Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Izrael. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Izrael. Pokaż wszystkie posty

11 kwietnia 2013

Orphaned Land – The Never Ending Way Of ORwarriOR [2010]

Orphaned Land - The Never Ending Way Of ORwarriOR recenzja okładka review coverSześć lat zajęło muzykom Orphaned Land nagranie nowego albumu. Można było więc domniemywać, że materiał będzie dopieszczony w najdrobniejszych szczegółach. I jest – przynajmniej w pewnym sensie. Z jednej strony dostaliśmy bowiem album nagrany z niesamowitym rozmachem, wielopłaszczyznowy i łączący, skrajne niekiedy, style muzyczne, bogaty w detale i zabierający słuchacza w muzyczną podróż. Z drugiej strony jednak, krążek wyszedł potwornie długi (siedemdziesiąt osiem minut, (sic!)), a przez to trochę jakby rozwodniony, stylowo uderza bardziej w folk niż prog i niestety trochę przynudza i dłuży się. W porównaniu do poprzednika stracił na wyrazistości i mocy i to dość znacznie. Pierwsze kilka podejść zakończyło się u mnie fiaskiem – nie byłem w stanie dotrwać do końca albumu. I dopiero mocne spięcie pośladów pozwoliło przebić się przez wszystkie piętnaście utworów. Nie było łatwo. Z czasem, co prawda, kolejne okrążenia przychodziły z większą łatwością, ale nie wyobrażam sobie, bym potrafił zabrać się za płytę z marszu. Niemniej jednak, kiedy już znajdę w sobie dość sił i animuszu by zmierzyć się z krążkiem, ten potrafi odwdzięczyć się kilkoma, naprawdę dobrymi, momentami. Już bowiem na sam początek dostajemy kawałek bardzo przebojowy (co jest pewnym wyróżnikiem na tle całości) i świeży, który bardzo szybko wbija się do łba i zachęca do nucenia pod nosem. Kolejny godny uwagi, piąty na płycie, „The Path, Pt. 2 – The Pilgrimage to or Shalem” oferuje ciekawe partie gitar i naprawdę, naprawdę dobrą solówkę, „The Warrior”, mimo pokracznego początku, okazuje się podniosły i przejmujący, z czasem rozkręca się i dryfuje w stronę muzyki filmowej, z partiami wokalnymi a’la chór Aleksandrowa. I znowu dostajemy niezłą solówkę, co w sumie nie powinno dziwić, bo że muzycy potrafią grać, było jasne już wcześniej. „Disciples of the Sacred Oath, Pt. 2” rozkręca się dość późno, ale gdy już się rozkręci potrafi być przyjemny. Za to, co zaraz napiszę demo mnie pewnie zabije, ale zaryzykuję – warto: „Vayehi Or” – jest w tym utworze coś bardzo gotyckiego, chłodnego i niepokojącego, coś co sprawia, że mam ochotę słuchać go na okrągło. Kolejny utwór zatytułowany „M I ?” to bardzo liryczna, smutna i pełna żalu ballada, jedna z lepszych, jakie ostatnio słyszałem. A na koniec wyliczanki perełka, która temu, starającemu się wyglądać dojrzale i poważnie, wydawnictwu, dorysowuje wąsy i zaczernia zęba; aż musiałem rzucić okiem na teksty, by się upewnić, że się nie przesłyszałem. „Codeword: Uprising” jest kawałkiem dobrym, dość żwawym i energicznym – rzekłbym nawet przebojowym. Wszystko jednak o kant dupy potłuc przez jedną linijkę w tekście: „We are the terrorists of light” – ja wiem, że kapelka chce być po dobrej stronie mocy, ale „terrorists of light”? No bez jaj, nawet najczarniejsi szataniści nie brzmią tak zabawnie ze swoimi inwokacjami i przechwałami, jacy to oni straszni są. Można sobie to było podarować i kilku uśmiechów półgębkiem uniknąć. Podsumowując: płyta da się lubić, ale trochę jej do poprzedniczki brakuje. Dobra i nic więcej.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.orphaned-land.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 stycznia 2012

Screwrot – Splattering Cunts [2011]

Screwrot - Splattering Cunts recenzja okładka review coverWyobrażenia kapel na temat własnej tfurczości bywają doprawdy zadziwiające. Taki Screwrot to, naturalnie w oczach jego twórców, „slamming guttural brutal death metal”. Tak dużo słów, tak dużo niepotrzebnych słów, żeby przykryć jakże bolesną prawdę. Kolesie robią bezmyślny, monotonny, nieskładny, nędznie brzmiący hałas, który nie posiada żadnych znamion muzyki. Wszystkie kulawe patenty, które słychać na Splattering Cunts można z powodzeniem streścić w jakichś dziesięciu sekundach – i gdyby tak zrobili, byłbym im jako tako przychylny w przekonaniu, że zwyczajnie robią sobie z ludzi jaja. Ale nie, ufni w swój talent (?) i umiejętności (?) natrzaskali tego syfu prawie 35 minut, a to już powinno podpadać pod jakiś paragraf. Nie dała bozia pomyślunku, oj nie dała. Dała za to automat perkusyjny, dzięki któremu opisywany materiał brzmi jeszcze bardziej niedorzecznie i wkurwiająco. Nawet najmniej wybredni fanatycy death-grind nie znajdą tu niczego ciekawego, co wcale nie oznacza, że płyta nie zostanie dobrze przyjęta na Słowacji czy w Hiszpanii…


ocena: 1,5/10
demo
oficjalna strona: www.screwrot.com
Udostępnij:

4 czerwca 2010

Amaseffer – Slaves For Life [2008]

Amaseffer - Slaves For Life recenzja okładka review coverCzas na coś prostszego – muzykę lekką, łatwą i przyjemną. Muzykę, która nie zmusza słuchacza do wytężania swoich szarych komórek, nie przepala obwodów swoją ponadprzeciętną złożonością, nie dewastuje aparatu słuchu intensywnością ani nie skręca kiszek ilością decybeli. Muzykę w sam raz na niedzielne popołudnie, kiedy Kubica już swoje wyjeździł (a Borowczyk wygadał), ruszać dupska nam się z domu nie chce, a książkę się przed chwilą skończyło. Muzykę do relaksu. Czasami i tak trzeba, choćby po to, by móc później docenić zniszczenie serwowane przez kapele pokroju Deception, Krisiun czy Immolation – żeby się odnieść tylko do ostatnich recenzji. Ja Amaseffer słucham bez specjalnego powodu – po prostu mi się podoba. Ale jest jedno „ale” – nawet wtedy muszę mieć odpowiedni nastrój. Przy całej swojej lekkości i przyjemności, jest to jednak materiał specyficzny, który nie zawsze pasuje do chwili, nie jest uniwersalny. Już sama długość płyty sprawia, że wypada nad nią przysiąść (albo słuchać wybranych fragmentów). Także tematyka poruszana w tekstach do najoczywistszych nie należy – trzeba mieć ochotę posłuchać o losach Izraelitów. Chyba, że komuś teksty zupełnie w niczym nie wadzą. Na sam koniec pozostaje rzecz najbardziej istotna, a mianowicie sama stylistyka. Koncepcja albumu i teksty narzucają w pewien sposób bliskowschodnią melodykę i poetykę utworów. Jest więc sporo tradycyjnie brzmiących zaśpiewów wykonywanych przez solistów, narracji oraz instrumentalnych pasaży i interludiów. Mnogość tych operowych elementów w oczywisty sposób wpływa na kształt albumu i decyduje o jego wyjątkowości. Amaseffer w pewnym stopniu przypomina Orphaned Land, choć jest od niego łagodniejszy, delikatniejszy, mniej skomplikowany. Porusza się jednak w podobnym uniwersum i posiłkuje podobnymi technikami. Także i tu mamy do czynienia z mocno zakorzenionym w bliskowschodniej tradycji progu z elementami symfonii. Spora w tym zasługa udzielającego się wokalnie Matsa Levena, znanego choćby z Theriona. Powiem to z pełną odpowiedzialnością – swoim talentem dodał krążkowi kilka punktów, a muzyce wyrazistości i niepowtarzalnego zabarwienia. Nie wypada też nie wspomnieć popisów gitarzystów, którzy odwalili kawał porządnej roboty nagrywając epickie ścieżki, często okraszane fantastycznymi solówkami. I właśnie solówki i wokale Matsa uznałbym za najbardziej wartościowe składowe Slaves For Life. Całkiem poprawnie wygląda także strona kompozytorska – utwory przyciągają melodyjnością i rozmachem. Na minus zapisałbym nieco przegiętą długość (78 minut!) oraz wspomnianą specyficzność, która sprawia, że po album sięga się średnio często. Mimo wszystko porządny krążek.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.amaseffer.com

podobne płyty:

Udostępnij:

8 kwietnia 2010

Betrayer – My Twisted Symphony [1998]

Betrayer - My Twisted Symphony recenzja okładka review coverChyba tak już musi być, że niekiedy kapele po nagraniu całkiem niezłego materiału — czy to demo, ep-ki czy nawet longpleja — przepadają bez śladu. Z drugiej strony – istnieją też rzesze kapel, które prezentują sobą poziom niedorozwiniętej marchewki, a głupi lud i tak się nimi podnieca. Na szczęście na naszym blogu takich szmir nie uświadczycie, więc spokojnie możecie czytać wszystkie teksty. W powyższe rozważania doskonale wpisuje się bohater dzisiejszego dnia, czyli izraelski Betrayer – kapela, która nagrała całą jedną ep-kę (a wcześniej kilka demówek), po czym słuch po niej zaginął. Na szczęście nie zaginęły płyty, a jednej z nich stałem się szczęśliwym posiadaczem. My Twisted Symphony to nieco ponad kwadrans nietuzinkowych, thrash/deathowych aranżacji wzbogaconych o klawisze i techniczne zagrywki. Pięć utworów, które wchodzi w skład wydawnictwa prezentuje bardzo wyrównany, ponadprzeciętny poziom. Jest średnio szybko, ale melodyjnie i z dobrym feelingiem. Jakość nagrania delikatnie szwankuje, ale czegóż innego można się spodziewać. Większych zastrzeżeń nie można mieć natomiast do samych kompozycji, które są przemyślane, wyraziste i wciągające. Nie można im odmówić ani ekspresji, ani pewnego zakombinowania, ani ciekawego pomysłu. A kilka riffów, solówek i zagrywek zasługuje na mentorskie pokiwanie głową z uznaniem. Gdyby tylko nagrali longpleja, a tak pozostaje tylko My Twisted Symphony.


ocena: -
deaf
Udostępnij:

23 marca 2010

Orphaned Land – Mabool [2004]

Orphaned Land - Mabool recenzja okładka review coverSkoro mieliśmy na tapecie kapelę z Pakistanu, to kapela z Izraela także nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem. Tym bardziej, że kapela to nie byle jaka, być może nawet jej nazwa obiła się wam o uszy. Jeśli się jednak nie obiła, to po to między innymi istnieje ten blog, by móc wam niektóre takie perełki przedstawiać. Bo o tym, że mamy do czynienia z albumem więcej niż solidnym, porządnym warsztatowo i stworzonym z rozmachem, jestem przekonany. Do rąk dostajemy przeszło godzinę bliskowschodnich progresji upiększonych growlami, chórami i tuzinem całkiem niegłupich solówek. Kolaż jest więc syty, ale i wrażenia po przesłuchaniu są adekwatne, a przeważa wśród nich chęć kolejnego przesłuchania. Jest to chyba jeden z ważniejszych wskaźników zajebistości płyty, kiedy po jednej sesji następuje kolejna. Wspomniana godzina z okładem mija szybko, co nie znaczy, że ucieka między palcami – mam raczej na myśli to, że słucha się Mabool bardzo miło i przyjemnie. Dzieje się tak dlatego, że Mabool to muzyczna opowieść, historia opowiedziana muzyką, a co za tym idzie dostarcza ona bardzo wielu, różnych wrażeń i odczuć. Godzina to bardzo dużo, jest więc pod dostatkiem czasu na rozmaite wstawki, przerywniki, recytacje, bliskowschodnie instrumenty i wiele innych atrakcji. Godzina to także wystarczająco dużo, by przekonać każdego do swojej wartości. Czasu jest na tyle, by móc zagrać tak coś żwawego, z podwójną stopą i growlami, jak i jakąś impresję, instrumentalną aranżację czy podobne cuś. Wszystko to zgrabnie się przeplata i zazębia, utwory, same będące niejednolite i wielopoziomowe, bardzo naturalnie przechodzą jedne w drugie, zachowując jednocześnie indywidualny charakter, a konsekwencją takiego stanu rzeczy jest bardzo kompletny charakter albumu, tworzący swoistą całość tak tekstowo, jak i kompozycyjnie. Mówiąc krótko – album koncepcyjny. Albumy takie wymagają jednak od słuchacza pewnego zaangażowania, choćby po to, by mógł on uchwycić jego myśl przewodnią. Dlatego słuchanie poszczególnych kawałków ujmuje trochę ich wartości i sprawia, że biednieją. Podobnie jest w tym przypadku – zasiadając do Mabool, zasiada się do całej płyty, w przeciwnym razie większość klimatu gdzieś przepada i czegoś brakuje. Nawet jednak wtedy nie przepadają takie elementy, jak wyczuwalny, namacalny wręcz, talent kompozytorski i wyśmienite partie gitar. O kompozycji już co nieco było, przejdę więc do tego drugiego. Moim skromnym, a jakże, zdaniem, są one jednym z lepiej zrobionych elementów całego przedsięwzięcia. Energetyczne, porywające świeżością riffy oraz — raczej nieprędkie acz powalające ekspresją — sola są tym, czego taki album potrzebuje (i co dostaje). Na wyróżnienie zasługuje także bardzo dobra realizacja: czyste, klarowne i dość ciepłe instrumenty doskonale pasują do bliskowschodnich klimatów, tym bardziej, że orientalne instrumenty są używane często, niejednokrotnie tworząc linię melodyczną utworów. Czyste brzmienie daje także uczucie przestrzeni, dźwięki są tylko tam, gdzie zaplanowano, nie ma żadnych pogłosów i ech, jest precyzyjnie i zgrabnie, a także — w konsekwencji — oszczędnie w decybele. W wypadku tego albumu poczytuję to jednak jako zaletę, w innym bowiem przypadku zwarta ściana hałasu zagłuszyłaby wiele, bardzo delikatnych dźwięków i wszystko poszłoby w dupę. Na szczęście jednak tak się nie dzieje, realizacja dobrze wieńczy i kwituje godzinę tej, jakże przyjemnej, muzyki. Polecam.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.orphaned-land.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: