29 listopada 2010

Immortal – Diabolical Fullmoon Mysticism [1992]

Immortal - Diabolical Fullmoon Mysticism recenzja reviewCo na przełomie lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku mógł porabiać norweski pre-blackmetalowiec zanim poczuł odwieczny zew lasu, oddał się Szatanowi (jakkolwiek to rozumieć), umalował pyska i rytualnie przybrał mroczny pseudonim? Ano to, co zdecydowana większość piewców tego trendu – w jakiejś piwnicy łupał pod swoim nazwiskiem toporny death metal. Immortal nie jest tu żadnym wyjątkiem. Dobrze się jednak stało, że dali sobie siana z czymś, co ich przerastało na rzecz czegoś, na co starczało im umiejętności. Taka była droga do debiutu Norwegów – ortodoksyjnego true balck metalu, w którym próżno szukać znaczących urozmaiceń czy znamion finezji. Struktury utworów są bardzo proste: garstka przypadkowych riffów, możliwie szybka perkusyjna młócka (oczywiście w tempach łatwych do opanowania), dzikie darcie mordy i masa innych niewiadomego pochodzenia dźwięków. Kiedyś to był szok, muzyka ekstremalna, stosunkowo świeża, dzika i pierwotna… Wiadomo, dziś takie rzeczy już nikogo przy zdrowych zmysłach na glebę nie powalą, choć pewnie paru prawdziwków z popuści przy tej płycie ze wzruszenia – takiego true blackmetalowego wzruszenia. Diabolical Fullmoon Mysticism to muzyka szorstka, brudna, chaotyczna i uboga brzmieniowo – taka wypadkowa Bathory i Venom z pierwszych płyt, która zawiera niemałe pokłady kiczu i — mniemam, iż niezamierzonej — śmieszności. Ale jest tu coś jeszcze, na co niemały wpływ mają wokale, stosowane tempa i akustyki – ponury, lodowaty, garażowo-piwniczny klimat, dzięki któremu albumu słucha się sprawnie i z zainteresowaniem. Na moje szczęście, nie jest to „klimat”, przy którym roz-puszczają się wszystkie zakochane w Cradle Of Filth niemyte moczykoronkowce. Żadnych wampirów, elfów czy innych tam ogrodowych krasnali! Podczas obcowania z Diabolical Fullmoon Mysticism na pewno się nie zanudzicie (czemu sprzyja długość płytki – 35 minut), a wszystkie kompozycyjno-brzmieniowo-techniczne-zdroworozsądkowe braki odsuną się w cień mroźnych lasów Północy. Poza tym warto sprawdzić, co wyczyniał Immortal zanim zapragnęli być najszybszym zespołem na świecie.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 listopada 2010

Cannibal Corpse – Tomb Of The Mutilated [1992]

Cannibal Corpse - Tomb Of The Mutilated recenzja reviewO ile poprzednim tworom Cannibal Corpse niczego w zasadzie nie brakowało by przyzwoicie sponiewierać death-maniaków, to można powiedzieć, że dopiero na Tomb Of The Mutilated w pełni rozwinęli swoje utytłane posoką skrzydła. Po prostu, wszystkie dotychczasowe atuty ich łomotu zostały tu dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. Ewolucja, jaka nastąpiła w zespole na przestrzeni tylko jednego roku — i to bez zmian składu — może robić wrażenie. Przepadły najprostsze patenty i zbyt typowe zagrywki, nie ma też chodzenia na aranżacyjne skróty. To już nie tylko czysta, bezpośrednio podana agresja, a naprawdę przemyślana i dość techniczna muza. Krążek jest brutalniejszy niż dwa wcześniejsze, bardziej intensywny, ekstremalny, a przy tym znacznie lepiej wyprodukowany, dzięki czemu wyraźnie zyskał na sile uderzeniowej. W każdej minucie albumu słychać, że dwutygodniowa sesja w Morrisound nie została zmarnowała, choć jak dla mnie mogliby to nagrać trochę głośniej. Tak czy inaczej, Scott Burns przybliżył tutaj Kanibali do optymalnego dla nich, a zarazem super charakterystycznego dźwięku. Chłopaki postarali się także, żeby wśród tej napierduchy można było wychwycić kilka hiciorów. Według mnie ich rolę pełnią „I Cum Blood”, „Post Mortal Ejaculation” i przede wszystkim rozbrajający „Hammer Smashed Face”. Pewien postęp dokonał się również w sferze lirycznej, co oznacza jeszcze bardziej pojebane wizje Barnesa (należy dopisać mu plusa za coraz mocniejszy charkot), których sztandarowym przykładem jest „Necropedophile”. Jeśli komuś nie przeszkadzają poematy o pieprzeniu trupów i tym podobnych rozrywkach, a przy tym ceni sobie solidny death metal, to Tomb Of The Mutilated raczej go nie zawiedzie.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 listopada 2010

Moonspell – Wolfheart [1995]

Moonspell - Wolfheart recenzja reviewW przeciwieństwie do teraźniejszego syfu, który serwuje nam Moonspell, a którym dzielnie się nie kalam, początki tej portugalskiej formacji były o niebo (że tak sobie zażartuję) lepsze. Obracający się w wampiryczno-wilkołaczych klimatach album przez wiele lat nie wychodził u mnie poza ścisłe grono wydawnictw zajebistych. Teraz, po kilku latach odpoczynku, powrót do Moonspellowego Wolfhearta okazał się zbawienny (hehe) i bardzo odświeżający. Nic tak bowiem nie pomaga na zniesmaczenie pańszczyzną odstawianą przez wszelakie dzisiejsze formacje, jak porcja nietuzinkowego i nieprzeżutego iberyjskiego blacku. Jest to muzyka tak różna, tak odległa od skandynawskiej szkoły, że niemal należąca do innej kategorii. Jak na południowców przystało jest pełna temperamentu i do cna przesiąknięta emocjami. Nie ma w niej nic z północnej surowości i chłodu i może właśnie dlatego rzesze niewyedukowanych podlotków uważają, że nadaje się na ich wieczorki okultystyczne, Castle Party albo podobne pedalskie imprezki. Jest to jednak tylko połowa prawdy – połowa dla półgłówków. Historia z Wolfheart polega na tym, że oprócz — widocznej na pierwszy rzut oka — ciut naiwnej stylistyki, jest w niej sporo dogłębnie przemyślanych rozwiązań aranżacyjnych i kompozycyjnych. Nie trzeba geniusza, żeby odnaleźć w muzyce Portugalczyków folkowe motywy, trzeba jednak mieć nieco oleju w głowie i ogólnej wrażliwości, by docenić ich znaczenie. Bez nich Moonspell byłby suchy, poobdzierany i na wskroś ciotowaty. Obecność wzorów folkowych sprawia jednak, że muzyka nabiera barw, staje się żywa i autentyczna. Powiedziałbym nawet, że to właśnie one warunkują całą muzykę i mają wpływ na wszystko – począwszy od wokali, a na tempach skończywszy. Jest więc raczej spokojnie, z okazjonalnymi tylko przyśpieszeniami, raczej oszczędnie z dźwiękami niźli nawałnicą decybeli oraz bardzo, ale to bardzo melodyjnie. To, co szczególnie mnie urzekło, to bardzo głęboko brzmiące i czytelne instrumenty. Imponują również umiejętności wokalne pana Ribeiro, który sprawnie porusza się pomiędzy stylami i bez większych spinek serwuje tak czyste linie, jak growle oraz blackowe skrzeki. Wspomnę jeszcze moich faworytów: „Trebaruna” oraz „Alma Mater”, bez których Wolfheart straciłby połowę swojej wyrazistości i większość klimatu, a na zakończenie dodam, że do krążka warto sięgnąć nawet, jeśli nie jest się wielkim fanem klawiszowo-blackowej sztuki.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/moonspellband
Udostępnij:

20 listopada 2010

Asphyx – On The Wings Of Inferno [2000]

Asphyx - On The Wings Of Inferno recenzja reviewAsphyx w połowie lat 90-tych zaliczył wyraźny spadek formy, który doprowadził muzyków do próby odświeżenia stylu pod nazwą Soulburn. Epizod był jednopłytowy, do tego średnio przekonywający, więc nic dziwnego, że panowie szybko wrócili do starej nazwy (zapewne nie bez sugestii nieco radykalizującej się wytwórni) i starego grania. Trwało to krótko, bo tarcia wewnątrz kapeli położyły kres zabawie. Jedyny plus jest taki, że przed zejściem do grobów (w jednym pewnie by się pozabijali) zdążyli wydać świeży studyjny materiał. I to nie byle jaki! Płyta On The Wings Of Inferno jest zajebiście klasycznym death metalowym kąskiem, dostarczającym Asphyx w najlepszym wydaniu. Ten powiew cudownej starości czuć już od pierwszych sekund. Zresztą – przecież pierwsza solówka została żywcem przeniesiona z „Evocation” (mniemam, iż świadomie, hehe…). Muzyka jest prosta, brzmienie ciężkie i zasyfione, a zwolnienia oczywiście powalające. Nawet głos Gubbelsa niekiedy podchodzi pod dawne wyziewy Martina van Drunena. Obok ośmiu „normalnych” death’owych kawałków Holendrzy dorzucili akustyczną miniaturę „06/06/2006” i chyba stało się tak tylko dlatego, by rozciągnąć nieco album. Nie udało się, bowiem nawet pomimo tego zabiegu płyta i tak trwa niecałe pół godziny!!! Nie muszę raczej wspominać, że jest to stanowczo za mało, szczególnie jak na muzykę, która z założenia do najszybszych nie należy. Tak więc długość tego materiału jest dla mnie jego jedyną zauważalną wadą. Cała reszta to zajebicha najwyższych lotów, utrzymana w przepięknym pierwotnym stylu. Co interesujące – krążek ma zdecydowanie bliżej do debiutu niż „Last One On Earth”, więc powrót do korzeni jest bardziej niż wyraźny. Każdy zapewne zdaje sobie sprawę, że On The Wings Of Inferno odstawał od ówczesnych produkcji death metalowych (teraz tym bardziej odstaje), które przebijały go brzmieniem, techniką, brutalnością, itd., ale Holendrzy skutecznie to nadrabiali wspaniale oddanym duchem death metalu z początku lat 90-tych, a tego się nie da podrobić!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 listopada 2010

Mayhem – Grand Declaration Of War [2000]

Mayhem - Grand Declaration Of War recenzja reviewBlack metal to zło, nienawiść i bluźnierstwo… Toteż na początek trochę pobluźnię w temacie. Jak dla mnie „De Mysteriis Dom Sathanas” i cała wczesna true bzycząco-mamrotana działalność Mayhem oraz to, co wyczyniają po „Chimerze” (czyli również bzyczenie i bzdurne mamrotanie) to jeden wielki, nieciekawy, nudny, lepiony na siłę co i raz dorabianą ideologią syf. Akceptuję tylko ich środkowe, untrue, skurwione i sprzedajne oblicze — tak od „Wolf’s Lair Abyss” do trzeciej płyty — którego szczytowym, lśniącym punktem jest właśnie znienawidzony przez wielu Grand Declaration Of War. Ten krążek, rozwinięcie i dokończenie tematu ze wspomnianej epki, to jebana potęga! Norwegowie poszli w awangardę, ale w przeciwieństwie do wielu swoich rodaków nie wskoczyli w bagno pedalskich przyśpiewów, klawiszowego lukru, wsiowej folkowizny czy anielsko zawodzących panienek, tylko z premedytacją stworzyli pojebany materiał godny przełomu wieków: rozbudowany, szalenie odważny, różnorodny, drwiący ze sztucznych barier, agresywny, wizjonerski, niepowtarzalny i w sumie niemożliwy do zagrania – a już na pewno nie do odtworzenia przez nich za żywo. Pomysłowość, zdolność zbudowania skomplikowanego konceptu i indywidualne umiejętności to jedno, ale bez zdobyczy nowoczesnej techniki studyjnej Wielkie Wypowiedzenie Wojny wypadłoby — i to jest więcej niż pewne — nieprzekonywająco. Raz, że muzyka sama w sobie jest bardzo złożona i wymaga od grających więcej niż potrafią (szczególnie od Hellhammera – aż tak dobry nigdy nie był, jak tu pokazał), a dwa, że przy takiej ilości ścieżek i mnogości rozmaitych efektów łatwo zatracić sens i czytelność całości. Ekipa studyjno-grająca stanęła jednak na wysokości zadania, bo płyta brzmi po prostu zajebiście: krystalicznie czysto, brutalnie i wyjątkowo chłodno, tym samym świetnie oddając klimat tekstów, zwłaszcza tego, co „po” – do tej części sterylność dźwięku pasuje idealnie. Soundtrack do wojny wypada znakomicie (acz dość klasycznie), bo wypełniony jest utrzymaną w (głównie) przejebanych tempach ekstremą, z częstymi zwrotami „akcji”, wściekłymi wokalami (Maniac nie musiał się ograniczać, toteż jego partie zaskakują rozmachem – są naprawdę maniakalne) i ciekawymi zagrywkami Blasphemera. Marszowe rytmy wygrywane przez Hellhammera również dają pojęcie, że to nie podkład pod majowy piknik – no, kurwa, rozpierducha na całego, którą każdy powinien wchłonąć jak tabletkę rutinoscorbinu albo viagry. Prawdziwe cuda/ekstrawagancje/powody do oburzenia pojawiają się wraz z końcem wojny, czyli po wielkim wybuchu. Ortodoksi wkrótce schodzą na zawał za sprawą drugiej części „A Bloodsword And A Colder Sun”, a przy odtwarzaczach pozostają jedynie nienadgryzieni zębem zmutowanego szczura osobnicy żądni ambitnego postapokaliptycznego szaleństwa. Do gry wkracza bowiem elektronika, klimat ochładza się i zagęszcza, a muzyka staje się naprawdę pogięta i wielowymiarowa. Syntetyczne dźwięki, doomowe tempa, mordercze blasty, cisza… – na wszystko jest miejsce, wszystko w tym spektaklu ma uzasadnienie. O ile prawie każdym utworem można się sycić w oderwaniu od pozostałych, to dopiero przejście przez cały Grand Declaration Of War pozwala dostrzec wszystkie atuty tego nieprzeciętnego materiału. A jak ktoś nie ogarnia tej kuwety – zawsze może odnaleźć się w bzyczeniu i mamrotaniu.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MayhemOfficial
Udostępnij:

14 listopada 2010

Immolation – Here In After [1996]

Immolation - Here In After recenzja okładka review coverHere In After chyba można uznać za najbardziej optymalny materiał Immolation – osiem utworów w 37 minut, zero niepotrzebnych dłużyzn, wszystko dobrane i zagrane z iście aptekarską dokładnością; pół na pół walcowania i napieprzania, po równo brutalności i klimatu – jak od iwolicznego szablonu. Od sławnego debiutu minęło trochę czasu, bo dobre pięć lat (a ponoć to ja, kurwa, jestem leniwy!), więc siłą rzeczy i w muzyce musiało się coś niecoś pozmieniać. Na szczęście nadal jest to potężny death metal, nadal odległy od średniej gatunkowej, a tym razem także ostro pojebany. Panowie odwrócili się od typowego dla „Dawn Of Possession” ładowania, skupiając się na budowaniu przesranych aranży i jeszcze większej dawce oblepiającego, ponurego klimatu. Muza jest ciężka, potwornie zawiła, niezaprzeczalnie brutalna, ale pomimo tego Here In After słucha się wyjątkowo łatwo, bezproblemowo, bez zmuszania się do brnięcia przez kolejne numery. Bezproblemowo, ale nie znaczy to, że płyta może sobie popylać gdzieś w tle, służąc jako podkład do dłubania w nosie małym palcem lewej nogi. Żeby ją lepiej zrozumieć, należy poświęcić jej trochę więcej czasu sam na sam i w pełnym skupieniu. Zaręczam, że efekt takiego posiedzenia będzie znakomity i do świadomości przedrze się coś więcej, niż tylko ściana bluźnierczego dźwięku. Utwory w zdecydowanej większości mają po cztery minuty z hakiem, i choć teoretycznie nie jest to dużo, muzykom Immolation wystarcza w zupełności, żeby dokonać zmasowanego ataku na chrześcijańskie cnoty i wartości, a przy tym ostro sponiewierać muzyką. Zresztą, czy same tytuły — „Burn With Jesus”, „Away From God”, „Christ’s Cage” — nie mówią o zawartości lirycznej? „Jesus, you couldn’t save me / You couldn’t save them / You couldn’t save the world from misery” albo „Where is the Holy Spirit, I feel nothing / As I stare upon the crucifix, I feel nithing for a God I never knew” – to nie tylko dobre przykłady na jasne określenie się ideologicznie, ale także na to, że dupska można kopać w sposób wysublimowany, bez obwoływania się kolejnym Mieczem Lucyfera. Pojebane riffy, jeszcze bardziej przejebane solówki („Here In After”, „Towards Earth”) i połamana perkusyjna nawałnica (w tempach rozsądnych, lecz nie zabójczych), do tego jeszcze przejmujący wokal Rossa Dolana i… tak przedstawia się zagłada, której nośnikiem jest Immolation!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2010

Wolf Spider – Hue Of Evil [1991]

Wolf Spider - Hue Of Evil recenzja okładka review coverOstatni album niedoścignionych magików z Wolf Spider ujrzał świat kilka miesięcy później niż rewelacyjny „Drifting In The Sullen Sea”. Słychać to bardzo wyraźnie, że krążek należy do okresu schyłkowego w działalności zespołu, słychać też doskonale, że co lepsze kawałki zapodano na — wspomnianym powyżej — poprzednim albumie. Tak sobie jednak myślę, że jeśli tak mają brzmieć „odpadki”, to życzę wszystkim dzisiejszym kapelom takich singli. I mówię to poważnie. Sama muzyka nie zmieniła się wiele w stosunku do „Drifting In The Sullen Sea”, stała się — że użyję takiego niemuzycznego określenia — bardziej kwaśna. Nadal jest jednak solidnie umocowana w typowo thrashowych klimatach, tym razem nieco bardziej siermiężnych i grubo ciosanych i nadal jest konkretnie popieprzona technicznie. Zastanawiam się, ile dzisiejszych kapel byłoby w stanie zagrać coś podobnie kompleksowego, nie mówiąc już o skomponowaniu i w sumie wychodzi mi, że niewiele – choć to i tak bardzo eufemistyczne określenie. Niebanalne riffy, wirtuozerskie solówki, przyjemnie plumkający i bardzo selektywny bas oraz na poły dzika i punkowa, na poły techniczna perkusja – tak właśnie brzmią Barwy Zła. Żeby nie być gołosłownym powołam się tylko na „Homeless Children” oraz „Down the Drain”. Zaledwie dwa kawałki, ale wystarczy, żeby zobrazować o czym mówię. Wspomniana kwaśność krążka jest wynikiem barwy i ekspresji wokaliz, które — moim zdaniem — zniżkowały w porównaniu z „Drifting In The Sullen Sea”. Jest to jednak chyba jedyny mankament natury, nazwijmy ją, technicznej, do pozostałych elementów nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń. Natomiast główny zarzut w stronę płyty sformułowałem na początku, więc nie będę się powtarzał. Na podsumowanie nie pozostaje mi powiedzieć nic innego jak tylko, iż to wielka szkoda, że kapela nie wytrzymała starcia z komercją. Bowiem nawet album niższych lotów, odczuwalnie słabszy, oscyluje w granicach nieosiągalności znakomitej większości kapel.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 listopada 2010

Pestilence – Consuming Impulse [1989]

Pestilence - Consuming Impulse recenzja reviewConsuming Impulse to pierwsza prawdziwie death’owa, odarta z bezpośrednich wpływów thrash’u produkcja wielkiego Pestilence. Radykalizacja w muzyce jest wyraźna: mniej tu melodii, a poziom brutalności zwiększył się znacząco, choć nie poszło za tym zwiększenie obrotów. To nie wszystko, bowiem w paru miejscach z agresywnego pnia wyrastają również gitarowe patenty niekoniecznie kojarzone z metalem (choć podane na ostro), za to solidnie udziwniające muzykę Holendrów. Album posiada dziwny, duszny, przesycony stęchlizną i nieco schizofreniczny klimat. Wpływ na to ma kilka czynników: wspaniale wykorzystane klawisze (najlepsze są w „Suspended Animation” i „Echoes Of Death”), wolne, zamulające tempa, brudne brzmienie, przytłaczająca produkcja (uzyskano efekt niewietrzonej latami piwnicy, tudzież bunkra), wspomniane gitarowe zagrywki oraz ekstremalne wokale. Skład, w porównaniu z jedynką, uległ zmianom, doszło bowiem do małych przetasowań na stanowisku gitarzysty. Oczywiście Pestilence to nie jakaś blackowa kapelka osiedlowych łamagów, więc nie było mowy o łapance! Wydaje mi się, że to właśnie zmiany personalne miały wpływ na brutalność płyty. Randy, mimo iż wirtuoz, był chyba dla zespołu zbytnio „okiełznany” i nastawiony (neo)klasycznie. Patrick Uterwijk, jego następca, takich skłonności nie zdradza. Sprawna i cholernie techniczna gra całego zespołu każdego wprawi w zachwyt. Swoją drogą nie przypominam sobie żadnej innej death’owej kapeli, która w tamtym czasie grała równie brutalnie i technicznie zarazem. Tu nie ma miejsca na przypadek i nawet „oderwane od rzeczywistości” popisy solowe doskonale wpasowują się w potężny fundament sekcji rytmicznej – inteligentnie nawalający Foddis i nie mniejszy basowy wypierdalaka Mameli (tak, także basowy!). Linie wokalne (Martin Van Drunen – po amerykańskiej trasie dostał kopa i wylądował w Asphyx) również zasługują na uwagę; nie jest to może typowy growl, ale niesamowicie wyziewny ryk. Naprawdę baaardzo wyziewny! Chcąc uchodzić za autentycznego miłośnika europejskiego death’u, po prostu trzeba znać takie klasyki jak „Dehydrated”, „Out Of The Body” (największy hicior z tej płyty), „Reduce To Ashes”, czy te wcześniej wymienione! I nie ma, że nie wiedziałem, że trudno zdobyć, że to stare i że zupa była za słona! Consuming Impulse to materiał do słuchania często i z niekłamaną przyjemnością!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

5 listopada 2010

The Crown – Deathrace King [2000]

The Crown - Deathrace King recenzja reviewPo dłuższym zastanowieniu, wielce skomplikowanej analizie (albo z telewizyjna – annalizie), odwołaniu się do wiedzy zapisanej w gwiazdach i pory zbiorów zbóż w FarmVille, wyszło mi — tzn. głosy mi powiedziały — że najlepszym krążkiem ożywionego nie tak dawno temu The Crown jest wydany dekadę temu Deathrace King. Owszem, wcześniejsze wydawnictwa są fajne, a i następnym niczego nie brakuje, ale — jak dla mnie, a pewnie nie tylko — największego kopa i potencjał rozrywkowy (oraz rozwałkowy) ma właśnie ten materiał. Największymi atutami tych jedenastu utworów są występujące w wieeelkich ilościach świetne melodie i niepodrabialny thrash-rockowy feeling. Co ważne – chłopaki zaczynają z hukiem i z hukiem kończą, a w międzyczasie poziom nie opada im nawet na milimetr, przez co tych prawie 50 minut słucha się z ogromną przyjemnością i bez ciągłego zerkania na zegarek. A gdy w grę wchodzą jeszcze wpadające w ucho refreny… nie ma bata, po kilku przesłuchaniach gardło idzie do wymiany! Kapitalnie ze swych obowiązków wywiązuje się szwedzka inkarnacja Elvisa czyli Johan Lindstrand, wrzeszcząc wyraźnie i z pazurem. Dodatkową atrakcją jest jego kooperacja z szalonym Miką Luttinenem (wokale w Impaled Nazarene, jakby świeżaczki i fani In Flames nie wiedzieli) w maniakalnym „Total Satan”, gdzie obaj panowie dają takiego ognia, że dym z dupy leci jak z niegaszonego Tu-polewa. Hiciorów tu co nie miara, większość przelatuje w szybkim lub bardzo szybkim tempie, ja szczególnie gorąco polecam „I Won’t Follow” (kładzie mnie na łopatki za każdym razem, czysty geniusz!), „Back From The Grave”, „Executioner – Slayer Of The Light”, wspomniany „Total Satan” oraz „Blitzkrieg Witchcraft” i „Deathexplosion”. Ogólnie jest z czego wybierać, bo poziom wszystkich kompozycji jest zajebiście wysoki. Na plus należy zaliczyć wręcz wzorcowe brzmienie wypracowane z Fredrikiem Nordstromem w Fredman – powala mocą i uwypukla wszystkie smaczki, których w muzyce (zwłaszcza w gitarach) Szwedów jest całe mnóstwo. Miłośnicy death-thrash’owego wygaru powinni jak najszybciej zainwestować w ten album, bo The Crown właściwie sięgnęli absolutu jeśli chodzi o takie granie. Mniej wkręconym pewnie też się spodoba.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thecrownofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 listopada 2010

Haggard – And Thou Shalt Trust... The Seer [1997]

Haggard - And Thou Shalt Trust... The Seer recenzja okładka review coverNieczęsto się zdarza, by zespół już na pierwszym longpleju zaserwował muzykę, którą można porównywać tylko do niej samej, czy wręcz potraktować jako punkt odniesienia dla innych nagrań – nowo powstały kanon. A z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia na debiutanckim krążku niemieckiej formacji Haggard, krążku, który stał się podwaliną dla nowego subgatunku w metalu – a mianowicie symfonicznego dm bazującego na melodiach średniowiecza. Krócej chyba się tego nie da ująć nie ujmując jednocześnie zespołowi jego osiągnięcia. A jest się czym chwalić – bez zażenowania, niezasłużonego chodzenia z podniesionym czołem czy fałszywej dumy z własnego dzieła. Debiut marzeń – można powiedzieć. And Thou Shalt Trust… The Seer to nieco ponad czterdzieści minut średniowiecznych melodii zmiksowanych z ciężarem jak najbardziej współczesnych gitar, garów i potężnych growli. Miks dobrze wyważony, bez zbędnych wycieczek w orkiestrowy patos ani bezkształtnych gitarowych popierdywań. Z jednej strony rasowy death pełną gębą, a jednocześnie bardzo zwiewny i ulotny. I jest to niewątpliwie jedna z większych zalet debiutu Niemców – fakt, że umieli pogodzić te dwa światy w sposób tak inteligentny, że muzyka wydaje się jednocześnie krucha i cicha oraz ciężka i destrukcyjna. Owe dwie emocje wzajemnie się przeplatają i uzupełniają i dają słuchaczowi możliwość zagłębienia się w świat niesamowitych doznań akustycznych. Na szczególne wyróżnienie zasługuje brzmienie oraz wyczucie gitar, które ostro wżynając się w strukturę utworów zapewniają jednocześnie porządną dawkę energii i wspomnianego ciężaru. Kwestia wokali to temat na osobny rozdział, gdyż ich różnorodność oraz sposób zaprezentowania są zdumiewająco obfite, a jednocześnie stanowią oś, wokół której tworzona jest tkanka numeru, a w większej skali – albumu. To w głównej mierze właśnie one odpowiadają za emocjonalną stronę nagrań. Bo Haggard to przede wszystkim emocje i wyobraźnia. Jest to rodzaj muzyki zdecydowanie wymagający skupienia, zainteresowania się nią w stopniu większym niż mp3-kowym. Wchodząc na coraz subtelniejsze poziomy muzyki, rzeczy takie jak nie najlepsza jakość nagrania bądź amatorskie brzmienie przestają interesować. Ba, nawet przeszkadzać. Nie zmienia to jednak faktu, że lepsza realizacja jeszcze nikomu na złe nie wyszła. Ale nie to się liczy – ważne jest to, że And Thou Shalt Trust… The Seer jest albumem, który dobrze się słucha, sprawia słuchaczowi mnóstwo frajdy i — co bardzo ważne — nie wkurza bezmyślnym odtwórstwem.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.haggard.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: