29 listopada 2011

Mekong Delta – Wanderer On The Edge Of Time [2010]

Mekong Delta - Wanderer On The Edge Of Time recenzja okładka review coverKurcze, jakoś nie mogę przekonać się do ostatniego albumu Mekongów. Nie wiem jak nazwać to, co mi nie pasuje, czymkolwiek to jednak (nie) jest, sprawia, że nie mam do albumu serca, no chyba, że gołębie. Niby słucham i nie mam odruchu wymiotnego, powiem więcej – mogę Wanderer On The Edge Of Time słuchać kilka razy pod rząd, niemniej jednak za każdym razem czuję pewien niedosyt. No dobra, przyznaję – wiem jak to nazwać, a zwrot z pierwszej linijki to prostacki chwyt reklamowy, ale skoro dotarliście aż tu, to znaczy, że mimo iż prosty, jest skuteczny. Problem polega na tym, że album jest dość nużący. Sad but true, panie i panowie miłośnicy Mekongów. Jedyne szybkie i wciągające kawałki są instrumentalne, więc — choćby z zasad logiki — wynika, że to co pozostaje jest mdławe i wokalne. Dobrze chociaż, że instrumentali jest sporo (kto jako tako zna Mekongów, nie powinien być tym zaskoczony), bo aż dziewięć na piętnaście utworów, co w wymiarze czasowym daje dwadzieścia na pięćdziesiąt minut. Na początku było to dla mnie pewną wadą – intro do instrumentala, a po nim instrumentalne outro (wiecie, o co kaman), z czasem jednak przyzwyczaiłem się, a nawet znalazłem w tym pewną radość. Zacząłem się także przekonywać do utworów wokalnych, aczkolwiek wciąż nie wyzbyłem się natrętnie powracającego uczucia absmaku – że zacytuję klasyka. No bo nie ma nic fajnego w mdławych, smętliwych tempach, które dominują na albumie. To, że Mekongi potrafią grać jest jasne, równie jasne jak to, że potrafią komponować i tak samo jasne, a nawet jaśniejsze — a słychać to choćby po instrumentalach — że mają jaja – co znaczy, że potrafią grać z wykopem. Wszystko zależy od dobrych chęci, którymi, jak wiadomo, piekło jest wybrukowane, które niestety nie przełożyły się na przebojowość krążka. W sumie narzekam tak i marudzę, ale i tak Wanderer On The Edge Of Time wchodzi mi lepiej niż poprzedni „Lurking Fear”. Co prawda, do albumów z początków działalności kapeli jeszcze droga daleka, ale tendencja jest wzrostowa, a to pozwala przypuszczać, że następny krążek będzie wydawnictwem całkowicie poniewierającym. Tymczasem pozostaje Wanderer On The Edge Of Time – album niewątpliwie poprawny, znakomity od strony warsztatowej, równie znakomicie nagrany (przysłuchajcie się brzmieniu poszczególnych instrumentów; jest soczyste, głębokie, pełne w całej skali – cacane), którego najsłabszym ogniwem są kompozycje. Nie jest oczywiście tak — co już poniekąd wspomniałem — że kompozycje są złe, tak po prostu złe, są słabe w skali Mekongów. Szlachetnym wyjątkiem jest „The 5th element (Le Bateleur) // Movement 2” – prawdziwe, niekwestionowane, absolutne mistrzostwo. Album mógłby się składać tylko z tej jednej kompozycji i nie dość, że byłby doskonały, to — przede wszystkim — byłby lepszy niż Wanderer On The Edge Of Time w obecnym kształcie. Ale i tak nie jest źle, mimo wszystko warto krążek kupić.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 listopada 2011

Krisiun – The Great Execution [2011]

