29 lutego 2012

Hate – Awakening Of The Liar [2003]

Hate - Awakening Of The Liar recenzja okładka review coverPrzebudzenie Kłamcy, czwartą dużą płytę Hate, można uznać za jakiś przełom w karierze zespołu i pierwszą prawdziwą okazję do wypłynięcia na szerokie wody za sprawą kontraktu z Listenable. Fakt, było z tym krążkiem trochę problemów, ale mniejsza o to, bo robi mi dobrze jak mało która polska produkcja deathmetalowa. W porównaniu do — niekiepskiego przecież — „Cain’s Way” zaskakuje ciężarem, intensywnością, masywnym brzmieniem (Hertz) i samymi kompozycjami. Ekipa Pierwszego Grzesznika atakuje swoją muzyką w sposób dosadny, wulgarny i bluźnierczy. Co więcej, atakuje wręcz błyskawicznie, przekraczając nieosiągalne dotąd dla siebie bariery szybkości. A to wszystko za sprawą młodego gniewnego w osobie Hellrizera, który — jak to ongiś celnie określił Kaos — gra jak ludzkie tornado. Pod żadnym pozorem nie jest to stwierdzenie przesadzone, bo chłop ze swojego zestawu robi naprawdę niezły użytek, siejąc przy tym nieliche spustoszenie. Jego robota wypada o tyle ciekawie, że i brzmienie bębnów jest niczego sobie - mocne, selektywne, ale nie sterylne. Reszta robi równie dobre wrażenie. Począwszy od wyśmienitych, czystych gatunkowo riffów, a na wyziewach Adama (powrót do dwóch wokali) kończąc. Większość numerów emanuje potężną dawką brutalności i opętania, a pojawiające się tu i ówdzie melodyjne — jak na ich dotychczasowe standardy — i dość wolne solówki („Immolate The Pope”, „The Shround”, „Close To The Nephilim”) tylko potęgują doskonałe wrażenie. Moc Awakening Of The Liar znacznie wykracza poza to, co zespół prezentował na poprzednich albumach – utwory są świeższe (jedyne wyjątki to zbędna miniatura „Grail In The Flesh” oraz „Serve God, Rely On Me”, który raczej niepotrzebnie nawiązuje do pierwszych, mało oryginalnych wydawnictw), bardziej zwarte i intensywne, jednak nadal czuć, że to Hate. Oczywiście warto znaleźć kilka chwil na zapoznanie się z tekstami, bo koncept w nich zawarty zdecydowanie wykracza ponad typowe pierdolenie o dupie Szatana. W ogóle ta płyta jest niczego sobie i stanowi bardzo jasny punkt na polskiej scenie.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 lutego 2012

Metallica – Beyond Magnetic [2012]

Metallica - Beyond Magnetic recenzja reviewMoment premiery tej płytki trudno uznać za przypadkowy, bo wiadomo, z jakim przyjęciem spotkała się „Lulu”. Trochę to jednak dziwne, może nawet przykre – wszak kogo jak kogo, ale Metallicę stać na olewanie opinii ogółu, a po jednej komercyjnej klapie milionów na kontach im przecież nie ubyło. Tymczasem w trzy miesiące (piszę o wersji pudełkowej) po premierze wybitnie kontrowersyjnej „Lulu" reperują wizerunek za sprawą czterech pozbawionych głębszej obróbki studyjnej (co nie znaczy, że słabo brzmiących!) dość starych — bo nagranych pomiędzy kwietniem 2007 a marcem 2008 — kawałków, które nie miały szczęścia trafić na „Death Magnetic”. Nie płakałem nad zawartością ostatniej dużej płyty Metallicznych, nie płakałbym również, gdyby w drodze wymiany załapało się na nią coś z opisywanego Beyond Magnetic. Powód jest prosty – są to naprawdę udane kompozycje o wysokim współczynniku słuchalności, które dają radę nawet niedopieszczone do maksimum. Wszystkie cztery są utrzymane w tym samym stylu, co trzon „Death Magnetic”, a pewne różnice wychodzą dopiero w szczegółach. Utwory z epki sprawiają wrażenie bardziej rozbudowanych, niż te z longpleja – więcej w nich różnorodnych, zwartych motywów, ciekawych melodii, zmian tempa, solówek… A to wszystko przy zachowaniu wcześniejszej formuły objętościowej, tj. 7-8 minut. Mnie takie zagęszczenie bardzo pasuje, bo Metallica zawsze dobrze sobie radziła z urozmaiconymi strukturami, a tu nie ma wyjątków. Wprawdzie spotkałem się już z opiniami, jakoby ten materiał był mocno przekombinowany, ale skomentować mogę je tylko w jeden sposób: błehehehehehe! Kogo „Death Magnetic” rozczarowała, albo jej nie zrozumiał, ten i z epki pożytku mieć nie będzie, natomiast fani bez zastanowienia powinni zainwestować w ten 30-minutowy krążek.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lutego 2012

Rorcal – Rorcal & Solar Flare [2011]

Rorcal - Rorcal & Solar Flare recenzja okładka review coverNa skali ocen 0 mamy opisane tylko jako „nie-muzyka”, a powinno być jeszcze „najprawdopodobniej ambient”. Wspominam o tym ze względu na pierwszą część tego chyba-splitu. O Solar Flare nie wiem absolutnie nic, poza tym, że określają to jako zespół – a czy to ma jakiś skład, historię, wcześniejsze dokonania i czy w ogóle stoją za tym ludzie – to już zagadka dla Rutkowskiego i jego speców. Działalność tego czegoś (Solar Flare, nie Rutkowskiego, hehe) uwieczniona na tym nieskładnym materiale polega na wydawaniu co jakiś czas… hmm, odgłosów za pomocą gitary albo basu oraz okazjonalnym mamrotaniu czegoś pod nosem (jeśli dobrze zrozumiałem koncept, są to mroczniaste wiersze tak wybitnie diabelskiego poety, że strach się bać). Takich, wybaczcie nadużycie, kawałków jest aż pięć, co więcej – ktoś, zapewne dla jaj, ponadawał im tytuły. Możecie mi wierzyć lub nie, ale więcej muzyki (i to bardziej różnorodnej!) stworzyłem klepiąc w klawiaturę podczas pisania tej recki. Kpina, ale ci, którym ZUS płaci grube renty za nieuleczalne zaburzenia gustu pewnie będą zachwyceni. Rorcal, w odróżnieniu od kolegów (?), zapodali tylko jeden wałek, ale za to aż 22-minutowy. Nic wielkiego, ba! nawet nic średniego, ale zawsze taki — w szczytowych momentach przeciętny — doom wypada dużo ciekawiej niż przypadkowe smyranie struny w wykonaniu poprzedników. Tylko co to za sztuka być lepszym od jakiegoś Solar Flare, skoro nawet mnie się niechcący udało, choć nie zrobiłem właściwie nic? No właśnie. Do tego mamy tu brzmienie prosto z piwnicy – i to nie są moje mroczne domysły, bo sami z dumą o tym wspominają. Można tą miernotę tłumaczyć sobie tajemniczym klimatem, czy ultra-podziemnością (nawet tą dosłowną), ale z tym nie do mnie ani innych ludzi, tylko do fanów Sunn O))).


ocena: 0/10, 3/10
demo
oficjalna strona: www.rorcal.com
Udostępnij:

20 lutego 2012

Morgoth – Feel Sorry For The Fanatic [1996]

Morgoth - Feel Sorry For The Fanatic recenzja okładka review coverOstatni album Morgoth nie cieszy się wśród fanów specjalną estymą, a zdecydowana większość uważa go za zwyczajne, niewarte splunięcia gówno. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby wielu spośród tych ludzi w ogóle Feel Sorry For The Fanatic nie słyszało, a wybitnie krytyczna ocena całości produkowana była tylko na podstawie bardzo nietypowej okładki, która z death metalem nie ma nic wspólnego. To ostatnie nawet jest na miejscu, bo i sam materiał również nie ma z tą muzyką punktów wspólnych, ale to akurat nie powinno dziwić nikogo, kto zaznajomił się z wcześniejszymi płytami Niemców. Morgoth poszli (pognali) do przodu z eksperymentami tak daleko, że wyszedł im z tego zmetalizowany rock z elektronicznymi/industrialnymi dodatkami i tylko majaczącymi w oddali pozostałościami po „Odium”. Ostro, prawda? Efekt tej całej ewolucji to… kopiące i przebojowe rockowe kawałki, których na płycie jest dziewięć. Jest jeszcze małe cuś – pod numerem czwartym kryje się techno sieka w stanie czystym, która jak dla mnie stanowi najsłabszy punkt programu (choć jest uzasadniona tytułem i od strony konceptu ma sens), ale też dowodzi ogromnej odwagi muzyków. Tak czy inaczej najlepiej to przepstrykać, bo zaraz po tym wynalazku — chyba dla równowagi i uspokojenia nerwów — umieszczono dwa zdecydowanie najlepsze kawałki na płycie: „Curiosity” i „Forgotten Days”. Na nich plusy się nie kończą, bo godne uwagi są chociażby „This Fantastic Decade”, „A New Start” czy „Last Laugh”. Ekstremy tu nie uświadczymy zupełnie, piosenki (dobre określenie) sączą się powoli i ogólnie jest cacy. Zabawne, że największą barierą przy przyswajaniu tej płyty okazał się dla mnie wokal Marc’a Grewe, który porzucił dzikie ryki na rzecz czegoś na kształt śpiewu. Z czasem i do tego się przyzwyczaiłem, przez co chętniej ten album odpalam. Fajna, choć momentami dziwna płyta.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 lutego 2012

Yog – Half The Sky [2011]

Yog - Half The Sky recenzja okładka review coverJak na ponad dekadę grania, szwajcarski Yog nie może się poszczycić wieloma sukcesami. Eee… jakimikolwiek sukcesami. Opisywany krążek to dopiero ich drugi pełny album, o poprzednim — „Years Of Nowhere” z 2007 — w Polsce słyszały może ze trzy osoby, a i to pewnie przypadkiem, lewym uchem i przez ścianę. Half The Sky, o czym jestem przekonany, dużo większej popularności im nie przysporzy, choć akurat mogłoby być inaczej, bo to kawałek dobrze brzmiącego (ostro i ciężko) i z wyczuciem zagranego hałasu a’la rozmaite świry z Relapse. To skrajnie działająca na układ nerwowy mieszanka histerycznego hard core z nowoczesnym grindem i paroma technicznymi pojebaństwami, w której ciągle coś się dzieje. Notoryczne zmiany tempa, łamanie rytmów, męcząca schizofrenicznymi riffami gitara, dysonansowe rozjazdy, totalne wahania nastroju i wściekle drący mordę wokalista – tak to się mniej więcej prezentuje. The Dillinger Escape Plan, Converge, Botch, The End, Burnt By The Sun – jeśli nie odstraszają was te nazwy, to spokojnie możecie sięgnąć po Yog. Chłopaki tłuką i krzyczą pod wyraźnym wpływem wymienionych kapel i chociaż to jeeeszcze nie ten poziom, to ich muzyka w dawce zawartej na krążku (niecałe pół godziny) może się naprawdę podobać. Należy przy tym zaznaczyć, że Yog prezentują raczej radykalne oblicze takiego grania i wszelkie zmiękczenia (zaśpiewy czystym głosem, melodyjki, ambientowe plumkania, smutne klimaciki…) są im zdecydowanie obce. Agresywność tego materiału w dużym stopniu nakręca wokalista, który wrzeszczy jakby mu właśnie odmówili kredytu, ale robi to niestety dość jednowymiarowo. Trochę urozmaiceń — choćby jakiś głęboki bulgot w wolniejszych partiach — by nie zaszkodziło, a kawałkom z pewnością nie ubyłoby brutalności. A jak już to poprawią, to powinni pogłówkować nad wypracowaniem czegoś, dzięki czemu staną się w jakiś sposób rozpoznawalni. Na razie jest spoko, ale muszą się pilnować.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.yogrind.com

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lutego 2012

Pestilence – Testimony Of The Ancients [1991]

Pestilence - Testimony Of The Ancients recenzja okładka review coverNa początek przywalę z grubej rury i bez zbędnego owijania w bawełnę, bo nie ma sensu tego ukrywać. Testimony Of The Ancients to w mojej nieskromnej, fanatycznej opinii absolutnie najlepszy album w dziedzinie technicznego death metalu (a właściwie death metalu w ogóle) jaki kiedykolwiek się ukazał! Bezbłędny, niedościgniony, wielki, oryginalny, błyskotliwy, niepowtarzalny, obłędny! Możecie mnie oblewać roztopionym ołowiem, ćwiartować zardzewiałą żyletką a nawet straszyć gotyckimi wywłokami. Ba! Wizyta w pokoju 101 nie sprawi, żebym zmienił zdanie w tym temacie. To powinno starczyć za całą recenzję. Jeśli jednak komuś mało — w co zresztą wątpię — to zapraszam na litanię do Almighty Pestilence. Wizjonerzy technicznej brutalności zamknęli w ośmiu „właściwych” utworach Testimony Of The Ancients wszystko, co w takiej muzyce najlepsze, okraszając to poziomem wykonawczym wyrastającym znacznie ponad znane wówczas standardy i nieprawdopodobną wprost inwencją. Doskonałe i zasługujące na uwagę jest tu wszystko, każdy, absolutnie każdy najmniejszy element tego Albumu dowodzi kunsztu jego Twórców, którzy niczego nie pozostawili przypadkowi, obmyślając kapitalny muzyczno-liryczny koncept. To dlatego obok „normalnych”, powalających, olśniewających death’owych killerów mamy jeszcze osiem instrumentalnych miniatur, które dodatkowo spajają kawałki, wprowadzając klimat horroru i tajemnicy, a zarazem czyniąc Płytę wyjątkowo łatwą w słuchaniu. Wprawdzie nie uświadczymy tu aż takiej brutalności, jak na „Consuming Impulse”, lecz nadal nie jest to materiał na dżingle w katolskich rozgłośniach. Pestilence udowadniają, że można grać agresywnie i bezkompromisowo bez uciekania się do ciągłego tremola i blastu – po prostu ekstrema z głową. Dla przeciwwagi sporo miejsca zostawiono dla wysublimowanego piękna, które uwidacznia się szczególnie w solówkach, choć i przed większością riffów można paść na kolana. Gitarzyści Mameli (autor większości materiału) i Uterwijk dysponowali mnóstwem patentów na urozmaicenie utworów oraz techniką niezbędną do ich wdrożenia, przez co są one arcyciekawe i zaaranżowane z niezwykłym wyczuciem, finezją i wyobraźnią. Mimo kapitalnych umiejętności nie bawili się Oni jednak w kombinowanie i udziwnianie na siłę – wszystko jest na swoim miejscu, brzmi naturalnie i nie tworzy dysonansów. Dołóżcie do tego głębokie, wyraźne wokale Patricka (nie tak znowu odległe od tego, co robił Martin van Drunen), pełną smaczków okładkę (wersja winylowa rządzi!), ciekawe teksty oraz rewelacyjne brzmienie Morrisound (Scott Burns, a jak!), a będziecie mieli pełny obraz Absolutu. Testimony Of The Ancients znam na pamięć od kilkunastu lat, lecz nadal nie potrafię podejść doń bez emocji, ciągle mnie zaskakuje, zachwyca i nie pozwala się odeń oderwać. Szczerze polecam – ten genialny Album jest wart każdych pieniędzy!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

11 lutego 2012

Faeces – Upstream [2011]

Faeces - Upstream recenzja reviewDziwi mnie upór, z jakim Faeces podciągany jest pod jakąś wielką ekstremę z grindem włącznie. Chyba tylko ze względu na nazwę oraz dość chaotyczną i przeciętnie brzmiącą przeszłość (która też mi jakimś strasznym hardziorem nie zalatywała), bo Upstream naprawdę z dziką sieczką nie ma nic wspólnego. To naturalnie nie oznacza, że chłopaki pitolą jak wyżelowane pedały spod rumuńskiej remizy (pamięta ktoś jeszcze O-zone?), bo pewnej mocy płytce odmówić nie można. Death metal – owszem, ale nie ten ukierunkowany na zadziwianie szybkością i poziomem brutalności jak to mają w zwyczaju amerykańskie pomioty choćby z katalogu Unique Leader. Faeces stawiają na urozmaicone struktury i dziwny, często jazzujący (a przez to lajtowy) klimat, a przy okazji nie stronią od niewielkiej dawki melodii. W obecnej twórczości zespołu można wskazać na fascynacje miotaczami pokroju Cynic, Atheist czy Cryptopsy, u których basman nie jest tylko statystą noszącym graty za kolegami. Słychać także, że na chłopakach duuuże wrażenie zrobiła Obscura i śmiałe poczynania Jeroena Paula Thesselinga, bo podobne zagrania starają się inkorporować do swojej muzyki. Metalowo-jazzowa mikstura sporządzona przez Faeces wypada więc dość oryginalnie jak na polskie warunki, bo to zawsze coś mniej typowego i nie oklepanego na wszelkie sposoby. Panowie chcą robić coś swojego i za to należą im się pochwały, jednak same ambicje nie wystarczają, bo przerastają niekiedy umiejętności czysto kompozytorskie. Przejawia się to choćby w niepotrzebnym rozciąganiu niektórych motywów. Zespołowi zdarza się także niekiedy zgubić w swoich kombinacjach, a wtedy aranżacje trochę za bardzo się rozjeżdżają. Poza tym niespecjalnie spisuje się wokal – jestem przekonany, że do takiego grania lepiej pasowałyby wstrzelone w dynamikę utworów wrzaski. I to by było tyle, jeśli chodzi o niedociągnięcia, bowiem realizacja materiału stoi na dobrym poziomie i nie wymaga żadnych poprawek. Na przyszłość życzyłbym Faeces więcej zdecydowania przy montowaniu kawałków, bo to powinno zaowocować należytą spójnością, a i wrażenia podczas słuchania będą lepsze. O nich zdecydowanie nie można powiedzieć, że nazwa odzwierciedla poziom muzyki!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/faecespoland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 lutego 2012

Deicide – Once Upon The Cross [1995]

Deicide - Once Upon The Cross recenzja okładka review coverTrzeci, trwający zaledwie 28 minut „longplay” Deicide — wbrew temu, co się może niektórym, zwłaszcza oponentom, wydawać — nie jest przesadnie podobny do „Legion” czy „Deicide”, a jedyne większe cechy, które je łączą to pełne nienawiści diabelskie przesłanie (tym razem doprowadzone do maksimum – wystarczy rzut oka do wkładki) oraz brutalność zawarta w dźwiękach. Once Upon The Cross jest na pewno dużo — a przynajmniej odczuwalnie — wolniejszy niż poprzednie albumy i to chyba największa zmiana. Blastów oczywiście nie porzucono, ale nie występują już w takim zagęszczeniu jak na drugiej płycie. Dużo więcej jest za to partii zagranych w średnich tempach, czy nawet dość wolno jak na Deicide. A skoro już panowie przyhamowali, to musiało pójść w ciężar. Sound jest mocny, tłusty, dość masywny ale i wyraźniejszy niż poprzednio, co tyczy się szczególnie gitar. Łatwiej można wyodrębnić poszczególne riffy, lepiej wybijają się też nieliczne (buuu!) solówki. Co ciekawe, nawet obecność basu jest odczuwalna przez cały czas. Trochę słabiej niż zwykle wypadają za to wokale Bentona, które — jak na mój gust — są zbyt niewyraźne, przytłumione i nie aż tak szalone, jak na wcześniejszych produkcjach. Podobnie jak na innych albumach Bogobójstwa, tak i tutaj mamy solidny zestaw koncertowych killerów: porywający numer tytułowy, miażdżący motorycznym napierdolem „Christ Denied”, klasycznie rytmiczny „They Are The Children Of The Underworld”, poniekąd melodyjny „When Satan Rules His World”, czy bezlitośnie wymowny „Kill The Christian”. Jeśli kogoś nie rajcuje bluźniercza oprawa, to i tak powinien się z tą płytą zapoznać, wszak to pierwszoligowy death metal!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lutego 2012

Devin Townsend – Ocean Machine: Biomech [1997]

Devin Townsend - Ocean Machine: Biomech recenzja okładka review coverChyba nie będzie zbyt wielkim kłamstwem stwierdzenie, że jest to pierwszy krążek Devina w jego czysto progresywnym wcieleniu. I jedyny taki, który — wbrew temu, co sugeruje nagłówek — powstał w czasach, kiedy nie miał on jeszcze filmu na odmienianie własnego nazwiska przez wszystkie przypadki, łączenia go z przypadkowymi wyrazami typu „band” albo „project” i robienia z tego nazwy kapeli. Ostatecznie Devin i tak podpiął wydawnictwo pod własną markę, co — jak mniemam — miało przysporzyć mu więcej chwały; jest to jednak temat na zupełnie inną wieczorynkę. Tym niemniej, krążek może być, i zapewne jest, dla naszego bohatera powodem do chluby, bo, mimo iż nie najlepszy w dorobku, jest on wydawnictwem przełomowym, muzycznie zaś – przebojowym. W przeciwieństwie do muzyki spod znaku SYL, Ocean Machine: Biomech jest bardzo spokojny, delikatny wręcz, wymuskany i odpicowany niczym chłopaczek do pierwszej komunii – w sam raz na prywatki dla średnio-starszego pokolenia, mówiąc innymi słowy. Jest też niesamowicie melodyjny, nie tak znowu połamany (jakby na to progresywność przedsięwzięcia wskazywała) i tak okropnie wpadający do łba, że połknięte przez zadowolonego cyklistę owady mogą czuć się zawstydzone. Przy tym całym lukrze jest jednak zaskakująco męski i dojrzały, choć niektóre rozwiązania mogą świadczyć o czymś zupełnie innym. Lecz mój problem z Ocean Machine: Biomech leży gdzie indziej. Mimo tych wszystkich ciepłych słów, które zdążyłem już rzucić pod adresem albumu, nie umiem czerpać z niego pełnej satysfakcji. Owszem, lubię go, dobrze mi się go słucha, ale po jednym okrążeniu, mam ochotę zabrać się za coś zupełnie innego. I mam wrażenie, że dzieje się tak z powodu owej grzeczności. Kilka kawałków mogłoby bowiem spokojnie trafić na składankę „lata z radiem” – a to nie jest komplement, szczególnie w przypadku takiej muzyki. Za dużo lekkości i słodyczy, choć zakładam, że jest to świadomy zabieg mający odróżniać recenzowane wydawnictwo od SYL. To wszystko sprawia, że Ocean Machine: Biomech nie jest moim faworytem, za dużo w nim dwoistości i niezdecydowania. I mimo iż słucha się go dobrze, to nie słucham go za często.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 lutego 2012

Atrophy – Socialized Hate [1988]

Atrophy - Socialized Hate recenzja okładka review coverPrzed wami kolejna niedoceniona kapela, która jednak swoim krótkim żywotem i zaledwie dwiema płytami zdążyła wpisać się złotymi zgłoskami do historii thrash metalowego łojenia. Amerykanie wprawdzie nie stworzyli niczego wybitnie oryginalnego, co mogłoby przewartościować gatunek, ale poziomem swojej muzyki doskonale zademonstrowali potencjał takiego grania w jego najbardziej kreatywnym okresie. Socialized Hate pod każdym względem prezentuje się znakomicie – porywająco i niezwykle świeżo. W tym, że zajebistość, z którą obcujemy, nie jest tylko ćpuńską iluzją, słuchacza utwierdza mała łyżka dziegciu w postaci zupełnie niepotrzebnego i nic nie wnoszącego minutowego intra. No ale jakie pierdolniecie po nim występuje – to jest coś wspaniałego! I tak jak uderzający prosto w twarz „Chemical Ddependency”, całą resztę utworów chłonie się w niemym zachwycie. Hmm… w sumie nie takim znowu niemym, bo refreny są z gatunku tych, które błyskawicznie się podłapuje. Na Socialized Hate składają się szybkie, mocno nabijane tempa, szybkie, arcyciekawie tnące i urozmaicone melodycznie riffy oraz szybkie, przenikliwe solówki – a to wszystko zagrane szybko, precyzyjnie i z dbałością o odpowiednią dynamikę. Do tego bardzo dobry wokalista, nienaganna technika (ale bez popadania w puste szpanerstwo), świetnie dostosowane do muzyki brzmienie, dojrzałe teksty i odrobina humoru. O zajebistości materiału świadczy także to, że przez 38 minut zespół generuje taki czad, że dupę urywa – Socialized Hate to super energetyczne, a jednocześnie ekscytujące grzańsko, przy którym nawet „South Of Heaven” brzmi jakby niemrawo. Przesadzam? A skąd – tylko posłuchajcie sobie: „Chemical Ddependency”, „Killing Machine”, „Matter Of Attitude”, „Preacher, Preacher”, „Beer Bong”, „Socialized Hate”, „Best Defence”, „Product Of The Past”, „Rest In Pieces”, „Urban Decay”… Że wymieniłem całą tracklistę? No cóż, tak się składa, że wszystkie kawałki zasługują na pochwałę, a pominięcie któregoś byłoby zbrodnią. Tak więc, jeśli cenicie sobie wysokiej jakości thrash’owe młócenie, to bez obaw możecie sięgnąć po ten krążek – moja pełna rekomendacja!


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: