30 maja 2010

Deception – Nails Sticking Offensive [2007]

Deception - Nails Sticking Offensive recenzja reviewBył piękny ciepły dzień, gdy Czerwony Kapturek zmierzał przez gęsty las do domku ukochanej acz niezbyt sprawnej babci. W koszyczku uśmiechnięte dziewczę miało to, co zwykle – nowy numer Gościa Niedzielnego z rozkładówką wykopanej niedawno arki Noego, mentolowe fajki z filtrem, tampony extra chłonne, leki przeciwgrzybiczne oraz suchy chleb dla konia. Gdzieś tak za monopolowym, a jeszcze przed bankomatem Dojczebanku do Kapturka zagadał nieznajomy Wilk. Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze, choć nasza bohaterka bystrym oczkiem zauważyła, że Wilk ma dziwnie wydłużone kły, wymalowane na czarno pazury i ślepia – czyli jest ucharakteryzowany na tego sławnego kolesia ze Zmierzchu. Od słowa do słowa i… stało się nieuniknione – zaprosił ją na rokhotekę. Tam po raz pierwszy Kapturek zetknęła się z gothykhiem. Oszołomiona ezotherykhą miejsca, w mig podłapała klimat i postanowiła wreszcie zaakcentować swoją, dotąd nieuświadomioną, indywidualność – czerwone odzienie poszło w odstawkę. Kolejne rokhoteki i Czarna Peleryna — bo tak się dziewczę przechrzciło — doszła do wniosku, że od dawna jest martwa, jak na prawdziwą gothkhę przystało. Dla lepszego efektu postanowiła zyskać na bladości, odrzucając marchewkowego Kubusia i tnąc się, ilekroć idol z ulubionej empetrójki wyjęczał „jezzt mi zzmutnoo, jezztem matrwyyy, uuuu”. Nic więc dziwnego, że upudrowane lica naszej bohaterki trafiły w końcu tam, gdzie niebo jest zawsze zachmurzone, księżyc w pełni, w powietrzu czuć przepocone skarpetki, a najmhroczniejsze dźwięki wypełniają przestrzeń nie-życiową – na kastle party, znane normalnym ludziom jako zlot dziwek i pedałów. To było coś! Piekło! A potem zaczęło swędzieć. I od tamtej chwili dziewczynka leży spokojnie w domku, a leki nosi jej schorowana babcia, jedyna osoba, na której dyskrecję może liczyć. Tego niestety nie można powiedzieć o Wilku, bo cham szybko rozgadał w lesie, że ex-Kapturek złapała na festiwalu smutku gothyckhiego syfa i nawet nie wie od kogo. Mimo to ptaszki dalej śpiewają, a wiewiórki skaczą po szyszkach i wiodą dostatnie życie. A gdzie w tym wszystkim miejsce dla Deception? Ano, chwalić bozię w niebiesiach, nigdzie. Chłopcy-morbidowcy uskuteczniają rozdupcz na bardzo wysokich obrotach, nie oglądając się przy tym na innych, szczególnie tu – w kraju. Intensywność tego materiału robi wrażenie (gratulacje i zarazem wyrazy ubolewania dla perkmana, bo musi się chłop namachać), toteż nie dziwi fakt, że płytka nie trwa nawet pół godziny. Ale to dobrze, tyle wystarcza w zupełności, a od większej ilości można by się porzygać. Jak już wspominałem: napierdol, brud, sieka, siara – tylko z tym mamy do czynienia na Nails Sticking Offensive. Pewnym urozmaiceniem są dzikie solówki oraz wyraźniejsze zwolnienia w liczbie bodaj… dwóch. Przy tym całym łomocie czasami gdzieś rozmywa się gitara, więc warto nad tym popracować przy okazji następnej produkcji. Powrót do „dwuwioślanego” składu też by nie zaszkodził. Tak czy srak – dzicz!


ocena: 8/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

28 maja 2010

Wilczy Pająk – Wilczy Pająk [1987]

Wilczy Pająk - Wilczy Pająk recenzja okładka review coverBez wątpienia jedna z najjaśniejszych gwiazd na polskim firmamencie, kapela niedoceniana za życia, niestety niedoceniona również po śmierci. Niemniej jednak my, Prawdziwi Koneserzy, nie zapomnieliśmy o Wilczym Pająku. Pozwalam sobie przeto ogłosić mały manifest, krótki do bólu i równie dosadny:

Koniec z tandetą, koniec z popkulturowym kiczem obecnym także w metalowym półświatku! Koniec z przerostem formy nad treścią, koniec z durnowatą komercją, śmiesznymi mezaliansami i lizaniem dupsk mass-mediom! My, Prawdziwi Koneserzy, zadbamy o to, by z zapomnienia powróciły prawdziwe perełki, nierozpoznane brylanty, zespoły, których muzyka jest ponadczasowa, zespoły totalne, prawdziwi artyści. Żadnych półśrodków! Kill all the scheisskopfen!

Po tym krótki manifeście pozwolę sobie przejść do rzeczy, do debiutanckiego albumu formacji Wilczy Pająk. Chyba najlepszą rekomendacją dla kapeli jest fakt, że pomimo upływu ponad dwudziestu lat, ich muzyka nie straciła nic ze swojej jakości. Nawet więcej – w porównaniu z królującym dzisiaj chłamem, ich estetyka, ich wizja muzyki jest jeszcze bardziej wyrazista, świeża i poruszająca. Aż się wierzyć nie chce (a tu taka niespodzianka), że kolesie dwie dekady temu nagrywali takie cudeńka. Nawet język polski, który do metalu średnio pasuje, w ich utworach brzmi rewelacyjnie, jest bardziej bezpośredni i przeszywający. Trochę szkoda, że odeszli od tego na późniejszych wydawnictwach, ale prawa rynku są nieugięte (jak na ironię, wiele to nie dało). Tak czy inaczej, Wilczy Pająk obija mordę niczym zawodowy bokser, a nawet — na podobieństwo Andrew G. (dobrze, że nie na podobieństwo Andrew L. - przyp. demo) — napierdala po jajach aż łzy w oczach stają. Takiej dawki autentycznej mocy, bezpośredniości oraz młodzieńczej złości i buntu nie mają wszystkie albumy Vadera razem wzięte. No po prostu wgniata w fotel, zaczynając od bębenków usznych. Technika – najwyższa światowa półka, mądrze skomponowane linie poszczególnych instrumentów, energetyzujące riffowanie i wykoksane solówki. Przebojowość – poza wszelką dyskusją, już po pierwszym przesłuchaniu Leszek zyskuje w słuchaczu kumpla do śpiewania. Teksty trochę trąca myszką, ale nie ma co się ich czepiać – takie czasy. Podobnie jest z niektórymi pomysłami, które wydają się jeszcze nie w pełni rozwinięte i dopracowane. Niemniej jednak są to sytuacje wyjątkowe. Normą bowiem jest zachwyt nad wyczuciem momentu, ekspresją, technicznymi zagrywkami, czy wirtuozerskimi popisami muzyków. Miód. Jakoś tak się złożyło, że na każdym albumie Pająków jest jeden kawałek, który zapada w pamięci najbardziej, należy do tej grupy utworów, które się włącza raz i zapętla, bądź słucha głównie ich. Wilczy Pająk ma taki utwór pod postacią boskiego „Memento Mori” – nie można oderwać od niego uwagi, przez co trochę cierpi reszta — niezłego przecież — materiału. Ja zachęcam was do dokładniejszego zapoznania się z Pająkami, co sam zamierzam niezwłocznie poczynić.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 maja 2010

Krisiun – Conquerors Of Armageddon [2000]

Krisiun - Conquerors Of Armageddon recenzja reviewTo, co zafundowali nam w 2000 roku trzej opętani brutalną muzyką Brazylijczycy, przywróciło mi wówczas wiarę w death metal, w to, że ten gatunek nadal może się przepięknie wprost rozwijać, nie tracąc nic ze swojego pierwotnego charakteru, a nawet zyskując na piekielnej mocy. Conquerors Of Armageddon to trzecie pełnometrażowe wydawnictwo Krisiun i — co już chyba nie ulegnie zmianie — ich najlepsze, najbardziej natchnione oraz w wyjątkowy sposób rozpieprzające. No i chyba nie muszę dodawać, że moje ulubione, choć większości ich pozostałych krążków nie można wiele zarzucić. Prawie 42 minuty niesamowitej rzeźni w wykonaniu braci Kolesne i Alexa Camargo uskrzydla niczym pieprzony Red Bull, ale kopa daje znacznie większego! Na albumie zawarto dziewięć totalnych kompozycji, które — mimo, że strukturą nie odbiegają zbytnio od tych z „Apocalyptic Revelation” — od początku do końca porażają swą intensywnością i poziomem doszlifowania. Muzycy są cholernie zgrani, precyzyjni i doskonale obeznani w fachu zabijania dźwiękiem. Moyses Kolesne częstuje słuchacza wyśmienitymi riffami – ciężkimi i niezwykle brutalnymi, a przy tym zawierającymi pewną ilość melodii, co czyni kawałki przyjemniejszymi w odbiorze. Solówki w jego wykonaniu również powalają – ekstrema, ekstrema i jeszcze raz ekstrema. Po prostu cudeńka, bez cienia kompromisu. Wokal co prawda nie jest zbytnio odkrywczy, ale tutaj sprawdza się fantastycznie i ekspresji odmówić mu nie można (a jak nie wierzycie to polecam fragment z „Kill, kill, kill lord Jesus Christ” w utworze tytułowym). Obłędna jest natomiast na Conquerors Of Armageddon praca garów – Max Kolesne wyrabia tu przynajmniej 150% normy. Upraszczając sprawę, można by rzec, że napierdala ile wlezie, ale jak usłyszycie te pojawiające się w kilku miejscach absurdalne wręcz przyspieszenia, to stwierdzicie, że jest on klasą sam dla siebie. Do moich ulubionych wałków (tych naj-naj) należą „Ravager”, „Hatred Inherit” i „Endless Madness Descends” – absolutnie brutalne, szybkie i techniczne – po prostu czyste death metalowe perełki! Krisiun to światowa extra klasa, więc kto Conquerors Of Armageddon sobie odpuści, ten będzie uboższy o wspaniałe doznania, które ten łomot ze sobą niesie!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

24 maja 2010

Trauma – Archetype Of Chaos [2010]

Trauma - Archetype Of Chaos recenzja okładka review coverZacznę od tego, co najbardziej leży mi na wycieńczonej wątrobie. Trauma, w moich oczach, ma ten sam problem co chociażby Napalm Death czy Unleashed – od jakiegoś czasu nagrywa dosyć zajebiste, ale jednak niewiele się od siebie różniące płyty. Pewnie mam zbyt wygórowane oczekiwania, bo pierwsze trzy krążki przyzwyczaiły mnie nie tylko do wyjątkowej muzyki, ale i olbrzymich zmian – praktycznie wymyślania zespołu na nowo. Tymczasem od „Determination” (bardzo dobrego przecież) brakuje mi elementu zaskoczenia i powiewu prawdziwej świeżości. Cóż, najwyższy czas przyjąć do wiadomości, że Trauma dorobiła się swojego rozpoznawalnego stylu i wielkich przewrotów w jego ramach już nie będzie. Wobec tego, jak zapewne dobrze koncypujecie, Archetype Of Chaos nie pada daleko od „Neurotic Mass” – jest tylko wolniejszy, bardziej rwany, w pewnym sensie spokojniejszy, a wzbogacony większą ilością klimatu (niejednokrotnie elektronicznej proweniencji). Ta ostatnia kwestia niech jednak nikogo nie przeraża, bo to nadal death metal oparty na tradycyjnym rockowym instrumentarium – mocny i techniczny. Zresztą nie zauważyłem, żeby sami muzycy robili wokół tych dodatków wielkie halo, obwołując się nagle jakimś „futuristic industrial ambient chujwieczym”. Klimacik wzmacnia brzmienie, bo tym razem elbląska ekipa postawiła na brudniejszy, bardziej podziemny sound – dziecko współpracy z braćmi Wiesławskimi. Sporo brudu dorzucił od siebie też Kopeć, którego niskie charczące wokale niezwykle naturalnie stopiły się z muzą zespołu i aż szkoda, że to ostatnia (choć w sumie diabli wiedzą – przykład Chudego się kłania) płyta z jego udziałem. Skoro już jestem przy popisach, koniecznie muszę wspomnieć o serwowanych z umiarem solówkach, bo każda z nich jest małym dziełem sztuki i każda zasługuje na uznanie. Krążek dostarcza kilku pewniaków na koncertowe szlagiery. Mam tu na myśli przede wszystkim „Codex Deformation”, „A Dying World”, „War Machine” i „Tabula Rasa” – taka dawka energii powinna rozruszać nawet rozkochanego w power metalu spasionego Niemca. Pozostaje tylko pytanie, czy za sprawą Archetype Of Chaos Trauma wreeeszcie odniesie zasłużony sukces? Niestety wątpię, zwłaszcza, że nie zanosi się na romans Mistera z Jacykowem, albo chociaż Jolą Rutowicz. Szacunek grupki fanów za tworzenie pierwszorzędnej muzyki chyba musi im wystarczyć.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 maja 2010

Obscura – Retribution [2006]

Obscura - Retribution recenzja okładka review coverZanim Obscura stała się kapelą znaną, pełną gwiazd, Obscurą, która nagrała „Cosmogenesis”, była jedną z wielu kapel grających techniczny death, nieszczególnie wyróżniającą się z rzeszy podobnych kapel. Opisywany dziś krążek Retribution przeszedł przez świat bez większego echa i dopiero sukces „Cosmogenesis” odświeżył i odkurzył ten poniewierający się po kątach album. Niestety na tym koniec romantycznych historii, bo — w przeciwieństwie do hollywoodzkich standardów — wcale nie okazał się krążkiem niedocenionym, wybitnym czy też wyprzedzającym swoje czasy. Retribution to materiał solidny, przyzwoicie nagrany, całkiem miło wchodzący, ale bez większych fajerwerków i technicznych zajebistości. Ot, średnia krajowa (że tak zażartuję), może nieco powyżej średniej. Zdecydowanie na plus wypadają partie gitar, i choć do cudowności sporo im brakuje, to potrafią dostarczyć nielichej radości – są żywiołowe, melodyjne i pokombinowane, a co najważniejsze – mają w sobie zalążki wybitności. Na podobnym poziomie są solówki, tym jednak zdarza się „brzmieć jak”. Całkiem przyzwoicie prezentuje się album jako całość, zawiera w sobie sporą dawkę agresji i przyjemnego przypierdolenia. Nie raz też zdarzy się wam z uznaniem pokręcić kłakami do muzyki – można więc uznać, że z przebojowością nie jest źle. Jednak jak już powiedziałem – dotyczy to całokształtu. Schodząc piętro niżej okazuje się bowiem, że poszczególne utwory już takie wyraziste nie są. Prawda jest prosta jak programy polskich partii politycznych (za państwa przeproszeniem) – niewiele różnią się one pomiędzy sobą, oscylując w granicach obranego przez siebie modelu. I o ile w przypadku całego albumu gdzieś to umyka, nie jest tak wyraźnie odczuwalne, tak przy uważniejszym przysłuchaniu się poszczególnym kawałkom okazuje się, że są one, mówiąc kolokwialnie, zagrane na jedno kopyto. Wszystko brzmi podobnie i ma się wrażenie, że już się to słyszało. Trochę za mało na własny styl, trochę za wiele, by można było mówić o braku wtórności. Nie jest źle, ale fakt, iż płytka przeszła niezauważona okazuje się bardzo wymowny i jak najbardziej zrozumiały. Na zakończenie wrócę jednak do plusów, żeby na malkontenta nie wyjść. Cover „Lack of Comprehension” rozjebuje, rozpierdala w drobny mak. O żeż kurwa. Dziękuję, dobranoc.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2010

Gorefest – False [1992]

Gorefest - False recenzja okładka review coverGorefest to dla mnie najlepszy zespół w historii europejskiego death metalu. Tę pozycję zdobył u mnie swoim drugim, fenomenalnym albumem pt. False. Co prawda muszę wspomnieć, że w mojej subiektywnej opinii praktycznie każdy ich album wbił się dużymi złotymi literami w historię death metalu. Oczywiście nie wszyscy zapewne podzielają mój pogląd, ale na pewno mi przytakną w jednym punkcie, że False całkowicie zasłużenie może znaleźć się w alei („Idę, patrzę, a leją zasłużonych”… – przyp. demo) złotych albumów death metalu. False to totalny odkurw!!! Brutalność, technika, melodyjność i pomysłowość. Nie ma się do czego przyczepić, materiał po prostu zwala z nóg! Brutalne (czasem mocniej czasem lżej), melodyjne partie gitarowe, zajebiste solówki, młócki na perce i wokal Jan Chrisa paraliżują układ nerwowy odbiorcy. To właśnie ten album był przełomowym albumem w historii Gorefest. Tu narodziła się ich charakterystyczna motoryka, wyjątkowa gorefestowa melodyjność pięknie zanurzona w brutalności, a także unikalny wokal Jana Chrisa, bardzo brutalny, bardzo mocny i głęboki, ale jakże czytelny growl. Gdy usłyszysz takie kawałki jak „The Glorious Dead”, „State Of Mind” czy „Get – A – Life”, w jednej chwili przekonasz się do tej płyty. Od razu wyjebisz z domu, aby kupić False. Nie ma opcji, aby komuś ten LP nie przypadł do gustu, jest to po prostu niemożliwe!


ocena: 10/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

18 maja 2010

Immolation – Majesty And Decay [2010]

Immolation - Majesty And Decay recenzja okładka review coverPo przejściu Immolation do Nuclear Blast można było oczekiwać różnych cudów, a już na pewno ogromnej kampanii reklamowej i podpasek z wizerunkami członków zespołu. A tu nic, chyba, że znowu coś przespałem. Spokojnie, bez nadęcia i wielkich zapowiedzi Amerykanie sprokurowali najbrutalniejszy, najgwałtowniejszy, najbardziej popieprzony, najlepiej wyprodukowany (nagrywali standardowo w Millbrook, więc to pewnie Niemcy szczodrze sypnęli kaską na wypasioną sesję) i najgęściej zagrany krążek od czasu prześwietnego „Unholy Cult”. Gęstość nie oznacza oczywiście pocinania na samych blastach przez całą płytę, bo tak nisko Immolation nie upadli. Za to ponownie udowodnili, że i przy wolnych tempach można zdrowo zamieszać, nie popadając w pseudoartystyczny nieład, tudzież banalne pitolenie. W tym miejscu słowa uznania dla Steve’a, który dokonał dużego postępu i wreszcie pozamiatał na poziomie swojego znakomitego poprzednika – z głową, rozmachem i bez litości dla swoich kończyn. Jeśli perkusja sprawuje się bez zarzutu, to o resztę można być spokojnym – wokal Rossa dołuje, bas niekiedy mocniej się wybija, a gitary… Gitary przygniatają swoim bogactwem. Robertowi nie brakuje pomysłów ani na schizolsko poplątane riffy, ani na pacyfikujące zmysły solówki – i to wszystko wyciska ze zwykłej „szóstki”. Nic, tylko pogratulować wyobraźni. Album zrywa ze schematem podziału kawałków na szybkie i brutalne oraz wolne i ciężarne. Na Majesty And Decay właściwie każdy numer zawiera, w ten czy inny sposób, poskręcane z sobą skrajności. Nic w tej muzyce nie jest jednoznaczne i łatwe do przewidzenia, co oznacza jeszcze większy mętlik w głowie słuchacza i jeszcze więcej niuansów do odkrywania. Wyjątkowy talent zespołu wychodzi także w czymś, co u nich wprost uwielbiam – nawet w największych wyziewach potrafią utrzymać charakterystyczny ponury, przygnębiający klimat (zbliżony do tego z „Harnessing Ruin”). Zresztą trudno o wesołe melodyjki, gdy już w pierwszym utworze panowie mocno dają wyraz swemu obrzydzeniu ludzkością słowami „Purge the world, remove them all” – a takich jasnych deklaracji jest tutaj niemało. Mimo to rewolucji w samej muzyce nie ma, a jedyną większą nowością są aż dwa autonomiczne introsy. Zdaję sobie sprawę, że niektórym nieco (nieco!) nowocześniej potraktowane brzmienie może nie spasować, ale to właśnie ono, wraz z wyczynami Steve’a, ma niebagatelny wpływ na intensywność materiału. Najważniejsze, że jest masywne, klarowne i w żaden sposób nie zrywa ze stylem zespołu. No i nie trzeba się do niego przyzwyczajać, jak w przypadku dwóch wcześniejszych płyt. Do Majesty And Decay, branego ogółem, nie trzeba się wcale przyzwyczajać, ten krążek się chłonie.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

16 maja 2010

Ihsahn – After [2010]

Ihsahn - After recenzja okładka review coverPodejście numer 1: what the fuck??
Podejście numer 2: que passa?
Podejście numer 3: mmm…
Podejście numer 4: uhuhu :)
Podejście numer 5: kurwa, ale jazda!
Tak mniej więcej wyglądały moje przejścia z najnowszym dzieckiem ex-wokalisty Emperora – krążkiem zatytułowanym After. Mając jako takie obycie z poprzednimi dokonaniami tego pana, zarówno solowymi jak i sięgającymi czasów wspomnianej formacji, nie spodziewałem się jednak nawet połowy z tego, co usłyszałem. A jeśli nawet, to na pewno nie tak dopracowanym i poniewierającym. Z albumu na album wyraźnie słychać było postęp, w każdym zgoła elemencie, muzyka dojrzewała, a jednocześnie jej duch pozostał niezachwiany. Styl, którego początki sięgają czasów późnego Emperora, przez lata rozwijał się i wzbogacał o kolejne motywy, a efekt tej ewolucji można podziwiać na After. Odważne i — co ważniejsze — dobrze brzmiące czyste wokale, inteligentne solówki, wariujący saksofon – to tylko niektóre z atrakcji czekających na słuchacza. Album wręcz kipi energią – niektóre riffy dają takiego kopa, że przez dwa dni nie sposób usiąść na dupsku, a właśnie tego trochę brakowało poprzedniemu „angL". Pomysł z saksofonem jest bezbłędny, jego brzmienie urywa jaja, a linie są tak popieprzone i natchnione, że niekiedy po prostu zawieszam się i stoję jak debil niezupełnie wiedząc, co mam zrobić. Stoję więc pełen podziwu i zachwytu i zastanawiam się, czy mam już do czynienia z czystym geniuszem. Bo jak inaczej nazwać to, co się dzieje na płycie? A uwierzcie – dzieje się bardzo wiele, od pierwszych do ostatnich sekund. Ihsahn wzniósł się na wyżyny swoich możliwości, zaprzągł każdą komórkę własnego ciała do roboty i stworzył jedno z ciekawszych dzieł współczesnej sceny norweskiej (i nie tylko). Dzieło kompletne: pomysłowe, żywiołowe, niekiedy chaotyczne, a z pewnością wybitne. Album, którego słucha się z prawdziwą przyjemnością.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 maja 2010

Suffocation - Suffocation [2006]

Suffocation - Suffocation recenzja reviewGdy Suffocation powróciło na scenę z „Souls To Deny” byłem zachwycony, że znowu grają, choć sam album pozostawił u mnie mały niedosyt. Nie był do końca tym, co chciałem usłyszeć. Gdy na rynku pojawił się Suffocation i kiedy wylądował w moim odtwarzaczu, w pierwszej chwili myślałem, że mam do czynienia z pomysłami, które pojawiły się na „Souls To Deny”, ale już po chwili wiedziałem, że ten album jest o wiele lepszy, niż poprzednik. Nowojorczycy — tak jak przed rozpadem — postawili na stały progres w nagrywaniu nowych kawałków. Panowie z aptekarską dokładnością wymierzyli proporcje między melodyjnością, techniką, szybkością, a ich firmową brutalnością, dzięki czemu powstał moim zdaniem najbardziej różnorodny materiał w historii Suffocation. Napiszę więcej: nie dość, że najbardziej różnorodny, to i najbardziej techniczny. Ilość zmian tempa i fluktuacji gitarowych riffów poraża! Nie tylko chodzi mi o zmienność w wymiarze całego albumu, ale przede wszystkim o zmienność w obrębie jednego utworu! Sztandarowym przykładem może być chociażby: „Creed Of The Infidel” czy „Bind Torture Kill”, tu dochodzi jeszcze świetny refren. Miłą niespodzianką, która zamyka album, jest nowa wersja mojego ulubionego kawałka z „Breeding The Spawn”, czyli „Prelude To Replusion”. Uwielbiam ten track!, a z takim brzmieniem uwielbiam go jeszcze bardziej! Kapitalny album, polecać chyba nie muszę.


ocena: 9/10
corpse
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

12 maja 2010

Never – Back To The Front [2010]

Never - Back To The Front recenzja okładka review coverNever w drodze do trzeciej płyty zaliczył przejścia jak z wenezuelskiej telenoweli: były kilkukrotne zmiany składu (w tym epizod z wokalistką), studia, tytułu, no i w końcu wieeelkie opóźnienia, bo pierwotnie „Morbid Danger” powinien wyjść na przełomie 2006 i 2007 roku. W końcu dorwałem krążek w swe łapy i jestem, kurna, rozczarowany! Niestety nie jest to materiał, który kogokolwiek zaskoczy, olśni i sponiewiera – chyba że Japończyków. To dobra płyta w swoim gatunku i może się podobać, ale raczej niewiele ponadto. Przyczyny tak chłodnego odbioru mogą być różne. Raz, że osobiste oczekiwania miałem znacznie większe i mimo wszystko trochę inne. Dwa — już bardziej obiektywnie — że zespół stał się bardziej typowy, poukładany – stracił na wcześniejszej wyjątkowości i złagodniał. Już w zapowiedziach muzyka miała być inna niż na poprzednich płytach – i jest inna, choć gdzieniegdzie pobrzmiewają patenty bliskie „Mind Regress”. Mój problem polega na tym, że niespecjalnie jestem przekonany o słuszności wyboru takiego właśnie kierunku. Never na Back To The Front to dobrze wyprodukowany (ale bez szału), bardzo profesjonalnie zagrany i solidnie oprawiony (grubaśna książeczka!) techniczny i melodyjny death-thrash w typie zdecydowanie szwedzkim – ładny, przyjemny, niebyt zadziorny… I dość powszechny, zwłaszcza za morzem. Na pewno trudno stworzyć porywającą płytę w tym stylu, na pewno też Never na to stać — wszak dysponują jednym z lepszych duetów gitarowych w polskim metalu i bardzo pomysłowym basmanem (perkman trochę odstaje) — ale tym razem się nie udało. Niczego nie poprawia długość płyty – około 60 minut! Mówcie co chcecie, ale godzinna dawka bardzo melodyjnego i średnio porywającego metalu to stanowczo za wiele, nawet dla mojego tasiemca Armando. Nic więc dziwnego, że w połowie wszystko zaczyna się ze sobą zlewać i trudno wyodrębnić jakieś „hajlajty”. Mnie najbardziej brakuje na tym albumie technicznego szaleństwa, nieliczenia się z możliwościami percepcyjnymi słuchacza, nieprzewidywalności i prawdziwego pazura. Po prostu – panowie nie wykorzystują w pełni swojego zajebistego potencjału, a o tym, że jest zajebisty świadczy choćby mnogość — a w niektórych kawałkach nawet zatrzęsienie — solówek. Również basowych ozdobników jest sporo, ale ich akurat nie udało się odpowiednio wyeksponować przy takim brzmieniu. Mimo mojego zrzędzenia, Back To The Front wypada naprawdę nieźle i w odpowiednich dawkach potrafi fajnie rozbujać, ot choćby takimi „Questions Within”, „And I” czy „Fatherland”. Na przyszłość jednak polecałbym się solidnie wkurwić (po tylu problemach to nawet medycznie wskazane!), artystycznie wypiąć na wszystkich dupy i pozamiatać bez żadnych kompromisów.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.never.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

10 maja 2010

Gordian Knot – Emergent [2003]

Gordian Knot - Emergent recenzja okładka review coverNiby projektu nie zawieszono, szlag Ameryki nie trafił (choć mógłby), nikomu rąk nie pourywało, a jednak ostatnie wydawnictwo spod znaku Węzła liczy sobie już 7 lat. Kawał czasu, jakby na to nie spojrzeć. Niemniej jednak ta muzyka ma w sobie coś, co sprawia, że się nie przejada, nie powszednieje, a jeśli w ogóle starzeje się, to czyni to z godnością i klasą. Z muzyką generalnie, a tego rodzaju w szczególności, bywa różnie – niektóre albumy wybitnie źle znoszą upływ czasu, po iluś tam przesłuchaniach okazuje się, że nie ma już żadnych tajemnic do odkrycia, żadnych zaskoczeń, żadnych „łał” – krążek zna się na wylot i okazuje się pusty i wyjedzony. A jak wiadomo – z pustego to i Olek ze Sławojem nie wychylą. Na szczęście przypadek Gordianowej płyty nie wpisuje się w ten smutny temat i nawet po wielu latach potrafi zaskoczyć nową nutą, dźwiękiem, który przez tyle lat umykał uwadze. Choćby pod tym właśnie kątem Emergent jest dziełem wyraźnie dojrzalszym, lepiej przemyślanym i dopracowanym w porównaniu z debiutem, który nie jest tak obfity w detale. Mniej tu dźwięku jako takiego, mniej tłoku, lecz to, co pozostało, jest dokładnie tam, gdzie być powinno (czego czasami dowiadujemy się po latach). Mniej też metalu, chociaż i na debiucie nie było go za wiele, mniej pośpiechu. Za to nietuzinkowych koncepcji, progresywnych, nowatorskich aranżacji jest w bród, w ilościach niekiedy przytłaczających. Przypomniałem sobie jeszcze jeden element, którego jest znacznie mniej, a mianowicie instrumentalnych popisów. Tylko teraz słuchajcie, bo powiem tylko raz – solówek jest ogrom, w sumie każdy kawałek składa się z kilku solówek, jedna po drugiej, granych na zmianę przez muzyków. Cały myk polega na tym, że nie są one już tak nachalne, bajeranckie w odpustowym znaczeniu. Są subtelniejsze i — o ile można tak powiedzieć — szlachetniejsze. W sumie można tak powiedzieć o całym albumie – że jest szlachetniejszy, bardziej wyborny. Mimo tych wszystkich ochów i achów dychy nie postawię, „9” też nie, dam tyle, ile debiutowi. A to dlatego, że w całej swojej wytrawności, bywa niekiedy zbyt odległy, zbyt wydumany i ciut mdły. Jak dżentelmen koło 70-tki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.seanmalone.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 maja 2010

Carcass – Swansong [1996]

Carcass - Swansong recenzja okładka review coverZ ocenianiem albumów pokroju Swansong i z zespołami tak zasłużonymi jak Carcass, które wydadzą taki album, będzie zawsze duży problem. Dlaczego? Kto zna muzykę ze Swansong ten wie, jaka jest odpowiedź lub szybko ją znajdzie. Formacja, która była jedną z tych, które reformowały scenę grind/death nagrywa album hard rockowy, czy jak kto woli death ’n’ roll-owy. To właśnie jest powodem rodzącym trudności w ocenie. Muzyka ze Swansong jest naprawdę świetna, ale gdy dochodzi do konfrontacji z wcześniejszymi albumami nietrudno o jakieś zawiedzenie. Dlatego ja uważam, że takiego albumu jak Swansong nie należy porównywać z poprzednimi dokonaniami. Bo jak porównywać rock z ekstremalnym patologicznym grindowaniem? Nie da się! a więc jak się nie da, to nawet nie będę próbował tego robić. Może taki album należałoby traktować jako odrębny projekt muzyków Carcass? Przechodząc do samej muzyki, składa się nań 12 soczystych numerów. Wszystkie jak jeden mąż brzmią niczym wyśmienity hard rock połączony z heavy metalem, z tą różnicą iż odśpiewane są charkoczący wokalem Jeffa Walkera. Ta płyta zawiera prawdziwy atomowy, rockowy feeling. Pierwszy kawałek „Keep On Rotting In The Free World” zawsze dodaje mi skrzydeł i chyba nie było jeszcze przypadku abym chociażby w myślach go nie odśpiewał. Podobnie jest z ostatnim „Go To Hell”, który głównie oparty jest właśnie na strukturze „Keep On Rotting”. A co się dzieje pomiędzy tymi dwoma kawałkami? Odpowiem banalnie: dużo. Weźmy choćby taki „Child’s Play”, którego właśnie słucham. Ten kawałek jest tak zadziorny, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi do słuchacza: taki cwaniak jesteś?, może chcesz dostać w mordę? Coś czuję, że każdy cwaniak się ugnie. Niezłym gagatkiem jest też „Tommorow Belongs To Nobody”, tyle że w samej końcówce, gdzie występuje maksymalnie ześwirowana gitarka (!). Także dosyć dziwne skojarzenia wywołuje u mnie „Polarized”, chyba najbardziej przebiegłe (dosłownie) riffowanie jakie słyszałem. Na Swansong można odnaleźć podobieństwa do nawet Iron Maiden, najmocniej słyszalne w początku „R**k The Vote” – naprawdę można dać się nabrać, że lecą Ironi. Muszę jeszcze wspomnieć o „Firm Hand”, a dokładnie o użytej w nim gitarze klasycznej, która tworzy wręcz kojące tło dla solówki. Sola też są jednym z mocnych elementów „Łabędziego śpiewu”, potrafią dać solidnego kopa. Szczerze polecam ten album, choć wiem, że dla pewnych osób będzie on tak trudny do przełknięcia jak niedosmażony kotlet. Myślę, że przynajmniej u niektórych, jak za pierwszym razem nie pójdzie, to za którymś na pewno trafi na solidnie rozgrzany tłuszcz, ładnie się zarumieni i można będzie rozkoszować się smakiem. A na koniec, tym wszystkim którzy, zrzędzą na Swansong: „Go To Hell”!


ocena: 8,5/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

6 maja 2010

Sadist – Sadist [2007]

Sadist - Sadist recenzja reviewW przypadku zmartwychwstania takiego zespołu jak Sadist ciężko było uwierzyć w zapewnienia muzyków o powrocie do korzeni, bo „Crust” i „Lego” obrzydziły większość fanów do tego stopnia, że ze spokojem patrzyli jak później zespół zdychał. Wiem, bo sam byłem jednym z nich. Ale oto argument, żeby przynajmniej niektórym się odmieniło… Sadist jest miksem starego i nowego, czyli połączeniem muzy w stylu dwóch pierwszych, znakomitych przecież płyt z pierwiastkami bardziej współczesnymi, które w tym przypadku ograniczają się szczęśliwie tylko do brzmienia i produkcji. Daje to bardzo udany materiał, który fani „Above The Light” i „Tribe” łykną bez popitki za pierwszym razem, bo zawiera wszystko to, co w Sadist najlepsze: świetną technikę, przyzwoity ładunek agresji, wrzaskliwe wokale (bardziej niż w przeszłości), progresywne odloty, liczne orientalne motywy, nietypowe dla gatunku melodie, wyróżniający się bas i oryginalne klawiszowe ozdobniki. Oprócz tego jeszcze nigdy w muzyce Włochów nie było tak zakręconej i gęsto nawalającej perkusji. Partie Alessio są naprawdę mistrzowskie i wraz z mocno pracującym basem tworzą wyborną sekcję. Jest jeszcze coś, co drastycznie załamało się wiele lat temu – doskonały klimat! Pojawia się już przy „Jagriti” (tak, egzotycznie brzmiące tytuły też powróciły) i nie zanika do ostatnich taktów odgrzanego/odświeżonego „Sadist”. Klimatycznego — a zarazem niepedalskiego — death metalu ostatnio jak na lekarstwo, konkurencja na tym poletku jest niewielka, więc Włosi z miejsca wskoczyli na tron mistrzów gatunku i wiele wskazuje na to, że dupy stamtąd nie ruszą. Jedyne zastrzeżenia mam do brzmienia, bo — jak już wspomniałem — jest nowoczesne, czyli cyfrowe i z lekka odhumanizowane, a moim zdaniem dużo lepiej sprawdziłby się tutaj bardziej ciepły, żywy sound. Poza tym szczególikiem jest super. Muzycy Sadist stworzyli wyborny album, który — na upartego i po wyzbyciu się sentymentu do starych płyt — można nawet uznać najlepszym w ich dyskografii. Fani nie powinni w ogóle zastanawiać się nad kupnem, radocha gwarantowana!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

4 maja 2010

Haggard – Tales Of Ithiria [2008]

Haggard - Tales Of Ithiria recenzja okładka review coverPo upływie 4 lat od nagrania rewelacyjnego „Eppur Si Muove” Haggard powrócił był z kolejnym longplejem. Longplejem, który od wspomnianego poprzednika był słabszy (żeby nie trzymać was w niepewności), ale który poniekąd był także inny. Myślę, że nie ma potrzeby jakoś szerzej komentować faktu, iż Opowieści są krążkiem słabszym, ot, przebojowość gdzieś się nieco zagubiła, melodie osłuchały, a riffy niekiedy pachną autoplagiatem. Generalnie z poziomem kompozycji jest słabiej, tu i ówdzie brakuje ikry, a o jakiejkolwiek świeżości nie ma nawet co mówić. Bardzo wyczuwalne jest natomiast znaczne wyciszenie, uspokojenie i uplastycznienie muzyki. I na tym głównie polega inność Opowieści – jeśli o „Eppur Si Muove” można powiedzieć, że jest bardzo teatralny, to Opowieści to już obraz malowany dźwiękiem, metalowa opera, ścieżka dźwiękowa do filmu historycznego. Jedna mała uwaga w tym miejscu: Tales of Ithiria jest pierwszym albumem, którego teksty nie są osadzone w historii – jak Asis pisze na własnej stronie – zdecydowali się pójść w stronę królestwa baśni. Można jednak śmiało powiedzieć, że specjalnego przełożenia na odbiór muzyki to to nie ma. Ot, popłynęli trochę w fantastyczne klimaty. Generalnie nie przeszkadza to w najmniejszym stopniu, gorzej ze wspomnianym wyciszeniem i odpuszczeniem. Ja rozumiem, że fajnie jest kreować baśniowe światy, dźwiękiem opowiadać liryczne historie i niemal wizualizować emocje, ale trochę jaj, panie i panowie. Jest kilka fragmentów, które dają konkretnego kopa i te najlepiej zapadają w pamięć. Trochę proporcje się pomieszały i plumkań za dużo wkradło się na ten nie najdłuższy, jakby nie patrzyć, album. Tym sposobem styl, którego współtwórcą był Haggard, został przewartościowany. Raz jeszcze to powiem – nie dyskredytuje to albumu jako takiego, pozostawia jednak pewien niedosyt, szczególnie tym, którzy przedkładali metal nad operę, w tym i mnie osobiście. Pewnie dlatego częściej sięgam po „Eppur Si Muove”.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.haggard.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 maja 2010

Disgorge – Chronic Corpora Infest [1997]

Disgorge - Chronic Corpora Infest recenzja reviewDzięki takim płytom jak Chronic Corpora Infest człowiek zaczyna doceniać rozbudowane introsy! Czemu? Bo przebrnąć przez niemal 45 minut takiego grania w stanie „czystym” byłoby cholernie ciężko. Zresztą sami powiedzcie, czy średnio brzmiący, dziki jak skurwysyn gore-grind-death w takiej dawce to już nie jest przesada? Gdyby nie te wszystkie pojebane sample, to te „utwory” byłoby nie do przetrawienia (też mi się żart udał…), zwłaszcza że niektóre wykraczają nawet poza 6 minut. Szalony łomot uprawiany przez Disgorge może robić wrażenie, bo Meksykanie nie cofają się przed niczym w krzewieniu najbardziej zwyrodniałego wypierdu. Płyta jest utrzymana w duchu starego Carcass, tylko poziom brudu i ohydy został podniesiony do kwadratu. Przez większość czasu utrzymują zdecydowane tempa (w których czują się zdecydowanie najlepiej), a gdy przychodzi do wyhamowania, to uderzają wyjątkowo mulącym syfem, udowadniając że radzą sobie także przy zwolnionych obrotach. Niezależnie jednak od stosowanych prędkości, Disgorge z każdą chwilą wylewają na słuchacza wiadra wnętrzności i płynów ustrojowych. Efekt mogłoby spotęgować lepsze, bardziej ostre brzmienie, ale to osiągnęli dopiero na „Forensick”. Jelitowe wokale Antimo zmiatają większość grindowych psotników, którym wydaje się, że są brutalni bucząc na jedno kopyto. Nie sposób pominąć także tekstów, bo są bardzo rozbudowane i naszpikowane oryginalnym, niezrozumiałym słownictwem. Pod tym względem przebili nawet bogów z Liverpoolu! Nie będę wam wciskał, że Chronic Corpora Infest — choć to materiał udany — można słuchać na okrągło przez cały miesiąc, bo do czegoś takiego trzeba mieć odpowiedni nastrój. I zdrowie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: