29 stycznia 2013

Cryptopsy – Cryptopsy [2012]

Cryptopsy - Cryptopsy recenzja okładka review coverCryptopsy odeszli w kiepskim, zupełnie nieprzekonywającym i przede wszystkim nie swoim stylu, toteż ich powrotem w ogóle nie zaprzątałem sobie głowy. Jak się dobrze zastanowić, to nawet nie mieli po co odgrzebywać tego trupa, skoro wielu, dla których docelowo nagrywali, świadomie ich z pamięci wymazało. Jednak Kanadyjczycy podjęli to ryzyko i nie tylko się reaktywowali, ale zrobili to z niesławnym Mattem McGachy w składzie. A płyta? Wyszło z tego duże zaskoczenie, bo krążek udał im się bardzo dobry, nawiązujący do tego, co w ich dyskografii najlepsze – „Whisper Supremacy” i „And Then You’ll Beg”. Wprawdzie nie wspięli się na aż tak wysoki poziom, jak przed laty (co im raczej nie zapewni przewodnictwa w kanadyjskim death metalu) i niczego nowego na Cryptopsy nie odkrywają (za to akurat można im podziękować), ale ponownie zaprezentowali się jako zespół naprawdę brutalny, pełen dobrych pomysłów i porządnie zakręcony. Panowie wymiatają z wielkim rozmachem, nie żałują sobie technicznych odjazdów (także w jazzowe rejony), zachowują przy tym odpowiednie proporcje pomiędzy bardzo szybką, skomplikowaną sieczką a miażdżącymi i w sumie też popieprzonymi zwolnieniami. Tym wszystkim „starym” atutom towarzyszy niespotykana dotąd u Cryptopsy chwytliwość i melodyjność poszczególnych partii (wbrew pozorom nie tylko solówek), co słychać zwłaszcza w „Two-Pound Torch”, „Red-Skinned Scapegoat”, „The Golden Square Mile” i „Cleansing The Hosts”. Dzięki temu — i okazjonalnej motorycznej jeździe — materiał, choć wcale niełatwy, jest prostszy do ogarnięcia także dla mniej wprawionego ucha. Największa niewiadoma, związana z tym albumem, niesie z sobą dużą niespodziankę, bo McGachy wyszedł na ludzi, dorobił się porządnych kłaków i co najważniejsze – rzygnął tak, jak się tego powinno oczekiwać po wokaliście Cryptopsy. Żadnych zaśpiewów, żadnego pitolenia, tylko porządny growl i wrzaski! Skoro w tej kwestii jest dobrze, a sama muzyka nie pozostawia nic do życzenia, to Cryptopsy powinni sprawdzić nawet najwięksi sceptycy – przez te 35 minut traumy raczej nie doświadczą.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: cryptopsy.ca

podobne płyty:

Udostępnij:

26 stycznia 2013

Watchtower – Energetic Disassembly [1985]

Watchtower - Energetic Disassembly recenzja okładka review coverAż trudno uwierzyć, że krążek ten ma już niemal 30 lat. Jeszcze większe zaskoczenie budzi fakt, że dla większości metalowców kapela ta stanowi zagadkę nie mniejszą niż 2+2*2=6 dla współczesnej młodzieży gimnazjalnej. W obu przypadkach sprawa rozbija się, niestety, o znajomość podstaw. Matematyką zajmował się tutaj nie zamierzam (pierwszeństwo mnożenia, kretyni!), kilka słów mogę jednak napisać o tej, jakże niesamowitej, płycie. W czasach, kiedy znaczna większość metalowców dopiero dopieszczała swoje talenty muzyczne, kwartet z Austin jebnął tak niesamowitą porcją dźwięków, że niektórzy do dziś mają napuchnięte uszy. I nie ma w tym ani odrobiny przesady, bo w swoich czasach, a nawet dzisiaj, poziom umiejętności muzyków oraz zaawansowanie techniczne materiału bije na łeb znakomitą większość produkcji muzycznych. Potworna szkoda, że Watchtower przez wiele, wiele lat nie znalazł swoich naśladowców, choć może właśnie przez ową kompleksowość nikt nie garnął się do podjęcia rękawicy. Z drugiej strony, wiele z tego, co można znaleźć w muzyce takich sław jak Cynic, Death, Atheist bądź Spiral Architect wzięło jednak swój początek właśnie z twórczości Watchtower. I jeśli miałbym jednak wskazać, która kapela postanowiła zmierzyć się z geniuszem Watchtower, to wskazałbym właśnie kwintet z Norwegii. Tyle tylko, że od czasu „A Sceptic’s Universe” Spiral Architect nie nagrali nic, a Twisted into Form — odprysk od Spirali — nie prezentuje się tak dobrze, choć nadal może się podobać. Wygląda na to, że jeśli Watchtower sam nie zadba o swoje dziedzictwo, nie zrobi tego nikt inny. Na szczęście singiel z 2010 daje nadzieje na coś równie dobrego, jak Energetic Disassembly. I na tym skończyłbym część zapoznawczą, czas w kilku słowach opisać, z czym tak właściwie Watchtower się je. Główną osią Energetic Disassembly jest średnio szybki, niezbyt agresywny thrash, który poddano jednak obróbce polegającej na połamaniu struktur, wielokrotnych zmianach tempa i intensywności oraz starannemu wyodrębnieniu instrumentów. Już samo to sprawia, że muzyka nabiera wielu cech jazzowego free-stylu. Fanom łamigłówek i wysiłku intelektualnego, tego rodzaju zabieg sprawi niebywałą radość i da sposobność zagłębienia się w najciemniejsze zakamarki aranżacyjnych potworków. Pochodną takiego stylu jest także dość intensywne poczucie pustki, co wynika zapewne z umiejętności muzyków, którzy nie muszą nadrabiać braków hałasem. Jeśli nie znakiem rozpoznawczym, to na pewno pewną wizytówką jest organiczny w brzmieniu, plumkający bas, który mimo tego, iż nie jest na pierwszym planie, wyraźnie odciska piętno na muzyce. Z drugiej strony są operujące w wysokich rejestrach, dość mocno przesterowane gitary. Po tej samej stronie spektrum stoi wokal – wysoki, wrzaskliwy, wwiercający się w ucho, przypominający nieco skrzyżowanie Randy’ego Rampage’a z Mikem Sandersem. Wysoko i skrzekliwie. O tym, że muzyka jest skomplikowana i zmienna już wspomniałem, a niemałe zasługi na tym polu ma pałker, który najwidoczniej założył się z kimś o to, że nie będzie grał schematami. Zakład oczywiście wygrał i swojego pączka zjadł. Tak się w skrócie można zaprezentować debiut Amerykanów. Czy warto? Nie – trzeba, bo wstyd.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.watchtowerband.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 stycznia 2013

Pathology – Age Of Onset [2009]

Pathology - Age Of Onset recenzja okładka review coverKojarzycie może Age Of Onset? No właśnie. Tą płytą Pathology świata nie zawojowali, czemu zresztą nie ma się co dziwić, bo to bardzo typowe, archetypiczne wręcz amerykańskie brutalizmy. Napierducha jakich wiele, choć bez wątpienia podana profesjonalnie i bez wielkich uchybień – w końcu to nie jest ich pierwszy krążek. Powiedzmy sobie jasno – taki materiał ginie w morzu podobnych. Ale… Jest jednak coś, co potrafi przykuć do głośników wtajemniczonych miłośników krwawej sieczki – wokale, za które odpowiada Matti Way. Chłop swoim bulgotliwym jestestwem oczywiście nie wywindował kapeli na jakiś niemożliwie wysoki pułap (tym bardziej, że niekiedy zagłusza instrumenty), ale dzięki niemu Age Of Onset jest już w pewien sposób albumem charakterystycznym i miejscami wyrastającym ponad przeciętność, jakiej w tym gatunku nie brakuje. Muzyka, jaką zapchano te pół godziny, wbrew pozorom do najbrutalniejszych nie należy, a od wyczynów obecnych gwiazd podziemnego napierdalania (dajmy na to Brain Drill, abstrahując od ich poziomu) dzieli ją naprawdę sporo. Nawet dość stary „She Lay Gutted”, do którego porównania są tu najbardziej na miejscu, jest od strony instrumentalnej albumem brutalniejszym i bardziej technicznym. Pathology nadrabiają trochę czytelnością struktur i okazjonalnymi melodycznymi zapędami, jakie słychać w najbardziej bodaj udanych „Gestation Begins”, „Cyst Excise” i „Zodiac Principles”. Age Of Onset to rzetelne i zajebiście wtórne granie z bardzo dobrym wokalem. Krążek bez szału, ale dający radę. Słucha się go nawet fajnie, choć wyżej wycenić nie sposób.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.pathologymusic.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 stycznia 2013

Blind Guardian – Imaginations From The Other Side [1995]

Blind Guardian - Imaginations From The Other Side recenzja okładka review coverNajlepszy album w całym dorobku Strażników – tak zapewne mogłoby powiedzieć wielu fanów zespołu. Ja się pod tym nie podpisuję, co nie znaczy, że uważam krążek za słaby. Co to, to nie! Bo jakby na to nie spojrzeć Imaginations from the Other Side to dzieło wielkie, arcydzieło ośmielę się stwierdzić. Arcy-kurwa-dzieło! Dziewięć kawałków, a jeden lepszy od drugiego. Tym razem nie ośmielę się wskazać, który jest lepszy, który bardziej do mnie przemawia, którego słucham częściej niż pozostałe. Się po prostu nie da. Były takie czasy, kiedy album nie schodził z tapety przez całe tygodnie, słuchałem go bez przerwy, a kiedy nie słuchałem, to i tak słuchałem – tyle że na sieci w wersjach koncertowych, akustycznych, na budzik i piszczałkę, etc. Swoją drogą, w wydaniu koncertowym utwory wydają się jeszcze bardziej epickie i przejmujące – wiem, przekonałem się na sobie. I zajebiste. Generalnie trudno pisać o czymś używając tylko superlatywów, samych ochów i achów, ale kiedy sobie przypominam tamten koncert… Musicie uwierzyć – nie jest łatwo tak się odciąć i zdobyć na całkowitą neutralność. Ale czy aby na pewno o to chodzi? Tu i teraz stwierdzę, że nie! Nie można przejść obok tego albumu obojętnie i nieważne co się lubi, bowiem słuchając Imaginations from the Other Side wszystkie preferencje znikają i jedyne co pozostaje to rozpłynięcie się w muzyce. Dla każdego coś miłego – są tu i ballady i numery speed metalowe, partie bardzo operowe i odarte ze zbędnych ozdobników marsze, gitary akustyczne oraz wwiercające się w mózgownicę melodie. Brakuje w tym tyglu tylko jednej rzeczy: zbędności. Od początku do końca trwania płyty ma się przeświadczenie, ba, pewność, że nie ma tu ani jednej niepotrzebnej nutki. Jest to coś, co można określić mianem „stylu Blind Guardian”. Jeśli ktokolwiek miał po „Somewhere Far Beyond” wątpliwości, czy można w tej stylistyce stworzyć coś lepszego, to Imaginations from the Other Side udowodnił to niepodważalnie – można. Można nagrać krążek, który nie będąc tylko powerowym, będzie miał jego moc i melodyjność, nie będąc progowym, będzie wielowarstwowy i kompleksowy, nie będąc speedowym będzie miał niesamowitą motorykę i wyczucie rytmu. Imaginations from the Other Side to coś więcej niż style, więcej niż przynależność do tego bądź innego gatunku. I chyba właśnie dlatego zawsze uważałem, że Blind Guardian to najlepsza kapela pod Słońcem.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 stycznia 2013

Gortal – Deamonolith [2012]

Gortal - Deamonolith recenzja okładka review coverNie ma sensu popadać w grubą przesadę i trąbić, że Gortal zmienił się jakoś znacząco od czasu solidnego debiutu. Gortal się jedynie poprawił, a przy tym odpowiednio rozwinął – potwierdził poziom, niemały potencjał i jednoznacznie ugruntował swoją i tak już wysoką pozycję na krajowej scenie. I na pewno nie rozczarował. Wynika stąd, że Deamonolith nie jest żadnym eksperymentem, a logiczną konsekwencją obranego przed laty kierunku. Krążkiem, który nie tylko przewyższa poprzednika w podstawowych elementach — intensywność, brutalność, szybkość — ale i znacznie lepiej od niego brzmi (bo tym razem nagrywali w bardziej cywilizowanych warunkach). Jednocześnie w muzyce zespołu, przy zachowaniu jej ekstremalnego charakteru, jest teraz więcej przestrzeni, motorycznych partii, urozmaiceń (w tym także zwolnień) i fajnie wkręcających się melodii. To wszystko sprawia, że album katuje się z wielką ochotą i niesłabnącym zainteresowaniem. Przy okazji muzycy załapali, że pół godziny materiału — jak na „Blastphemous Sindecade” — to stanowczo za mało dla wielbicieli diabelskiego napierdalania i Deamonolith rozbudowali do konkretnych 39 minut, co należy uznać za jedyne słuszne rozwiązanie. Warto też wspomnieć, że na płycie obok utworów bardzo dobrych trafiają się prawdziwe perełki – „Deliver Into Suffering” z wpadającym w ucho tekstem i lekko „vitalremainsowskim” klimatem to mój absolutny faworyt i mogę go słuchać na okrągło – świetna robota! Takiego biczowania to i ja chcę więcej! Właśnie dzięki takim płytom jak Deamonolith w człowieku rozbudza się przekonanie że, nie liczy się nic ponad wściekły death metal i maniakalne trząchanie baniakiem; dla tych, którzy mają odmienne zdanie, Gortal umieścił krótką informację już na początku – die fucking cunt!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: gortal.com.pl

podobne płyty:

Udostępnij:

14 stycznia 2013

Ihsahn – The Adversary [2006]

Ihsahn - The Adversary recenzja okładka review coverKrążkiem „Prometheus” potraktował Cesarz swoich słuchaczy zupełnie nie po chrześcijańsku: chociaż ci starali się i spinali by nadstawić drugi policzek i zaliczyć pierwszoligowego Kliczkę, muzycy Emperora stwierdzili „the end” i zwinęli interes. A to znaczy: noł mor longplejs. I jak tu w takim momencie nie zakurwić, tak komuś jak i pod nosem. Nie można nagrać czegoś tak wspaniałego jak „Prometheus” i na pięć lat oddać się Bóg wie czemu. Dzisiaj mogę jednak śmiało stwierdzić, że warto było czekać, bowiem The Adversary to album tej samej klasy. Tytułem wstępu muszę jeszcze dodać, że wszelkim fanom czystości gatunkowej i prawdziwości spod znaku piwnicy i Kasprzaka, opisywany krążek raczej nie przypadnie do gustu, ale tego się zapewne spodziewali. Jeśli ktoś jednak spędził miłe chwile nad „Prometeuszem” nie powinien narzekać, ba, będzie wniebowzięty. I jeśli ów krążek pozostawił pewien niedosyt w warstwie muzycznej, to wydaje mi się, że The Adversary świetnie ten niedosyt likwiduje. Niektórych może boleć jeszcze dalsze odejście od blackowych korzeni i – mimo wszystko – pewne złagodzenie wizerunku, innym będzie to jak najbardziej po drodze. Cóż, kwestia gustu. Zarówno jedni i drudzy będą jednak zgodni co do tego, że kompozytorsko The Adversary prezentuje się oszałamiająco. Pięćdziesiąt minut przemyślanej co do ostatniej nuty, wielowarstwowej i bardzo nowoczesnej, w dobrym tego słowa rozumieniu, muzyki. Trudno, co już w sumie wspomniałem, przyporządkować The Adversary do jakiegoś porządku, może jednak na tym właśnie polega umiejętność Ihsahna do łączenia, odległych nieraz, stylów w jedną, spójną i nową całość. Objawia się to tym, że jedno wynika z drugiego, każda zmiana tempa i nastroju ma swoje uzasadnienie, całość płynie przed siebie niezmącona zbędnymi dźwiękami. Jest więc miejsce bardzo emperorowe galopady, wokale a’la King Diamond, nostalgiczne zwolnienia i poezję, a to tylko część z użytych na płycie środków artystycznego wyrazu. Powiedziałbym jednak, że tych progresywnych i spokojnych momentów jest więcej, ale cóż – taką właśnie drogę obrał Ihsahn. Oddając jednak Bogu co boskie, a Cesarzowi co cesarskie, muszę stwierdzić, że to co robi, robi bezbłędnie. Muzyka wchodzi gładziutko, co jak na tak zaawansowane aranżacyjnie przedsięwzięcie jest niemałym osiągnięciem. Z owym zaawansowaniem łączy się jeszcze jedna sprawa – otóż krążek najlepiej brzmi na słuchawkach. Muszę przyznać, że zdarzało mi się być zaskoczonym przez muzykę nawet po kilku latach. Zalecam więc wysłać babę na jakiś różaniec czy inne nieszpory, psa wysłać z babą – niech się martwi, założyć słuchawki i odpalić krążek. I tym cudownym sposobem, będziemy mieli z krążka jeszcze więcej frajdy. Nawet jednak bez słuchawek The Adversary powinien zadowolić wszystkich miłośników późnego Emperora i innych przedstawicieli norweskiej sceny prog-blackowej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 stycznia 2013

Capharnaum – Fractured [2004]

Capharnaum - Fractured recenzja reviewW przypadku kapel takich jak Capharnaum istnieje duże ryzyko, że nazwiska muzyków biorących udział w nagraniach zupełnie przesłonią zawartość albumu, albo koniec końców będą jedyną atrakcją. Na Fractured tego bezproblemowo uniknięto, bo chociaż Gorguts, Martyr czy Monstrosity to znakomite zespoły, to do najpopularniejszych nie należą i na dobrą sprawę mało kto zwraca na nie uwagę, a sam Capharnaum — jeszcze za czasów zamierzchłego debiutu — znany był tylko garstce zapaleńców. Ze smutkiem trzeba skonstatować, że z nowym składem i drugą, opisywaną właśnie, płytą notowania poprawili tylko w niewielkim stopniu. Nie zmienia to faktu, iż w każdej sekundzie Fractured słychać, że za tym materiałem stoją prawdziwi zawodowcy, którzy techniczny death metal opanowali na najwyższym poziomie i z ogromną swobodą grają to, na czym inni najprawdopodobniej połamaliby sobie palce. A grają zdecydowanie ponad gatunkowy standard: mnóstwo tu zmian tempa, pokręconych riffów, niestandardowo rozłożonych akcentów, świetnych (i częstych!) solówek… Melodia i brutalność, czad i wirtuozeria – wszystko dopieszczone na maksa, ale bez popadania w nieczytelną papkę. Fractured to osiem naprawdę konkretnych, zwartych, nieprzesadnie nowoczesnych w formie kawałków, z których każdy ma coś charakterystycznego, co błyskawicznie zwraca uwagę i daje się w lot zapamiętać. Niech nie zmyli was data wydania krążka – muzycznie znacznie bliżej bowiem mu do „Individual Thought Patterns” niż do ekstremalnych wyczynów Deeds Of Flesh. Ogólnie jest na czym ucho zawiesić, jest się czym podjarać, ale jest też jeden dość poważny problem. Fractured nie trwa nawet pół godziny, a trzeba w to jeszcze wliczyć intro oraz stosunkowo długie (jakieś 3 minuty!), martyrowskie w brzmieniu outro. Straszna to bieda, bo przy całym technicznym zaawansowaniu płyta jest tak skonstruowana, że słucha się jej z dużą łatwością, a czas przy niej szybko mija. Ja rozumiem, że muzycy z premedytacją chcieli wywołać u odbiorców uczucie niedosytu, ale z deka przesadzili i po niedosycie zaraz pojawia się stan podkurwienia. No serio, czym dla takich fachowców byłoby zmajstrowanie choćby dwóch numerów więcej, hę!? Nic to, trzeba przymknąć oko na objętościowe niedostatki i cieszyć się tym, co jest.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

8 stycznia 2013

Death Angel – Relentless Retribution [2010]

Death Angel - Relentless Retribution recenzja okładka review coverTak właśnie mi się zdawało, że niektóre rozwiązania stylistyczne na ostatnim krążku Kreatora skądś kojarzę. I voila! – przypomniałem sobie. A skoro sobie przypomniałem, to nie mogę pozostawić tego samopas, bo materiał wchodzi zajebiście i dostarcza rozrywki na bardzo wysokim poziomie, ocierając się niekiedy nawet o zajebistość – że tak zacytuję Ziobrę. A mowa oczywiście o ostatnim krążku amerykańskiej formacji Death Angel. W ramach wyjaśnienia zaznaczam, że nie chodzi mi o to, że Kreator rżnął z Death Angel, bo nie musiał, ale że skorzystał z pewnych patentów, których wcześniej raczej nie stosował, a które były i są na porządku dziennym u amerykańców. Sami zresztą przyznacie, że tak melodyjnego Kreatora dawno nie było – i właśnie o tą melodyjność mi chodzi. Fanom surowszej obróbki pewnie takie melodie u Niemców spodobały się mniej, ja natomiast przyjąłem je z otwartymi ramionami i staropolskim misiem. Ale ja nie o Kreatorze, bo tego już demo zrecenzował, tylko właśnie o Death Angel. Dla ludzi niezaznajomionych z ich muzyką, rzucę kilkoma nazwami, które, jako tako, pozwolą określić co i jak: Testament, Megadeth, Metallica – z tych bardziej rozpoznawalnych. Jak więc wspomniałem, jest melodyjnie, co nie znaczy jednak cukierkowo, i umiarkowanie, jeśli chodzi o brutalność. Charakterystyczny wokal Osegueda’y, plus niezbyt ciężkie, acz ponadprzeciętnie sprawne, gitary duetu Cavestany/Aguilar to chyba to, co definiuje Death Angel. Chłopakom łatwo jak sraczka wychodzi łączenie bardzo motorycznych i rytmicznych zwrotek z melodyjnymi i nieco rzewnymi refrenami, przy czym rzewność nie jest tu niczym złym, przeciwnie – odmieniają one oblicze utworu i wywołują inne emocje. Słychać to doskonale niemal w każdym kawałku i owa dwukierunkowość staje się w pewnym sensie drugą naturą krążka. Prawdziwym majstersztykiem są jednak bardzo liryczne fragmenty w „Claws in So Deep” (około drugiej minuty) oraz refren „Opponents at Sides”. Ostatni kawałek zresztą dojebuje jeszcze jednym momentem: „Lies – Corruption – Self-Indulgence; Greed – Deceit – Wolves in the sheep” – nie wiem, czy nie arcychujem całego krążka. A może to tylko moja słabość do barwy głosu Ihsahna. Żeby jednak nie być posądzonym o miękkość i ogólną pedałowatość, zarzucę jeszcze kilkoma kawałkami – tym razem szybszymi dla odmiany: „Truce”, otwierający płytę selftajtl oraz opatrzony kapitalnym refrenem „Into the Arms of Righteous Anger”. Pewną ciekawostką jest akustyczny „Volcanic”, ale on jest akustyczny, więc się nie będę w tej materii wypowiadał. Podsumowując: cieszę się, że udało mi się napisać kilka słów o Death Angel, bo warto zapoznać się z tym wydawnictwem, warto się nawet przyjrzeć, bo okładka jest po prostu kapitalna. Ścisła czołówka.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: deathangel.us

podobne płyty:

Udostępnij:

5 stycznia 2013

Victimizer – Tales Of Loss And New Found Serenity [2011]

Victimizer - Tales Of Loss And New Found Serenity recenzja okładka review coverVictimizer wraz z ich drugim krążkiem Tales Of Loss And New Found Serenity to dla mnie największe odkrycie paru ostatnich lat. Powiedziałbym także, że i duża nadzieja na przyszłość, ale z tym się wstrzymam, bo zważywszy na przebieg ich dotychczasowej, ten tego, kariery, następnego razu może nie być. Niestety, zespół to niemłody, uczulony nawet na małe sukcesy, więc diabli wiedzą, jak długo jeszcze utrzymają się na powierzchni. Dlatego, nie czekając do podsumowania, już teraz wystosuję możliwie jasny i nieco desperacki apel – bardzo mi zależy, żebyście zwrócili na nich uwagę, bo są przezajebiści i w swoim fachu mogą bez kompleksów konkurować z najbardziej znanymi. Przechodząc już do samej płyty, okazała się dla mnie odkryciem, ale w żadnym wypadku zaskoczeniem, bo trudno o takie, kiedy prezentowany gatunek nie jest pierwszej młodości, a i poszczególne utwory były szlifowane po kilka lat. Tu przede wszystkim chodzi o bardzo wysoki poziom wykonawczy, wierność klasycznej (nie mylić z pierwotną!) formule i pozazdroszczenia godne zaangażowanie w wykonywaną muzę. Holendrzy mieli dużo czasu na przygotowanie materiału, stąd też każdy z ośmiu utworów jest dopracowany do najdrobniejszego szczegółu, różni się od pozostałych (przy zachowaniu bardzo specyficznego spójnego klimatu) i poniewiera we wszystkie strony potężnym ładunkiem naturalnej energii (albo zajebozy, jak kto woli). Ze względu na fajne aranżacje, feeling, sposób budowania dramaturgii i ogromną chwytliwość można Victimizer porównać do Neuraxis – choć Holendrzy nie grają aż tak technicznie, to przykuwają uwagę z równą łatwością, a wrażenia płynące z ich słuchania są bardzo podobne. To z kolei oznacza, że Victimizer wbił się u mnie do absolutnej czołówki. Żeby mieć świadomość, o jakich ja wspaniałościach piszę, posłuchajcie sobie najbardziej chyba reprezentatywnych dla Tales Of Loss And New Found Serenity „For What Matters Now” czy „A Psalm To The Fallen”. Na tym albumie wszystko jest w najlepszym porządku i w odpowiednich proporcjach: morderczo precyzyjne, świszczące melodią riffy, głęboki ryk wokalisty, no i oczywiście perkman, który nawala blasty z takim przejęciem, jakby od tego zależało jego życie. Całość spięto świetnym brzmieniem obrobionym przez samego Dana Swanö, któremu jak się zdaje, zespół wiele zawdzięcza. Bez wątpienia jego zasługą jest to, że w paru momentach (zwłaszcza w „Left Unsung” i „To Preserve From Precipice”) Victimizer mocno zalatuje klasyczną, ociężałą Szwecją. Do tego postarano się o estetyczną grafikę i dalekie od death’owych kanonów teksty. W ten sposób powstała bardzo zróżnicowana płytka utrzymana w konwencji brutalnej rzeźni, którą każdy fan inteligentnego death metalu powinien przyjąć na kolanach i z pocałowaniem pudełka. Jeśli cokolwiek znaczy dla was moja opinia – rzucajcie się na ten album, gdy tylko nadarzy się okazja! To jest rewelacja, jakich mało, więc na pewno się nie zawiedziecie!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.victimizer.nl

podobne płyty:

Udostępnij:

2 stycznia 2013

Overkill – Ironbound [2010]

Overkill - Ironbound recenzja okładka review coverOstatni krążek Overkill „The Electric Age” zdecydowanie daje radę, ale nie jest nawet w połowie tak dobry jak poprzedni, a dziś recenzowany – Ironbound. Muzyka nie różni się jakoś specjalnie od tego, do czego zdążył nas Overkill przyzwyczaić, czyli jest agresywnie, zdecydowanie do przodu (choć nie na złamanie karku), bez zbędnych spowolnień i marudzenia, a przy tym melodyjnie i z rewelacyjną motoryką, ale to akurat dobrze. Nie można też zapominać o fenomenalnym wręcz talencie Overkill do komponowania riffów, które od chwili narodzenia mogą być uznawane za klasyki gatunku. Kolejną cechą rozpoznawczą zespołu jest wokal Bobby Ellswortha, do którego trzeba się na początku przyzwyczaić, ale który później okazuje się jedynym, który pasuje do tej muzyki. Jakoś nie wyobrażam sobie innych metalowych wokalistów, np. Mustaine’a bądź Billy’ego, skądinąd zajebistych, którzy pasowaliby do utworów Overkill. Ma chłop moc, płuca jak miechy – mówiąc kolokwialnie, a jednocześnie dobrze odnajduje się w melodiach, których na Ironbound nie brakuje. Mi osobiście taki rodzaj śpiewania, tzn. śpiewanie ex definitione, w thrashu odpowiada, więc słucha mi się Ellswortha bardziej niż przyjemnie, tym bardziej, że po niemal trzech dekadach gardłowania ma on ten milusi charkot. Wokal jest więc i agresywny i dojrzały, a to naprawdę ciekawa mieszanka. Już to kopie po jajach, a to zaledwie część tego, co można znaleźć na płycie. W sukurs wokaliście idą bowiem gitarzyści, którzy serwują, o czym już wspomniałem, naprawdę porządne rzemiosło zarzucając raz po raz soczyste i mięsiste riffy, to wszystko zaś obficie podlewają solówkami. Sekcja nie zaskakuje, tzn. nie zaskakuje kogoś, kto Overkill zna. W skrócie można to ująć tak: dynamika po pierwsze, motoryka po drugie i technika po trzecie. Czyli dokładnie to, czego zespół oczekuje od basisty i pałkera, a fan od Overkill. Dodając dwa do dwóch wychodzi więc, że Ironbound to rasowe, thrashowe dzieło i tak jest w rzeczywistości. Polecam przekonać się samemu, choć to niemal (a może na szczęście) godzina materiału. Posłuchajcie sobie tytułowego, a zarazem najlepszego na krążku, „Ironbound”, „Give a Little” bądź wieńczącego płytę „The SRC” i chociaż pozostałym też niczego zarzucić nie można, o tych trzech można powiedzieć, że wyróżnia je spośród pozostałych niesamowita wręcz przebojowość i zapamiętywalność. Nie raz łapałem się na tym, że podśpiewywałem sobie wraz z Ellsworthem rytmicznie trzepiąc przy tym cabanem. Wydaje mi się, że dobrze to świadczy o muzykach i ich dziele. Wydaje mi się także, że jest to dobra rekomendacja.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: wreckingcrew.com/Ironbound
Udostępnij: