pozytywny odbiór.

Solówki nie są może jakieś wybitne, riffy też nie wybijają się ponad przeciętność, ale tak jak to kopie proszę państwa, to mało kto potrafi. I dlatego też nie ma sensu dłużej gadać, po prostu najlepiej jest sobie zaaplikować dousznie w trybie natychmiastowym kilka razy pod rząd, dla pełnego efektu i kurażu.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/intothecoffin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 kwietnia 2022

Defiled – Divination [2003]

Defiled - Divination recenzja okładka review coverJaponia to dziwny kraj i zupełnie obca mentalność. Weźmy takiego np. Defiled – grupa wychodzi z założenia, że reszta świata to ich bezpośrednia konkurencja (głównie Szwecja i USA), to żeby wejść do wyższej ligi, wypełniają wszelkie podpunkty i standardy, aby być „true”.

Na zdjęciach zespołu – koszulki Immolation i Incantation, żeby było wiadomo, że mają dobry gust. Materiał – zmiksowany w Morrisound (Tampa, Floryda), aczkolwiek nie został tam nagrany. No niemniej jednak kolejny plus dla fanatyków tego brzmienia. Okładka Wesa Benscotera dla dopięcia całości. A to wszystko po to, aby fan Death Metalu zwrócił na nich uwagę, nawet jeśli nie ma o nich bladego pojęcia.

A Defiled jest tak naprawdę zdecydowanie bardziej przeznaczony dla koneserów, niż muzycznych przechodniów, ale nie dlatego, że jest dobry (bo jest przeciętny), ale dlatego że nawet jak na ten gatunek jest po prostu inny. Stylistycznie chciałoby się to nazwać Brutalny Deathgrind, ale nie jest to typowa sieczka, a zdecydowanie coś bardziej abstrakcyjnego ze względu na dźwięk gitary, przypominającej huragan.

Również i struktury utworów nie są typowe, gdyż dużo z nich brzmi jakby były posklejane z kilku osobnych pomysłów. I czasami to wychodzi, a czasami nuży. Mam kilku swoich faworytów jak „The Dormant Within”, „Fast Decline”, „Swollen Insanity”, które mi najbardziej zapadły w pamięć ze względu na większą dawkę groove i bujania w riffach. No i oczywiście, im częściej się tego słucha, tym lepiej wchodzi, co też jest plusem, że muzykę odkrywa się stopniowo i po czasie, gdy pierwszy szok po anihilacji dźwiękowej już opadnie.

Jak na swój debiut w dużej wytwórni, ośmieliłbym się powiedzieć, że Defiled z pewnością pokazało charakter i osobowość i nie jest to bynajmniej kiepski album. Ale trudno mi też udawać wielki zachwyt. Jest to z pewnością fajna pozycja do posiadania (a ja jako maniak oczywiście mam to na półce), ale też wydaje mi się, że przeciętny zjadacz ekstremy niekoniecznie będzie zainteresowany tym materiałem.

Niemniej jednak, szczerze zachęcałbym chociaż do spróbowania i zmierzenia się z zawartością krążka.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 października 2020

Desecravity – Anathema [2019]

Desecravity - Anathema recenzja okładka review coverMuzycy Desecravity zrobili sobie całkiem przyzwoitą przerwę po wydaniu „Orphic Signs”, jednak niezależnie od tego, jak długo by siedzieli na dupach, ich pozycja najlepszej japońskiej kapeli death’owej była niezagrożona. Anathema jest potwierdzeniem tego, że oni już nie muszą oglądać się na boki – za bardzo odjechali konkurencji, żeby ją w ogóle dostrzegać. Zastanawia mnie tylko, skąd Yuichi Kudo bierze kolejnych gitarniaków biegłych w rzemiośle chaotycznego śmigania po gryfie – wszak ci zmieniają się co płytę, a w ryżu przecież nie rosną.

Intro do Anathema to… oklepany jak jasna cholera symfoniczny death metal, który jak mniemam ma wprowadzić nieco zamieszania i robić za zmyłkę. Pseudo zmyłkę, bo nikt normalny nie nabierze się na to, że zespół nagle naszło na aż taki zwrot stylistyczny – to poniżej ich godności. Jednakowoż nie mam wątpliwości, że gdyby tylko chcieli, i w tym gatunku pokazaliby prawdziwą klasę. Pierwsze pięć sekund następnego w kolejce „Impure Confrontation” daje jasno do zrozumienia nawet największym sceptykom, że Desecravity nie mają zamiaru odpuszczać, a interesuje ich wyłącznie ekstremalnie szybki i skomplikowany stuff, za którym naprawdę ciężko nadążyć. Japończycy udanie rozwijają popieprzone pomysły z poprzedniej płyty, choć już bez takiego skoku jakościowego, jaki miał miejsce między „Implicit Obedience” a „Orphic Signs”, a to z tej prostej przyczyny, że na tym poziomie bardzo trudno o kolejne ulepszenia. Stąd też na pierwszy rzut ucha wyraźniejsze zmiany dotyczą przede wszystkim brzmienia – jest trochę bardziej masywne, na ile to oczywiście osiągalne przy takich tempach. Niuanse techniczno-aranżacyjne — a jest ich całe mnóstwo — przebijają się dopiero z kolejnymi przesłuchaniami.

Co takiego siedzi w głowach muzyków Desecravity, że produkują tak posrane dźwięki – trudno zgadnąć; wiadomo natomiast, co chcą za ich pomocą osiągnąć – doprowadzić do stopienia zwojów mózgowych niewinnych słuchaczy. I to najlepiej już na wysokości trzeciego-czwartego kawałka. Zatem jeśli uważacie, że Dying Fetus ostatnio wymiękają, a Misery Index są zbyt monotonni, spokojnie możecie sięgnąć po Anathema.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.desecravity.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

16 marca 2020

Defiled – Infinite Regress [2020]

Defiled - Infinite Regress recenzja okładka review coverJeśli mam być szczery, w ogóle nie wierzyłem w zapowiedzi muzyków Defiled, jakoby ich szósta płyta miała być powrotem do grania, z którego niegdyś zasłynęli. Bądźmy poważni, nikt o zdrowych zmysłach i pamięci sięgającej „Towards Inevitable Ruin” by w to nie uwierzył. W dodatku tytuł krążka aż za dobrze wpisywał się w ciągnące się od dekady pasmo nieszczęść: „W kryzysie” – „Ku nieuchronnej ruinie” – „Nieskończony regres”… Może w tej kwestii nieco nadinterpretuję, ale coś musi być na rzeczy, bo ostatnio u Japończyków tytuły kolejnych albumów doskonale odzwierciedlały poziom muzyki.

Na szczęście tym razem jest inaczej i płyta nie jest świadectwem cofnięcia się w rozwoju. Defiled ogarnęli się na tyle, żeby Infinite Regress dało się wysłuchać w całości, nie popadając przy tym w czarną rozpacz – w przeciwieństwie do dwóch poprzednich materiałów. Nie jest to wprawdzie ten sam szybki, brutalny i techniczny zespół, co przed laty, ale i tak fani tamtych nagrań znajdą tu parę powodów do radości. Defiled wrócili do schematu nagrywania u siebie i „wykończeniówki” w Morrisound, dzięki czemu brzmienie znów ma ręce i nogi, choć próżno szukać w nim czegoś wybitnego; jest po prostu normalne, dość naturalne i na pewno nie przeszkadza w odbiorze muzyki.

Infinite Regress składa się z dwunastu kawałków (plus zupełnie nieistotne intro i outro), w większości bardzo krótkich i stosunkowo intensywnych, które każdy miłośnik death metalu powinien łyknąć za pierwszym razem. O ile oczywiście nie przeszkadza mu ich duży rozrzut stylistyczny, a ujmując rzecz dokładniej – ich taka sobie wewnętrzna spójność. Defiled potrafią napierać urozmaicony technicznie łomot (powiedzmy, że w stylu Deivos, tylko przynajmniej o klasę niżej), by już w następnej chwili wyskoczyć z prostymi łupankami charakterystycznymi dla czeskiego grindu – jak gdyby nie do końca wiedzieli, co chcą grać. Te przeskoki bywają gwałtowne, więc całość w kupie trzyma jedynie wokal (albo trochę brakuje mu mocy albo jest zbyt schowany) i brzmienie, które akurat pasuje do wszystkiego.

Koniec końców Infinite Regress to jednak miła niespodzianka dla wszystkich, którzy — tak jak ja — spisali Defiled na straty. Co prawda płycie do ideału sporo brakuje, ale biorąc pod uwagę z jakiego bagna zespół się wygrzebał, to i tak jest dobrze. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że znowu im coś nie odbije.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 stycznia 2016

Desecravity – Orphic Signs [2014]

Desecravity - Orphic Signs recenzja okładka review coverPo zapoznaniu się z debiutem Desecravity byłem przekonany, że oto w Japonii nareszcie pojawił się godny następca przeżywającego poważny spadek formy Defiled. Te przypuszczenia musiałem jednak zrewidować dwa lata później – przy okazji Orphic Signs. Panowie — a właściwie perkusista Yuichi Kudo i jego nowa ekipa — udowodnili, że ich ambicje sięgają znacznie dalej i na pewno nie zadowolą się lokalną sławą ani wcześniejszym poziomem ekstremalności. Mimo iż „Implicit Obedience” nie można było niczego zarzucić, krążek numer dwa z łatwością przewyższa go niemal pod każdym względem. Orphic Signs to kosmos, skrajnie pojebana makabra, rękawica rzucona w twarz Origin, Dying Fetus, Archspire, Cytotoxin i całej masie innych kapel, które prześcigają się w generowaniu popieprzonych dźwięków. Japończycy riff za riffem i blast za blastem pokazują całemu światu, że technicznie nie ma dla nich rzeczy niemożliwych (albo z takimi się nie zetknęli), dlatego na krążku dominują totalnie posrane i nielicho złożone aranżacje, w których roi się od nieprzewidywalnych zwrotów i nietypowych dla gatunku zagrywek. Struktura tej muzyki jest naprawdę imponująca i przy okazji daje do myślenia, jak daleko (jeszcze) może odlecieć kilku Japończyków, kiedy zabiorą się za nowoczesny (z miłym klasycznym dodatkiem – bentonowskimi wokalami) death metal. Desecravity z prawdziwą pasją wymiatają super szybki, brutalny i nader skomplikowany stuff, który z jednej strony ścina z nóg i męczy swoją intensywnością, a z drugiej fascynuje i nie pozwala pozbierać szczęki z podłogi. Jeśli na Orphic Signs trafia się jakiś pozornie prostszy fragment, można mieć stuprocentową pewność, że w tle któryś z instrumentalistów kombinuje ile wlezie, byle tylko nikt nie narzekał na nudę. Desecravity swoimi pomysłami rozpieprzyli mnie w równym stopniu co Posthumous Blasphemer, bo to bardzo podobny poziom szaleństwa, choć muzyka zupełnie inna. Z tego powodu wszelkie próby wskazania najlepszych utworów muszą skończyć się wymienieniem całej tracklisty – po prostu brak tu słabego ogniwa. Jedyny element, który okazalej prezentował się na debiucie to brzmienie – było cięższe i bardziej masywne, ale rozumiem, że przy obecnych szybkościach taki efekt był nie do uzyskania. Na Orphic Signs produkcja jest praktycznie pozbawiona pierwiastka ludzkiego, co czyni album jeszcze bardziej ekstremalnym i trudniejszym w odbiorze. Wytrwali jednakowoż znajdą tu 34 minuty pierwszorzędnego technicznego wygrzewu z najwyższej półki.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.desecravity.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

8 listopada 2013

Sigh – Hangman's Hymn: Musikalische Exequien [2007]

Sigh - Hangman's Hymn: Musikalische Exequien recenzja reviewJapończycy wciąż w wysokiej formie. Po odjechanym, ale także i genialnym przecież „Gallows Gallery”, muzycy raz jeszcze postanowili zaskoczyć i pobawić się w ciuciubabkę ze swoimi fanami. Więc i mnie się znienacka oberwało. Awangardowe kompozycje, saksofon, rockowy feeling – tym i mnóstwem innych rzeczy stał przywołany „Gallows Gallery”, Hangman’s Hymn zaś jest od niego tak różny, iż wydaje się być nagrany przez kogoś innego. Symfoniczny, surowy black metal z mnogością sampli, klasycznych odwołań i iście King-Diamondowskim klimatem. A to wszystko, ten cały soniczny misz-masz i burdel na kółkach postanowili Japończycy przyozdobić kilkoma chochelkami ironii i wypaczonej, kabaretowej atmosfery rodem z horrorów klasy B. Jednak, o zgrozo, wchodzi to elegancko – wszystkie elementy pasują do siebie, uzupełniają się wzajemnie, a kiedy potrzeba – wzmacniają. Słucham tego albumu i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sprawdziłby się doskonale w roli musicalu o jakiejś groteskowej, grobowo-prześmiewczej tematyce typu Halloween w przycmentarnym psychiatryku. Kolejne utwory aż ociekają chorym patosem i pompatycznością i widok całego chóru ucharakteryzowanych aktorów śpiewających kolejne utwory, wcale nie wydaje się przesadzony. Nie zabrakło również kilku mistrzowsko wykonanych gitarowych solówek, zwykle neoklasycznych, ale w nieco offowej tonacji. Nie mógłbym nie wspomnieć także o garowym, bo jest on cichym (no, nie takim cichym) bohaterem tego albumu: napierdala jak szatan jeden motyw z zaangażowaniem godnym twórców brazylijskich telenowel. Sami zresztą przyznajcie – jechać przez trzy kwadranse albumu dwa riffy na krzyż i robić to cały czas równo i z mocą, to trzeba umieć. I mieć odpowiednio zryty beret. Wokalnie, poza oczywistym powrotem do źródeł: kilka ładnych, czystych linii, kilka — także wspomnianych — falsetów a’la King Diamond, oraz trochę, a jakże, bezpardonowych wyrzygów – w skrócie: wszystko i jeszcze więcej. Pochwalić również trzeba realizację i brzmienie, które uległo znacznej poprawie i w końcu płyta nie brzmi jak puszczana z gramofonu. Podsumowując – album może zaskakiwać i zaskakuje. Kto oczekiwał prostej kontynuacji „Gallows Gallery”, będzie musiał nieco zmienić optykę, bo jednak albumy dość znacznie się od siebie różnią. Nie na tyle jednak, by nie móc znaleźć wspólnego mianownika, tych cech wspólnych, które nadają muzyce Sigh posmaku wyjątkowości i niepowtarzalności. Za to, miedzy innymi, mają mój szacunek i pewność, że ich płyty będą się długo i wartko kręciły w moim playerze.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/SIGH-official-page/227550909275

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 lipca 2010

Terror Squad – Chaosdragon Rising [2006]

Terror Squad - Chaosdragon Rising recenzja okładka review coverDrugi longplej japońskich thrashersów przypomina spuszczoną ze smyczy Godzillę – w chuj nieokrzesanej dzikości i pierwotnej agresji. I jak na rasowego Japończyka przystało, składa się głównie z wrzasków, kakofonicznych sekwencji dźwięków, szesnastu ton szaleństwa i odrobiny nieprzetworzonego popierdolenia. A żeby nie było za cukierkowo i gładko – album od początku do końca brzmi garażowo. I w ten właśnie sposób już dziki materiał staje się jeszcze bardziej siermiężny, nieociosany i bezpośredni. Godzilla atakuje i sieje totalne zniszczenie! Efekt jest taki sam, jak gdyby album nagrała jakaś grupa nieopierzeńców (a nie starszych panów), którzy — w swoim młodzieńczym buncie — postanowili zamanifestować światu swoje niezadowolenie i maksymalne wkurzeniem a cały myk w tym właśnie, że chłopakom do podrostków trochę brakuje i to z niewłaściwej strony. Tak czy srak, dzikości i prymitywnej stylistyki na albumie jest po brzegi, a chłopaki wyglądają na solidnie podkurwionych. No i rzecz najważniejsza – wygląda również na to, że mają z tego niezły ubaw;]. Tokyo Metal Anarchy. Nie byłoby japońskiej sceny bez specyficznego „japońskiego” klimatu – ducha, którego nie da się pomylić z żadnym innym, który jest dla Japonii tak typowy, jak chlanie wódy w Polsce. Zionie więc z albumu japońskim klimatem, jak smrodem z paszczy Hedory. Ciekawie zionie też z paszczy wokalisty (To niech zainwestuje w tik-taki – przyp. demo), który zdziera struny głosowe w sposób wręcz niesamowity – jest w tym pewna magia, bo takie poświęcenie nadaje albumowi waloru autentyczności i prawdziwości. Drze się i wrzeszczy po prostu przecudownie, na granicy utraty głosu, lecz bez wytchnienia i bez lamerskiego czystego podśpiewywania. Jest z gościa kawał przecinaka, rodzynka z typu bywalców punkowych imprezek. Zresztą cały album jest cholernie punkowy, do cna przesiąknięty pogo, pieszczochami i tanimi winiaczami. Nie wiem, czy oni też mają tanie winiacze, ale nawet jeśli nie mają, to brzmią jakby mieli. W takich właśnie okolicznościach przyrody muzyka Terror Squad smakuje najlepiej – w tanim, kameralnym lokalu, pełnym panczurów, dymu papierosowego i dzikiej, gniewnej atmosfery. Tam właśnie czuje się najlepiej, grana na żywo, w bezpośrednim kontakcie z publiką, która szaleje pod sceną. Tego niestety trochę brakuje podczas przesłuchań w domu, ale cóż można zrobić. Jakby na to nie spojrzeć, słuchana w domu czy na żywo, muzyka Japońców daje do wiwatu – i w tym upatruje jej główną zaletę: dostarcza mnóstwa elementarnie dzikich emocji i potwornej dawki rozpierolu.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.geocities.co.jp/MusicStar/7054
Udostępnij:

22 marca 2010

Sigh – Gallows Gallery [2005]

Sigh - Gallows Gallery recenzja reviewMam coś ostatnio farta do pisania o kapelach z psychodelicznymi organami. Co ciekawsze – jara mnie taka muzyka nieprzeciętnie. A organowe momenty są bardzo mocną stroną dzisiejszego bohatera. Japoński Sigh to druga, opisywana tu, kapelka pochodząca z tego ciekawego kraju. Coś chyba muszą im dosypywać do wody, bo tak pojebanej muzyki trudno się doszukiwać gdzie indziej. Widać to zresztą po różnych klipach krążących po sieci, niekoniecznie muzycznych. Dystyngowane i chłodne usposobienie dawnych czasów szlag trafił. I to konkretnie między skośne ślepia. Próba określenia stylu prezentowanego przez, wówczas, kwartet nie należy do najłatwiejszych. Kilka albumów wcześniej można było powiedzieć „tradycyjny black” i wykrywacz nawet by nie tyknął. Teraz jednak by się zwyczajnie pogubił. Z blacku pozostało niewiele, czasami praca gitar, czasami ogólna dynamika utworu. Ale to naprawdę czasami. Zespół poszedł w bardzo awangardowe klimaty, nie omieszkując zabrać ze sobą co nieco pojechanego klimatu lat 70-tych, nieco tradycyjnych japońskich instrumentów. Na dłuższą chwilę zatrzymał się także przy budce z osbourne’owskimi, rockowymi wokalami. A potem raz jeszcze wrócił do szalonych klimatów lat doby powoodstockowej i ponownie zaciągnął się ziółkiem. Ale to nie wszystko, o nie! Nie trzeba długo czekać, by trafić na takie rozmaitości jak saksofon czy jakby kościelne zaśpiewy z majestatycznymi organami i chórem. Każdy, zdrowo myślący, człowiek poprzestałby w tym momencie i już nic więcej nie kombinował. Ale to Japończycy. Nie mogli sobie odpuścić okazji do pokazania białasom, jakie to pokłady zwichrowania czają się pod ich czuprynami i dodali jeszcze takie bajery, jak elektroniczny (trance’owy?) mix jednego ze swoich kawałków czy spokojny i oszczędny w formie kawałek pod slow fox’a. Ostatnią rzeczą, którą można powiedzieć o muzyce Sigh jest to, że jest skromna. Jest bombastyczna, napompowana jak Graf Zeppelin, pełna barokowego przepychu. Mimo tego, jest to także bardzo heavy metalowa muzyka, z dużą liczbą gitarowych solówek, które są kolejnym mocnym argumentem. Na Gallows Gallery nie brakuje dobrych melodii, ciekawych rozwiązań stylistycznych, zaskakujących zmian nastroju czy sporej dawki energii. W gruncie rzeczy, jest tu wszystko – łącznie z budzikiem. Nie ma nawet zaledwie „przeciętnych” utworów. Każdy z kawałków potrafi cieszyć. Tak naprawdę ciężko znaleźć złe strony. Mi taka muzyka bardzo pasuje, ale ja mam trochę zryty beret.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/SIGH-official-page/227550909275

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Vortex – Colours Out From The Emptiness [2001]

Vortex - Colours Out From The Emptiness recenzja okładka review coverKiedy, przed zakupieniem płytki, zastanawiałem się, z czym tak właściwie będę miał do czynienia, naprawdę ciężko było to przewidzieć. Krótko mówiąc – kupowałem album prawie w ciemno, kierowany jedynie jakimiś wątłymi informacjami. Jakież było moje zdziwienie, kiedy z głośników popłynęły pierwsze dźwięki. Ooo! tego naprawdę dało się słuchać! Moje pierwsze myśli zwróciły się w stronę ostatnich Pestilence’ów (oczywiście mam tu na myśli „Testimony of the Ancients” oraz „Spheres”, a nie żadne tam makabry). Kolejne przesłuchania tylko potwierdzały moją początkowe skojarzenia – przestery, wokale, trochę odjechane, kosmiczne klimaty rodem właśnie ze Sfer. Ale to nie było wszystko, okazało się bowiem, że mili panowie Japończycy (a teraz uderz się w piersi i powiedz, ile znasz dobrych kapel z Japonii; jest tego więcej niż 3?) nie są w ciemię bici i potrafią stworzyć pasjonującą muzykę, która pomimo oczywistego czerpania z różnych klasyków technicznego i progowego grania, ma w sobie sporo oryginalnych patentów. Dalsze zanurzania się w odmęty japońskich struktur muzycznych prosto z Pustki, okazywały całe bogactwo muzyki zawartej na albumie. Jest tu bowiem wszystko: i szybkie deathowe kawałeczki z zachętą do kręcenia cabanem i wolniejsze jazdy walcem, są instrumentalne fragmenty z użyciem, choćby, chapman sticka (a oczywiście wiecie, kto najlepiej na chapmanie popiernicza) i spokojne numery z czystymi wokalami i jazzowymi partiami. Niemniej jednak jest to album konkretnie deathowy – wspomniane gitary pracują rzęsiście i ciężko, perkmanowi nóżki ślicznie obertasy wycinają, bas pięknie dodaje głębi, a wokalista może straszyć niegrzeczne dzieci. Konkretnie deathowy, ale też porządnie postępowy i technicznie zagrany. Posłuchajcie choćby pierwszych kawałków „Stigma” i „Burnt with thoughts” a zrozumiecie o czym mówię. Posłuchajcie tych szalonych solówek, zarówno gitarowych jak i basowych, momentalnych zmian tempa czy jazzowych wstawek, posłuchajcie poetyckich deklamacji, skomplikowanych riffów i kosmicznej atmosfery. Można by więc powiedzieć, że album po prostu cud, miód i orzeszki. Cóż – bez mała. Bo wydaje się, że w miarę trwania albumu poziom jakby spada. Nie przypadkowo wspomniałem dwa pierwsze kawałki – są one zdecydowanie najlepsze. Kolejne stoją trochę w cieniu pierwszych, co nie znaczy, że są złe – brakuje im jednak trochę. Drugi minus to nie najlepsza realizacja – ja rozumiem basy i w ogóle, ale tu z nimi trochę przesadzili. I to chyba tyle „plusów ujemnych”, pozostałe elementy można jako te dodatnie zaliczyć. Czy więc warto było wydać te kilka dych na Vortexa? Zdecydowanie. Więc migiem zapoznawać się z Colours Out From The Emptiness.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: members.at.infoseek.co.jp/vortex_
Udostępnij: