Drodzy Państwo kontynuujemy nasz (mam nadzieję) wesoły kącik jednostrzałowych albumów niegodnych zapomnienia. Dziś na ruszt wrzucimy austriackiego, krwistego sznycla prosto z Wiednia. Smacznego!
W 1990 roku powstał twór zwany Miasma. Działalność zespołu była mocno szarpana, a nas interesuje okres do 1993 roku, gdyż debiut Miasmy (i jedyne większe dzieło, jak łatwo się domyślić) to rok 1992 i album zatytułowany Changes. Po tym dziele panowie nagrali jeszcze EP „Love Songs”. Wspominam o niej, gdyż na płycie wznowionej przez Napalm Records owa EP jest zawarta jako bonus. Są to 3 utwory (a raczej 2, jeśli nie liczymy live’a; ja nie liczę, gdyż kawałek jest na albumie). Następnie zespół rozpada się, potem znów powstaje z martwych, aby zagrać na festiwalu i udać się na dłuższy spoczynek. Reanimacja miała miejsce jeszcze w 2005 roku, ale nie powstało w tym okresie żadne dzieło.
Technicznie mamy tutaj do czynienia z 8 utworami + 2 z EP. Całość zajmuje godzinę, zatem do krótkich ich zaliczyć nie można. Sugerując się czasem miałem wrażenie, że będziemy obcować z jakimś progresywnym graniem death metalowym. Z tego powodu podchodziłem do materiału trochę jak pies do jeża. Jak to mawia klasyk – nic bardziej mylnego.
Otwierający album „Baphomet” już na wstępie wybije nam z głowy myśli o progresji. Ciężkie i ostre brzmienia instrumentarium oraz piekielnie niski wokal Goreheada to cudowne połączenie dla szatańskich liryk Austriaków. Changes stawia na średnio-wolne tempa, umiejętnie bawiąc się szybkością kompozycji. Zmiany jako całość prezentuje się bardzo spójnie, jednoczenie nie wywołując znużenia u słuchacza. Wyjątkiem jest tutaj wymowny utwór „Schizophrenia?” zaczynający się od organów z elektronicznymi wstawkami (lub czymś je doskonale imitującymi). Ten ponad 9-cio minutowy moloch jest bardzo rozbudowany, a świetny warsztat twórców Changes zapewnia, że nudy nie zaznamy, a czas przy nim szybko zleci. Usłyszymy tutaj też chóry połączone z szatańskim bulgotem. Coś się dzieje cały czas, rzekłbym. Zaiste schizofreniczny klimat panowie serwują w tym kawałku sznycla zwanym Changes. „Drowning In Blood” wita nas akustykiem kojarzącym się ze wstępem do jakiegoś pogańskiego utworu. Potem wracamy do tego, co już nam Miasma przedstawia, czyli do diabelskich brzmień. Najkrótszy „Stillbirth” zamyka nam oryginalny album Changes.
Kolejne dwa dodatki z EP, czyli ponad 9-cio minutowy „Love Song (To A Lost Little Girl)” oraz trwający 3 minuty „The Unbearable Resurrection Of A Suspicious Character” ocenię jako jedno. Wyjściem tego kierunku będzie teza, czy te utwory pasują do całości. Z pewnością mogę powiedzieć, że odbiegają produkcją, która jest zdecydowanie słabsza. A jak stylistycznie? Jest OK. Nie ten sam poziom co Changes, ale nie burzy całości.
Produkcja albumu jest bardzo dobra. Może to „wina” reissue’a, bo ludzie narzekali na choćby bas. Ja tam żadnych usterek dźwiękowych nie doznałem i polecam wydanie od Napalm Records.
Podsumowując – jest to świetny album. Godzina minęła jak batem strzelił, a ja pozostałem z niejakim uczuciem, że chciałbym od nich dokładkę tego sznycla. Głód pozostawiony po pysznej Miasmie, zaspokoić można tylko kolejnym odpaleniem płytki. To chyba najlepsza rekomendacja.
ocena: 8,5/10
Lukas
Wszystkich klasyków austriackiego death metalu można z powodzeniem policzyć na palcach jednej ręki, a i tak zostanie nam jeszcze jeden, żeby sobie chociażby w nosie podłubać. Z tego nielicznego grona Disharmonic Orchestra wystartowali bodaj jako pierwsi, również jako pierwsi nauczyli się grać – to istotne, bo dzięki temu ich rozwój przebiegał nader szybko, a kolejne pomysły wprawiały w osłupienie coraz bardziej skołowanych fanów. Okres demówkowy zespół zakończył splitem z Pungent Stench — przełomowe wydawnictwo dla ekstremalnej muzyki w Austrii, dzięki któremu obie nazwy zyskały dużą rozpoznawalność w Europie — oraz krótką epką „Successive Substitution”.
Przy okazji nowego długograja Belphegor odświeżyłem sobie coś od nich starszego, aby sobie zrobić małe porównanie między kiedyś a dziś. Nie tyle dlatego, aby szukać jakiś zmian w ich Blackened Deathowym stylu (a może Deathened Black Metalowym?), ale sobie poprzypominać stare dobre czasy i zestawić je z obecnymi. Trochę jakbym niepotrzebnie założył, że się rozczaruję.
Do momentu wydania „Lucifer Incestus” Belphegor był dla mnie zespołem, który niebezpiecznie balansował na granicy żenady i aż do przesady przedkładał wizerunek i szokującą (w założeniach) otoczkę ponad wykonywaną muzykę, bo ta była niedookreślona i w najlepszym wypadku przeciętna – ekstremalna, owszem, ale w nieporadnym wydaniu. Czwarta płyta Austriaków okazała się przełomem i krokiem we właściwym kierunku, natomiast Goatreich – Fleshcul jest już konkretnym rozwinięciem tamtej formuły – dużo bardziej zróżnicowanym, dopracowanym, lepiej zagranym i przede wszystkim dojrzale skomponowanym.
Trochę kazali na siebie czekać panowie z Summoning. Pytanie tylko, czy nowy album wart był tego czekania. Odpowiedź jest do bólu życiowa: i tak, i nie. Sprawa wygląda bowiem następująco: Old Mornings Dawn to krążek naprawdę dobry, w kilku miejscach ocierający się o nawet geniusz, inteligentnie nawiązujący do wcześniejszych dzieł, świetnie wyprodukowany i wciąż mający moc przenoszenia do tolkienowskiego Śródziemia. To, co zawsze było sprawą nadrzędną w muzyce Austriaków, czyli klimat, cały czas tam jest, wciąż można poczuć ciarki na plecach, gdy muzyka eksploduje majestatycznymi orkiestracjami, ciągle przed oczami przelatują krajobrazy odległych krain, tak wspaniale zatrzymane na kolejnych okładkach zespołu. To zostało, i chwała muzykom za to. Zabrakło jednak trochę muzyki w tej muzyce. Wałkowałem krążek przez ostatnie kilka dobrych dni niemal na okrągło, a i tak, i to po intensywnym wysiłku intelektualnym, jestem sobie w stanie przypomnieć ledwie dwa kawałki, które muzycznie mnie zachwyciły: tytułowy „Old Mornings Dawn” oraz „Caradhras”. Lepiej niż średnia wypada także „Of Pale White Morns and Darkened Eves”, co nie zmienia niestety ogólnego wrażenia. Pozostałe zlewają się w jedną całość i nie jestem specjalnie w stanie nazwać właśnie słuchanego utworu. Nie twierdzę, że nie mają one nic do zaoferowania, uważam za to, że tylko pierwsze dwa wymienione mogą śmiało konkurować z „The Passing of the Grey Company”, „Over Old Hills”, bądź „Mirdautas Vras”. Jeden dobry riff na utwór to za mało, by docenić nie tylko nastrój utworu, ale także piękno muzyki. Za to sam pomysł z jednym, wiodącym riffem to w sumie ciekawe rozwiązanie i nawiązanie do bardziej blackowej aniżeli ambientowej tradycji, aczkolwiek o blacku trudno mówić. Niemniej jednak uważam, że jest to pomysł wart zachowania – Summoning to w końcu świat widziany oczami bad guys, a w związku z tym blacku nigdy za mało (taki żarcik). Powoli zbliżam się do końca recenzji, czas więc na podsumowanie. Old Mornings Dawn to album solidny, dla fanów pozycja oczywiście obowiązkowa, dla pozostałych kolejne para-blackowe pitu-pitu, muzycznie zaś summoningowa klasyka z kilkoma, niewielkimi zmianami. Niedowiarków raczej nie przekona, przekonanych nie zniechęci; trochę jednak żałuję niewykorzystania potencjału i zepchnięcia wartości muzycznych na dalszy plan. Krążek całościowo dobry, nic więcej. Niestety.
Jeżeli spodziewaliście się zjebki pod adresem ostatniego dziecka (a raczej bękarta) Wilczego Pająka, to musicie uzbroić się w cierpliwość i jeszcze chwilę wytrzymać. W końcu to wiekopomne dzieło zasługuje na recenzję co najmniej Pulitzerową, albo innego Zajdla. A dziś będzie kompletnie z innej beczki: druga strona czarnej, metalowej tęczy, gdzie skrzaty mają wygódkę – symfoniczny black/ambient rodem z Austrii, czyli nie kto inny jak tolkienizujący duet Summoning. Trzy lata po poprawnym
Austryjaccy piewcy wszelkiej desekracji, po przejściu do Nuclear Blast, narzucili sobie (albo im narzucono – o to przecież łatwiej) ostre tempo, bo Blood Magick Necromance jest ich czwartym albumem w ciągu zaledwie pięciu lat. Ma to swoje plusy – gdy ktoś jest bezkrytycznym fanem Belphegor, to nie musi długo czekać na kolejne porcje necro-satanicznych manifestów. Są i minusy, bo przy tak napiętym wydawniczym terminarzu i zatrzęsieniu koncertów ciężko o złapanie oddechu, istnieje duże ryzyko pojawienia się rutyny, a przez to łatwiej coś przeoczyć, no i o prawdziwej świeżości można zapomnieć. Jak dla mnie, właśnie przez ten zapierdol kilka rzeczy im tym razem nie wyszło, a ilość minusów niemile zaskakuje. Przede wszystkim na Blood Magick Necromance austryjackie komando położyło nacisk na blackowy pierwiastek, co uczyniło materiał dość płaskim i jednolitym, a przez to najbliższym szwedzkiej szkole wojowania z bozią, choć z wyczuwalnym od pierwszego riffu stylem Belphegor. Tyle, że stylem gdzieś tak sprzed dekady, a to już nie każdego musi rajcować. Co znamienne, najlepiej wypadają te najbardziej siarczyste, wściekłe blackowe cięcia — „Angeli Mortis De Profundis” i „Sado Messiah” — pod którymi zapewne z radością podpisaliby się kolesie z Marduk, Dark Funeral, Setherial czy Ragnarok. Natomiast w rozbudowanych kawałkach niestety nie jest już tak różowo (tzn. czarno-czarno), bo za dużo w nich fragmentów ni to nudnych, ni niedorobionych – po prostu nijakich. Te mielizny mieszają się z rasowym belphegorowskim napieprzaniem o dość charakterystycznych strukturach, więc z poziomem utworów jest naprawdę różnie, i to niezależnie od uskutecznianego tempa. Konotacje ze szwedzką sceną pogłębia wypracowane w Abyss brzmienie – ostre, cholernie czyste, z trochę za bardzo schowanymi garami. Jak by nie patrzeć, jest to produkcyjny wypas, co nie zmienia faktu, że nie do każdej kapeli pasuje – Belphegor, cokolwiek by teraz nie wygadywali, lepiej wychodził na kolaboracji z Andym Classenem i masywnym, zabrudzonym dźwięku. A tak, przez zbytnie wypolerowanie muzyka straciła część kopa, tego fajnego bezpośredniego jebnięcia obecnego na kilku poprzednich płytach. O ile „Walpurgis Rites – Hexenwahn” miał znamiona pewnej wtórności i prosił się o rozwinięcie stylu, Blood Magick Necromance jest już wyraźnym krokiem w tył. Po tylu latach grania potknięcie może zdarzyć się każdemu i nie ma z czego robić wielkiej tragedii – tak też traktuję ten krążek, bo już w wersji lajf materiał wypada — chwalić Belzebuba! — lepiej. No ale jeśli następny będzie podobny, to już, kurwa, bardzo niefajnie.
Wydany rok po premierze
Po przygodzie z Nibelungami i Moorcockiem, austriacki duet Summoning powrócił do swojego ulubionego uniwersum – tolkienowskiego Śródziemia. Powrócił w wielkim stylu, bo klimat „ciemnej strony Tolkiena” promieniuje z albumu potężnymi dawkami. I bez wątpienia jest w tym spora zasługa jednego kawałka: „Mirdautas Vras"”. Chciałbym, byście mnie dobrze zrozumieli – nie chodzi mi o to, że pozostałym kawałkom brakuje klimatu, nie, mam na myśli raczej fakt, że wraz z nagraniem „Mirdautas Vras” Summoning osiągnął swoje apogeum. W tylko tym jednym utworze skupiły się wszystkie najlepsze pomysły, jakie pojawiły się i przewinęły przez głowy muzyków od początku ich działalności. Po latach eksperymentów i eksplorowania nowych dziedzin, udało im się nagrać utwór wzorcowy, będący kwintesencją ich muzyki i muzycznej samoświadomości. Trudno jest mi wyobrazić sobie, by byli w stanie nagrać coś, co przyćmiłoby jego mistrzostwo (choć znając ich talent nie jest to wykluczone). Melodia, rytm, nastrój, nawet brzmienie języka – wszystko w tym utworze odnalazło swój ewolucyjny kres i każda, choćby najdrobniejsza, zmiana mogłaby pomniejszyć jego wielkość i znaczenie. „Mirdautas Vras” stał się punktem odniesienia dla gatunku i wyznacznikiem jego cech szczególnych. Nieprzypadkowo wspomniałem także o brzmieniu języka, bowiem do napisania tekstu posłużono się tolkienowską „czarną mową” – językiem bardzo szorstkim, agresywnym i dzikim. W ten sposób wokale nabrały odpowiedniej ekspresji i stały się kolejną częścią układanki, której mogło brakować we wcześniejszych produkcjach. Kolejnym drobiazgiem, elementem, który (w końcu) został porządnie przemyślany, jest właściwe rozplanowanie muzyki i momentów ciszy. I tak ze wszystkim, każdy element został doprowadzony do perfekcji. Na tle tego utworu pozostałe wydają się niekompletne, niepełne. Mając jednak do czynienia z dziełem absolutnym, wszystko wydaje się bledsze i płytsze, choć ani blade ani płytkie nie jest. I tak właśnie jest z Oath Bound, gdzie wielkość jednego utworu dokonała sabotażu na pozostałych. Aż chce się powiedzieć: więcej takich sabotaży!
Czas odetchnąć od łomotu siekących blastów, wrzasku bluźnierczych manifestów i nieustannej akceleracji. Czas zatrzymać się na moment i dać ponieść wyobraźni. Czas na Die Verbannten Kinder Evas. Więc zaparzcie sobie herbatkę, zamknijcie siostrę/żonę/dziewczynę w piwnicy (Trzymamy się austriackich standardów, co? – przyp. demo), wyłączcie komórkę i wygodnie rozsiądźcie się w fotelu. Play… W ciągu najbliższej godziny wasza wrażliwość i poczucie piękna zostaną naładowane potężnymi ładunkami wykwintności i dość ponurawej melancholii. Godzina ta wystarczy na rozluźnienie się i mentalne odpoczęcie. Po niej nawet (całkiem uzasadnione) ujadania wkurzonej siostry/żony/dziewczyny nie będą miały większego znaczenia. W pamięci bowiem wciąż będą się tliły resztki dźwięków i melodii wcześniej usłyszanych. Melodii nienatarczywych, delikatnych i ujmujących. Melodii powstałych po to, by uwznioślać, ale i odprężać. Szlachetnych. Nie wiem, czy taki właśnie zamiar przyświecał twórcom, ale dla mnie Die Verbannten Kinder Evas to esencja spokoju i opanowania. Ich muzyka przypomina mi niekiedy spokojne morze – majestatyczne i bezkresne. Szczególnie silne wrażenie sprawia olbrzymia pustka obecna w każdym utworze. Wydaje się ona kluczowym elementem muzyki, wokół którego budowane są rozliczne, acz ażurowe, byty dźwiękowe. Pojedyncze plamy i delikatne konstrukcje. Chyba dzięki temu właśnie muzyka ta tak silnie oddziałuje na słuchacza – nie napada na niego, nie zmusza do wysiłku. Muzyka jest niezaprzeczalnie obecna, ale dominująca w niej pustka sprawia, że człowiek wycisza się i budzi swoją wyobraźnię. Cały niezagospodarowany obszar zostaje oddany pod władzę słuchacza, który uzupełnia go według własnego uznania. Gdzie nie ma poznania, budzi się wyobraźnia. I to właśnie poczytuję sobie za największą zaletę Die Verbannten Kinder Evas.
Tym albumem Summoning narodził się po raz drugi. Sporo się zmieniło: ze składu wykopano bębniarza Trifixiona, którego zastąpił automat, poprawiono też brzmienie, które w końcu przestało przypominać bzyczenie komara w studni nagrane na Kasprzaku. Największą jednak zmianą było odejście od stylu prezentowanego na poprzednim „Lugburz” – surowego, trzeszczącego i trochę komicznego blacku (posłuchajcie sobie „Where Winters Forever Cry” i spróbujcie się nie roześmiać). Wraz z Minas Morgul narodził się Summoning jakim go znamy do dziś – epicki, bombastyczny black, podpadający niekiedy pod dark ambient. Trzeba jednak pamiętać, że od wydania „Lugburz” minęło ledwie kilka miesięcy i w muzyce nadal słychać wiele pozostałości po tym pierwotnym okresie. Albumem wciąż rządzą blackowe tremolo, nieludzkie skrzeki i chłodna atmosfera, jednak zmiany, które się dokonały w okresie między oboma wydawnictwami, wpłynęły na zupełnie inny charakter muzyki. Minas Morgul, pomimo iż jest na wskroś blackowy, jest jednocześnie równie monumentalny i ambientowy. Częstsze wykorzystanie syntezatorów i dźwięków tła, większy nacisk położony na melodię, bardziej zdecydowane eksperymenty z nastrojem i emocjami, a także wykorzystanie samplowanych perkusji, dodało muzyce nowego wymiaru. Jest to pewnym zaskoczeniem, gdyż zwykle przesiadka na automat nie skutkuje niczym pozytywnym. W przypadku Summoning jest zupełnie inaczej – program pozwolił na użycie brzmień zwykle przez metal niewykorzystywanych: dawnych, bojowych i cholernie napuszonych, które wspaniale podbiły — i tak już wysoki — stopień nabzdyczenia. Niemniej jednak należy to poczytywać jako zwrot w dobrym kierunku, bo choć słowa wydają się być nieco pejoratywne, to opisują one prawdziwy przełom i wycieczkę w dziewicze rejony metalu. Summoning, tym razem już jako duet, przeobraził się z surowej, blackmetalowej sieczki (choć z małymi zajawkami) w kapelę świadomą własnych oczekiwań względem tworzonej muzyki. Śmielsze operowanie melodią oraz częstsze wykorzystanie syntezatorów, poprawiły odbiór muzyki, która teraz mogła śmiało wyjść na światło dzienne (co brzmi dość śmiesznie w odniesieniu do blacku). Pewnie część fanów norweskiej zimy i czarno-białych wkładek poczuła się taką zmianą dotknięta i wyrzuciła Summoning poza swój (nie)święty krąg słuchanych kapel, jednak osobiście mam to w dupie. Melodie przestały bawić, zaczęły natomiast płynąć, kreślić fantastyczne wizje, budować nastrój. Mój absolutny faworyt „The Passing of the Grey Company” doskonale prezentuje to, o czym piszę. Utwór ten ukazuje także kolejną zmianę… a właściwie dwie. O pierwszej już pisałem, lecz nie zaszkodzi wspomnieć raz jeszcze. Najpewniej chłopaki doszli do wniosku, że nie będą się bawić w półśrodki, tylko walną z grubej rury i jak już mają się taplać w syntezatorach, to niech to przynajmniej ma ręce i nogi. Powiem więc tak – kawałek ten to absolutnie najdoskonalsze wykorzystanie klawesynowego brzmienia w historii, jest po prostu idealne, cacane i book wie, jakie jeszcze. Druga nowość to długość ścieżki; co prawda na „Lugburz” znalazło się kilku długodystansowców, to dopiero na Minas Morgul długość stała się kolejnym budulcem muzyki. Cały album trwa prawie 70 minut, a kawałków dłuższych niż siedem minut jest cztery, dwa kolejne tylko nieznacznie nie przekraczają tej magicznej granicy. Monumentalność, rozmach, epatowanie wielkością – taki właśnie jest Minas Morgul. Owa długość ma także wpływ na teatralność albumu oraz jego wielopłaszczyznową strukturę – współistniejące ze sobą wokale, perkusję i gitary oraz elektronikę. Warstwy te przenikają się, zmienia się ich znaczenie, więc czasami utwór będzie krążył wokół linii syntezatora – jak choćby we wspomnianym „The Passing…”. Poza nim, jako godne uwagi, poleciłbym jeszcze „Marching Homewards” (imponujący koniec) oraz „Dagor Bragollach” (ponadprzeciętna, jak na album, dynamika i szybkość i przyjemny „filmowy” rozmach). Podsumuję tak: jeśli lubisz nieśpieszny pompatyczne black a’la Summoning, to album jest dla ciebie. Jeśli jednak męczą cię instrumentalne dłużyzny, skrzeczenie i epicka otoczka, to możesz sobie podarować.
Bozie, jak ja uwielbiam Prokofiewa! Dla samego „Lords of Bedlam” warto zakupić ten album. Mówię wam – dla takiej interpretacji klasycznego motywu jakim jest „Taniec Rycerzy” warto byłoby czekać wieki, wciąż oglądać Jarka w tiwi, patrzyć jak nasi piłkarze grając jak nigdy, przegrywają jak zawsze, czy choćby słuchać jak Nergal opowiada o walorach artystycznych Doroty R. Tak bardzo jak na nic innego. Dlatego powiem to raz jeszcze – dla tego kawałka warto mieć ten album, choć jestem pewien, że wartość albumu nie kończy się na tym tracku. Ja miałem to szczęście, że znam album od kilku lat, wy natomiast możecie się z nim zapoznać zaraz po przeczytaniu recki (o ile nie mieliście podobnego szczęścia jak ja). Austriacy bardzo świeżo podeszli do nie-tak-znowu-otrzaskanego tematu, jakim jest symfoniczny death (choć ostatnie moje recki mogą temu przeczyć) i zapodali go w ciekawym stylu, unikając jednocześnie wtórności względem wzorcowego Theriona. Już nawet ilość załogantów musi zaskakiwać, bowiem w porównaniu ze sporą, choć nie na muzułmańskie standardy, rodziną jaką tworzy Therion, austriacka gromadka wypada bledziutko i trzyma model europejski – klasyczne 2 + 1. Jak się jednak mówi: nie ilość, a jakość (i wcale nie piję do jakości Szwedów). Jest jednak pewien wspólny mianownik, gdyż tak w jednym, jak i w drugim przypadku, za ideą stoi tylko jedna persona – tutaj Martin Schirenc. Trzeba oddać chłopakowi szacunek – wykombinował materiał, który majestatem i wzniosłością mógłby obdzielić masę metalowych sierot (muzycznych) szukających wyjścia klepiąc na parapecie niesłychane kombinacje. Tutaj wielkość symfonii jest wyraźnie odczuwalna, a całość rzeczywiście brzmi jak death metal zagrany w towarzystwie orkiestry. W końcu ktoś zrozumiał do czego służy sekcja smyczkowa i wykorzystał ją jako bazę dla tworzonej melodii. A wraz ze smyczkami skomponował ciekawe partie gitar, które dodają klasyce agresywności i wigoru. Ciekawie prezentuje się również główny motyw z pierwszego „Y Draig Goch” oraz „To Kingdom Come”, gdzie przez gitary przebija się metaliczny dźwięk trąbek i sekcji dętej. Bardzo przyjemne wrażenie akustyczne. Takie wspólne wykorzystanie ciężkiego riffowania i zimnych trąbek ubarwia muzykę, „metalizuje” ją i zwiększa siłę jej oddziaływania. Wydaje się, że każdy element został podporządkowany takiemu zadaniu; każdy użyty instrument, każda melodia ma na celu zwiększyć spektrum i różnorodność doznań słuchowych. Muzyka totalna, kompletna i wielka. Bardzo fajnie wygląda także sprawa wokali, których jest tu kilka – począwszy od wiodącego growlu, niezbyt niskiego, czytelnego i grubego, poprzez czyste linie kobiece (takie normalne) i męskie (podobnie), dwugłosy, a na chórach skończywszy. Te naprawdę dają popalić, mają odpowiednią moc i współczynnik mocarności. Ogólna aranżacja wokali jest dobrze przemyślana i sprawnie wykorzystuje niemały potencjał kapeli. Jeszcze kilka słów o, wspomnianych już, gitarach. Urzekło mnie bardzo solidne i rzeczowe ich potraktowanie, nie są one zepchnięte do jakiejś podrzędnej roli – ich miejsce jest w pierwszym szeregu. Jest więc sporo tremolo, kilka fajnych solówek też się znajdzie, ot choćby w „Woe to the Defeated” oraz „The Calm Before the Storm”. Od tej strony albumowi niczego nie brakuje. Słowa uznania należą się także perkusiście, który to odpowiada za całkiem żwawe i solidne rytmy. Motoryka i siła są lepiej niż poprawne – bez jakiegoś specjalnego szału, ale generalnie daje radę. Zbliżając się do końca, chciałem jeszcze zwrócić waszą uwagę na ostatni kawałek albumu pt. „Conspirator”. Chyba jeden z ciekawszych na płycie, z ciekawie brzmiącymi klawiszami, trochę „nawiedzoną” melodią, innym od pozostałych klimatem i — zawsze kapitalnym — klawesynem, który wieńczy album kapitalnym akcentem. Mi to pasi!
Z roku na rok Belphegor robi na mnie coraz większe wrażenie. Grają coraz lepiej i bardziej deathowo, systematycznie poprawiają brzmienie, poniekąd zyskują na popularności, a w dalszym ciągu wali od nich Diabłem na kilometr. Cholernie mi ta ewolucja spasowała, a Bondage Goat Zombie jest już którymś z kolei ich krążkiem, którego słucha się niesłychanie przyjemnie. Zwyczajowo przeważają (bardzo) szybkie tempa, brutalna gitarowa nawałnica i rzygające nienawiścią wokale. Najbardziej jednak rozpieprzają mnie te fenomenalnie chwytliwe, siarczane melodie, do których Helmuth ma jakiś wyjątkowy talent. Swoje robią także mocne „chórki” (występują w wolniejszych fragmentach) i wyjątkowo czepliwe refreny. Tematykę utworów zdradza tytuł płyty, więc nie ma sensu, żebym się nad nią rozwodził, zwłaszcza, że sporą część tekstów napisano w języku, którego szczerze nie znoszę. Wracając do muzyki, nie ma tu słabych kawałków, wszystkie koszą równo z szyją, niosąc ze sobą olbrzymi ładunek diabelskiej, kurewsko negatywnej energii. Mimo to warto zwrócić uwagę na „Chronicles Of Crime” (świetne morbidowskie zagrywki, o których sami Morbidzi zdaje się już zapomnieli), „Der Rutenmarsch” (chore klimaciki i poronione melodie) i „Sexdictator Lucifer” (perwersyjny walec). Kapitalnej rzeźni doskonale odpowiada nieczyste brzmienie, jakie Austryjacy uzyskali w Stage One. Jak więc widzicie, wyraźnych wad nie stwierdzono. Co więcej, płyta jest bardzo ładnie wydana i zawiera dodatkowy dvd. Warto się rozejrzeć.


