Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jazz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jazz. Pokaż wszystkie posty

13 lipca 2018

Cynic – Re-Traced [2010]

Cynic - Re-Traced recenzja okładka review coverDobijanie fanów, poziom zaawansowany. „Traced In Air” był generalnie wielkim rozczarowaniem — przypuszczalnie największym w 2008 roku — ale zawierał kilka numerów (dokładnie trzy), z których przy odrobinie chęci i zaangażowania można było wycisnąć coś fajnego na miarę prawdziwego Cynic. Jak jednak udowodnił Masvidal na tym pięknie wydanym (bo tego odmówić mu nie sposób) kawałku plastiku, równie dobrze można było pójść w przeciwnym kierunki i je dokumentnie spartolić, pozbawiając wszystkich godnych uwagi elementów. Tak właśnie wygląda Re-Traced. Ta cudna epka to cztery kawałki z „Traced In Air” sprowadzone do jakichś, kurwa, luźnych zarysów; do plumkającego nie wiadomo, kurwa, czego, co się ze wstydem przynosi na próbę celem obczajenia przez kolegów. W rezultacie mamy następujące arcydzieło: strachliwe muśnięcia gitar (ciężarem niekiedy dorównują produkcjom pop, ale tylko niekiedy), popierdująca bez wyrazu sekcja a’la new age, masa rozjechanych efektów (które przypuszczalnie mają przykryć brak pomysłów), a to wszystko stanowi jedynie podkład dla koszmarnych popisów wokalnych Masvidala – jeszcze gorszych niż na „Traced In Air” Tę paradę atrakcji — czyli w głównej mierze anemicznych zaśpiewów i smęcenia — uzupełniono jednym nowym numerem, który choć przeciętny i w ogóle nie chce się do niego wracać, to wprowadza niewielki powiew normalności. Masvidal nadal męczy kota, ale przynajmniej tym razem wyraźniej słychać jego kolegów. Także struktura „Wheels Within Wheels” jest w miarę spójna, ale czy to w jakikolwiek sposób może poprawić ocenę Re-Traced? Według osobnika, który spisał biografię zespołu, coś takiego ma stanowić wzywanie rzucone fanom… Mnie to raczej wygląda na wzywanie rzucone zdrowemu rozsądkowi i wytrzymałości najwierniejszych miłośników kapeli, którzy z uwielbienia dla „Focus” są skłonni kupić każde gówno z logo Cynic.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 lutego 2013

Pestilence – Spheres [1993]

Pestilence - Spheres recenzja okładka review coverOj, odlecieli na tej płycie panowie z Pestilence! Dalej i wyżej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Stąd też jeśli dla kogoś niemożliwie genialny „Testimony Of The Ancients” był albumem przesadnie pokręconym, to tutaj najpewniej się zgubi, bo "Spheres" to coś znacznie więcej niż ciężki death metal. W zapomnienie poszły budujące klimat na poprzedniku klawisze, zaś w ich miejsce pojawiły się instrumenty budzące większe kontrowersje – syntezatory gitarowe, które nie raz dają o sobie znać w regularnych utworach (nawet w formie solówek) i rządzą w interludiach. Naturalnie normalne instrumenty nie zostały przez to zepchnięte w tło. Ba! Ich partie są jeszcze bardziej kompleksowe i trudniejsze do ogarnięcia, a pojawiające się nieraz zagrywki z pogranicza prog-jazz-fusion dodają całości interesujących smaczków i robią w strukturach jeszcze większe zamieszanie. Nagromadzenie pozametalowych wpływów i oryginalne podejście do produkcji (całkowite zerwanie ze standardami Morrisound – dziwne połączenie dużej przestrzenności z czymś, co powoduje odczucia niemal klaustrofobiczne) sprawiły, że płyta znacznie wyprzedziła swój czas. Spheres jest albumem genialnym – to wiadomo, ale czemu – to dla wielu wciąż jest zagadką. Pozwólcie, że was trochę naprowadzę. Czwarty opus Pestilence to muzyka w każdym calu nieprzeciętna – nieszablonowa, wymykająca się sztywnym klasyfikacjom; stylistycznie wyraźnie odstaje od wcześniejszych dokonań grupy (jakkolwiek ma z nimi pewne punkty wspólne) i death metalowej sceny w ogólności. Poza tym Spheres to nie tylko powodujące opad szczęki techniczne wygibasy i odjechany klimat. Materiał niesie z sobą również sporo rasowego brutalnego łomotu. Owszem, czasem i mocno zawoalowanego, ale nikt nie powinien oczekiwać od tej klasy muzyków rzeczy przesadnie bezpośrednich. Posłuchajcie sobie, jaką mielonkę serwują gitarzyści w „Demise Of Time”, „The Level Of Perception” czy „Soul Search” – tu nie ma śladu pójścia na kompromis. Bas przy okazji tego krążka objął młody Jeronen Paul Thesseling, który ze swych obowiązków wywiązał się znakomicie, często urozmaicając wycieczkami na wyższe progi i tak już nie nudną muzykę. Zagrał inaczej niż Tony Choy, ale na równie wysokim poziomie. Jedyne, do czego mógłbym się odrobinę przyczepić, to praca perkusji. Marco Foddis nie odstawił oczywiście amatorki, ale stylistyczne zmiany wymogły na nim grę bardzo zdyscyplinowaną, niemal mechaniczną, a mnie po prostu pasował bardziej, gdy pozwalał sobie na więcej szaleństw. Nie jest to jednak kwestia, która w jakikolwiek sposób mogłaby zaważyć na ocenie Spheres, bo ta płyta zawsze zasługiwała na najwyższą.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 maja 2011

Farmakon – A Warm Glimpse [2003]

Farmakon - A Warm Glimpse recenzja reviewLubicie miksy gatunkowe? Jeśli tak — a nie mam w tym momencie na myśli alkoholu — to niewykluczone, iż debiut Finów was zainteresuje. No bo co my tu mamy – europejską odmianę death metylu… eee… metalu charakterystycznego dla szwedzkiej sceny (ale nie tej „ponadmelodyjnej”), obficie polaną progresywnym sosem wpływów jazzu i funky. Całkiem dużo tu technicznego grania, mieszania akcentów, wybiegów w klimatyczne rejony, ponadto często i gęsto pojawiają się czyste wokale. Upraszczając (bardzo, naprawdę baaardzo, i na siłę) sprawę, można by porównać chłopaków do panienek z Opeth. Tylko w przypadku Farmakon ten eklektyzm (o przecież znacznie szerszych podstawach) wypada spójnie i bardzo naturalnie, podczas gdy Szwedzi — w moim mniemaniu (i na szczęście nie tylko moim) — katują nużącym schematem pitoląco-groźnego przekładańca, w sam raz dla smutnych/mrocznych dziewczynek i chłopców, którzy postanowili poszukać łomotu poza bluźnierczym Linkin Park (i tym samym zwiększyć swoje szanse u smutnych/mrocznych dziewczynek). Żeby nie zamotać – Farmakon prezentują niekiedy zbliżone rejony, tylko znacznie lepiej im to wychodzi. Udowadniają przy tym, że można stworzyć zróżnicowaną pod względem nastroju, tempa i użytych środków muzykę, która będzie daleka od kiczu i sztucznego/rozdmuchanego patosu. Jedyna większa wada albumu i główny element do poprawienia to barwa czystego głosu wykorzystywana w tych najbardziej „męskich” zaśpiewach – bywa, że może krew w żyłach zmrozić, i to w ten niefajny sposób. Przy okazji wokali warto wspomnieć jeszcze jedną rzecz – ich zróżnicowanie przywodzi na myśl martwy już Edge Of Sanity (czyli znowu Szwecja…). Niektóre spokojne fragmenty (chociażby z „Stretching Into Me”, „Flowgrasp”) — oprócz tego, że miejscami podchodzą pod Atheist — potrafią swą delikatnością (tak!) powalić na kolana już na przestrzeni dwóch taktów. Żeby nie było za cienko, chłopaki potrafią też mocniej uderzyć, o czym najlepiej może świadczyć „Same”. Jak więc sami widzicie – na nudę narzekać nie można. Płyta oryginalna, niebanalna, bardzo ciekawa i zdecydowanie mająca to „coś”.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

23 kwietnia 2011

Aghora – Formless [2006]

Aghora - Formless recenzja okładka review coverDługo kazała na siebie czekać ekipa pod wezwaniem Santiago Dobelsa, ekipa zupełnie odmieniona, zbudowana całkowicie od podstaw. Do wymiany poszli wszyscy poza samym Dobelsem, który — parafrazując Ludwika XIV — powiedział „Aghora to ja”. Tym sposobem z zespołem pożegnała wokalistka Danishta, Cyniczna sekcja rytmiczna z oraz drugi wiosłowy Charlie. Biorąc pod uwagę zajebistość debiutu, takie roszady mogły budzić pewne zdziwienie (w końcu nie zmienia się zwycięskich składów) oraz obawy o poziom nowego albumu. Ubiegając jednak fakty powiem, że po dobrych dziesiątkach przesłuchań i mimo początkowego rozczarowania, udało się zespołowi wyjść z personalnych zawieruch obronną ręką i nagrać album, który, może nie tak wybitny, wciąż jednak dla miłośników progowo-jazzowych nut w orientalnych klimatach powinien być nie lada kąskiem. Ale po kolei. Zabierając się do Formless miałem za sobą przesłuchania debiutu liczone w setkach. Mówiąc ogólnie i możliwie krótko, pasowało mi na nim wszystko: klimat kawałków, wyczyny instrumentalne dwóch Seanów, tajemnicze i aksamitne wokale Danishty, słowem – ewryfing. A tu nagle szast, prast i do uszu dobiegają dźwięki „Atmas Heave”, „Dime”, tudzież innego Formless. Eee? A co się stało z głębią, wielopoziomową strukturą, jazzowością, gdzie się podział bas? Po kilku pierwszych przesłuchaniach miałem ochotę zrobić proste odejmowanie: z 9/10 „Aghory” odjąć jeden za brak Danishty, jeden za brak Seana, jeden za brak drugiego Seana i dać karnego kutasa za karygodne spłaszczenie i uproszczenie muzyki. W najlepszym wypadku, ocena mogłaby więc oscylować w okolicach 6/10, czyli słabo. Były to jednak czasy przed blogiem, więc nie myślałem nawet o czymś takim jak pisanie recek. I tak minęło trochę czasu od tamtych dni, zespół wielokrotnie gościł na moich słuchawkach i moje podejście do Formless zaczęło się zmieniać. To, co wcześniej upatrywałem jako wadę, czyli spłaszczenie i uproszczenie muzyki, ulegało powolnemu morfingowi w zaletę. Oczywiście nie stało się to bezwarunkowo, bo udało mi się to dopiero wtedy, kiedy zdałem sobie sprawę, że Formless to po prostu inna muzyka, w podobnych (z grubsza) klimatach, ale jednak inna. „Aghora” to album zdecydowanie trudniejszy, a tym samym akceptowalny przez znacznie węższe grono słuchaczy, skierowany raczej do melomanów, Formless zaś to odmiana tej muzyki na poziomie beginner. Ma jednak także swoje plusy, które nie wynikają wprost z faktu ułatwienia odbioru. Zmiany personalne sprawiły, że jedynym pełnokrwistym wirtuozem został Santiago. Pewnie musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo sposób, w jaki skomponował, a następnie zagrał partie gitar aż się prosi o Nobla. Formless dzięki temu jest albumem bardziej przestrzennym, otwartym, rześkim i co ciekawe – bardziej młodzieńczym. Solówki, których jest mnóstwo, a które są cudowne, brzmią niekiedy jakby wyszły spod ręki Vaia. Doskonale do zobrazowania nadaje się, nieco kiczowata, ale dokładnie pasująca, migawka gitarzysty stojącego na wysokiej, pomarańczowo-żółtej skale pośrodku pustyni. Stoi tam chłopina na szczycie, wiatr tarmosi jego długie kłaki, na jego twarzy maluje się grymas, jakby jakaś panienka lekkich obyczajów majstrowała mu koło interesu i wywija gitarą na prawo i lewo w nadziei, że ta odklei się od jago rąk (co by mógł w końcu panienkę trochę podgonić przy robocie). Jakby nie było, solówki są fenomenalne i nadrabiają, bardzo słyszalne, braki warsztatowe zarówno u basisty jak i perkmana. Tak silne zaakcentowanie gitarowego charakteru albumu niesie ze sobą także wzrost jego przebojowości, a także sprawia, że fun z płyty czerpie się łatwiej. I tak właśnie należy traktować Formless: jako album łatwiejszy, nie tak wirtuozerski, ale za to lepiej nadający się do codziennego użytku i bardziej przyjazny. Więc mimo początkowego niezadowolenia, ocena jest wysoka. Jedyne, czego potrzeba, to czasu, żeby móc się do muzyki przekonać.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.aghora.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 grudnia 2010

Atheist – Jupiter [2010]

Atheist - Jupiter recenzja reviewDrogi czytelniku Anonimowy – specjalnie dla ciebie ;].
Jeśli chcesz posłuchać czegoś szczerego i autentycznego – zapodaj sobie „Piece of Time”, jeśli szukasz czegoś żywiołowego, czegoś z ikrą – kopiącego po jajach – włącz „Unquestionable Presence”, jeśli interesuje cię muzyka do bólu pokręcona, technicznie doskonała – strzel sobie „Elements”, jeśli natomiast chcesz Atheista na miarę XXI wieku – kup sobie Gnostic. Jupiter nadaje się głównie na półkę, w celach kolekcjonerskich, ponieważ wartości muzycznych nie ma wiele. Wcale – prawdę mówiąc. Jupiter bowiem jest albumem równie dobrym jak „Traced In Air”. Amen.


ocena: 5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AtheistBand

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 września 2010

The Dillinger Escape Plan – Ire Works [2007]

The Dillinger Escape Plan - Ire Works recenzja okładka review coverBardzo ciekawie miksowały się moje odczucia względem Ire Works podczas pierwszego odsłuchu zaraz po premierze płytki – na zmianę pojawiały się refleksje, że „to już było”, które po chwili ustępowały miejsca „a to coś nowego”. Czyżby więc The Dillinger Escape Plan zaczęli zjadać swój ogon? Nic podobnego! To po prostu wypracowany i szybko rozpoznawalny styl Amerykanów. Powtarzają się tylko w jednym – ich krążki za każdym razem powalają. Nie inaczej jest z tym albumem – utwory skrzą się od połączenia skrajnie różnych pomysłów, są wyładowane sprzecznymi emocjami i dalekie od banału. Podobnie jak na „Miss Machine”, tak i tym razem obok fragmentów ziejących brutalnością zafundowano trochę odjazdów w kierunku muzyki stosunkowo łagodnej. Wszystkie te elementy są jednak tak wymieszane, że nie jestem w stanie nawet w przybliżeniu powiedzieć jakie są proporcje. Cokolwiek by muzycy nie wyczyniali, brzmi to świeżo i cholernie atrakcyjnie. Z wyłapanych nowinek najbardziej do gustu przypadło mi pianino, które w kilku kawałkach odgrywa dość znaczącą rolę, a najlepiej wypada w jazzowym „Mouth Of Ghosts”. The Dillinger Escape Plan ponownie stworzyli materiał arcyciekawy, wielowątkowy i nieszablonowy, w który każdy miłośnik ambitnej muzy powinien się zaopatrzyć. Pozostaje się tylko cieszyć, że takie granie przynosi zespołowi jakiś sukces komercyjny, zdecydowanie im się to należy. Zatem jeśli The Dillinger Escape Plan są w stanie skretyniałych rodaków nawracać na porządną muzykę, to ja spokojnie mogę im życzyć milionowych nakładów, a za Ire Works postawić co następuje…


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

24 marca 2010

The Dillinger Escape Plan – Miss Machine [2004]

The Dillinger Escape Plan - Miss Machine recenzja okładka review coverAmerykańscy popaprańcy przy pierwszym — dodam, że szybkim — kontakcie z Miss Machine niczym specjalnym mnie nie zaskoczyli. Dopiero spokojne przebrnięcie przez całość uświadomiło mi fakt, że oto obcuję z wyjątkową płytą. Muzykę na tym albumie określiłbym nieco dziwnym mianem „free-grind”. Wprawdzie bazą wyjściową jest (choć w sumie cholera wie, co im w tych krótkowłosych łbach siedzi) właśnie grindowy łomot, to fragmentów, gdzie mamy do czynienia z sieką stricte grindowej proweniencji nie ma aż tylu, ilu można by się spodziewać. Upraszczając: nie napierdalają non stop, choć z boku tak to może wyglądać. Dostajemy za to elementy niemal żywcem wyjęte z produkcji hard core, przebojowego rocka, jazzu, czy też… hmm… lajtowej alternatywy (?!), które sprawnie wpleciono w konkretnie popieprzoną, połamaną całość. The Dillinger Escape Plan to zespół świetnych instrumentalistów, którzy w żaden sposób nie mają zamiaru się ograniczać i znakomicie odnajdują się w każdym granym przez siebie gatunku. Wyobraźcie sobie mix Cephalic Carnage i Muse – efekt takiej fuzji musi poniewierać i tak też jest w istocie. Do tego jak się ma takiego wokalistę, jakim jest Greg Puciato, to można spokojnie brać się prawie za wszystko. Nie ukrywam, że jego partie robią spore wrażenie; poniekąd kontynuuje on robotę swego poprzednika, ale dodaje też sporo nowego, szczególnie jeśli chodzi o czyste wokale, które wychodzą mu kapitalnie. W takim „Setting Fire To Sleeping Giants” wrzeszczy jak pojebany, by po chwili przejść niemal do szeptu, później znów wrzeszczy, a w następującym dalej refrenie (zajebiście chwytliwym!) śpiewa tak, że niejedna tipsomaniaczka zmoczyłaby wyszywane cekinami stringi. „Unretrofied” to z kolei pewniak na hit radiowy (znowu świetny refren), a nawet telewizyjny, bo chłopaki postarali się o klawy teledysk. Te dwa spokojniejsze i sprawiające wrażenie prostszych kawałki nie powinny jednak nikogo zmylić, bo grania brutalnego jest tu naprawdę dużo, a przy tym jest ono nieszablonowe i powykręcane jak wizje Salvadora Dali. Czy muszę dodawać, że album jest wzorowo wyprodukowany i brzmi wspaniale, niezależnie od tego, co The Dillinger Escape Plan grają w danej chwili? Miss Machine to znakomita propozycja dla ludzi lubiących ostre i inteligentne mieszanie w muzyce, ortodoksom za nic w świecie nie wejdzie. W moim mniemaniu jest to jedna z najjaśniejszych perełek 2004 roku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

23 marca 2010

Atheist – Elements [1993]

Atheist - Elements recenzja reviewOstatnie dzieło Atheist jest bez wątpienia jednym z nielicznych ewenementów jakie ukazały się w całej historii metalu. O tym albumie można pisać rozmaite referaty, rozprawki naukowe oraz analizy, tak mocno jest nietypowy. Nie chodzi tu tylko o samą muzykę, ale także o samo powstanie tego albumu. Już samym ewenementem jest to, że zespół w chwili nagrywania Elements formalnie nie istniał, a krążek został nagrany tylko po to, aby wywiązać się z kontraktu!!! Nie było chyba jeszcze zespołu, oprócz Atheist, który aby wywiązać się z umowy nagrałby genialny album. Mało tego, ostatni genialny zapis Amerykanów został skomponowany i zarejestrowany w 40 dni!!! Aż się nie chce wierzyć, że tak unikalna muzyka powstała tak szybko i z takiego powodu. Żadna kapela nie nagrała jak dotąd takiej muzyki jak Atheist 16 lat temu. Tu już nie można pisać o death metalu czy nawet o death/jazz, a o jazz-metalu, a najlepiej byłoby zdefiniować tą muzykę jako po prostu Elements. Ten album to kopalnia, w której są wszystkie najszlachetniejsze surowce. To nie tylko metal, to nie tylko jazz, ale także inne style, zahaczające nawet pod latynoskie rytmy (za które podobno najbardziej odpowiedzialny był Tony Choy)! Elements zawsze był dla mnie mistyczną tajemnicą, której długo nie mogłem poznać z przyczyn niemożliwości kupna albumu. Gdy go już kupiłem, ta tajemnica wcale nie stała się mniej zagadkowa, śmiało mogę napisać, że jest bardziej enigmatyczna niż była. Te 12 kompozycji to prawdziwy kosmos! Tu można znaleźć jedne z najbardziej technicznych i pokręconych kawałków jakie kiedykolwiek nagrano. Nie wiem, czy tylko ja tak odbieram tą płytę, ale wydaje mi się, że ta muzyka idealnie łączy się z warstwą liryczną. W „Air” gitary przypominają wirujące powietrze, w „Fire” płonący ogień, w „Water” wodne wiry, a w „Mineral” wiercenie i kłucie skał. Ale chyba najbardziej oszałamia początek „Animal”. Te riffy są wyjęte z dżungli! A jeżeli ktoś chciałby posłuchać fuzji jazzu z latynoskim smakiem, to może go odnaleźć w „Samba briza”… kopara opada. Zwieńczeniem wszystkich elementów tego albumu jest finałowy kawałek. Jak słyszę te wciąż mutujące riffy, to aż ciary po mnie przechodzą. Genialne zakończenie genialnego albumu. Na płycie zabrakło niezastąpionego Steva Flynna, ale nie jest to — co dziwne — odczuwalne. Pan Marccell wraz Tonym (i z pomocą reszty chłopaków) stworzyli tak popierdoloną, jazzową sekcję rytmiczną, że idzie dostać zajoba! Słuchając Elements bardzo często zadaje sobie pytanie: jakim kurwa cudem 16 lat temu ten album nie stał się jednym z najpopularniejszych wydawnictw!?? Bo chyba każdemu wyda się dziwne to, że taki zespół sprzedawał się gorzej niż pewne prymitywne szmatławce. Już nie raz i nie dwa było tak, że wielki twórca został doceniony dopiero po swojej śmierci, niestety tak też się stało z Atheist.


ocena: 10/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AtheistBand

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Virulence – A Conflict Scenario [2001]

Virulence - A Conflict Scenario recenzja okładka review coverKto słyszał muzykę Virulence, ten wie, że jest to wielki zespół z niesamowitymi pomysłami na granie brutalnej muzyki. Virulence pochodzi z USA, a muzyką którą wykonuje jest techniczny grind/jazz/death. Niezła fuzja, co? Niezła to chyba za mało powiedziane. A Conflict Scenario to fenomenalny album, gdzie zawartych jest od chuja i ciut, ciut paraliżujących rozwiązań. Już pierwszy utworów w postaci instrumentalnego intra sugeruje słuchaczowi, że ma do czynienia z bardzo pojebaną muzyką, ale to dopiero malutki zaczątek tego, co dziać się będzie później! W każdym tracku znajdziemy prawdziwe jazzowe wstawki pierwszej klasy. Partie gitar na tym albumie to wyższa szkoła jazdy, piekielnie pojebane, połamane i skomplikowane riffy, które to coraz się zmieniają; to po prostu bombardowanie układu nerwowego. Mnóstwo zmian tempa, za które odpowiada pałker – trzeba powiedzieć, że ma niesamowite wyczucie. Aby jeszcze bardziej umilić nam przyjemność słuchania muzyki, wokalista od czasu do czasu wydaje z siebie kapitalne świńskie bulgoty, które nieraz przybierają postać pewnego dialogu z jego drugim, krzykliwym vokalem. Można by było używać tu pewnych porównań do ATHEIST, który to zostałyby skrzyżowany z grindem, ale to jest bez sensu. To co nagrała amerykańska formacja, to kawał bardzo oryginalnej roboty. I chyba jako pierwsi stworzyli taki materiał. Co tu dużo pisać, jeżeli jesteście fanami technicznego grania, kupujecie to niezwłocznie! Samo słowo techniczne na pewno nie oddaje tego, co się dzieje na A Conflict Scenario. Jest to jeden z najbardziej pojebanych i zakręconych albumów jakie posiadam. Tak więc, jeżeli uwielbiacie bardzo, ale to bardzo zakręcone, jazzujące, techniczne napierdalanie, kupujcie VIRULENCE niezwłocznie. Jedynym minusem opisywanego materiału jest to, że trwa jedynie niecałe 30 minut, za co obcinam pół punktu. Ale co się dzieje przez te 30 minut!!! Żadna recenzja tego nie opisze.


ocena: 9,5/10
corpse

podobne płyty:

Udostępnij:

Sadist – Tribe [1995]

Sadist - Tribe recenzja reviewWłoska scena death metalowa jest tak skąpa, jak skąpo chodzą ubrane piękności na południu tego kraju. Ciężko myśleć o muzyce, gdy widzi się mnóstwo pięknych dziewcząt hojnie obdarzonych przez naturę. Lecz znaleźli się panowie, którzy potrafili pogodzić ziemskie rozkosze z zamiarem stworzenia boskiej muzyki. Tribe to drugie dziecko włoskiego cesarza. Kto nie znałby Sadist, a usłyszał muzykę z tego albumu, zapewne mógłby pomyśleć, że ma do czynienia z królami piekieł z Florydy. Tribe to nietypowa, inteligenta i techniczna muzyka, no i rzecz jasna bardzo oryginalna. Każdy z 8 utworów oprócz genialnych partii tradycyjnych instrumentów posiada także klawisze. Keyboard zyskał tu nawet większe znaczenie niż u Nocturnus. Bardzo często spotkać możemy miejsca, gdzie występują same klawisze i perkusja. Robi to naprawdę niespotykane wrażenie. Tym bardziej, że motywy wygrywane na tym instrumencie nie mogą nie imponować. Osobiście dla mnie jest to wprost piękne i niezwykle pobudzające wyobraźnię. Dziwaczność melodii jest równie pojechana jak ta, która wychodziła z pod palców Mr. Panzera. Oczywiście nie same klawisze rąbią mój układ nerwowy. Gdyby ktoś nie zachwycił się gitarowym kunsztem tej płyty byłby zwyczajnym głupcem. Myślę, że można śmiało przywołać tu Cynic, Atheist, a nawet DEATH. Połamańce łamią kości, a żeby tego było mało od czasu do czasu występuje jakiś jazzowy motyw. Do tego jeszcze boskie solówki w każdym utworze. Nie sposób przy nich nie paść na kolana. Cud i finezja! A to nie wszystko, ponieważ sola są wygrywane też na innych instrumentach. Szczególnie powalające wrażenie robi solo na flecie z gitarowym popisem w tle w kawałku „The Reign Of Asmat”. Są także świetne basowe wygibasy, które przywołują mi na myśl linie basu z „Individual Thought Patterns” DEATH. Mogę tylko podniecać się i wychwalać tę płytę. Każdy utwór nasuwa mi inne obrazy przed oczy. Możemy tu znaleźć chyba wszystko od fragmentów spokojnych jak wczesny wiatr złotą jesienią, po agresywne, lodowate zimowe zawieruchy czy wilgoć i chłód średniowiecznych katakumb. Niektóre kawałki mogłyby spokojnie zostać użyte w jakimś dreszczowcu – ale jeszcze chyba takiego nie nakręcono, który byłby ich godny. Cóż pozostaje jak nie zazdrościć Włochom, bo nie dość, że mają Morze Śródziemne, kapitalną kuchnię, piękne kobiety oraz masę starożytnych zabytków to jeszcze mają SADIST!!!


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

Atheist – Unquestionable Presence [1991]

Atheist - Unquestionable Presence recenzja reviewPamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem fragmenty Unquestionable Presence i pozostałych dwóch dzieł Atheist, to było zupełnie nowe doznanie muzyczno-emocjonalne. Długo musiałem czekać, aby mieć pełny album amerykańskich mistrzów. Gdy już go miałem, Atheist — podobnie jak DEATH — przeniósł mnie w kompletnie inny wymiar, a tym samym w inną rzeczywistość, w świat, gdzie nie ma rzeczy niemożliwych. Może brzmi to trochę dziwnie, ale muzyka zawarta na Unquestionable Presence jest prawdziwym mistrzostwem świata i, tak samo jak muzyka DEATH, jest poza zasięgiem dla innych zespołów. Aby stworzyć taki materiał, trzeba mieć nieograniczoną wyobraźnię, umysł i talent, a właśnie te cechy mają wszyscy członkowie Atheist. Połączenie death metlu z jazzem, które miało już miejsce na jedynce tu po prostu eksplodowało, niesamowicie podnosząc i tak już bardzo wysoki poziom muzyczny zespołu. Nie ma tu miejsca na choćby dobre i bardzo dobre numery, tu są tylko genialne, arcymistrzowskie utwory. Kurwa, z czym my tu mamy do czynienia! Diabelska technika, popierdolona sekcja rytmiczna, pokręcone, szalone sola i te wariackie wstawki jazzowe, których niejeden jazzman by nie odegrał! Tak jest przez całe 32 minuty i 27 sekund. Każdy utwór zupełnie inny, w żadnym nie ma spokojnych miejsc. Wszystkie są zapchane obłędnymi, jazzującymi pomysłami, których umysł nie każdego człeka będzie w stanie zarejestrować. Trudno pisać o jednym z najlepszych albumów death metalowych, jaki świat miał okazję usłyszeć. O takich albumach tylko i wyłącznie można pisać w samych superlatywach, które i tak nie są w stanie oddać tego, co tych czterech panów podało nam w 1991 r. Tak swoją drogą zastanawiam się czy jest sens pisać o TAKIM materiale, chyba najlepiej byłoby podać link do dowolnego utworu z tej płyty, a on pokaże potęgę Unquestionable Persence. Taka muzyka nie wymaga rekomendacji, o takiej muzyce nie trzeba czytać, takiej muzyki tylko się słucha, aby nie stracić choćby sekundy wyższych doznań, które ona przynosi.


ocena: 10/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AtheistBand

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Cynic – Traced In Air [2008]

Cynic - Traced In Air recenzja okładka review coverŻe tak sparafrazuję Kazia, chłopaka Isabel, znanego ex-premiera z Gorzowa: no, no, no! 15 lat czekania i taka kupa, tak się nie godzi. 15 lat na zrobienie czegoś równie zajebistego i przełomowego jak „Focus”, 15 lat na dopieszczenie każdego szczegółu, dopasowanie każdej nuty, 15 lat na skomponowanie arcydzieła. Ale po chuj, jak można zrobić coś takiego. To już lepiej nic nie robić i pozostać kapelą jednego albumu, ale albumu przez wielkie „a”. Pytam się raz jeszcze: po co w ogóle nagrywać cokolwiek, gdy pomysłów starcza na mniej niż połowę krążka? Niestety brak idei słychać doskonale w większości przypadków, z wyjątkiem może — znanych już z demka 2008 — „Integral Birth” i „Adam’s Murmur”. Zupełnie niezrozumiałe jest nagrywanie materiału, który jest bardziej cipowaty niż Aeon Spoke. Melodie są cieniutkie jak barszcz, często męczone i zwyczajnie nijakie – połowa kapel grających do kotleta gra lepiej. O jakiejkolwiek energii czy mocy bijącej z utworów raczej można zapomnieć, jest nudno w pięciu na osiem przypadków. Motory(n)ka przypomina pojedynek szachistów grających korespondencyjnie, nawet doom bywa bardziej żwawy. Traced in Air jest podobny do relacji z wyścigów kolarskich – przez cztery godziny oglądasz kolesi w obcisłych gatkach, którzy garbią się albo sami albo grupowo i jedyne co cieszy (co się dzieje), to jak się przewracają. I jeszcze te przesterowane zawodzenie Paula – noż kurwa, niech mu ktoś zabierze ten mikrofon! Niestety moi mili, sporo elementów na albumie leży i kwiczy. Na szczęście jest kilka rzeczy, które przywodzą na myśl „Focusa”, ot choćby wspomniane już dwa kawałki. Szczególnie „Adam’s Murmur” broni się dzielnie – jest tam wszystko, czego człowiek oczekuje po zespole klasy Cynic. Zajebisty riff na początek (oj, zakręci się łezka w oku, bowiem przypomina się intro „How Could I”), porządna kompozycja i dawka energii większa niż we wszystkich pozostałych razem wziętych. Szczęściem, warsztatowo nadal jest rewelacyjnie, Jasona zastąpił Tymon z holenderskiego Exivious, więc wymiana 1:1. Tymon zajął się także growlowaniem, dzięki czemu takie „perełki” jak „Evolutionary Sleeper” nabrały trochę barw. Odcieni szarości. Trzecim kawałkiem, który jako tako nadają się do słuchania i nie męczy, jest „The Unknown Guest” – nie jest to dzieło wybitne, ale na tle albumu wydaje się dobry. Pozostałe kawałki, wyłączając pierwszy i ostatni (bo to jakby intro i outro), są przeciętne, słabe prawdę powiedziawszy, co niestety w przypadku Cynica wydaje się karygodne. Są tam, co prawda, i solówki i połamane riffy, dużo kombinowania i sporo udziwnień, ale nie ma tam sensu. Szkoda, bo gdyby to raz jeszcze przemyśleć, to można by było sporo z tych numerów wykrzesać. A tak dostajemy coś, co gra dziś sporo kapel i to z większym powodzeniem. Przełomowości „Focusa” ani krzty, nic, zero, null. I jeszcze ta wkurwiająca świadomość, że można to było zrobić lepiej (albo w ogóle zostawić, nic nie robić i nie spierdolić). Choć z drugiej strony właśnie, zdrowy rozsądek nakazywał był wątpić, by po tylu latach udało się zrobić coś, co choćby w połowie było tak udane jak poprzedni album. Wiedząc jeszcze, że Paul się zmienił i obecnie realizuje się we wspomnianym Aeon Spoke. Po prostu – Paul przekombinował. Zakończę klamrą kompozycyjną, podobną do tej na Traced in Air. Odpowiem na pytanie z początku tekstu: po co? Money, money, money…


ocena: 5/10
deaf
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 marca 2010

Pillory – No Lifeguard At The Genepool [2005]

Pillory - No Lifeguard At The Genepool recenzja okładka review coverJeśli komuś zrobiło się przykro po rozpadzie Virulence, to pocieszenia może szukać w owrzodzonych ramionach Pillory, w którego szeregach udziela(ło) się dwóch członków tamtego wybitnie niedocenionego zespołu: perkusista Darren Cesca i wokalista/basman Chris Danecek. Skoro tacy zwichrowani zawodnicy pogrywają z nowymi, równie zachwianymi — i pewnie spalonymi — kolegami, to o efekt końcowy można być spokojnym. Mylące natomiast może być logo Unique Leader Records na okładce, bo Pillory niezbyt pasuje do jednowymiarowego katalogu tej firmy. Dużo lepiej wtopiliby się w Relapse (może — po ewentualnej reaktywacji — się doczekają, przynajmniej zyskaliby sensowną dystrybucję), bo muzyka Amerykańców jest programowo pojebana, posiekana jak szczury w chińskiej restauracji, rytmicznie rozdygotana, szalenie techniczna i maksymalnie ekstremalna. No i ważna sprawa, chłopaki podejmują wątki zapoczątkowane przez Virulence, ale w swych chorych wyczynach są jeszcze brutalniejsi. Sieczka łącząca w sobie elementy death, grind, hard core i jazz jest naprawdę okrutna i trafi w gusta wąskiego grona maniaków późnego Gorguts, Cryptopsy, The Dillinger Escape Plan (szczególnie z debiutu), Cephalic Carnage czy naszego Nyia. Instrumentalnie wyczyniają tu cuda (wrażenie robi zwłaszcza praca Darrena Cesca, choć wszyscy zapierdalają jak ksiądz po kolędzie) i tylko na chwile — w których trzaskają jazzowe wygibasy — tracą na dosadności. Nawet pojawiające się od święta melodie nie należą do najnormalniejszych i mogą wykręcić niejedne wrażliwe uszęta. Wokalnie bez zarzutu, a partie znanej z Virulence świni są powodem wielkiej mojej radości. Zresztą jak cała ta płyta.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Pillory/662486047144743

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Atheist – Piece Of Time [1990]

Atheist - Piece Of Time recenzja reviewAtheist był przez długie lata zespołem zapomnianym i niezbyt popularnym, nawet obecnie — po reaktywacji — nie otrzymuje takiej uwagi, na jaką zasługuje. Wielka szkoda, bo muzyka prezentowana przez tą grupę należy do wyjątkowo ciekawych, poruszających, nieszablonowych i… pojebanych. Piece Of Time to debiut Amerykańców i ośmielę się stwierdzić, że debiut wprost wyśmienity! Oryginalny i bardzo techniczny death-jazz metal z wyraźnymi wpływami thrashu (sporo tu Slayera) to mało powiedziane. Atheist rozpoznaje się od pierwszych sekund. Utwory, choć w większości bardzo krótkie (płyta trwa ledwie 32 minuty), zawierają w sobie tyle rozmaitych genialnych patentów, że bez problemu można by nimi obdzielić kilka (-naście? -dziesiąt?) mniej utalentowanych kapel. Nie ma tu jakiejś niesamowitej death’owej brutalności, ale wasz kark nie raz i nie dwa ugnie się pod intensywnością tego materiału. Od pierwszych sekund powala rewelacyjna, gęsta (i dobrze wyeksponowana) gra basmana – tylu łamańców próżno szukać u innych ówczesnych przedstawicieli amerykańskiej sceny, łącznie z Death, Cynic i Sadus. Uzupełnieniem sekcji jest cholernie sprawny, ostro mieszający i grający wprost ujmujące galopady Steve Flynn. Współpraca takiego duetu oczywiście przekłada się na notoryczne, ale i tak zaskakujące zmiany tempa oraz dziwne ozdobniki. Wobec powyższego, nie będzie dla nikogo niespodzianką, jak napiszę, że gitary też są świetne – ciekawie i nietypowo zaaranżowane, iskrzące się od palcołomnych riffów i masy szalonych solówek. „I Deny”, „Room With A View” czy „On They Slay” to tylko nieliczne przykłady na ponadprzeciętne umiejętności ich twórców. Na Piece Of Time macie ich aż (tylko?) dziewięć. Nie wiem jak was, ale mnie wizja nacechowanego nonkonformizmem death metalu Atheist jak najbardziej przekonuje!


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AtheistBand

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

The Dillinger Escape Plan – Calculating Infinity [1999]

The Dillinger Escape Plan - Calculating Infinity recenzja okładka review coverUkrywająca się pod nietypową nazwą zgraja niepozornych osobników w typie amerykańskim, swym pierwszym krążkiem w radykalny sposób wypięła gołe poślady na utarte schematy święcące triumfy w otaczającej ich muzyce, lejąc z góry (przyznacie, że z wypiętym dupskiem to niełatwe) na słodkie melodie i przejrzyste struktury. Ba!, posrańce wzięli się za obliczanie nieskończoności! Zadanie karkołomne, więc i muzyczny podkład stworzony przez The Dillinger Escape Plan do najprostszych nie należy. Mało powiedziane, oni w każdej sekundzie albumu udowadniają, że mają najebane jak stąd do potamtąd i jeszcze o rzut beretem hen hen. Chłopaki mają doskonałe umiejętności techniczne i szalenie szerokie horyzonty, więc korzystają z tego, co najdziwniejsze i najbardziej ekstremalne w hard core, jazzie i grindzie, dodając tu i ówdzie jakieś ni to noisowe, ni to ambientowe wtrącenia. Na Calculating Infinity panuje pozorny chaos: wszystko jest tak pomieszane, połamane i wykręcone, że momentami można się pogubić w tym, co też tam oni, kurwa!, wyprawiają. Aaale… Mimo wszystko potrafią nad tym zgiełkiem zapanować, a większość numerów posiada ręce i nogi… Hmm… Właściwie same kikuty, ale zawsze to coś. Tak właśnie powinna wyglądać nietuzinkowa i awangardowa, a zarazem bezkompromisowa muzyka, choć niektórym to ostatnie słowo w kontekście The Dillinger Escape Plan nie przejdzie przez usta. Dźwiękowe szaleństwo potęgują wściekłe wrzeszczane wokale – może i w pewnym stopniu są jednorodne, ale ekspresji i sporego wkurwienia Dimitriemu Minakakisowi nie sposób odmówić. Jeśli ktoś jeszcze tego nie załapał, to płyta jest naprawdę trudna, miejscami może nawet denerwować, ale za to wgryzanie się w nią i poznawania kolejnych niuansów sprawia dużo radości. Oczywiście takiej pojebanej radości.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Aghora – Aghora [2000]

Aghora - Aghora recenzja okładka review coverJeśli Twoim zdaniem zespół Feel komponuje fajną muzykę, techniczny to inaczej szkolny cieć, Malone to koszykarz, a Aghora to nazwa proszku, co wybiela wszystko poza różem, to spierdalaj, to nie jest to tekst przeznaczony dla Ciebie. Pozostali mogą zostać. Ba!, wręcz muszą. Bowiem to, co stworzyła Aghora na swoim pierwszym albumie jest, po prostu, powalające. Prawie godzina doskonałej, fantastycznie zagranej i zaśpiewanej, energetycznej i nietuzinkowej mieszanki fusion i orientalnych klimatów. Ale kiedy się usłyszy kto stoi za takim cudem, nie powinno się być zaskoczonym ochami i achami. Elita jazz-metalowego światka, w dodatku w najlepszej formie. Zaczniemy, inaczej niż zwykle, od garów. Panie i Panowie, przed Państwem Sean Reinert. I wszystko jasne – Cynic, Death, Gordian Knot. Sekcję rytmiczną uzupełnia jedyny i niesamowity Sean Malone. Jeżeli nadal masz wątpliwości, kim jest Malone, to spier… idź się dokształcić. Kolejną wielką, choć nie tak znaną, personą jest pan Santiago Dobles – wioślarz, kompozytor, twórca kapeli i ogólnie jej mózg. Całości obrazu dopełniają jeszcze dwie osoby – drugi wioślarz Charlie Ekendahl oraz wokalistka Danishta Rivero. Oklaski! Czytaczu – ten kwintet stworzył jedno z najoryginalniejszych dzieł w metalowym półświatku. Przykłady? Proszę bardzo: „Satya” – kawałek cudo, a praca basu Malone’a wręcz transowa. Jeśli nie wiesz o co mi chodzi, to znak, żeś ignorant, głuchy w dodatku. „Existence” to kolejna perełka, tym razem okraszona kosmiczną solóweczką perkmana. Jedenastominutowa „Jivatma” to (prawie) instrumentalny hołd dla The Mahavishnu Orchestra, będący doskonałym oddaniem tego, co inspirowało muzyków w ich twórczości. Generalnie można powiedzieć, że każdy kawałek jest popisem, bardzo zajebiście dogranym i przemyślanym, umiejętności muzycznych. Santiago śmiga sobie elegancko na gitarce, zostawiając w tyle niezliczone rzesze gitarowych masturbantów, którzy, co prawda, kręcą solówki jak najęci, ale jakoś bez koncepcji. Riffy i solówki, które wychodzą spod jego palców są niesamowite. Malone po raz kolejny udowadnia, że jest arcymistrzem w swej dziedzinie – tak zagranego basu nie usłyszycie za często. Reinert pokazuje, że gary nie stanowią dla niego żadnej tajemnicy, a jazzowe patenty wyssał z mlekiem matki. O Charlie’m można powiedzieć, że choć nie jest tu bohaterem, to jednak nazwanie go tłem byłoby nie na miejscu. I na koniec pani Danishta, która sprawia, że płyta jest tak niesamowita – jej pełny i ambitny głos spaja razem instrumentalne popisy i tworzy z tego nową jakość. Całość można określić mniej więcej jako „To, czym Portal zawsze chciał być, ale mu się nie udało”. Aghorze się to udało, i to udało jak nigdy!


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Cynic – Focus [1993]

Cynic - Focus recenzja okładka review coverO ile dobrze pamiętam, to na pierwsze takty Focus — 36 minut wyśmienitego death-jazzu — zareagowałem osłupieniem, a w konsekwencji konkretnym ślinotokiem… Ten śmierć metal jest tu trochę na wyrost, bo mamy do czynienia bardziej z metalowym jazzem, zaś z death’owo-thrash’owej nawalanki wiele w muzyce Cyników nie pozostało. Z ówczesnego składu aż połowa uczestniczyła w nagrywaniu wielkiego „Human”, zatem można było się spodziewać całkiem niezłej płyty, ale to cudeńko znacznie wykracza poza tak trywialne określenie. Focus to kosmos – płyta nietuzinkowa, pomysłowa, szalenie oryginalna, jednym słowem: wybitna! Skład uzupełnia jeszcze dwóch nieprzeciętnych techników: Jason Gobel (gitara) oraz Shawn Malone (bas). Naprawdę, bardzo trudno bez choćby odrobiny podniety podejść do tak niewiarygodnie zajobnej produkcji. Ten, komu wspomniany „Human” nie jest obcy, pokocha zarówno ten krążek, jak i tych, którzy go nagrali. Multum zmian tempa, zakręcone solówki, wspaniała technika i wyobraźnia garowego i bass przywodzący na myśl poczynania samego Steve’a DiGiorgio. Jest jeszcze jedna rzecz, na którą Chuck nigdy by się w Death nie zgodził – syntezatory. Początkowo budzą przerażenie, które z czasem (czytaj: w połowie płyty, albo jeszcze wcześniej) przeradza się w zachwyt. W sferze wokalnej panowie też nieźle namieszali. Panuje schuldinerowskie skrzeczenie, ale podparto je czystszymi partiami i niejednokrotnie wokalizami przepuszczonymi przez elektronikę. Daje to cholernie interesujący efekt, nie mówiąc już o tym, jak bardzo urozmaica to album. Teksty osadzono w filozoficznej konwencji (wszak nazwa do czegoś tam zobowiązuje), więc i na tym polu jest ciekawie. W samych utworach brutalności nie ma za wiele, dominuje klimat i melodia (często jazzowa, np. w „Textures”). Do moich faworytów należą nieziemski „Veil Of Maya”, najmocniejszy w stawce „Uroboric Forms” i powalający końcowym solosem (Gobel jest wielki, trzeba to usłyszeć!) „How Could I”. Aż żal, że nie pozostali zespołem jednej płyty…


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: