Deception niestety nigdy nie zrobili kariery na miarę swojego potencjału, a zapowiadali się nadzwyczaj dobrze. Wydane na początku lat dwutysięcznych demówki zespołu na tle reszty polskiego podziemia wyróżniały się jasno określoną wizją muzyki i jej wysokim poziomem, zaś koncerty grane w ramach ich promocji chyba nikogo nie pozostawiły obojętnym. Świeżość, spontan i od groma wpływów Morbid Angel – to musiało chwycić. I chwyciło! Tym bardziej, że z roku na rok mielczanie nabierali doświadczenia i robili wyraźne postępy. Ukoronowaniem tego okresu jest debiutancki Nuclear Wind.
Tytuł pierwszej płyty Deception mówi wszystko o jej zawartości, nie pozostawia żadnych niedomówień i w zasadzie wyczerpuje temat: zespół napierdala. Podejście do muzyki, jej istota – to wszystko opiera się na bezlitosnym blastowaniu ku chwale death metalu. Stylistycznie nie ma tu zatem znaczących zmian w stosunku do demówek i nad całością wciąż unosi się duch Hate Eternal, jedynie aranżacje nowszych utworów są lepiej przemyślane, a ogólny poziom wykonania wyższy. Wiadomo, kompozycyjnie to dalej nie jest Everest — zwłaszcza gdy chłopaki wpadają w niekończące się ciągi blastów — ale żywiołowość materiału, jego energetyczność i niewymuszona chwytliwość zdecydowanie to wynagradzają.
Deception praktycznie nie zdejmują nogi z gazu, co nie znaczy, że Nuclear Wind jest albumem jednowymiarowym. Owszem, na pierwszy rzut ucha może sprawiać takie wrażenie, jednak trio z Mielca zadbało tu o pewne urozmaicenia, dzięki którym materiału słucha się bez poczucia znużenia. Pierwszym są solówki – trochę melodyjne, trochę dzikie, w sam raz, żeby zrobić odrobinę zamieszania pomiędzy kolejnymi blastami (jak w „Modern Apostles”). Drugim są wolniejsze, typowo koncertowe partie, bo i takie o dziwo występują – właśnie wtedy (choćby w „Revenge”) do głosu dochodzi fascynacja zespołu wgniatającą stroną Morbid Angel.
Po dwóch demówkach nagranych w Hertzu zespół zaryzykował i celem rejestracji debiutu udał się do Screw Factory. Opłaciło się, bo Nuclear Wind to bodaj najlepsza produkcja, jaka opuściła mury tego studia – jest w tym odpowiednia selektywność, jest wystarczająco dużo brudu, nie ma natomiast charakterystycznego dla tego miejsca plastiku.
Nuclear Wind to zaprawdę zacny debiut i warto do niego jak najczęściej wracać. Niby to nic niezwykłego — ot podany bez udziwnień death metal — a jednak doprowadzone do absurdu blastowanie wciąż robi wrażenie.
ocena: 7,5/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Master to dziecko Paula Speckmanna, które należałoby zaliczyć do podwalin gatunku i gdyby facet miał farta i wydał swój nieszczęsny debiut tak jak planował w 1985 r., to prawdopodobnie cieszyłby się nieco większym uznaniem i estymą. Stety, lub niestety, jest inaczej i większość osób podchodzi z minimalnym zainteresowaniem do dyskografii grupy, zwłaszcza że cierpi ona na syndrom Motorhead – solidne, ale mało ekscytujące rzemiosło, bo proste i przewidywalne do bólu.
Swego czasu byłem niemalże psychofanem tej formacji z Łodzi i śledziłem wszelkie ich poczynania, a nawet miałem okazję coś poznać osobiście. Każdy element ich dyskografii znałem od podszewki i dosłownie wszystko mi u nich odpowiadało, może za wyjątkiem samej nazwy, która brzmiała dla mnie zbyt niepoważnie i może przez to też wiele osób ich olewało, myśląc, że to jakiś gówniany, żartobliwy Grindcore. Jak to zazwyczaj w Polsce bywa, najlepsze zespoły mają zazwyczaj mało wysublimowane nazwy (Acid Drinkers, Dead Infection, Vader, to o was mówię).
Zdobyłem swoją kopię całkiem niedawno, bo w tym roku (2022) i zastanawia mnie, czy to biedactwo nie leżało w magazynach aż od 2004 r. Chyba nikt tego nie chciał poza mną, bo wydanie jest w oryginalnym digipaku. Cóż, głupcy, nie wiedzą co tracą.
Chciałbym zaznaczyć, że nie jestem specjalnie fanem Melo-Death. dlatego tym bardziej chciałbym zwrócić uwagę na jeden z bardziej nadających się do słuchania albumów z tej nieco cukierkowej odmiany Metalu. Możliwe też, że wyraźne wpływy Thrash Metalu zaważyły na mojej sympatii do muzyki zawartej na tym krążku.
Czy to się komuś podoba, czy nie, ostatnia płyta Kata w relatywnie oryginalnym (czy też najbardziej „klasycznym”) składzie to koncertówka, w dodatku dość osobliwa. W normalnych warunkach takie wydawnictwo stanowi wypasione ukoronowanie jakiegoś okresu i prezentację dotychczasowego dorobku, w przypadku Somewhere In Poland 2003 można mówić raczej o chęci odkreślenia przeszłości grubą linią. No i nie ma to nic wspólnego z wypasem, bo na płytę wepchnięto ledwie 65 minut materiału zarejestrowanego we Wrocławiu, więc sami przyznacie, że to okrutnie mało, jak na ponad dwudziestoletni dorobek.
Ja tam się na zagrywkach biznesowych nie znam, ale to, co zrobili kolesie z Anasarca przy okazji trzeciej płyty, to się chyba redukcją kosztów zowie. Michael Dormann i Herb Grimm doszli najwyraźniej do wniosku, że skoro we dwóch potrafią nagrać to samo, co wcześniej w czterech, to nadprogramowi koledzy są im, przynajmniej w studiu, niepotrzebni. No i nagrali Dying, która od strony muzycznej i brzmieniowej praktycznie nie różni się od poprzedzającego ją krążka
Pierwszy kontakt z ósmym długograjem Brytyjczyków mógł zaskoczyć niejednego fana. Dwoma wcześniejszymi albumami My Dying Bride wprowadzili na powrót do swego brzmienia sporo brutalności, więc można było oczekiwać po nich dalszego radykalizowania muzyki. A tu niespodzianka – zero blastów, zero growli, a tempa najwyżej (prawie) średnie. Słowem: doom. Ciężki, ponury, dołujący, bardzo nastrojowy, utrzymany w klimacie smutku i zadumy. Materiał jest zwarty, trzyma cholernie równy poziom, a jego niewesoła atmosfera utrzymuje się całą godzinę – przez to może się wydawać bardziej monotonny niż jest w rzeczywistości. Otwierający płytę „The Wreckage Of My Flesh” to całkiem spokojny walec, gdzieniegdzie tylko porozdzierany blackowym wokalem Aarona (właśnie takie wokale to jedyny naprawdę agresywny element krążka). Następujące po nim „The Scarlet Garden” i „Catherine Blake” — jedne z najlepszych na płycie — wprowadzają do melancholijnego grania trochę dynamiki i mocniejszego uderzenia – to co zawsze wychodziło Angolom na dobre, sprawdziło się i tym razem. Świetnie wypadają numery o bardziej dramatycznej budowie i zmiennym tempie jak „The Prize Of Beauty” i „A Doomed Lover”. Szczególnie ten drugi jest znakomity, gdy od słów „and I follow” wchodzi melodyjna gitara, a wszystko powoli rozkręca się do wspaniałego, podniosłego finału. Mój absolutny faworyt z tego albumu, po prostu wspaniały i przejmujący, szkoda tylko, że taki krótki – trwa niespełna osiem minut. Jest jeszcze interesujący „And My Fury Stands Ready”, który klimatem przypomina mi nieco „Black Heart Romance” z poprzedniej płyty. Mimo stonowanego charakteru, Songs Of Darkness, Words Of Light jest krążkiem wybitnie gitarowym, opartym na ciężkich riffach i posępnych melodiach. Dopiero dalej znajdują się wokale, organicznie brzmiąca sekcja oraz ostrożnie dawkowane klawisze (ich rola znacznie zmalała). Rezultat jest więcej niż bardzo dobry (stąd też taka ocena), ale żeby się o tym w pełni przekonać, trzeba płycie poświęcić odpowiednio dużo czasu.
Wiem, że od poprzedniej recki płyty z repertuaru Norwegów minęło zaledwie dwa miesiące, ale, po prostu, nie mogę się ich pozbyć z playera. Trzy lata po doskonałym
Nie musiałem długo czekać na swoją ulubioną płytę w dyskografii kapeli, bo okazał się nią już debiut. Debiut ze wszech miar dobry, do poziomu którego nie udało się Malone’owi i spółce już nigdy doszlusować, choć nadal tworzą przecież płyty dobre, czy wręcz bardzo dobre. Wiem, że demo ma w tej materii inne zdanie i bardziej skłania się ku późniejszym albumom, ale on lubi koty, więc należy go pożałować i mu wybaczyć. Nagrany w minimalnym składzie A Celebration of Guilt to sztandarowy przykład melodyjnego tech deathu, który jest jednak bardziej męski (jako przeciwieństwo pedalskiego) niż overly manly man, konkretny i naprawdę deathowy. Najbliżej mu chyba do kanadyjskiej szkoły tech deathu i takich aktów jak Quo Vadis bądź Neuraxis, tudzież rodzimych dla Arsis wyziewów spod znaku Capharnaum, choć to oczywiście dość ogólne wskazówki. Jest Arsis bowiem tworem oryginalnym, różniącym się od ogółu melo-techu przede wszystkim szybkością, eksplozywnością, a nade wszystko umiejętnością wpisania w tą szybkość naprawdę nieprzeciętnych riffów i technicznych fajerwerków. Nie ma za to zbyt wielu przestojów i spowolnień ani powplątywanych w strukturę na poły instrumentalnych interludiów, toteż kawałki pędzą przed siebie niezmącone zbędnymi postojami. Cała płyta wręcz pachnie death/thrashowym feelingiem i motoryką, której nie powstydziliby się choćby dżentelmeni z Pestilence (skoro zostali już wywołani do tablicy). W połączeniu z ciekawymi i męskimi (ponownie) melodiami daje to wyśmienite efekty, bo płyta jest i ładna i można nią powkurwiac sąsiada. Braki kadrowe i konieczność wypełnienia większości wakatów przez biednego Malone’a wpływają jednak niekorzystnie na tę część sekcji, za którą właśnie James jest odpowiedzialny, czyli bas. Perkman w osobie Michaela van Dyne’a radzi sobie niezgorzej, jest szybki, precyzyjny i ma pomysł na siebie. Bas jednak ginie w gąszczu pozostałych dźwięków i mimo iż słychać, że jest, słychać także, że jakościowo odstaje. Mimo tego kawałki trzymają się dobrze i choć przydałby się prawdziwy basista – tragedii nie ma, bowiem kawałki są równie dewastujące i z Malonem. Jak na prawdziwego frontmena przystało opierdala gitary i wokale, a także całą stronę koncepcyjno-kompozycyjną. Większość z jedenastu kawałków to prawdziwe killery, którym nie brakuje ani radiowej przebojowości ani uderzeniowej dawki wybornego muzykowania. Do moich faworytów zaliczam jednak „The Face of My Innocence”, „Maddening Disdain”, „Seven Whispers Fell Silent” oraz „Carnal Ways to Recreate the Heart”, jak równiej schyłkową część „Wholly Night”, która przybrała formę swoistego outro. Warto to w sumie podkreślić, bo udało się Malone’owi zamknąć cały album w ładnej formie, z wprowadzeniem i zamknięciem. Nie każdemu chce się bawić w takie duperele, tym większy szacunek dla kompozytora. Nie pozostaje mi teraz już nic innego, jak tylko serdecznie zarekomendować to wydawnictwo i życzyć mnóstwa zabawy.
W 2004 roku Therion wydał w sumie trzy albumy:
W przypadku kapel takich jak Capharnaum istnieje duże ryzyko, że nazwiska muzyków biorących udział w nagraniach zupełnie przesłonią zawartość albumu, albo koniec końców będą jedyną atrakcją. Na Fractured tego bezproblemowo uniknięto, bo chociaż Gorguts, Martyr czy Monstrosity to znakomite zespoły, to do najpopularniejszych nie należą i na dobrą sprawę mało kto zwraca na nie uwagę, a sam Capharnaum — jeszcze za czasów zamierzchłego debiutu — znany był tylko garstce zapaleńców. Ze smutkiem trzeba skonstatować, że z nowym składem i drugą, opisywaną właśnie, płytą notowania poprawili tylko w niewielkim stopniu. Nie zmienia to faktu, iż w każdej sekundzie Fractured słychać, że za tym materiałem stoją prawdziwi zawodowcy, którzy techniczny death metal opanowali na najwyższym poziomie i z ogromną swobodą grają to, na czym inni najprawdopodobniej połamaliby sobie palce. A grają zdecydowanie ponad gatunkowy standard: mnóstwo tu zmian tempa, pokręconych riffów, niestandardowo rozłożonych akcentów, świetnych (i częstych!) solówek… Melodia i brutalność, czad i wirtuozeria – wszystko dopieszczone na maksa, ale bez popadania w nieczytelną papkę. Fractured to osiem naprawdę konkretnych, zwartych, nieprzesadnie nowoczesnych w formie kawałków, z których każdy ma coś charakterystycznego, co błyskawicznie zwraca uwagę i daje się w lot zapamiętać. Niech nie zmyli was data wydania krążka – muzycznie znacznie bliżej bowiem mu do
Ostatni długograj w karierze Nasum — Shift — przynosi nam 24 kawałki (Japońce mają o dwa więcej) przedniej grindowej rzeźni. Może nie do końca na najwyższych obrotach, bowiem chłopakom zachciało się — i bardzo dobrze! — odrobinkę więcej pokombinować z tempem, co zaowocowało większą różnorodnością (przykłady to chociażby świetne pomysły w „Fury”, „Wrath”, „The Deepest Hole”, „Closer To The End”, „Circle Of Defeat” czy „Fight Terror With Terror”). Efekt jest taki, że obok wyziewnych blastów generowanych przez Andersa, znalazło się miejsce na trochę grania w średnich tempach, czy chwilowych/chwytliwych zwolnień, w których uwypuklono coś na kształt linii melodycznej. Przyznaję, że przestraszyła mnie dziwnie lajtowa solówka w drugim na krążku „The Engine Of Death”, ale jak się szybko okazało, była to zmyłka. Dalsza część materiału dobitnie udowadnia, że „zmiana” w tytule to nie obwieszczenie nowego początku, a zespół nie miał w planach przekształcenia się w następców czy naśladowców rodaków z In Flames, ani też — wzorem Napalm Death (z których twórczości w końcu czerpią „co nieco”) — przerzucenia się na znacznie dłuższe i rozbudowane kompozycje. Tu nadal chodzi o czad, półtoraminutowe przemeblowania w głowie słuchacza i ogólną dewastację neuronów – impuls do szaleństwa i wyrzucenia z siebie agresji, gniewu, wściekłości i frustracji. I tu pojawia się coś ciekawego (dziwnego?), szczególnie gdy Mieszko drze się: „My work is done here / I’ve shed my share of blood, sweat and tears / I’m leaving this melting pot” lub „I won’t accept this life / A victim of your oppression”, to te słowa nabierają innego, niemal profetycznego znaczenia. Zresztą, w paru miejscach daje się odczuć rozczarowanie życiem i przygnębienie z tego wynikające. Wszystko wymieszane ze sporym wkurwieniem. Na koniec dodam, że Shift popełniono w odmienionym składzie – basmana Jespera Liveröda wymieniono na Jona Lindqvista oraz dokooptowano gitarniaka Urbana Skytta. Jak ktoś lubi Nasum, to będzie zadowolony, a jak nie… to i tak warto zapoznać się z ostatnim albumem jednego z najlepszych przedstawicieli nowoczesnego grind core. Czas z Shift na pewno nie będzie stracony.
Na początku tego milenium widzieliśmy sporo powrotów kapel, które wykitowały sporo wcześniej. Większość z nich była, delikatnie i jakże poetycko rzecz ujmując, do dupy. Na szczęście w przypadku mistrzów death/grind z Suffocation wszystko to wypadło całkiem nieźle. Może nie powalająco, ale na pewno bez obciachu. W sześć lat po ostatniej studyjnej produkcji Amerykanie powstali z martwych płytą wypełnioną graniem bardzo w ich stylu, choć może nie do końca przystosowaną do nowych realiów… Do składu po 10 latach powrócił perkusista Mike Smith, ale niestety rozpadł się duet gitarowy Hobbs-Cerrito i tego drugiego, który swego czasu zaliczył krótki etat w Hate Eternal, zastąpił Guy Marchais (udzielał się w Internal Bleeding i bardzo pokrewnej Pyrexii, no i w Suffocation). Basowy wakat objął zaś (ale dopiero po nagraniach) Derek Boyer (ex-Dying Fetus, Deprecated, Vital Remains i masa innych). Szkoda, że się tak stało, ale zespół stracił nieco na brutalności, w miejsce której zaproponowano sporo melodii. Nie, nie dali dupy, bo to nadal ekstraklasa i poziom nieosiągalny dla większości brutalistów, ale na Souls To Deny wycinają po prostu (ładne mi po prostu…) brutalny i techniczny death metal. Rzeźnia jest naprawdę całkiem niezła, al… jednak nie tego można było oczekiwać po autorach
Ten zespół nawet nieźle się zapowiadał — czego potwierdzenie słychać na The Kingdom Of Plague — ale przepadł już chyba (?) dokumentnie, nie zdoławszy na dobre zaistnieć nawet na polskim rynku. Chłopaki na w pełni oficjalnym debiucie (bo wydawnictwo Demonic trudno za takowe uznać) w żadnym wypadku nie penetrują nowych obszarów brutalnego grania, bo to półgodzinna dawka typowego death metalu, dla którego podstawą i niedoścignionymi wzorcami są wczesno-średnie produkcje Morbid Angel (taki „Fall” to już jawne cytowanie „Day Of Suffering”, ale to nic), Hate Eternal, Deicide i w pewnym stopniu Cannibal Corpse. Ponadto wydaje mi się, że na płytce pobrzmiewają echa, już doścignionego, Damnation, ale to akurat mogą być już moje urojenia, wynikające z nadmiaru chemikaliów w organizmie. Zawartość albumu sprawia przede wszystkim wrażenie muzyki stworzonej przez fanów określonej stylistyki dla innych fanów, którzy akurat sami grać nie potrafią – ot tak, bez wydumanych ambicji i wymyślnej ideologii. The Kingdom Of Plague to rzetelnie zagrany, pozbawiony wodotrysków (co słychać zwłaszcza w dość nieśmiało podanych partiach solowych) i ekstrawaganckich rozwiązań (bo ciężko za coś takiego uznać cieniutkie deklamacje) death metal w oprawie, powiedzmy, półprofesjonalnej (czytać: dobre studio — Hertz — ale mało kasy na dopracowaną realizację – vide spłaszczona perkusja), którego można posłuchać bez wysilania się – nie nudzi, nie odstrasza, a jest przy czym potupać. Wabikiem na słuchaczy może być cover… Immortal, który ma się nijak do twórczości Disloyal, ale został tak sprawnie obrobiony, że stopił się z autorskimi kawałkami. Wiem, że to żadne mistrzostwo świata, czy nawet płytka wybijająca się na polskiej scenie, ale zapoznając się z nią zdrowiem nie ryzykujecie.
Takie powroty niegdysiejszej miłości sprawiają, że serce ponownie się raduje! Ale po kolei… Bluźniercza ekipa Deicide, po przejściu do Earache Records, wyraźnie dostała wiatru w żagle – nowe umowy na sprzęt, liczne trasy, gościnny udział Bentona na
Nazwanie Transcend Into Ferocity półgodzinnym hołdem dla Suffocation z okresu „przedrozpadowego” byłoby może i dużą przesadą, ale nie da się ukryć, że muzyka Visceral Bleeding jest głęboko osadzona we wczesnej twórczości Dusicieli (z naciskiem na
Powrót Greków do trzyosobowego składu przy okazji Sanctus Diavolos był dla mnie równie zaskakujący, co zwycięstwo ich reprezentacji narodowej w Mistrzostwach Europy, z tym szczegółem, że Rotting Christ — w przeciwieństwie do tego czegoś, co uskuteczniali piłkarze na boiskach Portugalii — zagrali w pięknym stylu. Sakis, Themis i Andreas spłodzili (to już prawie jak rodzina alternatywna he, he) album zdecydowanie odmienny od „Genesis", bardzo różnorodny, momentami eksperymentalny, lecz całościowo niezwykle spójny. Wszystko zaczyna się dość standardowo (gdy za standard przyjąć „Khronos" i „Genesis"), ale już od drugiego w kolejności „Thy Wings Thy Horns Thy Sin”, w którym pojawiają się partie chóralne (szczyt popieprzenia osiągają w „You My Cross”), wiadomo że Sanctus Diavolos będzie wymagał od słuchacza trochę więcej czasu i skupienia. Mocnym punktem płyty jest następujący po nim, a będący koncertowym hitem „Athanati Este” – ociężały i transowy, ze świetnymi wokalami (szczególnie w jego końcówce). Bardzo ciekawie prezentuje się „Sanctimonius” – jest to wyraźniejsze zwrócenie się ku eksperymentom (nie mylić z „A Dead Poem”!); forma wyciszenia i umiejętnej zabawy nastrojem. Przy „Serve In Heaven” następuje z kolei wielki przypływ specyficznej radochy – takiego grania po Grekach raczej się nie spodziewałem, co nie zmienia faktu, że ten ukłon w stronę przeszłości udał się znakomicie i doskonale wpasował w całość materiału. Takie brutalne i agresywne oblicze zespół kontynuuje jeszcze w „Shades Of Evil”, bo dwa końcowe numery bardziej pasują do świeższych dokonań kapeli. Wyjątkowe wrażenie robi utwór tytułowy, który przypomina jakiś podniosły diabelski hymn. Ósmy album Rotting Christ od początku wprowadza w przedziwny trans, który przerywa dopiero wybrzmienie ostatnich dźwięków i zatrzymanie krążka; wytworzony nastrój hipnotyzuje i odgradza od wpływów świata zewnętrznego. Przez te 48 minut i 39 sekund istniejecie tylko dla Gnijącego Chrystusa, reszta jest złudzeniem. Polecam zwłaszcza ludziom ceniącym sobie różnorodność i głębię w muzyce.
Różnie można rozpatrywać nowszą — czyli zawierającą się w ostatniej dekadzie — twórczość Dementor, choć na pewno nie można odmówić Słowakom wysokiego poziomu uprawianej przez nich muzy. Wiadomo, doświadczenie procentuje, a oni przecież są jedną z najstarszych ekstremalnych kapel u naszych południowych sąsiadów. Głównym problemem jest znikoma oryginalność tworzonych przez nich dźwięków, ich wtórność i, nie da się ukryć, przewidywalność. Dementor jest radykalnie death metalowy i jednoznacznie antychrześcijański – nie ma tu podtekstów, niedomówień, błądzenia w poszukiwaniu nowości, silenia się na wyjątkowość – wszystko wali prosto w ryj z należytą florydzką mocą. Muzyka dla gatunkowych purystów, ot co. Akurat na God Defamer do wcześniejszych fascynacji Morbidami dołączyła okazywana niemal na każdym kroku sympatia dla największego dzieła Krisiun, stąd też płyta brzmi niemal identycznie jak
Chyba nie stwierdzę nic szczególnie odkrywczego konstatacją, że Therion to klasa sama dla siebie, kapela, której styl jest nie tyle niepodrabialny (tu następuje wymowna pauza, w czasie której kieruję wzrok w stronę ChRL), co bezbłędnie rozpoznawalny już od pierwszych dźwięków. Jest to stwierdzenie nieco mgliste i nieprecyzyjne, ale dobrze oddaje wrażenia jakie towarzyszą lekturze Szwedów – bo nie rozpoznać Theriona to jak dać z liścia kobiecie (będąc facetem), jak powiedzieć „gówno” w wytwornym towarzystwie, tudzież zalać frytki majonezem. Po prostu się nie godzi, nie godzi kurwa i basta! Tą kapelę trzeba znać, lubić też – ci, którzy się ze mną nie zgadzają, to wiedzą co im słoń na ucho nadepnął i gdzie im kij w dupę. Oczywiście zastrzec trzeba, że sympatia do kapeli nie jest ślepa i bezwarunkowa, obejmująca swoim zasięgiem wszystkie krążki – Lemuria nie jest jednak ową czarną owcą, choć zaczyna się nijako. Jak na openera „Typhon” zwyczajnie zawodzi – brakuje mu cech porządnego kawałka, a co dopiero pierwszego. Potem jednak jest lepiej i to znacznie lepiej, a co więcej – ten wysoki poziom utrzymuje się do końca, z jednym dosłownie potknięciem. O ile 