Krisiun - The Great Execution recenzja reviewNie lada kolosa przygotowali dla fanów Brazylijczycy po trzech latach przerwy. Ponad godzina death metalu w wykonaniu Krisiun to nie przelewki, a prawdziwe wyzwanie dla twardzieli. Najwięksi maniacy, jeśli tylko czują się na siłach, mogą sięgnąć po digi-wersję rozszerzoną o ponownie nagrany numer tytułowy z debiutu – powiewa ona hardkorem (67 minut!), ale zawsze to lepsze niż kolejny cover. W tej sytuacji należy się cieszyć, że The Great Execution nie jest ich największym wyziewem, bo inaczej ciężko byłoby przez tę płytę przebrnąć. Cieszy też, przynajmniej mnie, że album nie jest w prostej linii kontynuacją dwóch poprzednich. Składniki charakterystyczne dla Krisiun (wokale, sposób riffowania, perkusyjna dewastacja, brzmienie Stage One) naturalnie wciąż występują w zadowalających ilościach — w końcu to one przesądzają o rozpoznawalności zespołu — ale oprócz nich mamy szczyptę nowości, które może nie wywróciły muzyki Brazylijczyków do góry nogami (to nie Morbid Angel, glooorija!), jednak uczyniły ją bogatszą, bardziej komunikatywną i przystępną (!), a mniej jednowymiarową i hermetyczną. Swoje zrobiło i to, że dobrze znane elementy podano w odświeżonych konfiguracjach – ot chociażby przez mocno zróżnicowane tempa z zaskakująco dużą ilością tych wolniejszych, typowo koncertowych, partii, a przy całkowitej redukcji totalnych blastowych wyładowań. Ponadto wybijają się solówki Moysesa, który obok swoich typowych gęstych molestacji, zapodał kilka wyjątkowo melodyjnych i klimatycznych popisów, które z powodzeniem mogłyby trafić na ostatnie płyty Nevermore. W ogóle, na swoim ósmym albumie Krisiun dość często sięga po stosunkowo nastrojowe (podlatujące, jak okładka, oldskulem, nie paradą równości) rozwiązania. O wolniejszych tempach już wspomniałem, do nich dochodzą spokojne, chwytliwe riffy oraz… wpływy flamenco. Tych ostatnich nie ma zbyt wiele, ale cieszą każdym pojawieniem się, bo gładko wpasowały się w tą sieczkę, choć ich charakter jest inny niż np. u Vital Remains. Ostatnia nowość to język portugalski, z którego skorzystano w jednym utworze — nota bene zaśpiewanym wściekle przez Joao Gordo (albo w duecie z Alexem, trudno powiedzieć) — eksperyment udany, ja jednak wolę wiedzieć, o co kaman w tekście. Na The Great Execution jest swojsko, ale dostatecznie daleko od wtórności, żeby bez marudzenia brnąć przez takie kawałki jak „The Will To Potency”, „The Sword Of Orion” (chyba najlepszy na płycie), „Violentia Gladiatore”, „Descending Abomination” czy „Shadows Of Betrayal”. Ciekawostka na koniec – materiał wcale nie męczy, jak to może się na pierwszy rzut oka (na wyświetlacz) wydawać.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

23 listopada 2011

Malevolent Creation – Stillborn [1993]

Malevolent Creation - Stillborn recenzja okładka review coverWiele osób zadaje sobie pytanie, dlaczego Malevolent Creation, pomimo tylu płyt na koncie i potężnego stażu, nie mają nawet połowy tej sławy co Deicide czy Suffocation – wszak debiutowali w odpowiednim miejscu (Floryda + Roadrunner) i czasie (początek death metalowego boomu). Moim zdaniem odpowiedź znajdujemy na Stillborn – krążku przełomowym, który miast potwierdzić ich klasę i umocnić pozycję na scenie, okazał się bolesnym potknięciem w drodze na szczyt. Niestety nie jest to wyłącznie wina Roadrunner (któremu ten album „zawdzięcza” słabiutkie, niemal demówkowe brzmienie – kłania się przykład „Breeding The Spawn”), bo i sami muzycy się nie popisali. Konflikt wewnątrz kapeli zapewne sprzyjał nagromadzeniu gniewu i agresji, jednak nic z tego nie przełożyło się na muzykę, bo tej zwyczajnie brakuje kopa. Już bardziej daje się odczuć apatię, brak zaangażowania i chęć pierdolnięcia wszystkiego w cholerę. Tak się głupio składa, że z całego albumu najbardziej broni się… okładka. Materiał upchnięty na płycie nie jest naturalnie najgorszy, tylko został zagrany bez przekonania, prawdziwie death’owej iskry i okraszony kiepawymi wokalami. Tak więc nawet, gdy trafiają się ciekawsze fragmenty, Brett skutecznie zaniża ich poziom, czyniąc tym samym potężną przepaść między „Retribution” a Stillborn. Trochę to przykre, gdy w każdym kawałku słychać, że tak solidna kapela zwyczajnie męczy się graniem. Na tym się niestety nie kończy, bo ten klimat zniechęcenia udziela się słuchaczowi, który także się męczy. Efekt jest łatwy do przewidzenia – niespecjalnie chce się tej płytki słuchać. Nic dziwnego, że dostali kopa z wytwórni.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/malevolentcreation

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 listopada 2011

Agent Steel – Skeptics Apocalypse [1985]

Agent Steel - Skeptics Apocalypse recenzja reviewKlasyka thrashu – inaczej się tego nazwać nie da. Oczywiście, thrash thrashowi nie jest równy, ale nawet najbardziej czarnopodniebienni miłośnicy gatunku nie odmówią Skeptics Apocalypse przebojowości, solidnego warsztatu oraz siły przebicia, czyli — mówiąc prościej — zajebistości. Pewnie fanom ostrzejszego, mniej melodyjnego grania Agent Steel zacznie wchodzić dopiero po kilku głębszych, wszystkim pozostałym jednak wejdzie już od pierwszych dźwięków. Nawet jednak ci bardziej hardkorowi po owych kilku, znajdą na Skeptics Apocalypse mnóstwo fajnych, stosunkowo lekkich, aranżacji, które sprawią im niesamowitą frajdę. Bo, co by nie mówić, słucha się tego krążka z niedającą się ukryć satysfakcją: nogi same zaczynają przytupywać w rytm utworów, głowy kiwać się w coraz większym zakresie, a z gardeł wydobywają się pierwsze zapamiętane melodie i słowa. Mówiąc prościej – album zachęca do współuczestnictwa. Jak już wspomniałem, krążek należy do tych bardziej melodyjnych, co nie znaczy, że jest słodkawo. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, melodie wydają się wprawdzie nieco podstarzałe i przykurzone, ale na owe czasy należały do tych bardziej ambitnych. Jest w nich bowiem sporo nieoczekiwanych dźwięków, w czym wielkie zasługi mają klimat i kosmiczno-alienowa tematyka. Ale nie tylko. Muzycy, a szczególnie gitarzyści, dbają o to, by muzyka miała posmak pewnego zaawansowania technicznego, nie idą po linii najmniejszego oporu grając szybko i melodyjnie. Oczywiście grają i szybko i melodyjnie, ale — patrząc również na cały zespół — także dość buńczucznie i z wykopem. Punkowy klimat słychać szczególnie w pracy sekcji, ale także gitary obracają kilkoma sensownymi riffami. Do tego wszystkiego dochodzą wokalizy Cyriisa, którego specyficzna barwa głosu, a także wplatanie falsetto oraz pokrzykiwań, dodają muzyce dodatkowego wymiaru. Nie zapomnijcie wziąć poprawki na czas powstania albumu, czyli połowę lat osiemdziesiątych, kiedy w zwyczaju było śpiewać czysto i w wysokich rejestrach – i to jest punkt wyjścia dla muzyki tego okresu. Mówiąc prościej – wokale mogą dziś nieco odstraszać, ale mają moc. Zresztą mocy nie brakuje temu wydawnictwu w ogóle, przesłuchajcie sobie choćby „Agents of Steel” (kapitalna solówka i jeszcze lepsze harmonie), „Bleed for the Godz” (dobry, wymarzony na koncerty, refren) bądź „144,000 Gone” (zdecydowany numer jeden, zajebisty riff i rewelacyjne wokalizy). Podsumowując – album przetrwał próbę czasu wyjątkowo dobrze. Oczywiście, nie sposób się nie zorientować, że powoli dobija trzydziestki, niemniej jednak jest na nim sporo fajnych kawałków, które nawet dla dzisiejszego odbiorcy mogą stanowić przyjemny kąsek.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AgentSteelOfficial

podobne płyty:

Udostępnij:

17 listopada 2011

Suffocation – Pierced From Within [1995]

Suffocation - Pierced From Within recenzja reviewNajlepsza płyta Suffocation przed rozpadem! Czyżbym się omylił? Raczej nie, bo z „trójką” może konkurować tylko epka „Despise The Sun”. Amerykanie skoncentrowali się jak trzeba i nagrali kurewsko brutalny, niezwykle masywny, bardzo zaawansowany technicznie, a przy tym tylko odrobinę melodyjny materił. Od pierwszych sekund daje się odczuć, że nie będzie lekko, łatwo i przyjemnie. No dobra, odrobinę się zagalopowałem – bowiem przyjemność, którą Pierced From Within pompuje w żyły słuchacza, sprawia, że momentalnie kultowe kurwiki w oczach stają, a wszystko co nie Suffocation przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Każda sekunda tej muzyki wgniata w fotel, zaciska się wokół mózgu i masakruje narządy słuchu – nieważne, czy to chorobliwie technicznymi zawijasami w „Depths Of Depravity”, czy seriami blastów i przyspieszeń w „Torn Into Enthrallment”. Żadne tempa dla „hamburgerojadów” nie stanowią problemu – panowie doskonale radzą sobie z miażdżącym kości, mozolnym walcowaniem, pokazują też klasę w przypadku gęstego wygrzewu na najwyższych obrotach (którego wbrew pozorom nie ma na Pierced From Within aż tak wiele). Fantastycznie zaprezentował się Frank Mullen – jego pochrząkiwania i bulgoty na żadnym wcześniejszym wydawnictwie nie robiły aż takiego wrażenia. Ciekawie wobec powyższego przedstawia się fakt, że niekiedy można wychwycić pojedyncze słowa tekstów. Mnogość zakręconych riffów i zmian rytmiki sprawiają, że nikt nie powinien narzekać na nudę, jest to wręcz wykluczone. Świetnie wypadają także popieprzone solówki Cerrito i Hobbsa, zwłaszcza wtedy, gdy pojawiają się ich dłuższe serie. Morduje praca sekcji – tak zgiełk generowany za garami przez Douga Bohna, jak i mocno pracujący, a przy tym odpowiednio wyeksponowany bas Chrisa Richardsa. Dobrze się stało, że łosie z Roadrunner pofatygowały się tym razem wysłać zespół do Morrisound, aby przy pomocy Scotta Burnsa przygotował prawdziwą perełkę. Brzmienie jest baaardzo ciężkie, mocne, przejrzyste, z charakterystycznym dla Suffocation dołem. Wszystkie instrumenty są idealnie słyszalne i nawet w tych najbardziej zagmatwanych partiach można spokojnie wychwycić najdrobniejsze smaczki. Na koniec dostajemy numer „Breeding The Spawn” z poprzedniej płyty, z tym że już solidnej nagrany i wyprodukowany, nie odbiegający przez to od normalnej zawartości Pierced From Within. Jeśli ktoś szuka brutalnego i przy tym bardzo dojrzałego albumu z klasycznym death metalem, trzecia płyta Suffocation będzie dlań znakomitą propozycją.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 listopada 2011

Christ Agony – Nocturn [2011]

Christ Agony - Nocturn recenzja okładka review coverNaczytałem się dużo na temat wspaniałości tego albumu zanim w ogóle dorwałem go w swoje łapy, nic więc dziwnego, że apetyt miałem ogromny, a ciekawość zżerała mnie od środka. No i co? Ano to, że po kilkudziesięciu przesłuchaniach większość przeczytanych komentarzy na temat ósmego opusu Christ Agony mogę o kant dupy potłuc. Płytę zarejestrowano w naprawdę zabójczym składzie, jednak — nad czym niezmiernie ubolewam — opisywany materiał zabójczym się nie okazał. Może to moja wina, że od tego zespołu oczekuję wyłącznie rzeczy wielkich, ale spójrzmy prawdzie w oczy – ich, kurwa, na to stać. Wszak przemawiają za nimi nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim olbrzymie doświadczenie. Swoją drogą to już trzecia — po Behemoth i Azarath — płyta z udziałem Inferno, która nie poniewiera, choć poniewierać powinna. Jako się rzekło, Nocturn nie powoduje szoku, nie ma tu powrotu do nie wiadomo jak dalekiej przeszłości czy jakiegokolwiek nowatorstwa, nie jest też trudny – to po prostu dobrej jakości muzyka charakterystyczna dla ręki i gardła Cezara. I niestety niewiele ponad to. Tym razem mamy do czynienia z pewnymi odwołaniami do Union i „Moonlight” (tylko w znacznie wolniejszej i mniej melodyjnej formie) oraz odrobiną grania w stylu genialnego „Sacroncturn”. Trochę to mało, żeby rzucić mną o glebę, tym bardziej, że krążek nie ma do tamtych startu, a i szybka konfrontacja z „Condemnation” sprzed zaledwie trzech lat także wypada zdecydowanie na korzyść starszego wydawnictwa. Nie zwalałbym oczywiście wszystkiego na tempa, bo chodzi o coś innego – na albumie jest za mało, przynajmniej jak dla mnie, momentów, przy których serducho zaczyna mocniej pracować, na dodatek zdarzają się one zbyt rzadko. To niestety wystarcza, żeby co jakiś czas stracić wątek, czy nawet orientację w utworach, a takie sytuacje przy muzyce Christ Agony nie powinny mieć miejsca. Druga sprawa to brzmienie. Spodziewałem się, że po przejściu do Mystic, zespół wreszcie (tzn. od reaktywacji) dorobi się dźwięku na jaki zasługuje. Nic z tego. Tak jak w przypadku „Lucifer’s Horns” (i wcześniej „Condemnation”) nagrań dokonano w Studio X — czyli po mojemu spadkobiercy Selani — co oznacza średnią czytelność i przede wszystkim nieciekawie potraktowane niższe tony. Cudów się tam nie osiągnie, zwłaszcza przy „fachowcu”, który klepie wszystkie płyty na jedno kopyto. Omijajcie to miejsce, błagam! Mimo dość krytycznej opinii, Nocturn i tak jeszcze nie raz zagości w moim odtwarzaczu. Na pewno nie tak często, jak klasyki, ale miejsce na tacce ma zapewnione. Krążek jest słabszy od poprzednich, co wcale jednak nie oznacza na, że jest słaby – w końcu to Christ Agony.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 listopada 2011

Ayreon – 01011001 [2008]

Ayreon - 01011001 recenzja okładka review coverJeśli nie przepadacie za powerem, macie torsje na samą myśl o operze metalowej, a ciąg skojarzeń dla „metalu” i „baby” kończy wam się na prasowaniu, tudzież innych pracach domowych, to odpuśćcie sobie tą reckę – dla własnego i mojego spokoju. Recenzowany 01011001 jest bowiem albumem na wskroś powerowym, symfonicznym i zaśpiewanym przez baby i czy to się komuś podoba czy nie, to jest to kawał zajebistego grania. Wszystko, począwszy od występujących gościnnie muzyków, poprzez całą warstwę kompozycyjną, a skończywszy na realizacji i produkcji, stoi tu na najwyższym poziomie. Można nie lubić powerowego grania, co zresztą jest niekiedy całkowicie zrozumiałe, ale nie można nie uznawać nazwisk, które pojawiły się na wydawnictwie: Kürsch, Lande, van Giersbergen, Warby, Romeo, Sherinian – to tylko część z liczącej grubo ponad dwadzieścia osób rzeszy grajków i śpiewaków. I to dzięki nim właśnie, nim i fantastycznym kompozycjom ma się rozumieć, album ten jest tak dobry i słucha się go tak wyśmienicie. Przy czym radzę zabierać się za niego w całości, bo wtedy właśnie — jako opera — ukazuje cały swój potencjał. Pisałem już niegdyś o tym, więc nie widzę sensu się powtarzać; zapamiętajcie jednak, że słuchanie poszczególnych kawałków przypominać będzie podglądanie sąsiadki przez dziurkę od klucza. Niby się da, ale lepiej otworzyć drzwi. Przesłuchanie całego wydawnictwa, czyli przeszło stu minut, jest pewnym kłopotem, ale zapewniam – jest tego warte. Niestety, najlepszy nawet skład nie zapewni przyjemnych doznań estetycznych, kiedy kompozycje będą kuleć, tu jednak — jak pewnie zdążyliście obczaić — nie jest to żadnym zmartwieniem. Zdecydowana większość z piętnastu kompozycji zasługuje na miano przebojów, wystarczy, że przytoczę kilka tytułów i wszystko będzie jasne. „Age of Shadows”, „Liquid Eternity”, „Beneath the Waves”, „River of Time” – co jest, swoją drogą, kolejnym dowodem na wielkość i kunszt wokalny Hansiego Kürscha, „E=MC2”, „The Sixth Extinction”, ale także „Comatose”, „Newborn Race”, „The Truth Is in Here” oraz pozostałe sześć. Naprawdę ciężko mi wskazać mój ulubiony kawałek, chociaż podejrzewam, że będzie to któryś z Hansim na wokalach – chociaż, jeśliby wziąć na to poprawkę, to… to wróciłbym do punktu wyjścia, czyli braku faworyta. Trudność polega nie tylko na tym, że aranżacje są dobrze przemyślane, a przez to porównywalnie zajebiste, ale także na tym, że grają dopiero jako całość. Kontekst jest w przypadku takich wydawnictw sprawą kluczową. Lekko naiwne są same liryki, ale — znowu patrząc z globalnej perspektywy — pasują do tego wydawnictwa i całej jego atmosfery. Kwestiom natury technicznej nie ma co poświęcać większej uwagi, bo nie można im niczego zarzucić – wszystko brzmi jak należy, co przy takiej ilości ścieżek i polifonii mogło być pewną trudnością, dźwięki są odpowiednio nasycone, instrumenty wydobyte, a nad wszystkim unosi się kosmiczny klimat. Słowem – cacuszko.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.arjenlucassen.com/content/arjens-projects/ayreon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 listopada 2011

Eskeype – Legacy Of Truth [2010]

Eskeype - Legacy Of Truth recenzja okładka review coverKolejny to już raz okazuje się, że mam większe niż demo cojones, albo — jak pewnie powie sam wywołany — mam więcej czasu. Jak by nie było, kolejną perełkę orientalnego grania recenzuję ja. Z tym wszakże, że — podobnie jak w tym starym dowcipie radzieckim — nie perełkę a „piątaka”, nie orientalnego a do bólu szwajcarskiego (powoli zaczyna być to synonim bezpłciowości) i nie grania, tylko w miarę strawnego hałasowania. Czy nie można wziąć przykładu z Coronera, Samaela (choć może Uciekający muzycy mogą być na nich za młodzi) bądź Punisha? Nie da się nagrać czegoś naprawdę dobrego, czegoś co pozostanie w głowie dłużej niż do wybrzmienia ostatniego dźwięku? Odnoszę bowiem wrażenie, że takiego Eskeype’a to teraz jest wszędzie pod dostatkiem, wystarczy na dwie Afryki i cztery Haiti. Nie orientuję się przesadnie w tym nowoczesnym bagienku, ale coś mi się zdaje, że nagrywa się teraz takiego „nowoczesnego” metalu w chuj i jeszcze odrobinę, a efekt jest taki, jak już wspomniałem – płyta się kończy, a człowiek nie jest w stanie przypomnieć sobie choćby jednego utworu. O Legacy Of Truth nie mogę powiedzieć dwóch rzeczy – że jest źle zagrane i wyprodukowane. Ale chyba nie chodzi o to, by jedynymi atutami płyty były nie najgorsze umiejętności grajków oraz dobra, solidna realizacja. Zacznę od końca i ujmę to tak – nie wyobrażam sobie, by w dobie dziecinnie łatwego dostępu do profesjonalnego studia nagraniowego, realizacja mogła być na innym, niż dobrym, poziomie. Co się zaś tyczy grania, to mam na myśli przede wszystkim wychwytywalną łatwość posługiwania się sprzętem. Nie przekłada się to niestety na większą niż przeciętną jakość samych kompozycji. Jak to się mówi – na nic babie cycki duże, kiedy habit ma na skórze. Dobrze grać to trzeba mieć co, przede wszystkim. A tak się jakoś składa, że grania jest tu umiarkowanie, ot, kilka solówek, parę ciekawszych riffów, trochę młócki i tyle. Mówiąc krótko jest melodyjnie, ze sporą dawką skandynawskiej szkoły gitarowej, czasami folkowo – taki nowoczesny galimatias, raczej lekko i łatwo. A szkoda, bo pewna część pomysłów jest naprawdę dobra, zaś umiejętności — co już wspomniałem — zachęcają do lepszego ich zagospodarowania. Oj, sorki, przypomniałem sobie o jeszcze jednym plusie – wokalista nauczył się grać na skrzypcach i wykorzystuje to kilkukrotnie, co nawet się sprawdza. Tym niemniej, wrażenia po lekturze tego dość długiego krążka mam mieszane. Niby poprawnie, niby można posłuchać, ale pytanie ciśnie się takie: dlaczego akurat właśnie Eskeype’a? Jest mnóstwo kapel, które potrafią nowoczesne granie zrobić lepiej. Tyle.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.eskeype.ch
Udostępnij:

5 listopada 2011

Lou Reed & Metallica – Lulu [2011]

Lou Reed & Metallica - Lulu recenzja okładka review coverTo nie jest Metallica, to nie jest Metallica – powtarzałem sobie dla nabrania odwagi przez pierwsze minuty Lulu… A potem mi przeszło i rozważania, czym jest, a czym nie jest ten album odłożyłem na bliżej nieokreślone nigdy. Mogłem sobie na to pozwolić, bo — w czym zapewne będę odosobniony — rezultat współpracy Reeda i Metallicy uważam za naprawdę dobry. Dziwny, odważny, denerwujący, ale ciągle dobry. Niewykluczone, że ma to jakiś związek z tym, iż przemawia przeze mnie kompletna ignorancja, bo nie wiem za bardzo, kto to taki ten Lou Reed i czego wielkiego w życiu dokonał – koleś wygląda jak średnio zaawansowany Keith Richards, coś tam potrafi brzdąknąć na gitarze, a wokalista jest z niego dość tragiczny, żeby nie powiedzieć – żaden. Pal licho tę klasyczną rockową aparycję i raczej nieznaczące partie instrumentalne w jego wykonaniu – tu o głos się rozchodzi. Lou śpiewać zasadniczo nie potrafi (a przynajmniej przez prawie 90 minut Lulu nie wyrwało mu się z gardła nic podobnego), po prostu coś tam mędzi pod nosem i bełkocze z werwą menela, któremu tydzień wcześniej zaszyto esperal. Jakby to ładnie ubrać w słowa – początkowo szlag trafia i krew zalewa od tej nieskoordynowanej delirki, że pozostanę przy alkoholowych skojarzeniach. Ale, ale! Im dalej w las, tym bardziej robi się to akceptowalne. Oczywiście Lou wokalnie się nie poprawia, chodzi zaś o przyciężkawy, zawiesisty klimat. Połączenie nawiedzonej gadki w typie telewizyjnego kaznodziei z dość posranymi, ostrymi tekstami daje zupełnie niezłe efekty i nawet można to jakoś docenić. Dla mniej odpornych pozostają tylko nieliczne partie Hetfielda, który spisał się na swoim zwyczajowym poziomie. Od strony muzycznej Lulu prezentuje się co najmniej dobrze. I choć nie przytłacza natłokiem dźwięków (bo raczej nie o to chodziło), to przewijające się przez te dziesięć kawałków motywy zdecydowanie można zaliczyć do udanych, a niektóre riffy to prawdziwa miazga. Metaliczni zbudowali na ideach Reeda zupełnie niezły, choć nie do końca typowy (w zasadzie utwory są pozbawione jakichś bardziej sztywnych struktur) materiał, co pozwala przypuszczać, że forma po „Death Magnetic” jeszcze im nie opadła. Słuchając „Dragon”, „Mistress Dread”, „Iced Honey” czy „Cheat On Me” szybko nabiera się ochoty na więcej. I z normalnymi wokalami. Niestety, za sprawą Lulu nowa płyta Metallicy została w przesunięta w czasie na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale warto będzie poczekać. Powstały w ten sposób międzyczas można sobie umilać słuchając choćby tego albumu, bo — mimo monstrualnych rozmiarów — obcuje się z nim zaskakująco przyjemnie, choć jak już wspominałem – potrafi denerwować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.loureedmetallica.com

Udostępnij:

2 listopada 2011

Obscura – Omnivium [2011]

Obscura - Omnivium recenzja okładka review coverZdaję sobie sprawę z tego, że wielu miłośników instrumentalnie dopieszczonego death metalu z wypiekami na twarzy wyczekiwało tej płyty — sam chyba też trochę czekałem, jednak nie na tyle, żeby nie spać po nocach — zastanawiając się, co też niezwykłego niemiecko-holenderska machina wymyśli tym razem. I tu mamy zonka. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało przy takim zaawansowaniu technicznym, kompozytorsko muzycy Obscura właściwie stanęli w miejscu. Zauważalny postęp dotyczy jedynie brzmienia (szczególnie gitar – zyskały na ciężarze), bo same utwory nawet w szczegółach praktycznie nie odbiegają od tych z „Cosmogenesis”, a zarazem pokazują, że niczego lepszego od „Anticosmic Overload” już raczej nie wymyślą. Jak dla mnie za dużo tu niezaprzeczalnie ambitnych i wymagających, ale jednak schematów. Od takiego zespołu powinno się wymagać znacznie więcej niż od średniej gatunkowej, tymczasem panowie ujawniają ciągoty do niepotrzebnych dłużyzn, smętnych niby-klimatów i pustej, prowadzącej donikąd (a właściwie do solowej płyty Christiana Müenznera) trzepaniny. I tu pojawia się pytanie. Czy odtąd Obscura będzie regularnie klepała utrzymane na wysokim poziomie, ale niewiele się od siebie różniące super techniczne płyty, czy może muzycy dadzą sobie więcej czasu na gruntowne przewartościowanie stylu. Pisząc o progresie nie wspomniałem w tym kontekście o nowinkach. I dobrze. Na Omnivium tą najbardziej rzucającą się na uszy, a zarazem trochę rozpaczliwą nowością są czyste wokale. Steffen Kummerer nie wiedzieć czemu wymyślił sobie, że jest wszechstronnym wokalistą i potrafi nie tylko drzeć mordę, ale i ładnie zaśpiewać. Nie potrafi, a jego smęty i próby wejścia w wyższe rejestry (chyba za sprawą komputera) powodują jedynie niesmak, bo kojarzą się z przeciętnymi wyczynami koreańskich entuzjastów karaoke. Rozumiem, że to jego zespół i on tam rządzi, ale koledzy powinni mu zasadzić za takie wyczyny kopa. Tak na dobrą sprawę album obyłby się bez tych wpakowanych na siłę nowalijek – gdy leci szybka, skomplikowana, brutalna napierducha, riffy świszczą, bas faluje, wokalista skrzeczy, a perkusja gęsto nabija, to takie oblicze zespołu bardzo mi pasuje. Nic nowego, ale konkretnie – w takich partiach Obscura wypada zdecydowanie najlepiej, więc cieszy, że są one wyraźnie ostrzejsze od tych z „Cosmogenesis” oraz jest ich więcej. Gorzej, gdy chłopakom zbiera się na walcowanie (jak w końcówce „Ocean Gateways”) – wtedy robi się drętwo, a do drzwi zaczyna dobijać się nuda. Lżejsze klimaty to także coś, z czym Obscura sobie nie radzi, więc powinni tego raz na zawsze zaniechać. Ocena Omnivium nastręcza trochę problemów ze względu na niepotrzebnie rozjechany stylistycznie materiał. Za samą sieczkę należą się chłopakom brawa, wszak słucha się jej świetnie i robi dobre wrażenie. Sprawę komplikują elementy, które do tej napierduchy nie pasują, zamazują ją, i których ominąć się nie da. Mogło być bardzo dobrze, ale nie jest – czyli po naszemu 7,5.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: