29 września 2010

The Dillinger Escape Plan – Ire Works [2007]

The Dillinger Escape Plan - Ire Works recenzja okładka review coverBardzo ciekawie miksowały się moje odczucia względem Ire Works podczas pierwszego odsłuchu zaraz po premierze płytki – na zmianę pojawiały się refleksje, że „to już było”, które po chwili ustępowały miejsca „a to coś nowego”. Czyżby więc The Dillinger Escape Plan zaczęli zjadać swój ogon? Nic podobnego! To po prostu wypracowany i szybko rozpoznawalny styl Amerykanów. Powtarzają się tylko w jednym – ich krążki za każdym razem powalają. Nie inaczej jest z tym albumem – utwory skrzą się od połączenia skrajnie różnych pomysłów, są wyładowane sprzecznymi emocjami i dalekie od banału. Podobnie jak na „Miss Machine”, tak i tym razem obok fragmentów ziejących brutalnością zafundowano trochę odjazdów w kierunku muzyki stosunkowo łagodnej. Wszystkie te elementy są jednak tak wymieszane, że nie jestem w stanie nawet w przybliżeniu powiedzieć jakie są proporcje. Cokolwiek by muzycy nie wyczyniali, brzmi to świeżo i cholernie atrakcyjnie. Z wyłapanych nowinek najbardziej do gustu przypadło mi pianino, które w kilku kawałkach odgrywa dość znaczącą rolę, a najlepiej wypada w jazzowym „Mouth Of Ghosts”. The Dillinger Escape Plan ponownie stworzyli materiał arcyciekawy, wielowątkowy i nieszablonowy, w który każdy miłośnik ambitnej muzy powinien się zaopatrzyć. Pozostaje się tylko cieszyć, że takie granie przynosi zespołowi jakiś sukces komercyjny, zdecydowanie im się to należy. Zatem jeśli The Dillinger Escape Plan są w stanie skretyniałych rodaków nawracać na porządną muzykę, to ja spokojnie mogę im życzyć milionowych nakładów, a za Ire Works postawić co następuje…


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

26 września 2010

Disgorge – Necrholocaust [2003]

Disgorge - Necrholocaus recenzja reviewNa swoim drugim płodzie, znaczy płycie, schorowane Mexy z Disgorge zawiesiły poprzeczkę dla wszelkiej maści gore-grindowych wypierdalaków bardzo, ale to bardzo wysoko. Cały świat słusznie zadawał sobie pytanie, czy mogą jeszcze bardziej nagiąć granice muzyczno-estetyczne i sprokurować coś w większym stopniu posranego i odrażającego. Wszak innych kapel na gore’owym poletku jakoś nie było stać na zbliżenie się do poziomu bezwzględnej i zwierzęcej (choć może jednak ludzkiej?) brutalności zaprezentowanej na „Forensick”. Necrholocaust może nie jest krążkiem bardziej odpychającym, ale na pewno pod wieloma względami przewyższa poprzednika, no i wypada najlepiej spośród ich wszystkich dokonań. Rzut okiem na okładkę (w przypadku Disgorge może być nawet dosłowny) pozwala stwierdzić, że daleko jej do ekstremalności dwóch wcześniejszych, ale ten „defekt” nadrabia zajebistą wymownością, przez co — razem z tytułem — stanowi paskudną zapowiedź zagłady. Sama muzyka nie robi tak piorunującego wrażenia (znaczy, nie szokuje już tak bardzo), jak to było w przypadku „Forensick”, ale na pewno jest wynaturzonym rozwinięciem stylu i formuły brzmieniowej zapoczątkowanej na „Chronic Corpora Infest”. Postęp wyraża się tu szczególnie w sferze produkcji (profesjonalny syf i ciężar, ale w granicach czytelności) oraz… przystępności muzyki. Momentami pojawiają się — choć to niewiarygodne — strzępy jakichś melodii (głównie pod starszy Carcass – „Raise The Pestilence” i „Macabre Realms Of Inhuman Bestiality” – ten drugi to doskonałe określenie tej płyty), momentami Meksykanie potrafią przywalić totalnie miażdżącym zwolnieniem (np. w „Necrholocaust” – te skrobiące w niskich rejestrach gitary!), niemniej jednak prawie przez cały czas mamy do czynienia z nadludzkim (nieludzkim) blastem pana Guillermo. Do tego w wokalu Antimo słychać jeszcze więcej bulgotu, częściej wrzeszczy i wydaje z siebie jakieś bliżej niezidentyfikowane dźwięki. Zabrzmi to nieco trywialnie, ale oni naprawdę przekraczają tu granice zdrowego nakurwiania. A teraz najzabawniejsze - tego ociekającego posoką wykurwu niezwykle przyjemnie się słucha! Kawałki mają prostsze struktury, są mniej techniczne, zbudowane z bardziej tradycyjnych riffów (niech nikomu do łba nie wpadnie przypadkiem Iron Maiden!) i błyskawicznie wpadają w ucho, bo bez problemu można jeden od drugiego odróżnić. Muzycy Disgorge nie gubią się już w chaosie i świadomie operują wszystkimi dostępnymi im środkami sonicznego gwałtu. Coś pięknego!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 września 2010

Groinchurn – Whoami [2000]

Groinchurn - Whoami recenzja reviewHuemaj, trzeci duży materiał Groinchurn, powinien bez problemu — tak jak ich poprzednie wydawnictwa — zadowolić fanów urozmaiconego grind core’a. Nie trzeba być specem z konserwatorium, żeby stwierdzić, że muza od czasów „Fink” nieco się zmieniła. Nadal jest to dalekie od standardu, interesujące i inteligentne napierdalanie, ale w szczegółach to i owo poprzestawiano. Nie ma sensu, żebym wymieniał całą listę modyfikacji, bo to każdy słuchacz zrobi na własną rękę. Mnie najbardziej rzuciło się w uszy wyeksponowanie rock’n’rollowych naleciałości obecnych w twórczości ekipy z RPA oraz nieco inne podejście do produkcji. Bardzo fajnie to wpłynęło na charakter tych kawałków: jest różnorodnie, ostro i z jajami. Jeśli komuś się wydaje, że w związku z powyższym Groinchurn wymiękli i sprokurowali „Swansong 2”, to się może ociupinkę zdziwić po konfrontacji z pierwszymi taktami Whoami. W końcu to grind, a nie melodyjki do windy! W poczynaniach Groinchurn, obok dzikich krzyków i brutalnych uderzeń, nie brakuje dźwięków i patentów pojebanych, które z powodzeniem stosowali od początku, a na które inne zespoły z tego nurtu raczej by się nie zdecydowały, co tylko podkreśla wyjątkowość tych odizolowanych od reszty świata szaleńców. A te introsy i outrosy – toż to czysty miód!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groinchurn

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 września 2010

Nasum – Human 2.0 [2000]

Nasum - Human 2.0 recenzja okładka review coverNasum właśnie za sprawą swojego drugiego — a zarazem najlepszego — albumu, Human 2.0 gwałtownie wtargnął do ścisłej czołówki moich ulubionych grindowych pomiotów. Nie mogło być inaczej, wszak to powalająca i nie dająca chwili na wytchnienie muza. Kogo by obchodziło, że wpływy klasyków pokroju Napalmów (struktury), Carcass (wokalny duecik) i Terrorizer (intensywność) są dość wyraźne. Ważne, że Nasum podaje zapoczątkowany przez nich gatunek w świeżej i nowoczesnej formie – łojąc jeszcze szybciej, brutalniej i bardziej profesjonalnie, dbając o każdy szczegół i nie pozostawiając miejsca na przypadek, a tym bardziej na odstępstwa od gatunku. Chłopaki potrafią bardziej niż na „Inhale / Exhale” zaskoczyć ciekawymi zmianami tempa, obezwładniającymi melodiami (znakomite „Shadows” i „Words To Die For” – tylko miejcie na uwadze, że to grind!), czy odważnymi poczynaniami na basie (tu z kolei „Sometimes Dead Is Better”), pozostają przy tym cały czas cholernie agresywni i do pewnego stopnia radykalni – po prostu nastawieni na precyzyjne dopierdalanie w łeb. Human 2.0 swą intensywnością, przy odpowiedniej głośności, potrafi wywołać ciary, dreszcze i przedśmiertne drgawki – sami przyznacie, że to wspaniałe uczucie! Solidne techniczne opanowanie instrumentów oraz klinicznie czyste i doskonale zbalansowane (dół bez zamulania, góra bez pisków) brzmienie sprawiają, że uprawiana przez Szwedów sieka trafia do każdego zakamarka mózgu, wwiercając się weń bardzo głęboko. W tekstach, tak jak na debiucie, podejmowane są głównie tematy polityczne, szczególnie dobrze to widać w „We’re Nothing But Pawns” i bardzo bezpośrednim dziewiętnastosekundowym „Sick System”. Te 25 numerów grindowej zagłady skutecznie zniszczy każdego – już po jednym przesłuchaniu człowiek czuje się jak świeżo wyrzygany. Nasum gwałci układ nerwowy przez uszy i nie stosuje przy tym żadnych półśrodków! Miazga!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.nasum.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 września 2010

Reinfection – They Die For Nothing [2000]

Reinfection - They Die For Nothing recenzja reviewBitą dekadę temu Reinfection mieli okazję konkretnie namieszać na światowych listach krwawych przebojów, ale tak się jakoś dziwnie poukładało, że kapela przepadła w cholerę – najprawdopodobniej przysłonięta jakimś szambem, któremu ktoś nadał pozory perfumerii zaraz po wybuchu mody na grind core’a. Źle się stało, powiadam wam, albowiem sprokurowany przez chłopaków cudny death-grindowy debiut powinien ich ustawić w pierwszej lidze. They Die For Nothing zaczyna się naprawdę uroczo, bo od odgłosów konających przedstawicieli naszej elitarnej klasy politycznej, którzy — jak to świnie — po utuczeniu przy złotym korycie, kończą swój nędzny żywot w dość przykry sposób – w symfonii kwików, pochrząkiwań i, zdaje się, wyładowań elektrycznych. Dalszy, niespełna półgodzinny ubój ma już charakter czysto muzyczny, choć pewnie znajdą się i tacy, dla których wyrafinowana twórczość Reinfection wiele wspólnego z muzyką nie ma – ale nie dość, że się mylą głuche skurwysyny, to jeszcze tracą kawał pierwszorzędnej jazdy. Pomimo rzeźniczej zawartości album, jak na ten gatunek, nie jest wcale produkcją jednolitą, bo w większości kawałków obok gęstego blastowania i szaleńczo mutujących riffów (a te są zaskakująco różnorodne i czytelne) wygospodarowano trochę miejsca albo na wbijające w ziemię zwolnienia, albo łupankę w średnim tempie (akurat do tupania i kręcenia młynków), a to pozytywnie wpłynęło na dynamikę kompozycji. Wokalnie – można powiedzieć, że standard: jebitnie niski bulgot i przeraźliwe wrzaski (jakby ktoś Rudolph’owi jaja ze skóry obdzierał), ale podany na dziko i bez tak często spotykanej żenady. Również brzmieniu nie można nic zarzucić, bo posiada wszystkie cechy klasowego grindowego wypierdolu i chyba nie jest przypadkiem, że nagrań dokonano w przybytku, który odpowiada za wydalenie „A Chapter Of Accidents”. Wszystkie elementy They Die For Nothing składają się na kurewsko brutalny i wbrew pozorom nie taki prosty wymiot, którym — o czym jestem przekonany! — zachwyceni będą zarówno miłośnicy tradycyjnego gore-grind spod znaku Carcass, patologicznego death metalu w typie Broken Hope czy nieco nowszych, bardziej pokombinowanych dźwięków a’la Brutal Truth i Cephalic Carnage.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/reinfectionband

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 września 2010

Phobia – Means Of Existence [1998]

Phobia - Means Of Existence recenzja reviewFobia niejedno ma oblicze. Może to być strach przed mostami (gefyrofobia), przed długimi wyrazami (hippopotomonstrosesquippedaliofobia), przed brudem (mizofobia – niespotykana wśród metalówek), przed tym, że jest się obserwowanym przez kaczkę (anatidafobia)… W końcu Fobia może przybrać formę czterech hałasujących kolesi z dalekiej Kalifornii. Amerykanie napierają przez nieco ponad pół godziny zaangażowany grind core zbudowany w oparciu o klasyczne wzorce – tak klasyczne, jak to tylko możliwe. Żeby oszczędzić sobie i wam zbędnej wyliczanki, ograniczę się tylko do dwóch najbardziej cisnących się na usta nazw: Napalm Death (najdalej do etapu „Utopia Banished”) i Terrorizer. Wszystko zatem powinno być jasne – jest dość szybko, szorstko, prosto, agresywnie i po punkowemu niechlujnie. Means Of Existence została stworzona przez zespół z pewnym doświadczeniem (prawie dziesięcioletni staż), ale nie oznacza to, że dążący do perfekcji i pozbawiony podziemnego rebelianckiego ducha. Takie  podejście „na odpierdol” jest szczególnie dostrzegalne w kwestii brzmienia i produkcji, które nie są najwyższych lotów i brakuje im profesjonalnego szlifu. Nie, żeby był to poziom głębokiej etiopskiej piwnicy, ale wystarczyłoby włożyć trochę więcej starań, żeby krążek zyskał na brutalności. Muzyka uprawiana przez ten kwartet nie skłania do głębszej kontemplacji (a na tym chyba im zależało), wielkiej sztuki też nie odnotowałem, jest tu za to niezły ładunek energii i sporo fragmentów, przy których można sobie histerycznie powrzeszczeć albo potupać nóżką (jeśli jest się w formie by nadążyć za perkmanem). W porównaniu z ówczesnymi wybrykami Nasum, Cephalic Carnage czy Groinchurn Amerykanie nie wypadają zbyt okazale, ale w swojej lidze dają radę, więc za pomocą Means Of Existence można czasem narobić hałasu w okolicy.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phobiagrindcore

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 września 2010

Dead Infection – A Chapter Of Accidents [1995]

Dead Infection - A Chapter Of Accidents recenzja okładka review coverDruga duża płyta polskich bogów gore-grind to przyjemny zbiór 18 czystych gatunkowo wałków, których tematykę stanowią opisy różnych, mniej lub bardziej zabawnych, ale zawsze jednak w jakiś sposób tragicznych zdarzeń. Jak na koncept-album, teksty (jak z podupczonych wokali wychwycicie choć jedno normalne słowo, to moje najszczersze gratulacje!) nie są ze sobą ściśle powiązane, jednak można je uznać za wciągające (a nawet słitaśne) i godne polecenia, szczególnie „The End Of Love” i „Her Heart In Your Hands”… Muzyka zawarta na A Chapter Of Accidents to podręcznikowy przykład jak łoić brutalny, bezkompromisowy grindowy stuff – tu wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dodać należy, że Dead Infection wyzbyli się elementów death metalu obecnych na debiucie. Płyta jest idealnym kąskiem dla tych maniaków, którzy popłakali się po tym, jak Carcass dali dupy na „Necroticism” (sic!), a Napalm Death porzucili hałas a’la „Scum” czy „From Enslavement To Obliteration”. Wesoła (patataj, patataj, patatataj…) ekipa z Białegostoku nie bawi się w smętne zawodzenie i napierdala bez opamiętania przez trzy numery na jednym riffie… Blastów jest oczywiście zatrzęsienie, do tego kilka miażdżących zwolnień, obowiązkowe nienormalne „charczenie” i popieprzone wrzaski – w skrócie: cała „muzyka” opiera się na jednym wielkim, wyziewnym, chaotycznym łomocie. Album nagrano w Izabelinie (m.in. KAT, Maryla Rodowicz, Acid Drinkers), przez co jest dość czytelny przy zachowaniu typowo grindowego zasyfienia. Jeśli kogoś taka raczej jednostajna — choć bardzo energiczna i wesoła — mordownia nie męczy (tudzież nudzi), to gorąco polecam! Reszta tylko się zniechęci. Albo porzyga.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: deadinfection.info

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 września 2010

Carcass – Reek Of Putrefaction [1988]

Carcass - Reek Of Putrefaction recenzja okładka review coverA cóż to do ciężkiej cholery jest? Dziki hałas? A owszem, zgadza się, ale to tylko mała i mniej istotna część prawdy. Ta ważniejsza mówi o forpoczcie grind core’a i albumie jak najbardziej kultowym. Słodki Odór rozkładu unosi się przez 22 kawałki (czyli prawie 40 minut), a przynosi ze sobą bezkompromisową napierduchę zagraną głównie w szybkich tempach – prostą, chaotyczną, brutalną i — przez konkretnie zryte wokalizy — popieprzoną, ale nie pozbawioną pewnej koncepcji. Koncepcji i humoru, bo takiego „Festerday” — od której strony by doń nie podejść — nie sposób traktować poważnie. Personalne koneksje mogłyby sugerować muzyczną zbieżność Carcass z Napalm Death, jednak łomot podpisany „by Ścierwo” nie jest zbyt podobny do tego, który uprawiali ich koledzy z Birmingham – przede wszystkim przez redukcję punkowych wpływów i ukierunkowanie na mięso w gitarach. Brzmienie jest utrzymane w klimatach garażowo-piwnicznych, więc od czasu do czasu jakiś element zaginie, a to się nieco przesunie względem całości… Innymi słowy jest tak sobie (sami Carcassowcy nigdy nie byli zeń zadowoleni, a — o ironio — stało się standardem w gatunku), ale miłośnicy demówek Mantas/Death czy Massacre powinni mieć wypas, bo to podobny ciężar gatunkowy, stopień zasyfienia i ten siermiężny gitarowy dół. Teksty naszpikowano (udany żart…) bez ładu i składu masą medycznych terminów, dzięki czemu nie tyle są trudne w odbiorze, co po prostu, w większości, kupy się nie trzymają. Za to bez wątpienia są ekstremalne i pasuj do mięsnej okładki. Żeby było zabawniej – te wszystkie przesycone juchą i flakami wizje zrodziły się w głowach… wegetarianów i weganina. Reek Of Putrefaction, choć to ciągłe źródło inspiracji i album dla gatunku przecież przełomowy, dziś nie wysadza z butów tak jak kiedyś – ale nie musi, swoje zrobił, teraz po prostu przyjemnie się go słucha.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 września 2010

Napalm Death – Scum [1987]

Napalm Death - Scum recenzja okładka review coverZ uśmieszkiem słucha się dziś tego, jak wyglądał start jednej z największych (i do tego cały czas aktywnych!) legend ciężkiego grania… Owo „ciężkie granie” w tym miejscu to oczywiście eufemizm, bo działalność wcześniejszych ekstremistów typu Slayer, Sodom czy Bathory to przy Napalm Death wesołe przytupy dla przedszkolaków z glutami do pasa. Kakofonia, w jaką po paru chwilach przeradza się większość numerów z tej płyty, nie miała wówczas żadnej konkurencji w dziedzinie łączenia totalnej dźwiękowej (bo słowo „muzyka” jakoś nie ciśnie się na usta…) ekstremalności ze społecznym zaangażowaniem. Scum to punk i hardcore doprowadzone do ostateczności, może nawet do granic absurdu, czego przykład mamy chociażby w „You Suffer” – muzycznie niezbyt rozbudowanym, ale za to bardzo głębokim w treści. W ogóle Napalm Death mają dużo — i z sensem! — do powiedzenia, głównie o rządzących, systemie i wielkich korporacjach (okładka…). Ale to nie wszystkie atuty Scum; wśród innych można wymienić potężny ładunek czystej energii, totalną bezpośredniość i brak muzycznych zahamowań. Furiackie partie perkusji Harrisa, nieskoordynowane wokale (szczególnie dzięki obłąkańczym wrzaskom Doriana), surowo brzmiące gitary i ogrom punkowego chaosu. Większość kawałków jest bardzo do siebie podobna, ale nie ma się czemu dziwić, bo opierają się na identycznych patentach; są zatem krótkie, agresywne i bardzo proste. Ambitniejszą konstrukcją wyróżnia się jedynie prawie czterominutowy „Siege Of Power”, w którym wreszcie pojawiają się jakieś wyraźniejsze riffy i częstsze zmiany tempa. Całość można podsumować krótko: szczerość, dzikość, amatorka. Aaa, i prawdziwy przełom w muzyce!


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 września 2010

Therion – Sirius B [2004]

Therion - Sirius B recenzja reviewW ubiegłym roku świętowaliśmy małą rocznicę, rocznicę narodzin pewnych bliźniaków… braci „Lemuria” i Sirius B. Jest to zjawisko, które w świecie (nie tylko muzycznym, ale także biologicznym) nie zdarza się zbyt często. A gdy już się zdarza, zwiastuje mnóstwo emocji i niezapomnianych przeżyć. Tym większy jest to powód do radości (z owego zjawiska, oczywiście), dlatego solenizantom życzę spokojnego dotrwania do sześćdziesiątki, albo nawet setki, wciąż będąc świeżymi i pełnymi młodzieńczej werwy. We wspomnieniach ojca możemy wyczytać, że na świat przyszły nie bliźniaczki a trojaczki, jakoś tak jednak wyszło, że „trzeci bliźniak” został jakby ukryty, przeniesiony do cienia – podobno różnił się znacznie od wspomnianego już rodzeństwa. Dumny ojciec — pan Krzysztof — wspomina, że bracia na początku mieli indywidualne rysy, które z czasem jednak uległy rozmyciu i to, co kiedyś było wyraźne, zatarło się. I tak, dość bezpośredni i narowisty Sirius B wymienił się kilkoma cechami z bardziej rozwodnionym „Lemuria”. Efekt tego jest taki, że bliźniacy stali się bardziej do siebie podobni, za to bardziej zróżnicowani wewnętrznie. Może to i dobrze, że tak się stało, bo teraz niezależnie od tego, za którego bliźniaka się wezmę, słyszę, mniej więcej, to samo. Nie da się jednak ukryć, że Sirius B jest nieco większy i bardziej spójny, choć przeglądając jego zawartość można doznać pewnej dezorientacji – a to prawi o Synu Słońca, a to o „czwartej drodze”. Tego to nawet Kali Yuga nie ogarnie. Tak czy inaczej, i niezależnie od stopnia pomieszania, słucha się tego wyśmienicie. Spróbujcie sami, jeśli jeszcze nie zdążyliście się przekonać. Gurdżijew daje 9. Ja też.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: