Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Brazylia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Brazylia. Pokaż wszystkie posty

10 listopada 2023

Rebaelliun – Under The Sign Of Rebellion [2023]

Rebaelliun - Under The Sign Of Rebellion recenzja reviewZacznę od tego, że sam fakt kontynuowania działalności Rebaelliun bez Fabiano od początku uważałem za absurdalny. Przez lata to właśnie on był pierwszoplanową postacią w zespole i odpowiadał za utrzymanie właściwego kursu, więc nie wyobrażałem sobie, jak by to niby miało wyglądać bez niego. Pytania o sens dalszego grania pod tą nazwą pogłębiła śmierć basisty – dla większości ludzi byłby to jasny sygnał, żeby wreszcie dać sobie siana. O dziwo perkusista Sandro Moreira postanowił ciągnąć ten wózek dalej z, jak się okazało, całkiem przyzwoitym rezultatem.

Tytuł płyty i jej okładka jednoznacznie sugerują, że nie ma się co nastawiać na nową jakość czy eksperymenty w wykonaniu Brazylijczyków – Under The Sign Of Rebellion zrywa z irytującym niedookreśleniem (czy tam próbą unowocześnienia stylu – do dziś nie wiem) „The Hell’s Decrees” i przynosi nam niecałe 40 minut muzyki, z jakiej Rebaelliun zasłynęli w końcówce lat 90. Oczywiście materiał poziomem kompozycji czy nawet stopniem ekstremalności nie dorasta do klasycznych już dokonań zespołu, ale momentami naprawdę może się podobać, głównie dlatego, że po prostu słychać w nim ducha Rebaelliun, a nie zlepek przypadkowych dźwięków, które można przypisać każdemu.

Zespół z powodzeniem korzysta ze swoich starych patentów, uzupełniając je jeszcze starszymi, obcego pochodzenia, które robią trochę zamieszania, bo odwołują się niemal do prehistorii death metalu albo jego kalekich lokalnych odmian. Nie za bardzo wiem jak to traktować (specyficznie pojmowany ukłon dla oldskula?), bo gdzieniegdzie, zwłaszcza w solówkach, wkrada się jakaś taka hmm… techniczna nieporadność, która nie przystoi tak doświadczonym muzykom. W ten sposób obok typowych dla dawnego Rebaelliun chwytliwych riffów i fajnej jazdy na blastach pojawiają się klisze i straszne banały, których obecność naprawdę trudno uzasadnić, no i które nikogo na glebę nie powalą.

Poza stylem, Under The Sign Of Rebellion od „The Hell’s Decrees” różni podejście do produkcji. Czwarta płyta Brazylijczyków brzmi niezbyt okazale (a mniej oględnie – najsłabiej ze wszystkich) – dźwięk jest surowy i ewidentnie niedopieszczony, ale nawet nieźle pasuje do raczej prostej i bezpośredniej muzyki, nadaje jej jeszcze bardziej pierwotnego/podziemnego charakteru. Swoją drogą bardzo podobnie brzmiała większość deathmetalowych brazylijskich kapel, które dwie dekady temu pozazdrościły Krisiun sukcesu.

Jak to wynika z powyższego tekstu, Under The Sign Of Rebellion dupy nie urywa. To dość przyjemna w odbiorze płytka, choć nie do końca wiem, dla kogo. Fani Rebaelliun to, co najlepsze, mają już na półkach i taki, co najwyżej, średniak nie jest im do szczęścia niezbędny. Natomiast ewentualni nowi mogą tu znaleźć za mało argumentów, żeby zagłębić się w przeszłość kapeli.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Rebaelliun

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 października 2023

Depressed – Beyond The Putrid Fiction [2019]

Depressed - Beyond The Putrid Fiction recenzja reviewTa brazylijska formacja już na wstępie nam przypomina kilkukrotnie w książeczce, że to co usłyszymy na tej płycie, to będzie „Death Metal to Mangle your mind!!!” – nawet też dorzucili wlepkę z tymże hasłem przewodnim, na wypadek, gdybym miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości. I choć jest to ich dopiero drugi album w dorobku, to pierwsze wyziewy zaprezentowali światu już w 1999 r. Aczkolwiek z tamtego składu to pozostał tylko wokalista, Giovanni Venttura (żadnego pokrewieństwa z Ace Venturą). Cała reszta składu to młode byczki przed 30-tką.

Jak na zespół z Brazylii przystało, słychać niekłamany entuzjazm, energię i radość czerpaną z grania. Stylistycznie mamy nowoczesny, profesjonalny Death Metal (tak, mnie też to zaskoczyło), ale kłaniający się nisko rocznikom ’90-93 i śmiało korzystający z patentów zarówno melodyjnych, jak i tych brutalno-podobnych. Oryginalności nie usłyszycie tutaj za wiele, będziecie mieli uczucie typu „o, tutaj zagrali jak Morbid Angel, tu jak Suffocation, a teraz podchodzi to pod stary In Flames”. Bardzo mi się podobały też solówki-slajerówki (np. w „Descending into Madness”), czyli szalejąca wajcha, z wpadająca w ucho progresją melodyjną. Riffy potrafią nawet zachwycić i oczarować.

Utworów niemało, bo 11 + intro. Wszystkie utrzymane w podobnym tonie, bez odstępstw. Mi standardowo podoba się melancholijny „Mandatory Coexistence” (w sam raz, jakbym chciał trochę powyć do księżyca), potem równie emocjonalny, choć ostry „Into the Realm of Abhorrence” i całkiem konkretny „Delight in Pain”. Są to oczywiście tylko moje typy, niekoniecznie się ze mną zgodzicie. Płyta jest zresztą intensywna i moje ulubieńce bynajmniej nie są balladami do przytulania niewiast. Duża zasługa w tym perkusji, która blastuje technicznie, szybko i bez litości (to już zresztą chyba obecnie standard) – nie występują tutaj wolniejsze partie rytmiczne, bo nawet jak tempo zwalnia, to wciąż mamy gęstą kopaninę werbla / basowych bębnów.

Cóż więcej dodać? Muzyka ma w sobie więcej życia niż u niejednej pierwszoligowej kapeli, która smęci płytę za płytą od niechcenia, co jest też największym atutem tego albumu. Materiał po prostu nie męczy i wchodzi od razu. Nie jest to co prawda super hit, ale nie jest to też średni shit. Warto więc sobie zapisać w notesie do obczajenia przy okazji. W końcu, jakby nie było, „This is Death Metal to MANGLE your fucking MIND!!”.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/depressedbandpage
Udostępnij:

17 września 2023

Expulser – The Unholy One [1992]

Expulser - The Unholy One recenzja reviewMam chyba jakąś szemraną wersję (prawdopodobnie bootleg), bo żadnego logo wytwórni, kodu kreskowego, informacji. Są jednak zdjęcia, grafiki, liryki, więc chciałoby się złośliwie rzec, że w sumie wydane lepiej, niż jakbym kupił oficjalną wersję od Cogumelo Records. Jeśli jednak jest to faktycznie pirat, to prawdopodobnie powstał on dlatego, że jest duże zapotrzebowanie na ten album.

A dlaczegóż to, się pytacie? Argumenty stosunkowo banalne do przytoczenia: Brazylia, wczesne lata ’90, a co za tym idzie, autentycznie diabelski Death Metal typu „I.N.R.I.” z dużą domieszką Black/Thrash i łamaną angielszczyzną, w taki sposób, jaki tylko Brazylijczycy potrafią kaleczyć. Jeśli to mało, to warto dodać, że formuła, którą parę lat wcześniej wprowadzili Sarcófago jest tutaj zdecydowanie ulepszona i wzbogacona o bardziej techniczne i tnące riffy.

Expulser stara się mieścić swe utwory w granicach 4 minut, dzięki czemu nie zamęczają słuchacza, a jednocześnie jest dość dużo czasu, aby móc zaprezentować dany koncept w pełni. Poza bardziej (u)znanymi „Praise to the Almighty God”, „Cirrhosis (Let's Get Drunk)”, „The Unholy One”, ja mam jako prywatnego faworyta świetnie sklecony „Christ's Saga”, z niemalże z epickim rozmachem. Grupa zdecydowanie wyrastała na godnych następców swych mistrzów i trochę szkoda, że ich kolejny album (z 2006 r.) był już w zupełnie innym, wręcz studenckim klimacie, choć zapewne wiek i dojrzałość miały na to decydujący wpływ.

Z perspektywy czasu album może się wydawać nieco naiwny i siermiężny w swym monotonnym, obskurnym brzmieniu, dlatego też możliwe, że nie każdemu on spasuje. Ja jednak będę uparcie się trzymał tego, że jest to klasyk, którego jak najbardziej należy zaliczyć do forpoczty wieków minionych.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Expulser-the-fall-of-lust-and-richness/950306578326627
Udostępnij:

14 września 2023

Anarkhon – Obiasot Dwybat Ptnotun [2023]

Anarkhon - Obiasot Dwybat Ptnotun recenzja reviewNiezależnie od tego, czy radykalna zmiana stylu i tematyki była u Anarkhon podyktowana pogonią za koniunkturą na obskurne dźwięki, czy nie, w moich oczach i uszach zespół dobrze na niej wyszedł, a piąty w ich dorobku krążek Obiasot Dwybat Ptnotun jest tego znakomitym potwierdzeniem. Co istotne, nowy album Brazylijczyków nie jest jedynie oczywistym i bezpośrednim rozwinięciem i tak już niezwykle udanego „Phantasmagorical Personification Of The Death Temple”, a pewnym krokiem naprzód ku jeszcze bardziej smolistemu graniu. Fakt, w tej chwili może i niezbyt oryginalnemu, ale podanemu na naprawdę wysokim poziomie.

Na Obiasot Dwybat Ptnotun Brazylijczycy postawili na rozbudowane i mocno zagęszczone (co nie znaczy, że jakoś wyjątkowo techniczne) kompozycje, zajebiście gęsty klimat i przytłaczające brzmienie, dzięki czemu materiał jest prawdziwym monolitem – przemyślanym, spójnym i hipnotyzującym. Anarkhon umiejętnie korzystają zwłaszcza z powtórzeń „głównych” motywów, którymi stwarzają pozory monotonii i początkowo odwracają uwagę od mnóstwa aranżacyjnych niuansów sprytnie przemyconych na drugim planie – tych wszystkich pokręconych melodii, rytmicznych urozmaiceń czy okazjonalnych dysonansów. Na Obiasot Dwybat Ptnotun dzieje się znacznie więcej, niż to się może na pierwszy rzut oka wydawać, co sprawia, że choć płyta zaskakująco dobrze wchodzi od pierwszego kontaktu, to dogłębne jej poznanie i docenienie pracy, jaka została w nią włożona, wymaga skupienia i wielu uważnych przesłuchań.

Anarkhon całymi garściami czerpią z dorobku Immolation, Gorguts, Ulcerate czy Incantation i są na wskroś deathmetalowi, jednak nad klasycznym ciężarem i niepodważalną brutalnością ich muzyki góruje godna Przedwiecznych zawiesista i przesycona złem atmosfera, o którą coraz trudniej nawet w rasowym blacku. Wrażenie obcowania z czymś paskudnym potęgują niskie pomruki wokalisty i dołujące brzmienie albumu, które z jednej strony jest selektywne (ten pogłos na werblu – wspaniałości!) nawet w najbardziej intensywnych fragmentach, z drugiej zaś przytłumione i mocno przybrudzone, jak na podziemny death metal przystało. Właśnie takiego efektu oczekiwałem po „dwójce” Noctambulist, ale Amerykanów to wyzwanie trochę przerosło. Obrazu całości dopełnia polski akcent – klimatyczna okładka autorstwa Macieja Kamudy.

Na taką płytę warto było czekać! Obiasot Dwybat Ptnotun nie oferuje wprawdzie zupełnie nowej jakości, ale w swojej klasie wypada znakomicie i zostawia trwały ślad w pamięci. Materiał Anarkhon to ponad 50 minut wciągającej muzyki, która brzmi jak soundtrack do koszmarów mistrza Lovecrafta.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/anarkhon
Udostępnij:

29 kwietnia 2023

Headhunter D.C. – God’s Spreading Cancer [2007]

Headhunter D.C. - God’s Spreading Cancer recenzja reviewHeadhunter D.C. należy do mojej prywatnej topki, deklasując wiele pierwszoligowych zespołów, których nie będę nawet wymieniać dla uniknięcia kontrowersji. Powodem tego jest nie tylko wierność ideologii Death Metalowej, ogromna pieczołowitość odnośnie każdego aspektu bycia zespołem, zazwyczaj olewanego przez innych (począwszy od koncertów, imidżu, a na lirykach skończywszy), ale przede wszystkim dlatego, że w ich konkretnym przypadku, ich fanatyzm i konsekwencja przekłada się na wyjątkowo udaną dyskografię, co jest samo w sobie wręcz ewenementem, niezależnie od wszystkiego. No ale nadanie sobie ksywy „Baloff” przez lidera grupy, Sergio Borgesa, do czegoś w końcu zobowiązuje.

Nie ma jakiekolwiek elementu, który byłby losowy, nieprzemyślany, czy zrobiony po linii najmniejszego oporu. Nawet okładka, choć kiczowata (z powodów budżetowych), ma swój koncept, pomysł i czar, a pulchna książeczka wypełniona po brzegi informacjami, zdjęciami, bardzo osobistymi dedykacjami, grafikami powinna zawstydzić 99% dostępnych wydawnictw na rynku, które robione są na odwal się i sprzedawane za ciężkie pieniądze. Tak się właśnie powinno tworzyć i wydawać muzykę – dając z siebie jak najwięcej fanom. Zresztą temu jest również poświęcony ostatni hymn na tej płycie „Long Live the Death Cult”.

Żeby była jasność – nie ma żadnych słabych utworów, jest ogromna różnorodność styli, nawet intro jest ciekawe, ze względu na oryginalny pomysł wplecenia fragmentu żywej publiki z koncertu, jakby za punkt honoru obrano sobie pokazanie, że jesteśmy świadkami magicznego misterium dla wybranych. Co mogę polecić? Otwierający płytę „God is Dead” perfekcyjnie obrazuje geniusz zespołu w budowaniu napięcia i rozwijaniem poszczególnych motywów w celu uzyskania maksymalnego efektu mroku. Do godnych polecenia przychodzą mi na myśl „Stillborn Messiah”, „Contemplation (To the Fire)” (moje prywatne faworyty) czy oparty na refrenie “Black Miracle” i tytułowy track. Najlepiej to sobie puścić, bo żadne słowa nie oddadzą tu sprawiedliwości, tego co się dzieje. Dodatkową atrakcją jest cover nieznanemu nikomu ThrashMassacre (ich historia jest opisana w książeczce), stanowiący swoiste uhonorowanie podziemia. Jest to zdecydowanie lepszy pomysł, niż jakbym po raz kolejny miał słuchać tych samych hitów od Morbid Angel, czy Celtic Frost, jak to zazwyczaj bywa przy coverach.

Dlatego też każdy, kto autentycznie kocha i żyje tą muzyką i chce inteligentnie napisanej płyty, nie powinien przejść obojętnie, łącznie z największymi malkontentami. Obawiam się więc, że nie ma innego wyjścia, niż grzecznie pokłonić się przed Kultem Śmierci i docenić monstrualną pracę, jaka była włożona w stworzenie tego albumu.

Na koniec pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów do przemyślenia z liner notes, autorstwa frontmana:

„and no matter how long we take to release a new album, we’ll NEVER betray our principles (…), after all we’re not dealing with just plain business here. It’s about PASSION above all! (…) we aren’t like certain bands that release one album each year with results almost always worthless. (…) Death Metal for us does not mean a heap of disconnected notes resulting in senseless riffs (riffs?), monotonous grunts and 10.000 beats per minute. (…) At last, have a good listening (and of course, a good reading, as the lyrics are also a very important part in this work), bang your fucking’ head off at the loudest volume possible and stay away from God. We are God’s Spreading Cancer…”.

ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HeadhunterDc
Udostępnij:

16 października 2022

Krisiun – Mortem Solis [2022]

Krisiun - Mortem Solis recenzja reviewBrazylijskie trio od ponad trzech dekad sieje deathmetalową pożogę, więc z pewnością należą im się słowa uznania za determinację, wierność obranej stylistyce oraz coraz wyższy poziom muzyczny. Wiadomo, Krisiun nie każdemu i nie w każdej swojej odsłonie musi pasować, ale uczciwie trzeba im oddać, że nigdy nie zeszli poniżej pewnego — dodam, że dla wielu nieosiągalnego — poziomu i nie nagrali ewidentnego gniota. Mimo to po chłodno przyjętych eksperymentach z rozbudowanymi formami, Brazylejros stopniowo wracają do optymalnej formuły.

„Scourge Of The Enthroned” był całkiem niezłym dowodem na to, że jeszcze im się chce i potrafią przyłoić prawie jak za dawnych lat, natomiast Mortem Solis to już tylko bezpośrednie i logiczne rozwinięcie, kontynuacja tamtej płyty. Zatem jeśli ktoś naiwnie oczekiwał, że po czteroletniej przerwie Krisiun dokonają jakichś drastycznych zmian, zapewne będzie zawiedziony. Zespół wykorzystał ten czas bardziej na dopracowanie utworów i dopieszczanie wszystkich detali, niż rewolucję i wymyślanie siebie na nowo. Ja już pogodziłem się z takim podejściem, jak również z tym, że Brazylijczycy nie przeskoczą swoich największych dokonań, więc po prostu na spokojnie słucham tego, co mają aktualnie do zaoferowania. I tu małe zaskoczenie, bo ich nowy materiał wchodzi mi nawet trochę lepiej od poprzedniego. Różnic między tymi płytami nie ma zbyt wielu, ale już samo to, że częściej pojawiają się odniesienia do „Works Of Carnage”, to dla mnie powód do radości.

Na Mortem Solis tempa przeważającej części kawałków są więcej niż przyzwoite, nie brakuje w nich gęstych i ostro pojebanych riffów (nie do pomylenia z żadną inną kapelą) czy maniakalnych solówek (równie rozpoznawalnych), a i wokalowi Alexa nie można niczego zarzucić. Wygar jak się patrzy, w dodatku wzorowo zagrany, ale… czasy, kiedy Krisiun byli synonimem ekstremy w death metalu, dawno minęły, a Mortem Solis wcale ich nie przywołuje. Teraz ta muzyka, pomimo swoich niezaprzeczalnych zalet, może wydawać się z lekka przestarzała, wręcz oldskulowa i dla dziadersów, choć zespół wcale nie stara się być „retro”.

Chociaż od poprzedniej płyty zespół zmienił studio i producenta, to brzmienie Mortem Solis charakterem nie odbiega znacząco od tego z „Scourge Of The Enthroned”. Dźwięk jest czysty, w pełni selektywny (co słychać najwyraźniej na przykładzie basu) i ostry jak żyleta, ale niestety nie wali po ryju jak powinien. Na pewno jest lepiej, niż to sugerowała osoba Marka Lewisa (chłop lubi pogrzebać gary w mixie), ja jednak mam znacznie większe wymagania. Gdyby tylko Krisiun wpuścili do muzyki odrobinę brudu i szorstkości, to album zyskałby na bezpośrednim pierdolnięciu, a fani byliby im za to wdzięczni.

Zaletą i przekleństwem Krisiun jest to, że grają po swojemu, w swojej lidze i na swoich warunkach. Dzięki temu są stosunkowo oryginalni, ale równocześnie łatwo im wpaść w pułapkę wtórności i klepania wciąż takich samych płyt. Mimo iż Mortem Solis słucha mi się bardzo przyjemnie, to nie obraziłbym się, gdyby następnym razem nieco odświeżyli styl i zaproponowali inny pomysł na brzmienie.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

16 września 2022

Echoes Of Death – …In The Cemetery [2018]

Echoes Of Death - …In The Cemetery recenzja reviewNapisanie o Echoes Of Death, że grają oldskulowy death metal — choć to najprawdziwsza prawda — byłoby oznaką ignorancji; to takie powierzchowne, nieprecyzyjne, niefachowe… Tak nie można. To inaczej – ci czterej młodzi Brazylijczycy grają jak Asphyx, choć nazwa jednoznacznie sugeruje nieco inne źródło ich inspiracji. Oni chcą być jak Asphyx, oni są Asphyx, chyba nawet bardziej niż Asphyx i Soulburn razem wzięci, bo mają o wiele mniej wpływów nie-Asphyx. Tym samym …In The Cemetery może stanowić doskonały zamiennik Asphyx dla wszystkich, którym po „On The Wings Of Inferno” czegoś w twórczości Holendrów brakuje.

Mnie w każdym razie Echoes Of Death rozjebali swoim podejściem i niemal ślepym zapatrzeniem w idoli, a dokładniej w ich najbardziej wgniatające, wczesne oblicze. Gdyby …In The Cemetery ukazał się zaraz po „Last One On Earth”, to daję głowę, że fani zespołu przyjęliby ten materiał zdecydowanie lepiej niż „Asphyx” – jako coś oczywistego i w stu procentach naturalnego. Album zbierałby pochwały za wierność stylowi, typowe deathmetalowe teksty, ostrożnie wprowadzone, ale ekscytujące nowinki, surowe grobowe brzmienie oraz doskonałe wokalne wymioty. Gdyby…

Żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie trzepię się pod Echoes Of Death, bo bezmyślnie plagiatują Asphyx, oj nie. Brazylijczycy po prostu grają w baaardzo podobnym stylu — który akurat mnie baaardzo odpowiada — ale nie identycznie. Przede wszystkim zespół unika rozwlekłego doomowego walcowania. Wolne partie na …In The Cemetery oczywiście występują, ich ciężar i syfiastość nie budzą zastrzeżeń, jednak są stosowane ostrożnie i z dużym umiarem, dlatego nie znajdziecie tu żadnego odpowiednika „The Rack”. Echoes Of Death poszli w nieco innym kierunku, skupiając się na deathmetalowej stronie muzyki, stąd też obecność w utworach blastów w typie Bloodbath. Tych przyspieszeń też nie ma za wiele (najmocniej chłopaki napierają w numerze tytułowym), bo całość jest utrzymana w średnich „szwedzkich” tempach, ale stanowią miłe urozmaicenie.

Co ciekawe, …In The Cemetery to w ogóle pierwsze wydawnictwo, jakim zespół może się pochwalić – Echoes Of Death czuli się na tyle pewnie, że wcześniej nie nagrywali żadnych demówek, prómówek czy epek. Zaryzykowali i ryzyko się opłaciło, chociaż album ma jedną poważną wadę – jest króciutki. 23 minuty jak na longpleja to naprawdę niewiele; ledwie się zacznie, a tu już ostatni kawałek. A mogli zmajstrować choć jednego walca…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ecosdelamuerte/

podobne płyty:

Udostępnij:

22 czerwca 2022

Mutilator – Into The Strange [1988]

Mutilator - Into The Strange recenzja okładka review coverNa drugą płytę ta Death/Thrashowa formacja postanowiła zrobić coś bardziej komercyjnego i przystępnego. Z takiego opisu wydawać by się mogło, że to, co powstanie, będzie kompletnie bezwartościowe. Nic bardziej mylnego. Przedstawiam wam poniżej jedną z najlepszych płyt na świecie, którą prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście.

Aby podkreślić wagę tego albumu dla mnie, opowiem wam następującą historię: gdy pożyczyłem płytę koledze i po tygodniu przyszedłem ją odzyskać, spytałem się owego kolegi, czy mu się płyta podobała. Zamiast odpowiedzieć, wskazał palcem na jakiś duży napis na szafie. Tym napisem było namalowane przez niego logo zespołu, wraz z nazwą albumu. I na tym mógłbym zakończyć w sumie swoją recenzję. Ale nie ma tak lekko.

Z zespołu odeszli bracia Neves (którzy notabene reaktywowali ostatnio zespół, co uważam za profanację – Mutilator bez Magoo i Klebera nie ma prawa istnieć), na ich miejsce wszedł C.M. (progresywny gitarzysta, mimo iż grywał w ekstremalnych zespołach) oraz Armando (obecnie w Insulter — kolejni weterani sceny brazylijskiej — a grywał w Holocausto na ich słynnej pierwszej płycie, oraz na demach Sarcófago).

Kleber z gitary przeszedł na bas oraz porzucił wokal, który z kolei został przejęty przez Magoo. Wokalnie mamy dużo silniejszy wpływ Motorhead – Magoo bardzo stara się być jak Lemmy. Muzycznie jest to szorstki, nie do końca dobrze wyprodukowany Thrash, który brzmi dużo ostrzej niż de facto jest, ale taka specyfika Brazylii.

Utwory są w miarę zróżnicowane – są szybkie numery, refleksyjne, jest ambitny instrumental a’la Inquisition Symphony. Nie brakuje melodyjno-akustycznych przejść w kilku utworach. Moim osobistym faworytem jest otwierający płytę (po pięknym intrze) „Vanishing In The Haze”. Jest to bardzo rozgrzewająca piosenka, idealnie stworzona pod koncerty. I to co dla niektórych pewnie będzie wadą – piosenki nie kopią dupy agresywnością, a intensywnością oraz wyrazistością riffów. Jest to kawał mądrze skomponowanej i dopieszczonej muzyki.

Słychać, że zespół miał potencjał i mógł się dalej rozwijać. Niestety, geografia, jak i zapewne problemy wewnątrz zespołu sprawiły, że wszystko się rozleciało.

Długo się zastanawiałem, jak uzasadnić moją końcową ocenę 10/10, bo zdaję sobie sprawę, że dla większości osób album będzie zbyt „komercyjny” jak na Thrash. Zespół starał się balansować między fanami ekstremy, ale jednocześnie stworzył coś melodyjnego. Czasami kocha się dany album, mimo świadomości jego wad i słabości. Z tego też względu nie jestem w stanie ocenić tej płyty niżej.

CIEKAWOSTKI:
  • Po zakończeniu działalności Mutilator, Magoo jeszcze robił Rock (w stylu Wilków i Hey) o nazwie Chemako. Zmarł w 1997 roku. Ojciec Magoo był szefem klubu piłkarskiego (cholewcia nie pamiętam nazwy, chyba Palmeiras?). Na cześć jego syna, była bodajże minuta ciszy i odegranie hymnu.
  • Płyta ta była nagrana na taśmie matce Sepultura – „Schizophrenia”, przez co później, gdy owa grupa chciała zrobić re-edycję swojej płyty w 1990 roku, Scott Burns był zmuszony zgrać dźwięk z winyli i go potem zremasterować odpowiednio w studio. Wytwórnia łagodnie mówiąc, szła po kosztach i nie spodziewała się, że grupy, które wydawała, przejdą do historii.
ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MutilatorBrazil/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 kwietnia 2022

Sarcófago – I.N.R.I. [1987]

Sarcófago - I.N.R.I. recenzja okładka review cover„If You’re False, Don’t Entry”

Okładka ze słynnej sesji zdjęciowej na cmentarzu prezentuje idealnie wizerunek Sarcófago jako zbieraniny Punków i Metali atakujących chrześcijańską Brazylię, świeżo wyzwoloną spod dyktatury. Pionierzy dla wielu marnych naśladowców, głównie wśród norweskich hord. Sama idea opierała się na tym, że grupa chciała się dosłownie przebrać za zmory, jak w horrorach.

Historia Sarcófago sięga wczesnych lat ’80 i sama ekipa istniała przed Sepulturą. Wagner zresztą był dopiero trzecim wokalistą grupy. Początkowo grali śpiewny Power Metal (co w brazylijskim wydaniu brzmi jak najcięższy, najsurowszy i najbardziej bluźnierczy Black Metal – zupełnie niezamierzenie). Zainspirowani sukcesem „Bestial Devastation”, jak i ówczesną mentalnością lokalną (im ostrzej tym lepiej) postanowili przebić konkurencję. Ale zrobili to tak profesjonalnie, jak mogli, co chyba również umknęło norweskim hordom, czego sam zespół później nie omieszkał podkreślać w wywiadach.

To i też nie brakuje efektów nałożonych na wokal. Ale Wagner niejednokrotnie udowadniał, że potrafi wszystko powtórzyć na żywo razy dwa. Gatunkowo to nie jest też Black Metal ani ekstremalny Thrash, jak niektóre półgłówki internetowe by tego sobie życzyły. Po raz kolejny odniosę się do słów samej grupy, która nazywała się dumnie i świadomie Death Metalem, w kontrze do ówczesnych trendów zarzucającej im brak umiejętności do grania Thrash Metalu.

Perkusista DD Crazy poza byciem młodszym bratem gitarzysty Zedera, był fanem Discharge. Z tego też powodu dostajemy jedną z pierwszych płyt z blast-beatami, choć inspirowanymi D-Beatem. Co jednak najważniejsze, brzmienie gitar mimo upływu lat się w ogóle nie zestarzało.

Do wysokich punktów płyty należy m.in. tytułowy „I.N.R.I.” ze słynnym okrzykiem „Fuck you, fuck you Jesus Christ”, „Nightmare” z najlepszym w historii Metalu zwolnieniem w wersach, czy przepotężny „Satanic Lust”. Zdecydowanie łatwiej i szybciej jest mi wymienić słabsze tracki, jak luźniejszy „Ready to Fuck (All The Bitches)”, czy może troszkę nijaki „The Last Slaughter”. Ale nie są to punkty wystarczająco słabe, aby obniżyć ocenę płyty.

Największym problemem okazało się to, że grupa się zbyt dobrze bawiła razem. W efekcie końcowym, policja przyprowadziła pewnego razu małolatów do rodziców i powiedziała wprost, że albo przestaną się spotykać, albo skończą w więzieniu. W efekcie ekipa została wywiana na cztery strony świata – Wagner na północ do Uberlandii, Geraldo na południe, a Zeder i DD Crazy zostali w Belo Horizonte. DD Crazy zresztą miał nagrać wkrótce następnego klasyka – Sextrash „Sexual Carnage”. Historia Sarcófagoo miała dalszy ciąg, ale nie miejsce i czas, aby teraz je poruszać.

Z perspektywy czasu, legenda Sarcófago przybiera na sile, podczas gdy wiecznie konkurencyjnej Sepultury podupadła. Ale fakt faktem, czasami owoce zbiera się po latach, albo w tym wypadku nawet dekadach. Z Sarcófago najpierw się śmiano, potem ich zwalczano, a na końcu wygrali.


ocena: 10/10
mutant

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 marca 2022

Chakal – Abominable Anno Domini [1987]

Chakal - Abominable Anno Domini recenzja okładka review coverJeden z tzw. „wielkiej czwórki” Cogumelo Records, znanej z odkrycia Sepultury. A dlaczego „czwórka”? Ponieważ Chakal wraz z Holocausto, Mutilator oraz Sarcófago byli na legendarnym splicie „Warfare Noise”, który, jeśli nie znacie, powinniście szybko poznać. Ale przejdźmy do debiutu grupy.

Stylistycznie Chakal jest oceniany jako Thrash/Groove, co może i ma jakiś sens w przypadku ich późniejszych płyt, to omawiany album prezentuje zdecydowanie typowo brazylijski styl, który wszyscy znamy i kochamy, czyli konkretny, mięsisty, bardzo surowy Death/Thrash prawie jak „Morbid Visions”.

Pytanie, na ile znajdujące się w muzyce elementy Death Metalu są efektem budżetu, umiejętności, lub ich braku zostawmy bez odpowiedzi, gdyż mówimy o roku 1987, kiedy gatunki jeszcze się rozwijały i nie miały jednej nazwy (wielka szkoda, że określenie Necro Metal nie przetrwało próby czasu). Z uczciwości należy też wspomnieć o dość silnym wpływie pierwszych dokonań Kreator, zarówno pod względem ostrości gitar, jak i brzmienia perkusji.

W przypadku wokalu dość często są porównywania do Obituary (prawdopodobnie z powodu grobowego i ciężkiego ryku), ale moim, zresztą jedynym i słusznym zdaniem, Vladimir Korg zdecydowanie inspirował się Motorhead, gdyż posiada podobną, mocno przepitą chrypę (na nagraniach z koncertów zresztą widać jak pije Pingę przed śpiewem). Po tej płycie niestety Korg odszedł do The Mist (gdzie grał też Jairo Guedez, pierwszy poważny gitarzysta Sepultury), ale miał wrócić do macierzystej kapeli na początku XXI wieku.

Wśród utworów, które warto sprawdzić, zdecydowanie poleciłbym „Children Sacrifice”. Gdybym miał wydać składankę Top 10 Tip Top Death Metal Hits (z obowiązkowym uśmiechniętym słoneczkiem na okładce), to ten utwór znalazłby się obok „Immortal Rites”, „Eternal War” czy też „Troops of Doom”. Tak bardzo jest on dobry.

Bardzo znany i ceniony jest również ponad 7-minutowy track „Jason Lives” inspirowany wiadomo jakim filmem. Należy wspomnieć, że zespół miał ambicję tworzenia długich utworów i średnio piosenki na płycie mają koło 5 minut. Panowie nie zawsze potrafią należycie wypełnić ten czas, ale nadrabiają to autentycznością i siłą przekazu. Do niektórych kompozycji potrzeba czasu, aby się przekonać, większych jednak zastrzeżeń nie posiadam.

Podsumowując, dobry kawał historii i muzyki, zasługujący na ocenę 8/10. Jest to jeden z tych albumów, który pokazuje jak Thrash Metal transformował w Death.

CIEKAWOSTKI:
  • Pinga – bardzo, BARDZO tania whiskey. Nie ma odpowiednika w Polsce. Popularna natomiast w Brazylii, tak jak u nas są popularne jabole i inne tanie wina. Zgadnijcie skąd się wzięła nazwa? Tak, bardzo szybko i mocno uderza w beret.
  • Okładka oczywiście użyta bez pozwolenia właścicieli praw autorskich (w tym wypadku malarza). W późniejszych latach wytwórnia się wycwaniła i kazała malować plagiaty sztuk znanych malarzy, żeby już nie mieć problemów z prawami autorskimi.
  • Vlad był pracownikiem Cogumelo Records i był osobą, która szukała tzw. nowych talentów dla wytwórni (taki tam A&R) i to właśnie on odkrył zarówno zespół Overdose, jak i Sepulturę, co później zaowocowało wydaniem splitu „Bestial Devastation / Seculo XX”.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/chakalconnection
Udostępnij:

19 lutego 2022

Mutilator – Immortal Force [1987]

Mutilator - Immortal Force recenzja okładka review coverCiężkie jest życie fana obskurnego zespołu. Szukasz w internecie informacji o grupie i nic nie znajdujesz, poza tym, że lider popełnił samobójstwo od przedawkowania tabletek. Po latach się dowiadujesz, że data śmierci była błędna o 7 lat, jak zresztą prawdziwą przyczyną śmierci był zawał. A chcesz wiedzieć jak najwięcej, bo danego zespołu słuchasz non-stop, dzień w dzień. Tak jak ja dyskografii Mutilatora.

Mutilator swego czasu był konkurencją dla Sepultury (i nie jedyną) na tyle silną, że główny kompozytor, Alex Magoo, miał propozycję grania na „Schizophrenii”, którą odrzucił, gdyż wierzył w swoją macierzystą kapelę. Immortal Force miał trudną drogę powstawania. Brak budżetu na porządną okładkę (dzisiaj muzycy mówią, że było to zamierzone – jakoś w to nie wierzę), odejście wokalisty Silvio SDN (wolał zostać roadie Sepultury i napisać im później biografię). Sama muzyka była już nagrana w 1986 roku, ale wytwórnia miała dopiero kasę na wytłoczenie winyli w 1987 roku.

Muzycznie mamy inspiracje Kreator/Motorhead podkręconę na tyle ostro i szybko, na ile było wtedy stać ekipę. Muzycy starają się być techniczni i na tle swoich innych brazylijskich kolegów z tamtego okresu, wypadają profesjonalnie. W efekcie końcowym to, co słychać, to klasyczny Death/Thrash.

Osobiście najbardziej zapadło mi w pamięci „War Dogs” i „Brigade of Hate”, które stanowią wizytówkę płyty – są konkretnie zbudowane riffowo. Standardowo, jak na brazylijskie brzmienie, mamy do czynienia z surowością przekazu. Nie ma tutaj może różnorodności i tempo jest utrzymywane na stałym poziomie, ale też nie ma miejsca na nudę. Każda piosenka ma swój charakterystyczny motyw, który pozwala na wyróżnienie jej spośród reszty. Moja jedyna krytyka jest taka, że wielka szkoda, że nie udało się nagrać tego albumu z oryginalnym wokalistą. Zdecydowanie brakuje jego bestialskiego wyziewu, który nadałby muzyce konkretnego smaczku.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MutilatorBrazil/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 grudnia 2019

Rebaelliun – Burn The Promised Land [1999]

Rebaelliun –- Burn The Promised Land recenzja reviewRebaelliun jest jednym z zespołów, które walnie przyczyniły się do zwiększenia zainteresowania death metalem na przełomie wieków i to właśnie oni — wraz z Krisiun — odpowiadają za trwającą kilka dobrych chwil modę na brazylijskich przedstawicieli tego gatunku. A to wszystko dzięki wydanemu zaledwie rok po sformowaniu kapeli Burn The Promised Land, za sprawą którego błyskawicznie trafili do czołówki nowych kapel. To się nazywa mieć siłę przebicia!

Najlepsze jest to, że zachwyty nad debiutem Rebaelliun nie były przesadzone i nawet teraz, po upływie 20 lat od premiery, Burn The Promised Land pozostaje albumem wyjątkowo rajcownym. Wydaje mi się, że głównej tego przyczyny należy szukać w olbrzymiej pasji i pełnym zaangażowaniu, jakie płyną z tych dźwięków. W każdej frazie słychać, że panowie Penna, Lima, Marzari, i Moreira byli całkowicie pochłonięci tą muzyką i dali z siebie wszystko, żeby materiał jak najbardziej kopał po dupie. Choćby właśnie z tego powodu Burn The Promised Land oferuje coś więcej niż wypadkową wpływów Morbid Angel, Deicide i Krisiun.

Rebaelliun starali się, aby zaczerpnąć wszystko co najlepsze od bardziej utytułowanych kolegów, wymieszać to z autorskimi pomysłami i podać z prawdziwie młodzieńczą (a przy tym latynoską) furią. Rezultat jest dość zajebisty, mimo iż trafiają się momenty, kiedy ambicje zespołu biorą górę nad umiejętnościami technicznymi (zwłaszcza w solówkach – kłania się przykład „Black Force Domain”) i do utworów wkrada się chaos, ale i to ma swój urok, no i dodaje muzyce autentyczności. Ponadto kawałki z Burn The Promised Land wyróżniają się fajną dynamiką i dużą chwytliwością jak na tak agresywny death metal. W tym miejscu koniecznie muszę wyróżnić „The Legacy Of Eternal Wrath”, „At War”, „Triumph Of The Unholy Ones” i „Killing For The Domain”, który do dziś pozostaje moim ulubionym numerem Rebaelliun.

Jedynym zauważalnym mankamentem płyty jest wciśnięty w jej połowie instrumentalny „Flagellation Of Christ (The Revenge Of King Beelzebuth)” – pierwsza część to patetyczne plumkania w typie przerywników z „Formulas Fatal To The Flesh”, natomiast druga to gitarowa szarpanina, z której nic nie wynika. Ktoś bardziej wyrozumiały może to potraktować jako chwilę odpoczynku przed „Hell’s Decree”, jednak dla mnie to stracone 4 i pół minuty.

Ten szczegół, mimo iż irytujący, nie może znacząco wpłynąć na ocenę, a ta musi być wysoka, bo materiał z Burn The Promised Land z łatwością przetrwał próbę czasu. Brazylijczycy stworzyli osiem mocnych utworów, które po prostu muszą przemawiać do wielbicieli klasycznie pojmowanego death metalu.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

25 grudnia 2018

Krisiun – Scourge Of The Enthroned [2018]

Krisiun - Scourge Of The Enthroned recenzja reviewTrzy lata temu akcje Krisiun straciły sporo na wartości, czemu zresztą nie ma się co dziwić, bo zachwytów nad „Forged In Fury” nigdzie się nie doszukałem. Tym razem opinie powinny być już bardziej entuzjastyczne, gdyż Brazylijczycy poszli po rozum do głowy i przywalili ze zdecydowanie większym pałerem. Scourge Of The Enthroned nie jest oczywiście powtórką z „Conquerors Of Armageddon”, na którą wielu naiwnie czeka od tak dawna, ale i tak potrafi ucieszyć, bo pokazuje, że zespół jeszcze do końca nie zarzucił szybkiego i brutalnego grania. Za to na granie odkrywcze kompletnie położył już lachę. Mamy tu zatem coś na kształt dość zgrabnego miksu patentów charakterystycznych dla "Ageless Venomous" i „Works Of Carnage” z brzmieniem, któremu najbliżej do tego z „The Great Execution” (ponownie nagrywali w Stage One) i dużą dawką chwytliwości. Krisiun nie zaproponowali absolutnie niczego nowego (przynajmniej ja się takich cudów nie doszukałem), na wyżyny ekstremy również się nie wspięli, jednak dzięki rozsądnej długości materiału (38 minut – miła odmiana po dwóch ostatnich kolosach) i jego wspomnianej przystępności Scourge Of The Enthroned wchodzi naprawdę dobrze. Tempa są urozmaicone (z przewagą tych szybkich), melodie kąśliwe i nienachalne, a całości pikanterii dodają zaskakująco często występujące szaleńcze riffy i zabójczo gęste solówki. Stąd też jestem przekonany, że mniej radykalni fani zespołu łykną ten krążek bez popitki, natomiast hardkorowi zaakceptują go — przy akompaniamencie jojków, że to „nie to samo, co »Conquerors Of Armageddon«” — gdzieś na wysokości piątego przesłuchania. Ponadto wydaje mi się, że Scourge Of The Enthroned może być ciekawym kąskiem także dla ludzi, dla których wszystkie dotychczasowe numery Krisiun były takie same – teraz choćby bardzo się starali, nie pomylą „Demonic III” z „A Thousand Graves” czy „Devouring Faith”. Duża w tym zasługa bardzo przejrzystej produkcji, która dosłownie każdy szczegół podaje słuchaczowi na tacy. Ma to swoje zalety, ale brakuje jej trochę kopa. Ja jednak wolałbym brzmienie bardziej masywne i przybrudzone – brutalne samo z siebie. Niemniej to kwestia możliwa do poprawienia przy następnej płycie. Póki co odbieram Scourge Of The Enthroned jako krok we właściwym kierunku.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

2 lipca 2016

Rebaelliun – The Hell’s Decrees [2016]

Rebaelliun - The Hell’s Decrees recenzja reviewPowrót Rebaelliun stał się faktem. Brazylijczycy zebrali się do kupy po kilkunastu latach przerwy i za sprawą The Hell’s Decrees próbują odzyskać dawną pozycję. Czy im się uda? Jakby to w miarę delikatnie ubrać w słowa – ni chuja nie ma na to najmniejszych szans, a już na pewno nie z pomocą Hammerheart Records. Zmieniła się scena, zmienił się death metal, a Rebaelliun — o czym się przekonujemy z każdym kolejnym utworem — nie mogą się już pochwalić takimi atutami, jak za czasów prosperity. Początek płyty — czyli w wersji optymistycznej (aż?) dwa kawałki — jest naprawdę obiecujący, bo mocny i chwytliwy, jednak później muzykom zaczyna brakować pary, pomysłów i najwyraźniej zaangażowania. W rezultacie na The Hell’s Decrees znalazło się dużo sztampowych, nudnawych i bezbarwnych momentów. Zbyt dużo, żeby przymknąć na nie oko; zwłaszcza że mowa o ledwie półgodzinnym materiale. Rebaelliun bronią się warsztatem i brzmieniem, ale w pozostałych elementach jest co najwyżej poprawnie, co odbija się na nierównym poziomie kompozycji. Mnie na The Hell’s Decrees najbardziej brakuje szaleństwa, którym emanowały „Burn The Promised Land” i „Annihilation” – tego niemal fanatycznego napieprzania przed siebie z klapkami na oczach, byle szybciej i brutalniej, dla samej chwały death metalu i Szatana. Niestety z muzyki Brazylijczyków uleciały też chwytliwość i pewna wyjątkowość. Kiedyś panowie obficie czerpali z dorobku Morbid Angel i Slayer, ale potrafili te wpływy przekuć w coś swojego – wpadającego w ucho i charakterystycznego. Rebaelliun rozpoznawało się już po kilku taktach, natomiast teraz zespół brzmi jak wiele innych, w dodatku przeciętnych, które stać jedynie na przebłyski czegoś ciekawszego. Mimo to jestem przekonany, że za ideę powrotu i sam The Hell’s Decrees muzycy będą wychwalani tak bardzo, że aż sami uwierzą, że mają jeszcze coś do powiedzenia na polu brutalnego grania. Przy okazji następnego krążka — o ile w ogóle taki powstanie — mogą się, kuźwa, z lekka zdziwić.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 grudnia 2015

Krisiun – Forged In Fury [2015]

Krisiun - Forged In Fury recenzja reviewTo trochę brutalne zaczynać w ten sposób recenzję, ale trudno – Krisiun swoje najlepsze czasy mają już dawno za sobą i nic nie wskazuje, żeby jeszcze kiedyś mieli do nich nawiązać. Paradoksalnie mimo tego, że z płyty na płytę grają coraz lepiej. Chodzi mi naturalnie o stronę techniczną (wystarczy posłuchać coraz bardziej wypasionych solówek), bo pod względem poziomu kompozycji bywa już różnie… Na poprzednim albumie Brazylijczycy odrobinę poeksperymentowali, dorzucili kilka nowych elementów i w rezultacie pokazali się z nieco innej niż zwykle strony. Forged In Fury tych, ani żadnych innych dodatków już nie zawiera, toteż do dorobku kapeli wnosi tyle, co „Southern Storm” – czyli prawie nic. Mało tego, krążek z 2008 roku ma tę przewagę, że jest cięższy, szybszy, brutalniejszy i… krótszy. Nie chcę przez to powiedzieć, że Krisiun nagrali gniota, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ich nowe piosenki są przystępniejsze, bardziej poukładane i melodyjne. Owszem, są stuprocentowo krisiunkowe, jednak to oznacza, że również bardzo przewidywalne (przynajmniej dla fanów) i schematyczne. Wszystko, co w tej muzyce ekstremalne — a wbrew mojemu ględzeniu jest tego sporo — wydaje się być tylko dodatkiem, jakąś zasłoną dymną, mającą ukryć fakt, że nasi milusińscy nieco się już zestarzeli i powoli wymiękają albo że takie granie już im się po prostu znudziło. Na klawiaturę ciśnie się porównanie do Kataklysm — wszak swego czasu oba zespoły grały na podobnym poziomie wyziewności — ale w przypadku Brazylijczyków nie wygląda to jeszcze aż tak dramatycznie. Spory wpływ na złagodzenie oblicza Krisiun miała ponadto zmiana studia oraz producenta – w wyniku zabiegów Rutana Forged In Fury brzmi ładnie (bas jest wyraźny jak nigdy), nawet bardzo ładnie, ale niespecjalnie brutalnie. Kolejny minus należy dopisać za dopychanie płyty bonusami, w tym coverem – padło na Black Sabbath i ich klasyczny „Electric Funeral”. Wersja Brazylejros brzmi tylko odrobinę mniej absurdalnie od „In League With Satan” z „Works Of Carnage” i zupełnie nie ma startu do interpretacji Brutality. OK, mam świadomość, że jak dotąd tylko jojczyłem, zniechęcając do Forged In Fury kogo popadnie, ale musicie mi wybaczyć. Ja po prostu piętnaście lat temu zrobiłem sobie ołtarzyk z „Conquerors Of Armageddon” i wszystko (w wykonaniu Krisiun), co jebnięciem znacząco odbiega od tamtej płyty, automatycznie przestaje mi się podobać. Mniej ortodoksyjni fani i ludzie, którzy z tym zespołem nie mieli nigdy styczności, nie powinni się jednak moimi utyskiwaniami w ogóle przejmować, bo album jako taki — choć nie wymieniłem żadnych jego zalet — jest wystarczająco atrakcyjny, żeby zapewnić słuchaczowi godzinę naprawdę przyzwoitej rozrywki. Jak zresztą widać po ocenie – tragedii nie ma; ja jednak wolałbym nadal kojarzyć Krisiun z bezkompromisowym antychrześcijańskim napieprzaniem, nie zaś ze zwykłą rozrywką.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 listopada 2014

Sarcófago – The Laws Of Scourge [1991]

Sarcófago - The Laws of Scourge recenzja okładka review coverŻaden ze słuchanych przeze mnie ostatnio albumów nie sprawił mi tyle frajdy, co drugi longplej brazylijskiego Sarcófago. Prawdziwa perełka w całej dyskografii muzyków, tak różna od topornego debiutu oraz przekombinowanego ostatniego długograja o wiele mówiącej nazwie „The Worst”. Fantastyczne aranżacje, bezbłędne wykonanie, kilka, ale za to naprawdę cacanych, technicznych wrzutek i tony, jebane tony, zadziornej przebojowości i świeżości. Nie przypominam sobie zbyt wielu kapel, które w latach dziewięćdziesiątych, na ich początku – żeby być dokładnym, grałyby równie eklektyczną mieszankę thrashu, blacku, deathu i chuj wie czego jeszcze, a wszystko to brzmiało naturalnie, bez spiny i po prostu zajebiście fajnie. Słucha się tego wręcz wyśmienicie, bo z jednej strony mamy do czynienia z bardzo solidnym rzemiosłem, wykonaniem, które nie może nie budzić podziwu swoją dokładnością i precyzją, oddającą najdrobniejsze szczegóły kompozycji, a z drugiej doskonałym songwritingiem, co znaczy tyle, że na 40 minut wydawnictwa (licząc łącznie z bonusami) nie ma ani jednego męczywora, ani żadnego ciągnięcia na siłę. Dodatkowo wprowadzenie kilku fraz z klawiszami nieodmiennie przywodzi na myśl kosmiczne klimaty debiutanckiego „The Key” z repertuaru Nocturnus, co samo w sobie dodaje jedno oczko i sto punktów szacunku na dzielni. Swoją drogą, różnorodność klimatów jest tak duża, że w zależności od własnego obycia w metalowym półświatku, odniesienia, ale i inspiracje dla potomnych, można wymieniać w nieskończoność. A przynajmniej bardzo długo, długo na tyle, że kiedy zacząłem spamiętywać, co chciałem napisać, musiałem iść do roboty i całe spamiętywanie szlag trafił. W razie pytań, jestem pewien, demo z największą przyjemnością wyłuska wam wszystkie sekrety albumu; walcie więc śmiało prośby w komentarzach: kawałek i minuta in question, z dopiskiem „ucho od śledzia”. Jest jeszcze jedna rzecz, która mi robi album, a mianowicie solówki. Mając w pamięci debiut Brazylijczyków, próżno było oczekiwać takich cudeniek, a tu taka niespodzianka. Jak na mój gust, są jednak nieco za krótkie i kapkę ich mało, ale z drugiej strony czysty The Laws of Scourge to ledwie 30 minut. Trochę więc się czepiam, tym bardziej, że kapela to żadne tam Rhapsody, żeby solówki trwały po pół godziny. Nie zamierzam specjalnie zgłębiać zakamarków poszczególnych utworów i rozbijać ich na czynniki pierwsze, bo już i tak tekstu spłodziłem sporo, ograniczę się więc do wymienienia hiciorów. Tytułowy kawałek, bo zajebisty i robi takie otwarcie, że wyrywa z kapci, „Piercings” za solówkę i gitary, „Midnight Queen”, skądinąd nieco zabawny, za klawisze, „Screeches…” za gitarowo-klawiszowe interludium a’la Nocturnus, „Prelude…” za wspomnianą na początku odrobinę techniczności, „Black Vomit”, bo jebie po nerach, „Secrets of a Widow” ze względu na początkowe bębny i klimat, „Little Julie” za manifest z końcówki kawałka oraz „Crush, Kill, Destroy” ponownie za gitary i thrashowy feeling. Tym sposobem doszedłem do końca albumu i do końca recenzji. Album w chuj zajebisty, więc polecam, choć pewnie nikomu o tym truć nie trzeba.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 października 2012

Pervencer – Extermination Is Right [2011]

Pervencer - Extermination Is Right recenzja reviewByłbym skłonny się założyć, iż Brazylijczycy założyli sobie, że będą popylali techniczny death metal zanim w ogóle kupili instrumenty. Czemu? Ano dlatego, że teraz trochę rozpaczliwie próbują podołać wymogom gatunku, a tym samym zadaniu, jakie przed sobą postawili. Extermination Is Right nie przedstawia sobą obrazu całkowitej nędzy i rozpaczy, ale pewną nieporadnością i niezdecydowaniem zalatuje od tego materiału dość mocno, i to od pierwszych sekund. Słychać, że kolesie mają trochę fajnych pomysłów (szczególnie na gitary), niestety mieszają je jak popadnie z tym, z czego dumni być nie powinni. I tak niezłym riffom towarzyszą np. kompletnie nieprzemyślane zwolnienia czy rozwalające strukturę kawałków rytmy. W największym stopniu obnaża to braki w umiejętnościach pana perkmana, który nie wyrabia za kolegami i często chadza na skróty. Muzyce Pervencer na pewno też nie pomagają próby inkorporowania czegoś bardziej ambitnego i zakręconego, bo raz, że z lekka ich to przerasta od strony czysto technicznej, a dwa, że wszystkie takie patenty sprawiają wrażenie wrzuconych od czapy i na siłę – żeby wytworzyć wrażenie zespołu ambitnego i zakręconego. Ogólnie rzecz ujmując – chłopaki grają może i z zaangażowaniem, ale za bardzo niespójnie. Przynajmniej mamy jako taką pewność, że nie oszukiwali w studiu w celu zrobienia z siebie mega instrumentalistów. No chyba, że tak w ich wydaniu brzmi materiał po milionie poprawek…


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Pervencerdeath
Udostępnij:

26 listopada 2011

Krisiun – The Great Execution [2011]

Krisiun - The Great Execution recenzja reviewNie lada kolosa przygotowali dla fanów Brazylijczycy po trzech latach przerwy. Ponad godzina death metalu w wykonaniu Krisiun to nie przelewki, a prawdziwe wyzwanie dla twardzieli. Najwięksi maniacy, jeśli tylko czują się na siłach, mogą sięgnąć po digi-wersję rozszerzoną o ponownie nagrany numer tytułowy z debiutu – powiewa ona hardkorem (67 minut!), ale zawsze to lepsze niż kolejny cover. W tej sytuacji należy się cieszyć, że The Great Execution nie jest ich największym wyziewem, bo inaczej ciężko byłoby przez tę płytę przebrnąć. Cieszy też, przynajmniej mnie, że album nie jest w prostej linii kontynuacją dwóch poprzednich. Składniki charakterystyczne dla Krisiun (wokale, sposób riffowania, perkusyjna dewastacja, brzmienie Stage One) naturalnie wciąż występują w zadowalających ilościach — w końcu to one przesądzają o rozpoznawalności zespołu — ale oprócz nich mamy szczyptę nowości, które może nie wywróciły muzyki Brazylijczyków do góry nogami (to nie Morbid Angel, glooorija!), jednak uczyniły ją bogatszą, bardziej komunikatywną i przystępną (!), a mniej jednowymiarową i hermetyczną. Swoje zrobiło i to, że dobrze znane elementy podano w odświeżonych konfiguracjach – ot chociażby przez mocno zróżnicowane tempa z zaskakująco dużą ilością tych wolniejszych, typowo koncertowych, partii, a przy całkowitej redukcji totalnych blastowych wyładowań. Ponadto wybijają się solówki Moysesa, który obok swoich typowych gęstych molestacji, zapodał kilka wyjątkowo melodyjnych i klimatycznych popisów, które z powodzeniem mogłyby trafić na ostatnie płyty Nevermore. W ogóle, na swoim ósmym albumie Krisiun dość często sięga po stosunkowo nastrojowe (podlatujące, jak okładka, oldskulem, nie paradą równości) rozwiązania. O wolniejszych tempach już wspomniałem, do nich dochodzą spokojne, chwytliwe riffy oraz… wpływy flamenco. Tych ostatnich nie ma zbyt wiele, ale cieszą każdym pojawieniem się, bo gładko wpasowały się w tą sieczkę, choć ich charakter jest inny niż np. u Vital Remains. Ostatnia nowość to język portugalski, z którego skorzystano w jednym utworze — nota bene zaśpiewanym wściekle przez Joao Gordo (albo w duecie z Alexem, trudno powiedzieć) — eksperyment udany, ja jednak wolę wiedzieć, o co kaman w tekście. Na The Great Execution jest swojsko, ale dostatecznie daleko od wtórności, żeby bez marudzenia brnąć przez takie kawałki jak „The Will To Potency”, „The Sword Of Orion” (chyba najlepszy na płycie), „Violentia Gladiatore”, „Descending Abomination” czy „Shadows Of Betrayal”. Ciekawostka na koniec – materiał wcale nie męczy, jak to może się na pierwszy rzut oka (na wyświetlacz) wydawać.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

5 czerwca 2011

Krisiun – Works Of Carnage [2003]

Krisiun - Works Of Carnage recenzja reviewSwego czasu wielu fanów miało w stosunku do tej płyty spore obawy, a wynikały one z bardzo niejednoznacznego poprzedniego krążka, jak i wywołanego przezeń braku wiary w twórczy potencjał i dalszy rozwój Krisiun. Brazylijczycy jednak z pełną mocą udowodnili, że te strachy z wielkimi ślepiami były irracjonalne i spadek formy to urojenie. Przede wszystkim panowie z pomocą Pierre’a Rémillarda poprawili brzmienie, które na „Ageless Venomous” pozostawiało wiele do życzenia i niejednokrotnie wywoływało zgrzyt zębów. Na Works Of Carnage dźwięk jest soczysty, ostry, wyraźny, bardziej intensywny i co chyba najważniejsze – naturalny. Od strony muzycznej jakichś kolosalnych zmian względem 2-3 poprzednich płyt nie ma, bo rzeź dokonuje się w ramach stylu wypracowanego przez Brazylijczyków kilka lat wcześniej, choć oczywiście udoskonalonego i nie pozbawionego pewnych nowości. Postęp oznacza tu poprawę podstawowych elementów składowych muzyki tej kapeli: jeszcze szybsze tempa (i to chyba największe w historii Krisiun), większą brutalność i podniesione umiejętności techniczne. A nowinki – głównie coś, co na własny użytek nazwałem riffo-solówkami. Moyses czasami rozwija riffy w tak pojebany i nie do przewidzenia sposób, że rozciągają się do popieprzonych rozmiarów i dość konkretnie wkręcają w mózg. „Normalne” solówki również zyskały na posraniu (zwłaszcza przez dużo sweepów i niekonwencjonalnie wstrzelonego tappingu), więc i za nimi ciężko czasem nadążyć. Nie dość, że są techniczne, to jeszcze dziwne i niezaprzeczalnie dzikie. Z kolei bębnienie Maxa powinno być wzorem dla wszystkich death metalowych wypierdalaków, bo chłop potrafi połączyć samobójcze tempa z dużą dynamiką i zaawansowanym kombinatorstwem. W ośmiu numerach Works Of Carnage mamy do czynienia z syntezą pełni możliwości poszczególnych muzyków – napieprzają bez litości na najwyższych obrotach, a jak już zdecydują się zwolnić, to dbają, żeby nikt przypadkiem od prostych patentów nie ziewnął. Czyli jest klasycznie dla nich, ale też bardzo odświeżająco. Do tego mamy dwa zaskakująco klimatyczne popisowe instrumentale, dające miejsce na oddech po ostrym grzańsku. Zastrzeżenia mam wyłącznie do końcówki albumu. Chodzi mi o totalnie zbrutalizowany cover Venom „In League With Satan”, który brzmi dość dziwnie/groteskowo, szczególnie gdy przyłożyć ten prosty jak konstrukcja cepa kawałek do nielicho pokręconych utworów autorskich. Ale to jeszcze można przełknąć. Moje wątpliwości dotyczą także bzycząco-szumiącego outra, które trwa ponad dwie minuty, a niczego ze sobą nie niesie. No przecież żaden zdrowy psychicznie fan Krisiun nie będzie przy tym tańczył! Jak na mój prosty rozum, te dwie przylepy (plus jeszcze minuta bzyczenia w introsie) dodano wyłącznie w celu rozciągnięcia płyty do — pewnie zadowalających wytwórnię — 32 minut. Zabieg kompletnie niepotrzebny, bo rozbija spójność materiału, a pozbawiony tych „cudów” krążek — zamknięty w uczciwych 27 minutach — byłby jeszcze bardziej intensywny. No, ale nikt wam nie każe słuchać płyt do końca – zawsze w odpowiednim momencie można wcisnąć stop. I zacząć tortury od początku.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 maja 2010

Krisiun – Conquerors Of Armageddon [2000]

Krisiun - Conquerors Of Armageddon recenzja reviewTo, co zafundowali nam w 2000 roku trzej opętani brutalną muzyką Brazylijczycy, przywróciło mi wówczas wiarę w death metal, w to, że ten gatunek nadal może się przepięknie wprost rozwijać, nie tracąc nic ze swojego pierwotnego charakteru, a nawet zyskując na piekielnej mocy. Conquerors Of Armageddon to trzecie pełnometrażowe wydawnictwo Krisiun i — co już chyba nie ulegnie zmianie — ich najlepsze, najbardziej natchnione oraz w wyjątkowy sposób rozpieprzające. No i chyba nie muszę dodawać, że moje ulubione, choć większości ich pozostałych krążków nie można wiele zarzucić. Prawie 42 minuty niesamowitej rzeźni w wykonaniu braci Kolesne i Alexa Camargo uskrzydla niczym pieprzony Red Bull, ale kopa daje znacznie większego! Na albumie zawarto dziewięć totalnych kompozycji, które — mimo, że strukturą nie odbiegają zbytnio od tych z „Apocalyptic Revelation” — od początku do końca porażają swą intensywnością i poziomem doszlifowania. Muzycy są cholernie zgrani, precyzyjni i doskonale obeznani w fachu zabijania dźwiękiem. Moyses Kolesne częstuje słuchacza wyśmienitymi riffami – ciężkimi i niezwykle brutalnymi, a przy tym zawierającymi pewną ilość melodii, co czyni kawałki przyjemniejszymi w odbiorze. Solówki w jego wykonaniu również powalają – ekstrema, ekstrema i jeszcze raz ekstrema. Po prostu cudeńka, bez cienia kompromisu. Wokal co prawda nie jest zbytnio odkrywczy, ale tutaj sprawdza się fantastycznie i ekspresji odmówić mu nie można (a jak nie wierzycie to polecam fragment z „Kill, kill, kill lord Jesus Christ” w utworze tytułowym). Obłędna jest natomiast na Conquerors Of Armageddon praca garów – Max Kolesne wyrabia tu przynajmniej 150% normy. Upraszczając sprawę, można by rzec, że napierdala ile wlezie, ale jak usłyszycie te pojawiające się w kilku miejscach absurdalne wręcz przyspieszenia, to stwierdzicie, że jest on klasą sam dla siebie. Do moich ulubionych wałków (tych naj-naj) należą „Ravager”, „Hatred Inherit” i „Endless Madness Descends” – absolutnie brutalne, szybkie i techniczne – po prostu czyste death metalowe perełki! Krisiun to światowa extra klasa, więc kto Conquerors Of Armageddon sobie odpuści, ten będzie uboższy o wspaniałe doznania, które ten łomot ze sobą niesie!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: