29 czerwca 2013

Dormant Ordeal – It Rains, It Pours [2013]

Dormant Ordeal - It Rains, It Pours recenzja okładka review coverW kraju mamy co najmniej kilka załóg, które wymiatają death metal na światowym poziomie, i którymi powinniśmy się chwalić zawsze i wszędzie, ale gdy się temu bliżej przyjrzeć, to okazuje się, że wcale nie mamy do czynienia z idyllą. Pierwszy problem polega na tym, że większość tych kapel ma swoje lata, drugi – że wśród chmary pojawiających się zewsząd zapatrzonych w siebie debiutantów nie widać dla nich godnych następców. Wyjątkiem od tej smutnej reguły najwyraźniej chce być krakowski Dormant Ordeal, zespół młody, ambitny, dość przekonujący i co najważniejsze – perspektywiczny (o ile ich polskie realia nie zajebią). It Rains, It Pours nie obfituje może w wielką ekstremę, do jakiej dążą wszyscy wokół, ale gatunkowego ciężaru i przyjemnego kopa nie sposób jej odmówić. Mocną stroną płyty jest jej różnorodność, zmienność klimatów i odrobina dramaturgii, bo obok niezłej sieczki pojawiają się ciekawe melodie (bez słodzenia), nowoczesne cięcia gitar, trochę formalnych zakrętasów, udanie zaaranżowane doły oraz bardzo fajne zjazdy w kierunku transu i zamulania. Te patenty nie wzięły się oczywiście znikąd, a ja typując inspiracje zespołu, postawiłbym przede wszystkim na Immolation, Morbid Angel (zanim ich pojebało), Gojira, God Dethroned (część chwytliwych riffów spokojnie mogłaby trafić na ostatnie produkcje Holendrów) oraz debiut Ulcerate (bardziej ze względu na sposób łączenia składników niż samą muzykę), przy czym zaznaczam, że chłopakom daleko do bezczelnego zrzynania. Do mnie najbardziej przemawiają te fragmenty It Rains, It Pours, kiedy zespół zwalnia obroty, a riffy zaczynają wyć lub niepokojąco wibrować – raz że to najskuteczniej przykuwa uwagę, a dwa że dużo lepiej buduje klimat niż ambientowe miniatury, z których ja bym całkowicie zrezygnował. Swoje robią również nieliczne, ale za to umiejętnie wplecione solówki – niby nic spektakularnego technicznie, jednak trudno wyobrazić sobie w ich miejsce coś innego, czego najlepszym przykładem są popisy w „Days That Didn’t Make It” i „Unimagined, Unwritten, Unseen”. Pochwały należą się Dormant Ordeal także za podejście do realizacji materiału, bo bez udziału arabskich szejków zmajstrowali naprawdę dobrze i chłodno brzmiący album. Jak więc widać – chłopaki mają pomysł na siebie, opanowane na porządnym poziomie instrumenty, i gdy tylko zawitają do dobrego studia z materiałem utrzymanym w stylu „Here Be Lions”, „The Animal” i „Unimagined, Unwritten, Unseen”, to jest szansa, że utrzymają się na powierzchni na tyle długo, żeby dorobić się przyzwoitego kontraktu. Tego im życzę, a jeśli naprawdę mieliby rozwinąć idee wymienionych kawałków, to mogę nawet trzymać za nich kciuki.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dormant.ordeal

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 czerwca 2013

Toxik – Think This [1989]

Toxik - Think This recenzja reviewToxik się reaktywował i od jakiegoś czasu dochodzą mnie pogłoski o nowym albumie. Nie wiem, czy powinienem się z tego cieszyć — 24 lata poza biznesem to jednak sporo — bo doświadczenie pokazuje, że mało który zespół wychodzi z konfrontacji z czasem obronną ręką. W pełnym napięcia oczekiwaniu na rozwój wydarzeń można jednak śmiało sięgnąć po jedno z dzieł wcześniejszych, a mianowicie Think This. Zmian w muzyce za wiele nie ma, co akurat nie przeszkadza, i całość w dalszym ciągu na kilometr jedzie szybkim, melodyjnym, a zarazem technicznym thrashem. Me gusta! Coś niecoś się jednak pozmieniało, bo dodano klawisze (których akurat specjalnie nie słychać) i skorzystano z usług innego gardłowego, a mianowicie Charlesa Sabina, który okazał się znajomkiem muzyków, a poza tym wirtualnie nie istnieje. Mimo tego radzi se chłopina wybornie i wyśpiewuje swoje partie z niesamowita mocą, pasją i zadziornością. Klasą samą w sobie jest utwór pt. „Spontaneous”, w którym wspina się na wyżyny swoich talentów i umiejętności. Nie zawodzi oczywiście Josh Christian, który robi z gitarą rzeczy tak niesamowite, że najbardziej hard-core’owi jogini mogliby się poczuć zawstydzeni. Tak po prawdzie, to w każdym z utworów zapodaje, na spółkę z Johnem Donnellym (nowym nabytkiem dla zagęszczenia materiału), mniej lub bardziej rozwalające zagrywki, wśród których mi najbardziej podchodzą te z „WIr NJn8/In God” oraz „Machine Dream”. Ponownie – klasa sama w sobie. Mam jednak nieodparte wrażenie, ze krążek wchodzi nieco trudniej niż debiut, nie jest tak klarowny, więcej w nim udziwnień i połamanych struktur, mniej natomiast spójności. Globalnie patrząc „World Circus” podchodzi mi bardziej, aczkolwiek Think This potrafi nie schodzić z tapety przez długie dni, pod warunkiem oczywiście, że się na owej tapecie pojawi. I w tym upatruje właśnie główną bolączkę wydawnictwa – łatwiej mi sięgnąć po inne. Niemniej jednak Think This jest albumem bardzo dobrym, oferującym mnóstwo najwyższej próby gitarowych zagrywek i potrafiącym przytrzymać przy playerze przez długie godziny – a wszak o to w muzyce chodzi. Można więc śmiało rozbić skarbonkę i zakupić rzeczony album.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/toxikmetalofficial
class="inne-podobne"

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2013

The Dillinger Escape Plan – One Of Us Is The Killer [2013]

The Dillinger Escape Plan - One Of Us Is The Killer recenzja okładka review coverBez rewolty, ale z jajami – tak pokrótce można opisać piąty duży krążek The Dillinger Escape Plan, liderów wszystkiego, co załapuje się pod math-core. Chwalenie tego nietuzinkowego zespołu przychodzi mi bez wysiłku, ale nie ma się czemu dziwić, bo po raz kolejny dostarczyli światu solidną porcję kapitalnych utworów. Ba! Piosenek, bo Amerykanie wzorem (?) Mastodon postawili na ogromną przebojowość i niezwykłą przystępność nowej muzyki, czyniąc ją wyraźnie prostszą, taką lajtową i „listener-friendly”. I wcale nie pierdolę tu od rzeczy, zaślepiony uwielbieniem dla tej kapeli! O ile na poprzednich krążkach ewidentnych hiciorów było w porywach do trzech, to na One Of Us Is The Killer przynajmniej połowa kawałków wpada w ucho przy pierwszym przesłuchaniu (a taki „Nothing’s Funny” chwytliwością bije wszelkie rekordy), a po paru kolejnych – takich przebojów wyłania się już osiem. Osiągnięcie to doprawdy imponujące i powinno mieć przełożenie na wyniki sprzedaży, gdyby nie jedno istotne ale. Ta muzyka ciągle jest zbyt ekstremalna i popierdolona (grają prościej, to owszem, ale zważcie z jakiego poziomu zeszli) dla przeciętnego odbiorcy radiowej papki. Natomiast już każdemu średnio zorientowanemu w ostrzejszych dźwiękach człekowi gęba nie będzie się zamykała przy refrenach (warto tu przywołać zwłaszcza doprawiony samplami „Paranoia Shields”, no i oczywiście powalający „Nothing's Funny”), a radochy z albumu będzie miał po pachy. Do takiego materiału można wracać wciąż i wciąż, pomstując jednocześnie na twórców, że przygotowali go zaledwie 40 minut. Niewiele, ale ile się przez ten czas dzieje! Ile w tym lekkości i zabawy stylami! A jakie cuda z głosem wyczynia Greg Puciato, którego gardło stanowi o sile najbardziej nośnych utworów! Rewelacja! NSA i CIA mi świadkami. Przy całej przebojowości One Of Us Is The Killer na płycie zabrakło mi tylko jakiegoś dłuższego klimatycznego odjazdu na wyciszenie, jak to było z pamiętnymi „Mouth Of Ghosts” i „Parasitic Twins” – to przesądziło o braku najwyższej oceny, bo więcej zastrzeżeń nie mam i krążka mogę słuchać w kółko jak pojebany.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

20 czerwca 2013

My Dying Bride – The Manuscript [2013]

My Dying Bride - The Manuscript recenzja okładka review coverW ostatnim czasie niemal równolegle ukazały się dwa wydawnictwa sygnowane nazwą My Dying Bride. Pierwszym z nich był niemożliwie głupi debestof „Introducing My Dying Bride” (czy naprawdę są tacy, którym trzeba przedstawiać ten zespół?! – niech to posłuży za całą recenzję), drugim zaś, już sensowniejszym, opisywana właśnie czteroutworowa epka. Anglicy zawsze cechowali się dużym wyczuciem i mieli dobre pomysły jeśli chodzi o takie małe płytki (zwłaszcza na początku działalności), a przy tym, wbrew panującym na scenie zwyczajom, nie dopychali ich bootlegowej jakości wersjami największych szlagierów. The Manuscript nie jest tu wyjątkiem i każdy, kto się zdecyduje na zakup — a takich, zważywszy na absurdalną cenę, pewnikiem będzie niewielu — otrzyma niemal pół godziny świeżej muzyki w typowym dla My Dying Bride stylu. Sam materiał nie przynosi niczego zauważalnie nowego, z eksperymentami też nie ma nic wspólnego, ale choćby przez większą ilość kontrastów w krótszym czasie i mocniej zaakcentowane riffy sprawia wrażenie nieco bardziej urozmaiconego od ostatniego longa, którym ciągle jestem pewnym stopniu rozczarowany. Zagęszczenie (jak na nich oczywiście) motywów sprawia ponadto, że na nudę nie ma co narzekać, mimo iż dłuższych chwil do refleksji w tych utworach naprawdę nie brakuje. Dla mnie jednak najbardziej wybija się ozdobiony growlami „Var Gud Över Er”, który w drugiej części bardzo przyjemnie dołuje za sprawą dobrze przemyślanej partii gitary. Później klimat wyraźnie ulega uspokojeniu, aż do statecznego wyciszenia, a my mamy dość czasu, żeby się zastanowić nad następnym odpaleniem The Manuscript. Moim zdaniem warto, choć pewnie na płytce poznają się tylko zagorzali fani.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2013

Psypheria – Embrace The Mutation [2002]

Psypheria - Embrace The Mutation recenzja okładka review coverŻycie w swojej przewrotności pozwala przeżyć wszelkim core’owym gniotom, unicestwia zaś kapele niesztampowe, wnoszące do muzyki jakąś wartość, a już na pewno sprawiające frajdę słuchaczowi. Na to niestety żadnej rady nie ma i takim serwisom jak nasz pozostaje jedynie piętnowanie pierwszych i promocja drugich. Ostatnio demo wysrał się na From Zero To Hero, ja dziś pochwalę Psypherię. Naszym czytelnikom nazwa ta nie powinna być obca, jako że swego czasu na naszych łamach gościliśmy debiut tejże grupy. Dziś natomiast przyjrzymy się drugiej, i niestety ostatniej, odsłonie przedsięwzięcia pod nazwą Psypheria, zatytułowanej Embrace the Mutation. Kilka lat różnicy, przetasowania w składzie odbiły się oczywiście na muzyce; odbiły się jednak nie tyle czkawką, co innym smakiem. Najbardziej słychać to po gitarach, za które nie odpowiadał już John Oster, co nieco mnie zasmuciło. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, z nowym grajkiem pojawiły się nowe rozwiązania aranżacyjne, inne rozłożenie akcentów, inny feeling. Muzyka zbrutalizowała się, a na pewno odpompatyczniła, przez co bliżej jej do Nile niż Nocturnus (obie kapele posłużyły tu jako skrajne przykłady podejścia do technicznego deathu z klimatem niźli rzeczywiste, szczególnie Nile, skojarzenia). Nie znaczy to oczywiście, że klimat pierwszego krążka, tak bardzo nocturnusowego, wyparował, nie da się jednak nie usłyszeć różnic, które w przypadku debiutu były znacznie mniejsze. Z drugiej strony, przywołanie przeze mnie Nile nie było zupełnie bezpodstawne, bowiem wielokrotnie klimat Embrace the Mutation przywodzi na myśl pierwsze wypociny Sandersa & co. Udało się Psypherii połączyć dwa, wydawać by się mogło, niezbieżne klimaty: kosmiczny i pustynny w jeden, wielokrotnie bardziej dojmujący nastrój pustki i bezsilności. Nie zapominano oczywiście o klasycznych wstawkach, które przyjemnie wplatają się w deathowe struktury, a które tak dobrze słychać w „Insensate” oraz wstępie do „Cathartic Degeneration”. Nie zapomniano również o fanach (z podpisanym poniżej autorem tej recenzji) neoklasycznych popisów i praktycznie każdy z ośmiu utworów, w pewnym momencie obnosi się elegancką wprawką dla czteroręcznych. Nie ukrywam jednak, że najlepiej na krążku wchodzi mi „Taste the Dead”, a to za sprawą optymalnego połączenia wszystkich wspomnianych elementów, z dodatkowymi atutami w postaci dobrej linii melodycznej, warsztatowego mistrzostwa (co tyczy się oczywiście wszystkich numerów) oraz niesamowitego, zniewalającego, pięknego w zdegenerowany sposób klawiszowego riffu. Żeby nie było za cudownie, kilka łyżek dziegciu. Przede wszystkim realizacja, która w niektórych momentach woła o pomstę do nieba. Nie wiem, co zamierzał osiągnąć dźwiękowiec, wiem co osiągnął i boli mnie to okropnie – chaos w planach, dziwnie rozłożone akcenty i jeszcze dziwniej nagłośnione instrumenty. Słowem lub trzema: kulka w łeb. Bywa, że psuje to odbiór dość znacznie, nie na tyle jednak, by zmusić do wyłączenia. Drugim, co może boleć, a co niektórzy uznają za zaletę (ja się waham), to brak płynności, który objawia się wrażeniem ciągnięcia na siłę pewnych motywów i szarpaniem się o pozostanie zwartym, spójnym i klarownym. Mimo tych wad, Embrace the Mutation pozostaje naprawdę wyśmienitym, równie mocno niedocenionym krążkiem, dowodem na to, że jak się chce, to się da i można nagrać techniczny death z klimatem, od którego włosy na jajcach się prostują. A na koniec przypomniała mi się jeszcze jedna solóweczka: początek „Systemic Confrontation”, rzekomy fałsz, dwie linie gitar splatające się w wypaczonej harmonii, klasyczne akcenty – trudno dziś o coś równie oryginalnego. I taka konstatacja na koniec – z Embrace the Mutation jest jak z układem niniejszego tekstu: na koniec, mimo wspomnianych wad, w głowie, jak w dowcipie ze Stirlitzem, pozostaje bardzo pozytywne wrażenie.


ocena: 8,5/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2013

From Zero To Hero – From Zero To Hero [2012]

From Zero To Hero - From Zero To Hero recenzja okładka review coverCzasem, gdy mamy przydługą serię wysoko ocenianych płyt, zastanawiam się, czy przypadkiem nie wydaje się wam, że żyjemy w krainie szczęśliwości i wszystko jest dla nas mega zajebiste. Zapewniam, że aż tak wspaniale nie jest, co więcej – nasze zdania niekiedy krańcowo się różnią, ale tak się jakoś składa, że do pisania zwykle wyrywa się ten, któremu dany album akurat się podoba. W ten sposób tych bardzo pozytywnych not zbiera się nam od zajebania. Właśnie w takich momentach przychodzi mi z pomocą kolejny młody metal core’owy band, któremu w normalnych warunkach nie sposób poświęcić choćby szczątkowej uwagi. Dziś padło na debiutujący selftajtlem From Zero To Hero, który swą przynależność gatunkową, a po części i poziom, zdradza już samą nazwą. To nawet nie chodzi o to, że idea takiego grania przyprawia mnie o mdłości — pewnie za stary na to jestem — bo gwoździem do trumny każdego kolejnego zespoliku jest jego jałowa wtórność, klepanie w kółko tych samych oklepanych schematów, które nie były interesujące za pierwszym razem, a co dopiero za tysięcznym. Dobija mnie ponadto sztuczność i amerykańskość (nic to, że ci są akurat z Grecji) rodem z MTV, ta naciągana skoczność, upychana na siłę brutalność i chęć spodobania się każdemu przy przekonaniu o własnej wyjątkowości. Najgorsze jest w tym chyba to, że spora część tych muzykantów ma w łapach przyzwoite umiejętności, a grając taki szajs tylko się marnują. Wydawać by się mogło, że to refleksja bardzo ogólnej natury, ale również From Zero To Hero bez problemu załapują się na te uwagi, bo właściwie wszystko, co im po łbach chodzi, pokazują w pierwszym kawałku – tworze tak nieoryginalnym i bezbarwnym, że większość słuchaczy będzie miała problem z dotrwaniem do jego końca. Cóż, ja do takich wyczynów nie mam zamiaru nikogo namawiać. Zawartość tego 35–minutowego materiału można bez żalu olać, bo leci praktycznie na jedno kopyto, nudząc i osłabiając. Wyjątek od tej popeliny jest tylko jeden, mianowicie „Crown Full Of Blood”, który zawiera fragmenty ciekawszego — bo ostrzejszego — grania i stanowi jakiś tam dowód, że jak chłopaki chcą, to potrafią zmajstrować coś konkretnego. Mimo wszystko to zdecydowanie za mało, żeby ich pochwalić. Jak dla mnie już dziś mogą skrócić nazwę do bardziej odzwierciedlającej rzeczywistość: To Zero.


ocena: 4/10
demo
Udostępnij:

11 czerwca 2013

Borknagar – Empiricism [2001]

Borknagar - Empiricism recenzja okładka review coverPrzez wielu uważany za jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu. Nowy, ale jakże uznany, wokalista, chyba najbardziej optymalny skład, słowem – zaplecze na medal. Oczywiście dobry skład bez dobrego materiału to marnotrawstwo ludzi, sprzętu i cierpliwości słuchaczy, szczęściem (a może, tak zwyczajnie, klasa muzyków) nic takiego się w tym przypadku nie wydarzyło i album nagrano wyśmienity. Tytułem wstępu wspomnę jeszcze, że do najprostszych i najłatwiej wchodzących Empiricism nie należy, toteż należy wziąć na to poprawkę, kiedy dwa-trzy pierwsze okrążenia wydają się stratą czasu. Po kilku razach bowiem, percepcja nastawia się na odpowiednią częstotliwość, na której słychać pełnię mocy krążka. A wtedy zaczyna się bajka. Okazuje się wówczas, że pierwsze przejawy geniuszu pojawiają się wraz z wciśnięciem przycisku „play” bo rozpoczynający album „The Genuine Pulse” obezwładnia jak dobry kaftan bezpieczeństwa. Podobnych arcydzieł jest na płycie więcej, każde w nieco inny sposób, lecz każde równie kurewsko dobre. Borknagar zawsze miał odchył w stronę psychodelii lat 70tych, organów Hammonda i tripowania i kilkukrotnie podczas lektury krążka można się poczuć jak na Woodstocku, tyle że bez kwiatków, pacyfek, spodni-dzwonów i wszechobecnego pierdolenia o miłości do każdego. This is Norway, do kurwy nędzy, a to zobowiązuje! Teksty Norwegów, musicie jednak wiedzieć, nie dość, że niespecjalnie norwesko-satanistyczno-bluźniercze, w żaden sposób nie są jednak frajersko-poetyckie, są za to zaangażowane, z głębszą myślą u podnóży i na poziomie. Warto się wsłuchać. Wracając zaś do psychodelii, odsyłam choćby do „The Black Canvas" oraz absolutnie fantastycznego „Matter & Motion”. Temu ostatniemu dobrze jest się przysłuchać by mieć punkt odniesienia jak utwór instrumentalny powinien brzmieć i co do muzyki wnosić. Zbyt często bowiem uważa się instrumentale za zapchajdziury, zbyt często bowiem instrumentale tymi zapchajdziurami są, niestety. W tym miejscu krótka czołobitność w kierunku gitarzystów i basisty (szczególnie Tyra) za kapitalną robotę przy „Soul Sphere”. Wrażenie podczas słuchania tego utworu jest takie, jakby się obcowało z jakąś żywą tkanką, czymś rosnącym, pełnym emocji i chęci życia. Organiczność tego utworu, szczególnie w warstwie instrumentalnej poraża. Na drugą połowę albumu składa się pięć utworów, chociaż dla mnie utwory „Inherit the Earth”, „The Stellar Dome”, „Four Element Synchronicity” oraz „Liberated” stanowią zamkniętą całość – swoisty tetraptyk. Dopiero przesłuchanie całości pozwala w pełni rozkoszować się muzyką, tekstem i atmosferą. Całość albumu zamyka nieco słabszy niż średnia „The View of Everlast”, co z jednej strony smuci, ale z drugiej zachęca do powtórnego wciśnięcia „play” (o ile nie jest włączony auto-replay) i ponownego zagłębienia się w album. A to wszystko, cały album, bazuje na viking/blacku, tyle że naprawdę przemyślanym, dojrzałym, niebojącym się nowości i nietuzinkowości. To ciekawe, że w takiej stylistyce można spłodzić takie dzieło, zaiste ciekawe. Zatem – marsz po płytę!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 czerwca 2013

Atrophy – Violent By Nature [1990]

Atrophy - Violent By Nature recenzja okładka review coverNa początku mojej styczności z Violent By Nature wymyśliłem sobie, że jest to krążek słabszy od wybornego debiutu, choć w coraz to kolejnych przesłuchaniach nie znajdowałem niczego, co mogłoby służyć za potwierdzenie tej wziętej z dupy tezy. Tu naprawdę nie ma się za bardzo do czego przyczepić, tym bardziej, że ekipa odpowiedzialna za muzykę się nie zmieniła. Następca „Socialized Hate” na pewno jest nieco mniej przebojowy, może nie aż tak spontaniczny oraz ma bardziej szorstką, surową produkcję, ale to z pewnością nie czyni go albumem gorszym. Odrobinę innym – to i owszem, ale ciągle w 100% w rozpoznawalnym (po zaledwie kilku sekundach) stylu Atrophy. Innymi słowy taka płytka musi się spodobać fanom drapieżnego, precyzyjnie odegranego thrash’u. Mnie Violent By Nature podoba się choćby ze względu na to, że Amerykanie potrafili udanie połączyć większą niż poprzednio różnorodność kompozycji z ich dużą energetycznością i bezpośrednim kopem. Dlatego niezależnie od tempa i klimatu, wszystkie kawałki posiadają „ciąg na bramkę” i coś, co skłania do odpalania płytki raz za razem, z małą przerwą na debiut. Tym czymś mogą być ostre riffy, trzaskane z dużą swobodą solówki (największe wrażenie robi chyba pierwsza w „In Their Eyes”), mocne, utrzymane z dala od pedalstwa wokale, jak zwykle interesujące teksty (dominują w nich poważne tematy – eutanazja, kara śmierci, prawa zwierząt) czy w końcu płynąca z tych dźwięków uderzająca w pysk agresja. Wrażeń nie trzeba daleko szukać, bo już „Puppies And Friends” zawiera wszystkie składniki stylu Atrophy, a przecież to nie jedyny udany numer na płycie. Jeśliby uznać brednie o syndromie trzeciej płyty za prawdziwe i wziąć poprawkę na poziom dwóch pierwszych albumów Atrophy, to ich trzeci opus powinien wykosić konkurencję co nogi. Jednak nie było nam dane się o tym przekonać bo właściwie niedługo po wydaniu Violent By Nature kapela wyciągnęła kopyta, pozbawiając i tak już upadający thrash bardzo wartościowego przedstawiciela. To, co po sobie zostawili, to muzyka wysokiej klasy, po którą sięgać można w ciemno. Oby tylko wzorem innych nie zebrało im się na reaktywację, bo szkoda by było zszargać tak udany dorobek.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2013

Napalm Death – Enemy Of The Music Business [2000]

Napalm Death - Enemy Of The Music Business recenzja okładka review coverEnemy Of The Music Business, jako pełny powrót Napalmów do bezkompromisowego grind core’a, jest albumem wybornym, łączącym w sobie to, co u Brytoli najlepsze – spory ładunek brutalności i ogrom agresji z dzikimi szybkościami i licznymi chwytliwymi fragmentami. Brytyjczycy przyjebali naprawdę ostro i zrobili to z klasą, przy okazji odświeżając nieco swój styl. Powiem tak – jeśli komuś „Utopia Banished” zrobiła dobrze, przy „Fear, Emptiness, Despair” czuł niedosyt, „Diatribes” odebrał jako fajną, ale zbyt miętką, a do tego nie zraża się nowoczesnym brzmieniem (a nie chodzi o sterylność i plastik), to w tym przypadku będzie cholernie zadowolony. Tak, proszę państwa, częste nawiązania do czwartej płyty poprawione oszlifowanym stylem znanym z piątej przyprawiają o szybszy przepływ krwi w organizmie. No chyba, że znowu przesadzam z kawą i lekami… Ciekawe melodie, mocny wokal, charakterystyczne napierdalanie Dannyego Harrery (niby tylko gęsty łomot, a jaki charakterystyczny!) oraz pieprzony czad wypływający z każdej sekundy albumu muszą robić wrażenie. Obok takich kawałków jak „Taste The Poison”, „Constitutional Hell”, „Necessary Evil” czy „Fracture In The Equation” naprawdę nie można przejść spokojnie (a tym bardziej obojętnie). Zresztą, po co się ograniczać w jakichś wyliczankach – wszystkie są godne uwagi i wszystkie wywołują w słuchaczu chęć dokonania doszczętnego zniszczenia na wszystkim, co znajduje się w pobliżu. Jeśli kipi w was frustracja, gniew i ogólne wkurwienie – wystarczy zapodać Enemy Of The Music Business i dać się ponieść muzyce. Taaak, klimat i przesłanie krążka udzielają się błyskawicznie. Wbrew temu, co Anglicy (a konkretnie Embury) napisali w jednym z kawałków – w tym przypadku publika dostała to, czego oczekiwała od dawna.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 czerwca 2013

Jon Oliva's Pain – Maniacal Renderings [2006]

Jon Oliva's Pain - Maniacal Renderings recenzja okładka review coverTym razem obowiązkowa pozycja dla fanów szybkości, brutalnej siły, bluźnierczych tekstów, piekielnej techniki oraz flaków, mózgów i innych wnętrzności rozjebywanych o ścianę – czyli naszych szanownych czytelników, oczywiście. Ok, żartowałem – fani szybkości będą nieco zawiedzeni. A tak zupełnie na poważnie, to dziś będzie znacznie spokojniej, bardziej emocjonalnie, ale przede wszystkim „neighbours friendly”. Jest to o tyle ważne, że można zapodać krążek z pełną mocą i nie obawiać się najazdu inspekcji budowlanej o niezgłoszony remont ani moherowych bab (choć z nimi nic nie wiadomo), bo Oliva dość jasno opowiada się po niebiańskiej stronie mocy, a to w Polsce znaczy więcej niż prawo (o ile baby znają angielski). Jeśli jest dla kogoś problemem konfesja Olivy, to mogę jedynie stwierdzić tyle, że pozbawia się niemal godziny (może nieco mniej, jeśli przełączy się najbardziej hard-christianowe kawałki) dobrego, progresywnego heavy metalu w stylu Savatage z okresu największej świetności. Drugą płytą powstałego w 2003 roku projektu pokazał Jon, że jeszcze łeb do komponowania ma dobry, a płuca niezupełnie zdarte. Już bowiem na początku proponuje słuchaczowi dwa fantastyczne utwory: „Through the Eyes of the King” oraz tytułowy „Maniacal Renderings”, które — muszę przyznać — robią tak piorunujące wrażenie, że dalsze kawałki mogłyby być nagrane na banjo i kanistrach po benzynie, a i tak nie usłyszałbym tego. Siła pierwszego wrażenia jest niesamowita. Oczywiście nic takiego się nie dzieje i pozostałe 9 utworów trzyma wysoki poziom, choć w kilku miejscach płyta łapie zadyszkę. Na szczęście szybko bierze drugi oddech i we wspaniałym stylu wraca w takim np. „Time to Die” bądź nieco zwodniczym „Timeless Flight”. O co chodzi z tą zadyszką? Problem z Olivą jest bowiem taki, że czasami bierze się za ewangelizację nieco za gorliwie, chuj, jeśli kompozytorsko utwór jest genialny, gorzej, jeśli tempo siada, prąd przestaje dopływać do instrumentów i robi się nieco zbyt kościelnie. I to właśnie określiłem mianem zadyszki, która, szczęściem — jak już wspomniałem — szybko mija. Maniacal Renderings udowadnia, że można nagrać uduchowiony krążek, który nie tylko nie wzbudza nienawiści, ale daje do myślenia. Odrobinę, ale fakt pozostaje faktem. Taki Jon był, jest i będzie, więc nie ma co się szarpać, tylko brać ile można. Nie muszę chyba pisać, że jest się czym częstować. Instrumentalnie krążek dopracowany jest w najmniejszych szczegółach, sporo smaczków, nietypowego instrumentarium i melodii – nic nowego dla fanów Savatage. Także wokalnie bez większych zmian, ale i tutaj trudno mówić o zawiedzeniu – lepsze jest wrogiem dobrego, a styl śpiewania wypracowany przez lata zasłużył na miano kultowego, zaś śpiew w wielogłosie – wręcz legendarnego. Kompozytorsko jest znaczna poprawa w stosunku do „’Tage Mahal”, co tylko podkreśla klasę Jona. Cały trick z Jon Oliva’s Pain polega właśnie na tym, że zmiany mają charakter ewolucyjny niż rewolucyjny, przy czym ewoluuje raczej dość wolno i zwykle w dobrą stronę. Jeśli więc Savatage był dla was niczym druga matka, to Jon Oliva’s Pain będzie drugim ojcem.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: