Pokazywanie postów oznaczonych etykietą deathcore. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą deathcore. Pokaż wszystkie posty

26 kwietnia 2023

Sunrise – Child Of Eternity [2000]

Sunrise - Child Of Eternity recenzja reviewDzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…

Child Of Eternity to świadectwo rozwoju, wysokich umiejętności oraz odwagi Sunrise. Materiał z jednej strony w dojrzały sposób kontynuuje wątki z „Generation Of Sleepwalkers”, z drugiej zaś znacząco się od niego różni i wprowadza kilka zupełnie nowych elementów. Zespół skorygował styl i wprowadził do niego więcej elementów melodyjnego death metalu (Carcass, At The Gates, Eucharist), nie rezygnując przy tym z hardcore’owego trzonu, stąd też album jest nieco szybszy od poprzedniego (blastów nie uświadczymy), bardziej różnorodny, wyrazisty, ciekawiej zaaranżowany oraz łatwiejszy w odbiorze. Ogromne wrażenie robi to, jak chłopaki zarządzają kontrastami i dynamiką utworów – dzięki doskonale wyważonym zmianom tempa i nastroju na Child Of Eternity nie ma mowy o przestojach czy nudzie. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane zobaczyć Sunrise na żywo, bo breakdowny w „Cursed” (absolutnie genialny numer!) czy zwłaszcza „Last Gours Of Torment” urywają łeb przy samej dupie.

Na Child Of Eternity każdy kawałek ma swój indywidualny charakter, odróżnia się od pozostałych, a mimo to całość jest spójna, nawet, gdy na pierwszy rzut ucha może sprawiać inne wrażenie. Z każdego też bije świeżość, czysta energia (no, tu jest jeden wyjątek), zaangażowanie (wystarczy się wsłuchać w świetne wokale Patryka) i duży ładunek emocjonalny. Album brzmi zajebiście szczerze i autentycznie (Jacek Regulski wycisnął z Sunrise wszystko co najlepsze) i na pewno jest to jeden głównych z powodów, dla których do tej płyty wraca się tak chętnie i tak często.

Wspomniałem wcześniej o odwadze Sunrise. Zespół w kilku miejscach zaryzykował — czy to wrzucając akustyczną miniaturę przed jeden z najbardziej agresywnych numerów, czy podkładając klawisze pod wściekle piłujące riffy w „Legacy” — i wyszedł z tych prób/eksperymentów obronną ręką, bo koniec końców te zabiegi uczyniły Child Of Eternity dziełem bardziej wielowymiarowym.

Minusy… Pierwszy i ostatni widać zaraz po wrzuceniu płyty do strugary – całość (sześć regularnych utworów i miniatura) trwa zaledwie 25 minut, a zatem jest jeszcze krótsza od krótkiego przecież debiutu. Z tego też względu krążek jest często traktowany jako zwykła epka/zapchajdziura, podczas gdy mamy do czynienia z pełnowartościowym wydawnictwem (co chłopaki sami podkreślali w wywiadach).

Jeśli nie wynikało to dostatecznie jasno z powyższego tekstu, to spróbuję tak: Child Of Eternity to fantastyczny, w dodatku pionierski (bo terminy metalcore/deathcore były u nas praktycznie nieznane, w dodatku znaczyły co innego niż obecnie) i zajebiście angażujący materiał, który w Polsce nie ma sobie równych. Albo jeszcze inaczej: to najlepsza płyta z melodyjnym death metalem (w wielkim uproszczeniu), jaka powstała w tym kraju.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 października 2013

Acrania – The Beginning Of The End [2013]

Acrania - The Beginning Of The End recenzja okładka review coverW Unique Leader muszą zatrudniać jasnowidza, albo przynajmniej mają jakieś wtyki w brytyjskim wywiadzie, dzięki którym wiedzą więcej niż inni. Coś musi być na rzeczy, bo nie jestem w stanie uwierzyć w to, że podpisali papierki z młodzikami z Acrania tylko na podstawie opisywanej epki. Ja rozumiem, że ta wytwórnia swoje najlepsze lata ma za sobą, ale chyba aż tak desperacko nie potrzebują nowych kapel? U podstaw tych moich zgadywanek leży poziom The Beginning Of The End, bo to materiał tak bardzo poprawny, że aż w porywach ledwie ocierający się o przeciętność. Czy ludzkość jest w stanie przyjąć kolejną dawkę super typowego, kompletnie pozbawionego tożsamości i oklepanego na wszystkie strony amerykańskiego brutalnego death metalu nowej daty z odchyłami w stronę death-core? Może i jest, ale tylko po to, żeby po chwili zespoliki typu Acranii wyszły jej bokiem. Jasne, gorszych kapel nie brakuje, a kolekcjonerzy takich bezpłciowych materiałów też trzymają się dzielnie, mimo to nie znajduję żadnego uzasadnienia dla istnienia Acrania w oficjalnym obiegu. Albo niech już sobie grają, skoro muszą, tylko proszę poza obszar piwnicy czy garażu z tym nie wychodzić. The Beginning Of The End (oby tytuł był proroczy dla losów zespołu) to ledwie 17 minut muzyki, a mimo to zmęczyć, znudzić i zniesmaczyć potrafi już w okolicach drugiego kawałka. Niestety, naciąć się łatwo, bo okładka jest fajna, a intro do przetrawienia, więc kilka osób pewnie o nich usłyszy.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Acraniauk
Udostępnij:

11 września 2012

Ascariasis – Ocean Of Colour [2012]

Ascariasis - Ocean Of Colour recenzja okładka review coverUmiejętności i nadmiaru pomysłów można tym młodym Kanadyjczykom tylko pozazdrościć, bo w niespełna półgodzinny materiał wstrzyknęli tyle patentów, ile innym kapelom wystarcza na całą, ciągnącą się przez lata, dyskografię. Problem, przynajmniej w moich oczach, polega jednak na tym, że ze spójnością i komunikatywnością muzyki mają jeszcze pewne problemy. Moooże i wymagam za dużo od tak młodego i niedoświadczonego (to ich pierwszy oficjalne wydawnictwo) zespołu, ale co poradzić – takie czasy i poprzeczka zawieszona jest naprawdę wysoko. Chłopaki kombinują naprawdę ostro, sięgając do przeróżnych stylistyk, ale jak na razie z tych technicznych szaleństw na granicy połamania palców nie wyłania się ich własna, oryginalna. No chyba, że cały pomysł ma polegać na graniu i mieszaniu wszystkiego, co im do głów wpadnie, a jest tego dużo – od death-core, przez brutal death, melodyjny death, wpływy neoklasyczne, post-co-popadnie i ambient. Jeśli tak, to na tym daleko nie zajadą, bo kapel grających podobne wygibasy mamy wbrew pozorom mnóstwo, a wszystkie brzmią podobnie. To raz. Dwa, że kwestia zapamiątywalności kawałków wgląda u Ascariasis dość nietypowo. W trakcie słuchania można się zgubić od natłoku dźwięków, do pewnych motywów trudno wrócić pamięcią, ale słysząc ten materiał ponownie po pewnym czasie, można — i to jest zaskakujące — bez większego trudu przypomnieć sobie, gdzie i co było. To już coś, choć wiadomo, że rzecz nie dotyczy wszystkich utworów w jednakowym stopniu. Najlepiej wyszły im „Shatter” i „Carving The World”, czyli początek i koniec, a to za sprawą bardziej wyrazistych riffów i ciekawiej rozłożonych akcentów rytmicznych. W tym właśnie widzę dla nich kierunek na przyszłość, a przynajmniej bazę do dalszego rozwoju.


ocena: -
demo
Udostępnij:

30 kwietnia 2010

Neverending War – Muted [2009]

Neverending War - Muted recenzja reviewGrający na poziomie zespół z Rosji to już dzisiaj prawie nic zaskakującego, więc bez zdziwienia przyjąłem do wiadomości fakt, że Neverending War są nieźli. Pozytywne wrażenie pogłębia się, jeśli dokładniej przyjrzymy się temu, co i jak chłopaki grają. Na Muted mamy do czynienia z mixem nowoczesnego technicznego death metalu (powiedzmy w typie Beneath The Massacre) z czymś na kształt pozbawionego cioterskiej strony metalcore’a, a więc muzyką, która normalnego fana death metalu zanudzi i wkurwi w dwie minuty. No i pierwszy numer jest właśnie takim typowym połączeniem stężonego napieprzania ze świdrującymi gitarami. Nie pojmuję, czemu tak wtórny kawałek zapodali na początek, bo coś takiego skutecznie odstrasza, ale jeśli już zaciśniemy zęby i mężnie przetrwamy te dwie i pół minuty, to otworzy się przed nami całkiem niegłupia płytka. Neverending War technicznie zapewne nie dorastają swoim idolom do pięt, ale oleju w głowach mają jakby więcej. Rosjanie postarali się o kilka niewymagających burzy mózgów elementów, które w banalnie prosty sposób czynią ich zespół bardziej wyrazistym i ciekawszym niż pół miliona podobnych. Wśród tych dodatkowych składników wskazać można na obecność solówek (mało ich, ale to zawsze coś – słychać, że kolesie lubią Necrophagist), rozsądne ograniczenie totalnego napierdolu (stać ich nawet na numery pozbawione blastów!) i dość dużą jak na tę niszę melodyjność materiału. Jak widać – brak w tym głębszej filozofii, jednak wszystko to sprawia, że poszczególne kawałki nie zlewają się po chamsku ze sobą i słucha się ich lepiej. No i spójności tu więcej niż np. u takiego The Faceless. Neverending War to debiutanci i momentami za dużo jeszcze u nich oklepanych patentów, ale jeśli tylko konsekwentnie pójdą tą drogą, poprawią co trzeba, to jest szansa, że się kiedyś ładnie wyrobią. Na pewno opłaci się popracować nad mocniejszymi wokalizami, bo na razie broni się jedynie growl, a wrzaski i jakieś core’owe okrzyki mogą nieco irytować. Nie zaszkodzi też lepsze brzmienie. Podobnie jak twórczość innych przedstawicieli tego nurtu, Muted nie nadaje się do słuchania na okrągło, ale warto od czasu do czasu do tego albumu wrócić, a to już powód, żeby spojrzeć na Neverending War przychylniejszym okiem.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij: