Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2007. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2007. Pokaż wszystkie posty

27 stycznia 2024

Aborted – Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture [2007]

Aborted - Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture recenzja reviewW Listenable Records swego czasu mieli niezłego nosa do młodych i utalentowanych grup, które pod jej skrzydłami całkiem ładnie się rozwijały. Wszystko oczywiście do czasu, bo gdy taka młoda i utalentowana kapela zyskiwała na rozpoznawalności, szybko padała łupem którejś z dużo większych i bogatszych wytwórni. I w tym momencie zwykle zaczynał się dramat – zbyt długie umowy i coraz to gorsze płyty. Wydawać by się mogło, że Aborted byli zbyt undergroundowi, żeby tak po prostu dać się złamać kilku ojrasom więcej, ale jednak. Po przejściu do Century Media Belgowie zaliczyli zatrważający spadek formy.

Niedługo po świetnym „The Archaic Abattoir” kompletnie posypał się skład zespołu, na placu boju ostał się jeno Sven, więc do nagrań kolejnej płyty przystąpił z całą gromadką nowych kolegów (do zarejestrowania garów zatrudniono Davida z Psycroptic), a wokalnie w studiu wspomógł go nawet bóg z przeszłości – Jeff Walker. Przy tak drastycznych zmianach personalnych nie powinny dziwić zmiany w muzyce, a jednak Aborted zaskoczyli.

Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture to materiał doskonale zagrany: precyzyjnie, z rozmachem i dbałością o szczegóły. Technika każdego z muzyków jest godna pozazdroszczenia, a swoboda, z jaką poruszają się w różnych stylistykach może robić wrażenie. Slaughter & Apparatus to także materiał naprawdę dobrze brzmiący. Tue Madsen zapewnił zespołowi nowoczesną, cyfrową i pozbawioną pierwiastka ludzkiego produkcję, która niekoniecznie musi się podobać, ale jakości odmówić jej nie sposób. No, wymieniłem wszystkie obiektywne zalety tego albumu. Wskazanie zalet subiektywnych jest już trudniejsze, bo nic konkretnego do głowy mi nie przychodzi.

Aborted nagrali płytę dla wszystkich i dla nikogo, bardzo przy tym uważając, żeby nowa wytwórnia była z nich zadowolona. Slaughter & Apparatus z jednej strony jaaakoś ogólnymi zarysami nawiązuje (albo udaje, że nawiązuje) do poprzedniego krążka, ale nie dorównuje mu poziomem kompozycji, wyrazistością czy pierdolnięciem. Z drugiej strony jest rozstrzelona w zbyt wielu kierunkach i nie powala spójnością. Belgowie aż na siłę chcieli być otwarci i nowocześni, ale przedobrzyli z różnorodnością nieprzystających do siebie elementów. Przynajmniej dla mnie mieszanie w jednym materiale wpływów melodyjnego death metalu (Soilwork), industrialnego death/thrash (Strapping Young Lad), groove/djentu (Meshuggah), klawiszowych plam, jakiegoś zasranego deathcore’a z popłuczynami po tym, co kiedyś grali, to już za wiele. Nic dziwnego, że cover Faith No More ginie w tym bałaganie.

Jak na album, który ma trafić do jak najszerszego grona miłośników ekstremy, Slaughter & Apparatus w niewielkim stopniu jest obliczony na fanów Aborted. Jak ktoś ma szczęście i szerokie horyzonty, to może wyłapie sobie z tego kilka fajnych fragmentów, ale jednak większość utworów pozostanie dla niego nieciekawa/niestrawna, tym bardziej, że nawet nie są podane w jakiś intrygujący sposób. Ja po paru latach wyrywkowego słuchania tej płyty potrafię wymienić tylko numer, który z początku najbardziej mnie odrzucał, czyli „Avenious” – radio-friendly i melodyjny do wyrzygania, co nie zmienia faktu, że właśnie on w głowie zostaje najdłużej. Z pozostałych kawałków nie pamiętam nic w 5 minut od odłożenia płyty na półkę.

Aborted dokonali tu małego (?) gwałtu na własnym stylu, a w zasadzie to rozmienili go na drobne i utytłali w jakimś nie do końca sprecyzowanym ciężkostrawnym badziewiu. Technika i realizacja to za mało, żeby uznać Slaughter & Apparatus coś więcej, niż tylko przyzwoity materiał.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 października 2023

Drawn And Quartered – Merciless Hammer Of Lucifer [2007]

Drawn And Quartered - Merciless Hammer Of Lucifer recenzja reviewSą pewne kapele, które robią swoje, bez fanfar, wydając swój materiał na własną rękę, bez łaski i czasami zostają docenieni, a czasami robią sztukę dla sztuki. Drawn and Quartered jest gdzieś pomiędzy – internetowy świat ich docenił, ale w realu jest już nieco gorzej, bo grupa założyła wytwórnię, aby wydawać swoje płyty (jakie to typowo amerykańskie podejście!). Zespół pochodzi ze stolicy Grunge, ale brzmi jak by był z Chicago i ma więcej wspólnego z tamtejszą sceną, niż z Seattle. To słychać nieco po nieco niszowej produkcji, jak i w tym, jak są składane riffy. W każdym razie ja cały czas myślałem, że są z Chicago.

Stylistycznie? Pochodna Immolation, trochę Suffocation, trochę Malevolent Creation, czasem Nile, Morbid Angel i parę innych zespołów gdzieś się znajdzie. Mimo to, udało im się stworzyć coś na pozór „swojego klimatu”. Zarówno oprawa graficzna, jak i lekkie granie z polotem stworzyło ich własną markę. Utwory owszem, są łatwe do słuchania, ale nie są banalne. Zgrabnie przechodzą w poszczególne motywy, tworzą jakąś narrację, opowieść i przechodzą logicznie w całość. Tego typu podejścia do grania bardzo mi brakuje i jest to też to, za co formacja została doceniona przez cyfrowych ludzi.

Nie zawsze udaje im się uniknąć banału, ale cały czas starają się tworzyć utwory unikając schematów i próbując zaciekawić słuchacza, co też im się udaje z zupełnością. Omawiany album ma jeszcze ponadto dodatkowo klipy i drugi cedek z niepublikowanymi utworami, co to miały się znaleźć na splitach.

Nie każdy pewnie doceni ten zespół, a szkoda, bo powinien. Nie ma tu może nadmiaru brutalności, ale jest to 100% Death Metal z charakterem, taki jak szatan przykazał. Fajnie też jest posłuchać grupy, która umie robić utwory, zamiast popisywać się umiejętnościami, czy też starająca się przekraczać wszelkie bariery dźwiękowe. Jest to zdecydowania gratka dla miłośników wczesnej sceny z Florydy.

Ja osobiście polecam, zwłaszcza że grupa nigdy się nie skalała słabą płyta w swej obecnie obfitej dyskografii. Zgrabny, zwinny album, który szybko i łatwo wchodzi. W każdym bądź razie, ignorujecie to na własne ryzyko.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/drawnandquartered
Udostępnij:

1 lipca 2023

Inveracity – Extermination Of Millions [2007]

Inveracity - Extermination Of Millions recenzja reviewBył taki okres, 15-20 lat temu, kiedy najlepszym (albo najprostszym) patentem, żeby załapać się w szeregi Unique Leader Records, było granie jak Deeds Of Flesh, bo nic tak nie łechce ego muzyka-właściciela wytwórni jak zapatrzeni w niego liczni naśladowcy. Taka polityka wydawcy sprawiła, że na kontrakt załapali się m.in. Arkaik, Beheaded, Decrepit Birth, Severed Savior oraz bohaterowie tej recenzji, którzy w tym gronie zrobili bodaj najmniejszą karierę, ale i tak trafili ze swoją muzyką tam, gdzie trzeba.

Na opatrzonym paskudną okładką Extermination Of Millions grecki kwartet dokonał sporego przeskoku jakościowego w porównaniu z dość nieokrzesanym debiutem; Inveracity stworzyli materiał znacznie dojrzalszy, lepiej dopracowany i profesjonalnie wyprodukowany, a przy tym jeszcze bardziej ekstremalny. Album składa się dziesięciu nowych utworów (plus ponownie nagrany numer ze splitu ze szwedzkim Insision) utrzymanych w charakterystycznym dla Deeds Of Flesh stylu brutalnego i technicznego death metalu, które — choć pozbawione oryginalności — przewyższają wszystko, co Amerykanie kiedykolwiek wydali.

Inveracity bardzo dużo zyskali na wpuszczeniu do kompozycji odrobiny powietrza, większym zróżnicowaniu tempa (przy czym oczywiście dominują te najszybsze) czy odważniejszym podejściu do melodii. Nie bez znaczenia jest również świetny, a praktycznie nieobecny u Deeds Of Flesh, feeling, z którym zagrali ten materiał. Dzięki osiągniętej w ten sposób chwytliwości Extermination Of Millions rajcuje od początku do końca i na żadnym etapie nie przekształca się w pozbawioną dynamiki jednowymiarową napierdalankę. Tu nie ma ani miejsca ani czasu na jałowe wypełniacze, infantylne intra czy elektroniczne popierdywania, więc album ma porządny flow i nie nudzi nawet przez moment.

Extermination Of Millions to znakomity, efektowny i intensywny, ale i niestety nieco niedoceniony krążek, na którym Grecy wyciągnęli to, co najlepsze w brutalnym i technicznym death metalu i podali w bardzo atrakcyjnej i przystępnej formie. A to wszystko bez uciekania się do jakichkolwiek kompromisów.


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

29 kwietnia 2023

Headhunter D.C. – God’s Spreading Cancer [2007]

Headhunter D.C. - God’s Spreading Cancer recenzja reviewHeadhunter D.C. należy do mojej prywatnej topki, deklasując wiele pierwszoligowych zespołów, których nie będę nawet wymieniać dla uniknięcia kontrowersji. Powodem tego jest nie tylko wierność ideologii Death Metalowej, ogromna pieczołowitość odnośnie każdego aspektu bycia zespołem, zazwyczaj olewanego przez innych (począwszy od koncertów, imidżu, a na lirykach skończywszy), ale przede wszystkim dlatego, że w ich konkretnym przypadku, ich fanatyzm i konsekwencja przekłada się na wyjątkowo udaną dyskografię, co jest samo w sobie wręcz ewenementem, niezależnie od wszystkiego. No ale nadanie sobie ksywy „Baloff” przez lidera grupy, Sergio Borgesa, do czegoś w końcu zobowiązuje.

Nie ma jakiekolwiek elementu, który byłby losowy, nieprzemyślany, czy zrobiony po linii najmniejszego oporu. Nawet okładka, choć kiczowata (z powodów budżetowych), ma swój koncept, pomysł i czar, a pulchna książeczka wypełniona po brzegi informacjami, zdjęciami, bardzo osobistymi dedykacjami, grafikami powinna zawstydzić 99% dostępnych wydawnictw na rynku, które robione są na odwal się i sprzedawane za ciężkie pieniądze. Tak się właśnie powinno tworzyć i wydawać muzykę – dając z siebie jak najwięcej fanom. Zresztą temu jest również poświęcony ostatni hymn na tej płycie „Long Live the Death Cult”.

Żeby była jasność – nie ma żadnych słabych utworów, jest ogromna różnorodność styli, nawet intro jest ciekawe, ze względu na oryginalny pomysł wplecenia fragmentu żywej publiki z koncertu, jakby za punkt honoru obrano sobie pokazanie, że jesteśmy świadkami magicznego misterium dla wybranych. Co mogę polecić? Otwierający płytę „God is Dead” perfekcyjnie obrazuje geniusz zespołu w budowaniu napięcia i rozwijaniem poszczególnych motywów w celu uzyskania maksymalnego efektu mroku. Do godnych polecenia przychodzą mi na myśl „Stillborn Messiah”, „Contemplation (To the Fire)” (moje prywatne faworyty) czy oparty na refrenie “Black Miracle” i tytułowy track. Najlepiej to sobie puścić, bo żadne słowa nie oddadzą tu sprawiedliwości, tego co się dzieje. Dodatkową atrakcją jest cover nieznanemu nikomu ThrashMassacre (ich historia jest opisana w książeczce), stanowiący swoiste uhonorowanie podziemia. Jest to zdecydowanie lepszy pomysł, niż jakbym po raz kolejny miał słuchać tych samych hitów od Morbid Angel, czy Celtic Frost, jak to zazwyczaj bywa przy coverach.

Dlatego też każdy, kto autentycznie kocha i żyje tą muzyką i chce inteligentnie napisanej płyty, nie powinien przejść obojętnie, łącznie z największymi malkontentami. Obawiam się więc, że nie ma innego wyjścia, niż grzecznie pokłonić się przed Kultem Śmierci i docenić monstrualną pracę, jaka była włożona w stworzenie tego albumu.

Na koniec pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów do przemyślenia z liner notes, autorstwa frontmana:

„and no matter how long we take to release a new album, we’ll NEVER betray our principles (…), after all we’re not dealing with just plain business here. It’s about PASSION above all! (…) we aren’t like certain bands that release one album each year with results almost always worthless. (…) Death Metal for us does not mean a heap of disconnected notes resulting in senseless riffs (riffs?), monotonous grunts and 10.000 beats per minute. (…) At last, have a good listening (and of course, a good reading, as the lyrics are also a very important part in this work), bang your fucking’ head off at the loudest volume possible and stay away from God. We are God’s Spreading Cancer…”.

ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HeadhunterDc
Udostępnij:

15 marca 2022

Aeon – Rise To Dominate [2007]

Aeon - Rise To Dominate recenzja reviewTo niesamowite jak niektóre zespoły potrafią mieć własną osobowość, nawet jeśli żywcem naśladują legendy. Styl Aeon to wypadkowa elementów Deicide, Morbid Angel, Cannibal Corpse, plus coś ekstra szwedzkiego. Sama grupa zresztą nie wypadła sroce spod ogona. Korzenie grupy sięgają tak naprawdę roku 1994, kiedy to powstała kapela Unorthodox, która rok później przemianowała się na Defaced Creation, nagrała jeden album, po czym się rozpadła.

Rise to Dominate to drugi album grupy, ale pierwszy dla dużej wytwórni (Metal Blade Records), dzięki czemu do dzisiaj w miarę łatwo jest go dostać, w przeciwieństwie do prawie nieosiągalnego debiutu w Unique Leader. Tym razem zabrakło instrumentali, które zawsze się pojawiają na płytach Aeon. Co prawda, ostatni track na płycie pełni poniekąd formę outro, ale ma wokal. Jest to też ostatni tak brutalny album, jaki Aeon zrobił, gdyż ich następne twory są zdecydowanie bardziej wyważone i łatwiejsze w odbiorze.

Ze wszystkich wymienionych Bogów Death Metalu, najsilniej przebija się Deicide, co daje ciekawy efekt, jakby Glen Benton grał repertuar Kanibali. Słychać to przede wszystkim w refrenach, gdzie występuje duo-wokal (growl + skrzek), ale jeszcze nie aż tak dobitnie, jak na następnych płytach. Album ten ma dużo tracków, bo aż dwanaście i wśród nich pojawiają się pierwsze hity zespołu, jak walcowaty „You Pray To Nothing”, chaotyczny „House of Greed” czy vaderowski „Luke 4:57”. Niemniej jednak przy takiej ilości nawałki, całość może trochę nużyć.

Ogólnie powiedziałbym, że zespół dopiero się rozkręcał, gdyż z płyty na płytę robił się coraz lepszy kompozycyjnie, nie tracąc przy tym siły i ciężkości. W tym przypadku mamy do czynienia przede wszystkim z brutalną dawką przemocy, która niekoniecznie chce wyjść powyżej przeciętności.


ocena: 6/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeon666

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 czerwca 2017

Odious Mortem – Cryptic Implosion [2007]

Odious Mortem - Cryptic Implosion recenzja okładka review coverStrach pomyśleć, ale od premiery Cryptic Implosion minęło już dziesięć lat! Od tamtego momentu Odious Mortem milczą i — wbrew szumnym zapowiedziom — nic nie wskazuje na to, żeby to się miało w najbliższej przyszłości zmienić. Domyślam się, że Amerykanie mają ten sam problem co Necrophagist i kilka innych ostro kombinujących kapel z najwyższej półki: w swoim czasie zrobili coś zajebistego i teraz nie mają pojęcia, co dalej – w którym pójść kierunku, żeby wciąż było zajebiście, ale jednak inaczej. Skok jakościowy, jakiego Odious Mortem dokonali między „Devouring The Prophecy” a Cryptic Implosion, był doprawdy zadziwiający (i to mając na uwadze, że debiut był co najmniej solidny), więc marne szanse, że udałoby się im go powtórzyć. Tym bardziej, że opisywana płyta w zasadzie nie zostawiła miejsca na poprawki i wciąż bije od niej ta sama świeżość, co dekadę temu. A to prawdziwa sztuka jeśli chodzi o brutalny i przede wszystkim techniczny death metal, w którym — jak się zdaje — wszystko już zostało powiedziane. Cryptic Implosion to fantastycznie skomponowany i nienagannie zagrany materiał, który ilością pomysłów (dodajmy, że kapitalnych) na minutę utworu powoduje opad kopary, ślinotok i drganie lewej górnej powieki. Taka nawałnica dźwięków nie ma prawa nudzić nawet przez moment, choć niedostatecznie przygotowanego słuchacza może zmęczyć intensywnością i ogłupić natłokiem estetycznych doznań. Łomot w wykonaniu Odious Mortem jest naprawdę konkretny, Amerykanie nie szczędzą bardzo szybkich temp i (so)czystej brutalności, jednak — co nietrudno zauważyć — stawiają przede wszystkim na pompę i rozmach aranżacyjny – rozwiązania efektowne, skomplikowane i niejednokrotnie zadziwiające. Należy przy tym nadmienić, że album wyróżnia się porządnym brzmieniem i bardzo selektywną (każdy instrument ma swoje miejsce) produkcją, która znacząco ułatwia wychwycenie wszystkich smaczków gęsto poutykanych w utworach. Owszem, w przypływie złośliwości można czepiać się zespołu za przerost formy nad treścią, ale ja akurat nie widzę w tym najmniejszego problemu, bo Cryptic Implosion porywa i angażuje od pierwszych taktów. Ponadto materiał jest bardzo sycący, czego o 23-minutowym debiucie nie można było powiedzieć. Zachodzę tylko w głowę, dlaczego z taką muzyką i solidnym wydawcą zespół nie zyskał większego (i należnego) rozgłosu. Jak dla mnie ta płyta to przyszły klasyk.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Odious-Mortem/134874569903774

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 stycznia 2016

Disavowed – Stagnated Existence [2007]

Disavowed - Stagnated Existence recenzja okładka review coverHolendrzy z Disavowed, zabierając się za płytę numer dwa, najwyraźniej doszli do jedynie słusznego wniosku, że w tak hermetycznej stylistyce jaką jest brutalny amerykański death metal już nic ponad to, co zrobili, zrobić się nie da. To dlatego Stagnated Existence jest materiałem świeższym, z nieco inaczej rozłożonymi akcentami, choć na pewno nie mniej bezwzględnym niż debiut. Chłopaki mogli sobie pozwolić na mniej lub bardziej odważne zmiany, bo przez te kilka lat, które dzielą obie płyty, nabrali doświadczenia (także w innych kapelach) i wyraźnie rozwinęli umiejętności kompozytorskie i czysto techniczne. No i chyba mogli liczyć na przyzwoity budżet od Neurotic… Ale po kolei. Stagnated Existence to bardzo dobrze przemyślane oblicze sonicznej brutalności – z często zmienianym tempem (dominuje oczywiście szybki wygar – nawet szybszy niż poprzednio, bo nawala Romain Goulon), urozmaiconymi rytmami i atakującymi ze wszystkich stron popieprzonymi riffami. To już nie jest napierdalanie dla samej idei napierdalania i ku chwale Disgorge, a dość złożona i precyzyjnie odegrana muzyka, która potrafi zamęczyć swoją intensywnością. Album odbiera siły już za sprawą super przejrzystego brzmienia – dzięki niemu, każdy detal mocniej uderza w mózgownicę, jakkolwiek ogarnięcie ich wszystkich zajmuje trochę czasu. Żeby jednak ekstremalność Stagnated Existence nie odstraszyła mniej wyrobionych słuchaczy, ekipa Disavowed zawarła na płycie dwa haczyki, które w oczach fanatyków brutal death mogą uchodzić nawet za zdradę gatunkowych ideałów. Po pierwsze, kilka riffów ociera się o coś, co przy odrobinie dobrej woli można nazwać melodią – w skali całego albumu nie ma ich wprawdzie wiele, ale gdzieś tam się pojawiają. Po drugie, wokalista wyrzuca z siebie garstkę zrozumiałych słów, które w żaden sposób nie pozwalają połapać się w tekstach, ale — uwaga, bis! — gdzieś tam się pojawiają. Oba te elementy zebrane do kupy nie osłabiają muzyczno-lirycznego przekazu Disavowed, więc fani debiutu powinni bez obaw sięgnąć także po Stagnated Existence.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Disavowedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

5 października 2014

Immolation – Hope And Horror [2007]

Immolation - Hope And Horror recenzja okładka review coverPierwsza w dwudziestoletniej historii EPka Immolation w żaden sposób nie zaskakuje swoją zawartością, ale nie o to tu przecież chodzi. Wszak chyba nikt nie oczekiwał, że przy takiej okazji Amerykanie zabiorą się za remixy techno, hiphopowe bełkoty, covery Graveland czy pieśni ma-ryjne. Trzy kawałki składające się na Hope And Horror to po prostu kwadrans pierwszorzędnej rzeźni w stylu, jaki uwielbiamy. „Den Of Thieves” to najbrutalniejszy wyziew w tym zestawie – liczne blasty i odrobina wolniejszego grania. „The Condemned” mógłby się znaleźć na „Shadows In The Light”, bo niczym nie odbiega od kawałków z tamtego LP, jest tak samo pokombinowany i chwytliwy zarazem. „The Struggle Of Hope And Horror” jest numerem instrumentalnym i to największa nowość w dorobku Immolation. Stylistycznie i klimatem prezentuje typowe oblicze zespołu, ale czyż to nie jest powód do radości? Pewnie że tak! A te solówki (szczególnie druga) – miazga! Jak już ktoś się dostatecznie nasłucha, może zająć się drugą płytką w zestawie – tym razem dvd. Szoł z „BB King Club & Grill” robi bardzo dobre wrażenie, choć jakość obrazu jest najwyżej średnia a wokal w paru miejscach zanika. Przynajmniej mamy ujęcia z kilku kamer, więc obraz dynamicznie zmontowano. Tymi dziesięcioma utworami (wśród nich takie hity jak „Unholy Cult” czy „No Jesus, No Beast”) muzycy Immolation pokazali, że niepotrzebna im jakaś wycyckana oprawa i gadki o misterium by zrobić z dup widzów jesień średniowiecza i ich zaczarować. Pełen profesjonalizm, doskonała forma sceniczna (Robert jest wielki forever!), zero udawania i zero gwiazdorki. Tak powinien wyglądać prawdziwy death metalowy zespół na żywo!


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 września 2014

Sickening Horror – When Landscapes Bled Backwards [2007]

Sickening Horror - When Landscapes Bled Backwards recenzja okładka review coverZanim George Kollias zyskał sławę dzięki intratnej posadzie w Nile, bębnił sobie z powodzeniem w powszechnie szanowanym Nightfall oraz rozkręcającym się z wolna i bez szału Sickening Horror. Co ciekawe, to postawą w tym drugim zespole zasłużył sobie w oczach Karla Sandersa na awans do najwyższej ligi. Po tej przygodnie prawie jak z „Kopciuszka” wbrew pozorom Kolliasowi woda sodowa nie uderzyła do głowy i ze starymi kolegami zdołał nagrać jeszcze debiutancki krążek – When Landscapes Bled Backwards. Krążek, który z pewnością dupy nie urywa, ale można go spokojnie zaliczyć do udanych, choć niewiele ponadto. W dużym skrócie, Grecy zapodają szybki i intensywny death metal (z bardzo wyraźnymi wpływami Nile i Morbid Angel) z zapędami w kierunku czegoś ambitnego i oryginalnego. Metalowa podstawa muzyki tego trio jest naprawdę niezła, bo panowie dobrze wiedzą, do czego służą instrumenty i potrafią z ich pomocą generować brutalny hałas. Jazda w ich wykonaniu nie niesie z sobą nic odkrywczego, ale przy odpowiedniej głośności może się podobać. Zaskakiwać może jedynie to, że płyta nie jest aż tak szybka, jak można by oczekiwać. W każdym razie – póki Sickening Horror łoją czysty death metal, to jest fajnie i wszystko trzyma się kupy. Nieciekawie robi się, gdy Grecy zbytnio zapędzają się z dodatkami. Mam tu na myśli zwłaszcza elektronikę i wpychanie się basu przed szereg, choć i to pianino na końcu płyty jest zbędne. Pierwsze i ostatnie nie wymagają komentarza, ale ten bas – i owszem. Trochę mi to śmierdzi nachalną próbą pokazania światu: patrzcie, kurwa, jacy jesteśmy techniczni; trochę, bo większość tych eksponowanych zagrywek to takie wciśnięte na siłę puste przebieranie palcami dla przebierania palcami. Ani to logicznie nie wynika ze struktury kawałków (za to skutecznie je rozwala od środka), ani nie służy za ozdobnik, ani też nie jest ciekawe od strony muzycznej. Przesadne ambicje twórców tylko zaszkodziły When Landscapes Bled Backwards, co nie oznacza, że pozbawiona tych „oryginalnych” domieszek płyta sprowadziłaby wszystkich do parteru. Nie, to dalej byłby tylko (lub aż) solidny i niewybijający się death metal.


ocena: 6,5/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

2 lipca 2014

Visceral Bleeding – Absorbing The Disarray [2007]

Visceral Bleeding - Absorbing The Disarray recenzja reviewVisceral Bleeding dla tabunów kapel obracających się w ramach brutalnego i technicznego death metalu nie tylko mogą, a wręcz powinni służyć za wzór tego, jak mordować intensywnością, nie grając przy tym z oszałamiającą prędkością. Szwedzi są po prostu bezkonkurencyjni w tej dziedzinie, a ogarnięcie struktur ich najprostszych utworów (o ile są takowe) nie należy do zadań łatwo wykonalnych. Przy takim zagęszczeniu pojebanych motywów, z jakim mamy do czynienia na płycie, przed przegrzaniem mózgownicy nie uchroni nawet bardzo selektywne brzmienie, które uzyskali w przybytku o nazwie Flatpig. Na Absorbing The Disarray nie ma już charakterystycznego dla poprzednich produkcji Szwedów totalnego zapatrzenia w Suffocation — choć takich wpływów wcale się nie wyzbyli — bo muzyka na tym krążku nabrała więcej indywidualnych cech, stała się także jeszcze bardziej (!) techniczna i zakręcona. Jakby tego było mało, Visceral Bleeding z pełną perfidią skomponowali aż 40 minut materiału, więc zapewne dla wielu niedzielnych ekstremistów kontakt z płytą zakończy się podpięciem pod kroplówkę i wąchaniem soli trzeźwiących. Nie ma bata, soniczna miazga generowana przez ten zespół zrobi wrażenie na każdym, niezależnie od tego, czy potrafi coś z niej zrozumieć, czy też nie (a to nie wstyd). Co ciekawe, z tego instrumentalnego szaleństwa można wyłowić kilka fragmentów, które całkiem nieźle wpadają w ucho, choć melodii w nich tyle, co kot napłakał. Za to już brutalnością Absorbing The Disarray można by obdzielić death’owe sceny dwóch-trzech krajów. W znakomitym „Bring Forth The Bedlam” padają słowa: „I will be bringer of mayhem / I will be bringer of disorder / I will be bringer of chaos”, które spokojnie można odnieść do całego albumu, bo death metal w wykonaniu Visceral Bleeding rzeczywiście niesie ze sobą chaos, nieład i zniszczenie – wszystko najwyższej jakości i bez wątpienia godne polecenia. Neurotic, zgodnie ze swoim zwyczajem, wzbogacili krążek o multimedia (teledyski do „Rip The Flesh” i „Disgust The Vile”) i zapakowali go w slipcase – to taka dodatkowa zachęta do zakupu.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Visceral-Bleeding/216670736573

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

20 maja 2014

Blotted Science – The Machinations Of Dementia [2007]

Blotted Science – The Machinations Of Dementia recenzja reviewInstrumentalne trio pod wodzą Jarzombka może oznaczać tylko jedno – totalną dźwiękową rozwałkę poczynioną strukturami, wielopłaszczyznowością, intensywnością i stopniem komplikacji. Jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy Blotted Science a wieloma zespołami instrumentalnymi, a mianowicie taka, że muzycy Blotted Science nie muszą nikomu niczego udowadniać. W związku z tym, album nie jest ledwie lichym popisem umiejętności manualnych, ale stanowi pełnoprawny i przemyślany album. Oczywiście, karkołomnych zagrywek jest tutaj od zajebania, jednak nie są one celem samym w sobie, a służą — i doskonale to słychać — większej sprawie, jaką jest granie dobrej, wymagającej muzyki. Debiutancki krążek amerykańskiego trio proponuje podróż w niezbadane i niewyeksploatowane pokłady progresywnego metalu pełnego najrozmaitszych smaczków i fantazyjnych detali. Jest przy tym dość intensywny i ciężki, by zadowolić także tych, którzy na co dzień z muzyką instrumentalną nie zwykli obcować. Poza typowo progresywnymi zabiegami bowiem jest tu mnóstwo rasowego i treściwego metalu, stanowiącego szkielet dla wszystkich tych postępowych aranżacji. Nie ma więc także, obecnych na większości albumów instrumentalnych, często zbędnych, wycieczek w poza-metalowe rejony, bądź psujących całość, tworzonych na siłę zwolnień i wyciszeń. Na The Machinations of Dementia wszystko do siebie pasuje, a całość jest większa niż suma elementów. Udało się muzykom Blotted Science nagrać album od początku do końca ciężki i pełen mocy. Co więcej, udało się to zrobić mimo niesamowitej długości płyty, bo niemal godziny. W tym czasie ani na moment muzycy nie odpuszczają i grają jak opętani coraz to bardziej zawiłe i połamane kawałki. Jeszcze lepsze, że nie kopiują innych i tworzą muzykę oryginalną oraz ciekawą. Warto także wspomnieć kto, poza Jarzombkiem, wchodzi w skład zespołu, bo można się miło zaskoczyć. Za gary odpowiada szerzej nieznany Charlie Zeleny, ale prawdziwą niespodzianką jest obecność basisty Cannibal Corpse – Alexa Webstera. Muszę przyznać, że o ile Zeleny, który udziela się w kilku dość marginalnych kapelach, choćby Behold the Arctopus, nie jest akurat dla mnie żadną nowością, dobrze znam jego twórczość i wiem, do czego jest zdolny, o tyle obecność Webstera pozytywnie mnie zaskoczyła. Przede wszystkim dlatego, że nigdy wcześniej nie dał się poznać z tej strony. Wyszedł jednak z tego zadania obronną ręka, nie pozwolił zepchnąć się na dalsze plany i na równi z pozostałymi uczestniczy w zamieszaniu, które dzieje się na płycie. The Machinations of Dementia to wymagający pewnego zacięcia i oddania album, który rewanżuje się jednak ciekawymi aranżacjami, świeżym podejściem do tematu i — o czym nie można zapomnieć 3 mnóstwem energii. Na pewno nie jest to album, którego słucha się od niechcenia, jeśli jednak znajdzie się trochę wolnego czasu – potrafi wciągnąć na długie godziny. Szczerze polecam.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Blotted-Science/78922582770

podobne płyty:

Udostępnij:

8 listopada 2013

Sigh – Hangman's Hymn: Musikalische Exequien [2007]

Sigh - Hangman's Hymn: Musikalische Exequien recenzja reviewJapończycy wciąż w wysokiej formie. Po odjechanym, ale także i genialnym przecież „Gallows Gallery”, muzycy raz jeszcze postanowili zaskoczyć i pobawić się w ciuciubabkę ze swoimi fanami. Więc i mnie się znienacka oberwało. Awangardowe kompozycje, saksofon, rockowy feeling – tym i mnóstwem innych rzeczy stał przywołany „Gallows Gallery”, Hangman’s Hymn zaś jest od niego tak różny, iż wydaje się być nagrany przez kogoś innego. Symfoniczny, surowy black metal z mnogością sampli, klasycznych odwołań i iście King-Diamondowskim klimatem. A to wszystko, ten cały soniczny misz-masz i burdel na kółkach postanowili Japończycy przyozdobić kilkoma chochelkami ironii i wypaczonej, kabaretowej atmosfery rodem z horrorów klasy B. Jednak, o zgrozo, wchodzi to elegancko – wszystkie elementy pasują do siebie, uzupełniają się wzajemnie, a kiedy potrzeba – wzmacniają. Słucham tego albumu i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sprawdziłby się doskonale w roli musicalu o jakiejś groteskowej, grobowo-prześmiewczej tematyce typu Halloween w przycmentarnym psychiatryku. Kolejne utwory aż ociekają chorym patosem i pompatycznością i widok całego chóru ucharakteryzowanych aktorów śpiewających kolejne utwory, wcale nie wydaje się przesadzony. Nie zabrakło również kilku mistrzowsko wykonanych gitarowych solówek, zwykle neoklasycznych, ale w nieco offowej tonacji. Nie mógłbym nie wspomnieć także o garowym, bo jest on cichym (no, nie takim cichym) bohaterem tego albumu: napierdala jak szatan jeden motyw z zaangażowaniem godnym twórców brazylijskich telenowel. Sami zresztą przyznajcie – jechać przez trzy kwadranse albumu dwa riffy na krzyż i robić to cały czas równo i z mocą, to trzeba umieć. I mieć odpowiednio zryty beret. Wokalnie, poza oczywistym powrotem do źródeł: kilka ładnych, czystych linii, kilka — także wspomnianych — falsetów a’la King Diamond, oraz trochę, a jakże, bezpardonowych wyrzygów – w skrócie: wszystko i jeszcze więcej. Pochwalić również trzeba realizację i brzmienie, które uległo znacznej poprawie i w końcu płyta nie brzmi jak puszczana z gramofonu. Podsumowując – album może zaskakiwać i zaskakuje. Kto oczekiwał prostej kontynuacji „Gallows Gallery”, będzie musiał nieco zmienić optykę, bo jednak albumy dość znacznie się od siebie różnią. Nie na tyle jednak, by nie móc znaleźć wspólnego mianownika, tych cech wspólnych, które nadają muzyce Sigh posmaku wyjątkowości i niepowtarzalności. Za to, miedzy innymi, mają mój szacunek i pewność, że ich płyty będą się długo i wartko kręciły w moim playerze.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/SIGH-official-page/227550909275

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 września 2013

Man Must Die – The Human Condition [2007]

Man Must Die - The Human Condition recenzja okładka review coverDrugi krążek Szkotów nie mógł być dla nikogo, kto ma więcej niż dwa zwoje mózgowe, żadnym zaskoczeniem. Wszak po tym, co zaprezentowali na debiucie, nie mogło być najmniejszych wątpliwości co do jakości i klasy muzyków, a więc i do samej muzyki. Owszem, zdarzają się wpadki, żeby nie powiedzieć zajebania łysą grzywką o kant kuli, które skutecznie podkopują wiarę człowieka w ludzkość, jednak nic takiego w przypadku Man Must Die nie mogło się wydarzyć i się nie wydarzyło. The Human Condition pokazał, że Szkoci są w dobrej formie, mają głowy pełne pomysłów i aż ich świerzbi, by ta myśl stała się muzyką. Cały krążek jest dowodem na to, że nie zmarnowali tych kilku lat, a solidnie i z wytrwałością budowali swoją markę, szlifowali umiejętności i komponowali nowe, lepsze kawałki. Płyta utrzymana jest generalnie w stylu debiutu: jest technicznie, umiarkowanie brutalnie i z pewną dozą melodyjności, co plasuje muzykę mniej więcej na tej samej półce, co Neuraxis (co zaskoczeniem być nie może, biorąc pod uwagę brzmienie debiutu), Kataklysm, Gorod, Never i pewnie wiele, wiele innych kapel, czyli bliżej środka aniżeli jakichkolwiek ekstremów. Tu jednak leży pies pogrzebany, bowiem trzeba mieć talent, by w tej dosyć (jakby na to nie patrzyć) umiarkowanej i tradycyjnej konwencji znaleźć na tyle ciekawych riffów, nieoczekiwanych zmian tempa i starego, dobrego nakurwu, by zainteresować słuchacza na dłużej, a także nie popaść w błędne koło bezczelnego zżynania. I wydaje mi się, że chłopakom z Man Must Die udało się to wybornie. Muzyka w porównaniu do debiutu dojrzała, nieco skomplikowała się i stała bardziej monolityczna w tym sensie, że sprawia wrażenie wielkiej i wszechobecnej. Odbyło się to kosztem melodyjności, jednak nie do tego stopnia, by móc stwierdzić jakąś kolosalną różnicę pomiędzy wydawnictwami; ot, chłopaki więcej nakurwiają połamańców i zmian tempa niż uciekają się do „ładnych” melodyjek. Wraz ze spadkiem melodyjności i wzrostem techniczności, spadła nieco przebojowość, czego żałuję. Podsumowując zmiany jakie dokonały się na The Human Condition muszę jednak stwierdzić, że stało się to z wyczuciem i w zgodzie ze stylem zespołu. Muzycy robią swoje, więc nie będę się silił na epitety, realizacja i produkcja trzyma wysoki poziom debiutu, wszystko dopięte na ostatni guzik – w kilku słowach: rzetelnie i profesjonalnie podany tech death na światowym poziomie. Może jeszcze bez przełomu, może wciąż nieco zbyt zachowawczo, ale nie mam wątpliwości, że Szkoci mają jaja nagrać coś naprawdę zajebistego.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ManMustDie

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 czerwca 2012

Monstrosity – Spiritual Apocalypse [2007]

Monstrosity - Spiritual Apocalypse recenzja okładka review coverTypy idealne mają to do siebie, że nie występują w naturze. Całe szczęście, że od tej reguły są dwa wyjątki: kanadyjskie blondaski i death metal. Teraz będzie o tym mniej interesującym, czyli o muzyce. I to nie byle jakiej! W mojej opinii Spiritual Apocalypse należy do niezbyt licznego grona płyt w ramach klasycznego technicznego death metalu, do których nijak nie da się wcisnąć choćby jednej dodatkowej nuty, a to z tego zajebiście prostego powodu, że wszystko, co trzeba, już tam jest. Co więcej – jest tak dopracowane i podane na tak zajebiście wysokim poziomie, że to aż nieprawdopodobne, zajebiście nieprawdopodobne. Pomysłowość idzie tu w parze z wykonawczą perfekcją, a kompozytorska dojrzałość ze świeżością godną debiutanta – od razu słychać, że za płytą stoją profesjonaliści, którzy jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa, i którym przede wszystkim się chce. Wspaniałe, super charakterystyczne dla Monstrosity riffy, idealnie dawkowane piękne solówki, bardzo zróżnicowane (bez kombinowania na siłę) partie perkusji, głębokie i czytelne wokale (kojarzą się z Bentonem, zwłaszcza te wrzeszczane) i brzmienie, jakiego można tylko pozazdrościć. Prawdziwy diament. Nawet to słabe interludium, jako ledwie widoczna rysa, ma uzasadnienie, daje bowiem chwilę na dojście do siebie po absolutnie genialnym „Remnants Of Divination” (z głównym riffem byłbym skłonny się ożenić). Takiej muzyki mogę słuchać bez przerwy, za każdym razem z takim samym entuzjazmem, jak podczas pierwszego odpalenia – Spiritual Apocalypse to po prostu nie nudząca się esencja czystej gatunkowej zajebistości, efektowna i efektywna. Wszelka dalsza pisanina jest w tym miejscu zbędna, bo jeśli ktoś naprawdę ceni klasowy death metal najwyższej próby, ten Spiritual Apocalypse musi nabyć i basta! Aha, żeby nie było wątpliwości – tak, to najlepszy album Monstrosity.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.monstrosity.us

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 stycznia 2012

Entombed – Serpent Saints – The Ten Amendments [2007]

Entombed - Serpent Saints - The Ten Amendments recenzja okładka review coverIdę o zakład, że kultowi Szwedzi sklecili tę płytę na odpierdol, całkowicie zamroczeni, bardziej skupiając się na tym, żeby w studiu nie zabrakło fajek ani wódzi, niż żeby każdy dźwięk był doskonale wypieszczony. Death ’n’ Roll, punk-death – nazywajcie to, jak chcecie, to jest po prostu pieprzona esencja Entombed: brudna, niechlujna, pierwotna i luzacka. Z oparów alkoholu i rozmaitego zielska wyszedł im jeden z najlepszych — a odrzuciwszy sentyment do staroci, to może i najlepszy — album w karierze. I nie ma w tym mojej przesady – pod względem zajebistości i przebojowości Serpent Saints bije na głowę nawet debiut (albo „Wolverine Blues”, jak kto woli). O miano największego hiciora walczą tu przede wszystkim „Masters Of Death” (kapitalny tekst, na który mogło być stać tylko Entombed), „When in Sodom”, „Serpent Saints” i „The Dead, The Dying And The Dying To Be Dead” – każdy inny i na swój sposób porywający. Muzyka na dziewiątym krążku Entombed jest ostra, dość ciężka (ale na pewno nie tak surowa jak na „Inferno”), zaskakująco melodyjna, równie zaskakująco żwawa (Szwedzi przypomnieli sobie o blastach), momentami kiczowata i tak przyjemnie niewymagająca, że zatopić się w nią może każdy. Nawet niepijący. Naturalnie prawdziwej głębi tych dźwięków można doświadczyć tylko z browarem (abo wódencją) we krwi, ale i obrzydliwy stan pełnego kontaktu z rzeczywistością nie jest w stanie zakłócić pozytywnych wrażeń podczas słuchania Serpent Saints. Jako, że płyt z podobnym materiałem jest teraz jak na lekarstwo, warto przykleić do pudełka jakiegoś dżipiesa, żeby przypadkiem nie stracić tego krążka z oczu – wszak tylu mamy chętnych na cudzą własność.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 września 2011

Obituary – Xecutioner’s Return [2007]

Obituary - Xecutioner’s Return recenzja reviewPo Obitkach nie należy się spodziewać romansu z klawiszami, babskiego zawodzenia, wesołych melodyjek, pedalskich chórków czy ogniskowych ballad. To fakt. Zawsze stawiali na nieskomplikowany walec i właśnie takim rozjeżdżali słuchacza. To także oczywista oczywistość, że zacytuję wyjątkowo nielubianego polityka. Jednak gdy w tytuł płyty wskakuje prehistoryczna nazwa, to sytuacja, przyznacie, robi się nad wyraz intrygująca. Ponad wszelką wątpliwość szyld nie jest tu przypadkowy, bo nad krążkiem aż unosi się zielony odorek zamierzchłej przeszłości. W związku z przymusową absencją Allena, całą muzykę napisali Trevor i Donald, czyli… duet odpowiedzialny za lwią część materiału z genialnego „Cause Of Death”. I to właśnie z tą płytą Xecutioner’s Return ma najwięcej wspólnego. Jest odpowiedni ciężar, charakterystyczne szorstkie riffy, niezmiennie świetne wokale, średnie tempa (choć trzeba przyznać, że „dwójka” jest całościowo szybsza) i zbliżony poziom brutalności. A co do odczuć przy słuchaniu… porównajcie sobie „Seal Your Fate” (to mój faworyt) z „Find The Arise”, „Second Chance” z „Body Bag” lub „Evil Ways” z „Dying”… A to tylko część atrakcji, bo oprócz tego dostajemy także dwa wyjątkowo mozolne walce (tylko umieszczenie ich obok siebie nie było chyba najlepszym pomysłem). Kolejny istotny element to znakomite solówki autorstwa nowego nabytku Obituary, Ralpha Santolli (molestującego struny także w Deicide). Tych popisów jest sporo i niewątpliwie wzbogacają muzykę, czyniąc ją ciekawszą i „żywszą”. I tu uwaga: nie wierzcie pierdoleniu, jakoby Santolla zniszczył materiał melodyjnymi solówkami, czy w ogóle – swoją obecnością. Źródeł takich bzdetów upatrywałbym w krańcowym stępieniu słuchu ludzi wypowiadających podobne dyrdymały. No chyba, że dla niektórych przygłuchych półmózgów solówka = melodyjki z dobranocki. Różnica w brzmieniu w stosunku do „Frozen In Time” nie jest może kolosalna, ale wyczuwalna na korzyść Xecutioner’s Return. Tak więc i tu mamy kolejny plus. Zapewniam, że jeden z wielu, więc ten krążek spokojnie możecie dodać do listy zakupów.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lipca 2011

Alchemist – Tripsis [2007]

Alchemist - Tripsis recenzja okładka review coverPodobno jedna z ikon australijskiej sceny metalowej; swoją drogą, jak to brzmi: scena australijska. Jest jednak pewne podobieństwo między muzyką Alchemików a instytucją zwaną „scena australijska”, podobieństwo mianowicie takie, że kiedy człowiek słyszy którekolwiek z powyższych, na twarzy wykwita mu dziwny grymas, zaczyna drapać się po głowie i nic, absolutnie nic konkretnego nie przychodzi mu do mózgownicy. Zostawiając w spokoju scenę, w końcu tworzoną przez potomków niechcianego na Wyspach tzw. elementu, taka reakcja w stosunku do samej muzyki raczej nie jest dobrym zwiastunem. Przecież nawet Francuzi potrafią dokopać porządnym materiałem, a tu takie nie wiadomo co. Oddając cesarzowi, co cesarskie, muszę jednak wspomnieć, że sam początek jest zwodniczo dobry i nie zapowiada kiepawego materiału, który rozpoczyna się równo z końcem wspomnianego już „Wrapped in Guilt”. Bylejakość krążka jest bowiem sprawą globalną, której nie uratuje ani przyzwoity pierwszy utwór, ani rozsiane gdzieniegdzie na krążku lepsze zagrywki. Prawda jest bowiem bolesna, jak wmontowana w dupska włócznia Aborygena – materiał trawi się gorzej niż golonkę przepitą piwem. Trzeba się mocno zaprzeć, by przesłuchać materiał za jednym posiedzeniem. A to, jak już wspomniałem, nie pozwala marzyć o wysokich ocenach – że się odwołam do samej konfrontacji materiału z recenzentem. Największym orzechem do zgryzienia była dla mnie osobiście zbytnia jednolitość materiału; większość kawałków jest duszna, mdła i bez fajerwerków. Biorąc pod uwagę, że krążek trwa swoje czterdzieści minut, takie zhomogenizowane brzmienie potrafi skutecznie odrzucić. W końcu Alchemist to muzyka wielkanocna, czyli post. Nie trafia to do mnie, argumenty o tym, że to wyższy stopień rozwoju mnie nie przekonują, a monoblok jaki trafia do uszu, wcale nie powoduje polucji nocnych. Dalej, zupełnie nie przemawiają do mnie wokale, jak na deathowy growl (choć bardziej pasowałoby deathowawy) są zupełnie pozbawione porządnego pieprznięcia. Mówiąc ogólnie, brakuje im jaj. Ciężko mi także idzie przyswajanie ludowych zapożyczeń, przy czym nie wiem, czy jest to wina samej australijskiej ludowości, czy też może formuły ich używania przez muzyków. Nie mam za to większych zastrzeżeń do sekcji, która pracuje bardzo dynamicznie, ma dużo energii i jest w dodatku dobrze zrealizowana. Poprawnie, z wyłączeniem wspomnianych już etno-naleciałości, brzmią gitary, przy czym mam raczej na myśli ich faktyczne brzmienie, niźli to, co grają. Samo bowiem granie, jest jedną z gorszych stron albumu. Szkoda, bo opener jest dobry, a jak słyszę – muzycy potrafią się sprężyć i zagrać bez pomyłek nie najprostsze w końcu kawałki. Ocena jest więc jasna. I równie niewysoka.


ocena: 4,5/10
deaf
oficjalna strona: www.alchemist.com.au
Udostępnij:

11 grudnia 2010

Devin Townsend – Ziltoid The Omniscient [2007]

Devin Townsend - Ziltoid The Omniscient recenzja okładka review coverZiltoid the Omniscient jest dokładnie taki, jaka jest jego okładka. Bardziej się tego pokazać nie da: cudaczny ufoludek trzymający w ręku kubek kawy – no proszę, tego nie można brać na serio. Jest więc prześmiewczo, głupkowato wręcz, nie można jednak nie zauważyć kompozycyjnej i koncepcyjnej doskonałości. Bowiem od pierwszego do ostatniego dźwięku album rozwija się według doskonale skrojonego planu, planu, który wprowadza słuchacza w coraz gęstsze opary absurdu i graniczącego z idiotyzmem geniuszu. Absurdu, który rozpoczyna się niemal sakramentalnym (wiem, że możecie nie wiedzieć, co to znaczy) „Greetings humans. I… am Ziltoid… the Omniscient…”. A takich perełek jest od zasrania, żeby przytoczyć tylko kilka. „I am so omniscient… if there were to be two omnisciences, I would be both!” – żeby wymyślić coś takiego potrzeba ze dwóch profesorów filozofii i tuzin magistrów (chyba, że mówimy o dzisiejszych magistrach, to wtedy cztery tuziny), równie komicznie brzmią słowa wypowiedziane przez „Omnidimensional Creator”: „long time no see, although I see everything…”, natomiast wisienką na torcie jest bez wątpienia „phooey!!! and double phooey”. Teksty są bezdenną studnią hasełek, bon motów oraz mądrości życiowych – sprawdźcie sami. Strona muzyczna to druga strona tego samego medalu. Zagrany i wyprodukowany niemal w całości przez Devina album jest dziecinnie żywiołowy, głupkowato śmieszny i tak przyjemny w odbiorze, że słucha się bez niczyjej pomocy. Płytkę można spokojnie wrzucić do playera i nie wyciągać przez tydzień, a frajdy i tak będzie po uszy. Jest to niespodzianką o tyle, że muzyka jest w sumie stosunkowo prosta – nie ma więc technicznych zawijasów do obczajania, ani mega skomplikowanych temp do przetrawiania. Żeby jednak było jasne – w muzyce dzieje się bardzo, ale to bardzo wiele – sporo w niej sampli, elektronicznych przeszkadzajek i wszelakiej dźwiękowej aktywności. Dlatego też najlepiej brzmi na słuchawkach. Trzeba też oddać Devinowi, że nawet w takiej konwencji jego gitary są niesamowite, nie wydaje mi się bowiem, by wielu było takich, którzy z podobną gracją zagraliby podobne partie. Wrócę jeszcze na moment do słuchawek – warto się zapoznawać z Ziltoid The Omniscient w ten właśnie sposób także ze względu na realizację materiału; klarowność, soczystość i — w skrócie — power są na niebotycznym poziomie. Zakończę z partyzanta myślą: takich albumów nam trzeba.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 grudnia 2010

Kronos – The Hellenic Terror [2007]

Kronos - The Hellenic Terror recenzja okładka review coverKronos coś nie mają nosa (oka, ręki, szczęścia…?) do oprawy graficznej swoich wydawnictw, bo po raz kolejny obrazki, w które zapakowano krążek nie zachwycają wykonaniem. Trochę to dziwi, zważywszy na fakt, że Francuzi są zafascynowani starożytną Grecją, a tam przecież poczucie estetyki było dość dobrze rozwinięte. No cóż, przynajmniej muzykę skubańce utrzymują na bardzo wysokim poziomie. The Hellenic Terror to pół na pół blastowanie i motoryczna jazda, odnoszę przy tym wrażenie, iż francuskie brzydale postawiły na bardziej dosadny, bezpośredni atak dźwiękiem. Nie znaczy to jednak, że olali swe umiejętności, tudzież korzystają z nich w gorszy sposób. To nadal techniczny death metal, tylko tym razem bardziej zwarty i zbity, a przez to bliższy chociażby „dwójce” Hate Eternal niż Kataklysm, z którymi wcześniej mi się kojarzyli. Przy wzmocnieniu brutalnej nawałnicy Kronos nie zatracili na szczęście „fajności” utworów, bo porypane riffy (szczególnie te z „Bringers Of Disorder” – już sam tytuł do czegoś zobowiązuje) czy zakręcone solówki (jak dla mnie najlepsza jest w „A Huge Cataclysm”) niosą ze sobą przyzwoitą dawkę melodii, a to pozytywnienie wpływa na odbiór całości. Jest intensywnie ale nie jednowymiarowo. Jako wadę wymieniłbym… dobre brzmienie! Celem rejestracji albumu Kronos wybrali się aż do Hertza, a efekt tych wojaży jest taki, że brzmią właściwie tak samo, jak większość kapel, które przewinęły się przez to studio w podobnym czasie – z Traumą, Severe Torture, Dissenter i zafajdanym Decapitated na czele. Może i chłopaki są zadowoleni z takiego soundu (bo z Polskiej Wódki na pewno), jednak w moim odczuciu stracili dużo z tej świeżości obecnej na „Colossal Titan Strife”. Mimo to w dalszym ciągu należą do czołówki takiego grania w Europie i warto mieć ich na uwadze.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: kronosbrutaldeath.free.fr

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 października 2010

Myopia – Enter Insect Masterplan [2007]

Myopia - Enter Insect Masterplan recenzja okładka review coverZa recenzję Myopii zabierałem się od kilku miesięcy, dopiero teraz jednak miałem na tyle dobry humor, by zmusić się do napisania kilku słów na temat ich debiutanckiego longpleja zatytułowanego Enter Insect Masterplan. Muzyka bielszczan to nokautująca dawka matematycznawego thrashu w klimatach Meshuggah (czyli absolutnie bez szału), z zerżniętym z Voivod pomysłem na logo. Widać więc doskonale, że potencjalny krąg odbiorców jest wąski jak dupa Dody. Nie bez przyczyny tak jest (i nie mam na myśli dupska królowej, co ona tylko jedna, bo tego akurat nie wiem), bowiem zdzierżyć więcej niż kwadrans takiej muzyki bez przerwy na fajkę (nawet jeśli nie jarasz) jest wyczynem niesamowitym. Oczywiście, znajdzie się grupa ludzi, którzy stwierdzą, że oto mamy do czynienia z muzyką totalną. Totalny to jest w niej hałas i ogólny bezsens. I być może właśnie o to chodzi. Mnie to jednak w żaden sposób nie przekonuje, a co więcej – czyni taką twórczość zupełnie niestrawną. Chyba mogę nawet wskazać, co mnie tak bardzo irytuje. Gdyby przyjrzeć się poszczególnym elementom muzyki bielskiego trio osobno, ciężko byłoby się do czegoś przyczepić. Kawałki są przemyślane i dopracowane, kompozycje wymagające technicznie i zmuszające do skupienia, instrumenty wyczute do granic umiejętności i z oddaniem nagrane. Wydaje się więc, że dodając wszystkie elementy do siebie, powinniśmy otrzymać arcyzajebisty kawałek muzyki. Tak się jednak nie dzieje, bo wynik końcowy jest wyraźnie mniejszy od sumy poszczególnych składników i całość brzmi zatrważająco beznadziejnie. Prawda jest taka, że poszczególne elementy po prostu ze sobą nie grają. Proste jak metr druta w kieszeni. Nic jeszcze nie wspomniałem o wokalu, ale bez srania, nie zapomniałem – po prostu jest tak tragiczny i wkurwiający, że należy mu się osobne zdanie dezaprobaty, a wokaliście opieprz wysokiej klasy. Nie dość więc, że całość nie gra dobrze, to jeszcze wokalista — z uporem godnym lepszej sprawy — wydziera się wniebogłosy, dożynając już nie najlepszy album. I takie jest moje spojrzenie na debiut Myopii – niby powinno być cacy, a jest ledwo szkolna trójczyna.


ocena: 5/10
deaf
oficjalna strona: www.myopia.pl
Udostępnij: