30 grudnia 2018

Beyond Creation – Algorythm [2018]

Beyond Creation - Algorythm recenzja okładka review coverNa długo przed premierą "Algorythm" byłem przekonany, że w korespondencyjnym pojedynku Obscura–Beyond Creation to Kanadyjczycy będą górą i bez trudu zmiotą jakiś tam „Diluvium”. A tu zonk. Wychodzi bowiem na to, że tym razem to Niemcy zrobili na mnie lepsze wrażenie, mimo iż ogólnym ciężarem ciągle przegrywają z kolegami zza oceanu. Z Beyond Creation stało się coś niedobrego. Chodzi mi o przypadłość/tendencję — która dotknęła już niejedną kapelę spod znaku technicznego death metalu — polegającą na rozbudowaniu i mocniejszym zaakcentowaniu progresywnej strony muzyki, co zawsze odbywa się kosztem jej brutalności. Przekładając to na ludzki język: więcej plumkania, a mniej napierdalania. [miejsce na zrobienie pełnego dezaprobaty „buuuu”] Spodziewałem się, że po czterech latach przerwy Kanadyjczycy zaproponują coś więcej niż tylko zestaw sprawdzonych schematów plus kilka aktualnie popularnych rozwiązań, ale się przeliczyłem. O ile odrobinę djentu można na Algorythm przeboleć, to kolejna nowość, elementy symfoniczne, to porażka na całej linii. Mnie odrzucają zwłaszcza dwa instrumentale wciśnięte na początku i w środku krążka – raz, że w ogóle nie pasują do normalnych utworów, a dwa, że brzmią potwornie tanio i naiwnie. Oba te potworki kaleczą uszy, ale mają tę zaletę, że można je przeklikać. Z wszechogarniającą progresją nie ma tak lekko, bo wyziera niemal z każdej frazy. Wszystko jest oczywiście zagrane przepięknie i z wielkim rozmachem, ale po dokładniejszym wsłuchaniu się sporo tych partii sprawia wrażenie jałowych wypełniaczy, pozbawionego treści i klimatu pitolonka, które tylko niepotrzebnie wydłuża płytę. Jako że za lwią część muzyki (w tym orkiestracje), tekstów, zdjęć i grafiki we wkładce odpowiada Simon Girard, to wiadomo gdzie szukać problemu, a przynajmniej w czyim ego… Reszta chłopaków powinna, dla dobra ogółu i własnego, zawalczyć o nieco bardziej demokratyczne podejście do komponowania, bo w przeciwnym razie Beyond Creation może skończyć jako zespół jednej, powtarzanej do wyrzygania sztuczki. Wystarczająco do myślenia powinien dawać fakt, że najlepszy numer na Algorythm, górujący nad pozostałymi „Surface’s Echoes” (zwróćcie uwagę na te doskonałe riffy od 4 minuty, solówkę i ogólny ogień), jako jedyny powstał przy udziale drugiego gitarniaka. Girard przypomina mi w tej chwili Kummerera sprzed kilku lat: zafiksowany na własnych widzimisiach i raz wyuczonych schematach, dość drastycznie ogranicza olbrzymi potencjał kolegów. Najbardziej traci na tym perkusista, bo akurat on — w przeciwieństwie do nowego basmana (który, co trzeba przyznać, godnie zastąpił Foresta) — dostał najmniej okazji, by w pełni rozwinąć skrzydła. Z powyższego tekstu jak na razie wynika, że Beyond Creation nagrali gniota. Tak bynajmniej nie jest. Algorythm zawiera wiele świetnych, kosmicznych wręcz rozwiązań i intrygujących pomysłów, ale jako całość album za bardzo rozmija się z moimi oczekiwaniami, żebym padł na kolana i piał z zachwytu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeyondCreationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:






Udostępnij:

25 grudnia 2018

Krisiun – Scourge Of The Enthroned [2018]

Krisiun - Scourge Of The Enthroned recenzja reviewTrzy lata temu akcje Krisiun straciły sporo na wartości, czemu zresztą nie ma się co dziwić, bo zachwytów nad „Forged In Fury” nigdzie się nie doszukałem. Tym razem opinie powinny być już bardziej entuzjastyczne, gdyż Brazylijczycy poszli po rozum do głowy i przywalili ze zdecydowanie większym pałerem. Scourge Of The Enthroned nie jest oczywiście powtórką z „Conquerors Of Armageddon”, na którą wielu naiwnie czeka od tak dawna, ale i tak potrafi ucieszyć, bo pokazuje, że zespół jeszcze do końca nie zarzucił szybkiego i brutalnego grania. Za to na granie odkrywcze kompletnie położył już lachę. Mamy tu zatem coś na kształt dość zgrabnego miksu patentów charakterystycznych dla "Ageless Venomous" i „Works Of Carnage” z brzmieniem, któremu najbliżej do tego z „The Great Execution” (ponownie nagrywali w Stage One) i dużą dawką chwytliwości. Krisiun nie zaproponowali absolutnie niczego nowego (przynajmniej ja się takich cudów nie doszukałem), na wyżyny ekstremy również się nie wspięli, jednak dzięki rozsądnej długości materiału (38 minut – miła odmiana po dwóch ostatnich kolosach) i jego wspomnianej przystępności Scourge Of The Enthroned wchodzi naprawdę dobrze. Tempa są urozmaicone (z przewagą tych szybkich), melodie kąśliwe i nienachalne, a całości pikanterii dodają zaskakująco często występujące szaleńcze riffy i zabójczo gęste solówki. Stąd też jestem przekonany, że mniej radykalni fani zespołu łykną ten krążek bez popitki, natomiast hardkorowi zaakceptują go — przy akompaniamencie jojków, że to „nie to samo, co »Conquerors Of Armageddon«” — gdzieś na wysokości piątego przesłuchania. Ponadto wydaje mi się, że Scourge Of The Enthroned może być ciekawym kąskiem także dla ludzi, dla których wszystkie dotychczasowe numery Krisiun były takie same – teraz choćby bardzo się starali, nie pomylą „Demonic III” z „A Thousand Graves” czy „Devouring Faith”. Duża w tym zasługa bardzo przejrzystej produkcji, która dosłownie każdy szczegół podaje słuchaczowi na tacy. Ma to swoje zalety, ale brakuje jej trochę kopa. Ja jednak wolałbym brzmienie bardziej masywne i przybrudzone – brutalne samo z siebie. Niemniej to kwestia możliwa do poprawienia przy następnej płycie. Póki co odbieram Scourge Of The Enthroned jako krok we właściwym kierunku.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

19 grudnia 2018

Deicide – Overtures Of Blasphemy [2018]

Deicide - Overtures Of Blasphemy recenzja okładka review coverW ciągu ostatnich nastu lat Deicide przechodzili przez najróżniejsze zawirowania, ale nigdy nie były one na tyle poważne, żeby znacząco wpłynąć na cykl wydawniczy zespołu. Tym razem przerwa między kolejnymi płytami urosła do pięciu lat, choć w międzyczasie wyparował „tylko” niezadowolony z procesu (prze)twórczego Owen. Wprawdzie Jack miał spory wpływ na kształt „In The Minds Of Evil”, ale nie przypuszczałem, że jego odejście aż tak przystopuje Amerykanów. Niewykluczone jednak, że zmiana gitarzysty wyszła Deicide na dobre, bo Mark English z Monstrosity całkiem zgrabnie wpasował się do składu, a przy okazji dołożył swoje świeże spojrzenie na gotowe już utwory.

O stylistycznej wolcie nie ma zatem mowy — zespół trzyma się muzyczno–brzmieniowej formuły zapoczątkowanej na „To Hell With God” — ale poziom dopracowania detali i drobne nowalijki pojawiające się w strukturach bardzo dobrze świadczą o aktualnej formie Bogobójstwa. Podobnie jak fakt, że Overtures Of Blasphemy mimo swojej ponadprzeciętnej długości (38 minut) i tak koniec końców wydaje się materiałem zbyt krótkim. Kawałków mamy aż 12 (spośród nich tylko dwa wykraczają ponad trzy i pół minuty), jednak przelatują naprawdę szybko, co sprawia, że trzeba je przesłuchać kilka razy, żeby się nimi w pełni nasycić.

Spora w tym zasługa klasycznej chwytliwości materiału (w ucho wpadają szczególnie refreny „Consumed By Hatred” i „Excommunicated”) i jego dynamiki, która w paru miejscach jest podbijana wokalem Bentona. Możecie wierzyć lub nie, ale w niektórych numerach Glen próbuje się trzymać linii melodycznej, co mu się wcześniej nie zdarzało. Z początku brzmi to z lekka osobliwie, niemniej samą inicjatywę mogę zaliczyć na plus. Ponadto świetnym pomysłem było nasycenie Overtures Of Blasphemy mistrzowskimi solówkami. Obaj gitarniacy potrafią wymiatać na wysokim poziomie, więc dobrze się stało, że nikt ich nie ograniczał na siłę. Szczególne wrażenie robią ich pojebane popisy na początku „Anointed In Blood”, bo to dla Deicide coś zupełnie nowego, a przy okazji dość nietypowego. Następną perełką w zestawie jest „Defying The Sacred”, w którym motyw przewodni oparto właśnie na solówkach – patent wręcz banalny, a sprawdził się znakomicie. Pozostałe utwory zaaranżowano raczej tradycyjnie, co jednak nie oznacza, że są pozbawione mniej lub bardziej finezyjnych partii. Jedynie zamykający płytę „Destined To Blasphemy” wydaje się być zorientowany na prostotę i surowość, choć i w niego wciśnięto krótką trzepankę.

Na koniec, jak tradycja nakazuje, przyczepię się do brzmienia, bo Jason Suecof ponownie się nie popisał (zachodzę w głowę, czy on się kiedykolwiek popisał). Brakuje mi basu, mięska w gitarach (bzyczą po thrash’owemu) i odpowiednio mocnych garów. Zastanawiam się nad wystosowaniem do mózgów Deicide petycji, żeby wrócili do Morrisound i tamtejszych fachowców – wtedy wszystko będzie cacy. Na razie naprawdę cacy jest tylko muzyka.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 grudnia 2018

Unleashed – The Hunt For White Christ [2018]

Unleashed - The Hunt For White Christ recenzja okładka review coverMoże to i smutna konstatacja, ale Unleashed niczego ponad to, co nagrali, już nie wymyślą. Ba! Oni nawet nie próbują. To nic, bo przynajmniej ciągle ich stać na zupełnie przyzwoite płyty, którymi spokojnie można dociągnąć do emerytury. Na przykład takie jak The Hunt For White Christ. Po raz kolejny nie mamy do czynienia z mistrzostwem świata (ani Szwecji), jednak w porównaniu z „Dawn Of The Nine” nowy album wypada nieco korzystniej, choć o przepaści między nimi nie ma naturalnie mowy. Do rzeczy – materiał jest szybszy, bardziej mięsisty i agresywny, a przy okazji odrobinę krótszy, więc ma większą siłę rażenia, a dzięki temu wchłania się go bez najmniejszego problemu. Odczuwalny wpływ na ogólną zadziorność krążka ma warstwa tekstowa, w której Johnny ponownie — i chyba jaskrawiej niż kiedykolwiek wcześniej — daje wyraz swemu obrzydzeniu chrześcijańską zarazą panoszącą się na Północy. Tytuły takie jak „Terror Christ” czy „They Rape The Land” mówią same za siebie. Gdyby tylko muzyka dorównywała radykalnością treściom głoszonym przez zespół… gdyby. Mimo wszystko nie jest źle, a blasty na szczęście nie należą do rzadkości. Bojowy klimat krążka do czegoś w końcu zobowiązuje – jak napierdalać wroga, to przy odpowiednio gęstym i mocnym podkładzie. Następna kwestia pozytywnie wpływająca na odbiór The Hunt For White Christ to równiejszy poziom poszczególnych kompozycji; nie ma wśród nich kawałka, który byłby ewidentnym potknięciem, jak tytułowy na poprzedniej płycie. Tym razem obyło się bez takich zgrzytów i nawet jeśli któryś fragment niespecjalnie porywa, to jest obudowany na tyle udanymi riffami, że całość płynie bardzo sprawnie. No i chwytliwość materiału (zarówno melodie i refreny) nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, bo wraz z kolejnymi przesłuchaniami krążek tylko zyskuje, choć może nie na tyle, żeby zagrozić kilku wcześniejszym dokonaniom Unleashed. W każdym razie Fredrik Folkare jako jedyny kompozytor (to już trzeci album wyłącznie jego autorstwa) spisał się naprawdę dobrze, korzystając w pełni z przysługujących mu praw. A te prawa, po krótkim namyśle, sprowadzają się do tego, że jeśli chce się solidnie wytrzepać, to się wytrzepuje – i stąd mamy te wyjątkowo rozbudowane solówki w „Lead Us Into War”, „The City Of Jorsala Shall Fall” czy wspomnianym „Terror Christ”. Jeśli komuś Unleashed jeszcze nie wychodzi bokiem (to już ich trzynasta płyta, a ósma utrzymana w podobnym stylu), to i tym razem może zainwestować w zespół kilka zyli – niech chłopaki mają za co kupić bimber i fajki.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.unleashed.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 grudnia 2018

Monstrosity – The Passage Of Existence [2018]

Monstrosity - The Passage Of Existence recenzja okładka review coverJedenaście lat to szmat czasu, zwłaszcza dla aktywnie działającego zespołu. Tylko czy za taki można uznać Monstrosity? Amerykanie zawsze robili sobie solidne przerwy między kolejnymi płytami, ale tym razem już przesadzili. Właśnie dlatego nie łudziłem się, że po tak długim okresie nicnieróbstwa będą w stanie należycie spiąć dupy i nagrać album równie wspaniały co „Spiritual Apocalypse”. To się nie mogło udać.

No i się nie udało, stąd moje pierwsze przesłuchania The Passage Of Existence to nieco rozpaczliwe próby pogodzenia się z przewidywanym rozczarowaniem. Nie jest to — i być nie może — zawód totalny, bo ten zespół byle gówna nigdy nie stworzył, jednak po cichu i całkowicie wbrew zdrowemu rozsądkowi liczyłem, że mimo wszystko będzie lepiej, dużo lepiej. Tymczasem narzekam, że jest tylko bardzo dobrze…

Wszystkie składniki muzyki, którą Monstrosity imponowali przy okazji ostatniego longa, pozostały w zasadzie bez zmian, ale brakuje im trochę świeżości i nie dorównują poziomem hajlajtom z „Spiritual Apocalypse”. Zespół gra to, co doskonale znamy i lubimy: raz szybciej, raz wolniej, z mocnym wokalem Hrubovcaka, kompletnie wypasionymi solówkami i jak zwykle precyzyjnym bębnieniem Harrisona. Tak podany death metal po prostu musi przypaść do gustu wielbicielom klasyki z Florydy — co do tego nie mam wątpliwości — ale na łopatki rozłoży naprawdę nielicznych.

W utworach roi się od rozmaitych smaczków aranżacyjnych — nic dziwnego, bo materiał trwa prawie godzinę — i praktycznie z każdym przesłuchaniem można wyłapać w nich coś nowego. Z wyjątkiem czegokolwiek zaskakującego. Żal dupę ściska, że tak doświadczeni muzycy dysponujący taaakim warsztatem nie pokusili się o choćby odrobinę eksperymentów czy mniej standardowych rozwiązań… Kariery i tak już nie zrobią, więc co im szkodziło zaszaleć? Oczywiście nie ma potrzeby, żeby Monstrosity wywracali swój styl do góry nogami (tego bym nie chciał), ale wpuszczenie nawet małego powiewu świeżego powietrza dobrze by im zrobiło.

Na przyszłość zalecam też inną konfigurację ludzko-studyjną, bo brzmienie The Passage Of Existence w porównaniu z „Spiritual Apocalypse” jest zdecydowanie lżejsze, bardziej stonowane i wyraźnie brakuje mu masywności. Jim i Tom Morris za konsoletą potrafią czynić cuda, natomiast Jason Suecof i Mark Lewis – nie.

Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych z The Passage Of Existence wydaje mi się, że sensowne będzie postawienie tej płyty na równi z „Rise To Power” – obie są naprawdę fajne i dają sporo radochy, jednak nie robią takiego wrażenia, jak materiały je poprzedzające i mają marne szanse zostać tymi ulubionymi.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.monstrosity.us

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 listopada 2018

Hate Eternal – Upon Desolate Sands [2018]

Hate Eternal - Upon Desolate Sands recenzja okładka review coverPotrafię wskazać przynajmniej cztery krążki Hate Eternal, po których wydawało mi się, że zespół dotarł do ściany i nie będzie w stanie nagrać niczego lepszego. Ostatni raz takie wrażenie miałem stosunkowo niedawno, bo przy okazji odsłuchu znakomitego „Infernus”, na którym Amerykanie wprowadzili kilka świeżych patentów na uprzestrzennienie swojej muzyki. Mimo tych eksperymentów to był rasowy killer i ja tam naprawdę nie zauważyłem żadnych istotnych elementów wymagających poprawy.

Rutan postanowił jednakowoż udowodnić, że w ramach klasycznego (i dość konserwatywnego) death metalu ciągle pewne rzeczy można ulepszyć, zrobić inaczej, pobawić się z dynamiką, z rozłożeniem akcentów… Czary-mary i sruuu – tak powstał Upon Desolate Sands, kolejny fascynujący materiał Hate Eternal: szybki, brutalny, techniczny, urozmaicony… Kto wie, może to nawet najmocniejszy materiał w historii zespołu. A jeśli nawet nie, to i tak niewiele tegorocznych płyt może się z nim równać. Ja w każdym razie jestem pod wielkim wrażeniem pracy, jaką bohaterowie tej recenzji wykonali przy komponowaniu i nagrywaniu, bo Upon Desolate Sands spełnia właściwie wszystkie wymagania, jakie można postawić przed death metalową płytą z najwyższej (amerykańskiej) półki.

Zaprawiony w bojach tandem Rutan-Hrubovcak (to już ich trzeci krążek) uzupełnił znany wszystkim doskonale Hannes Grossmann, więc o jakość partii perkusji można było być spokojnym. Jednocześnie obecność jegomościa mogła nieco mylnie sugerować tempo i stopień skomplikowania materiału. Pod tym względem nowy album Hate Eternal nie odbiega znacząco od poprzednich. Owszem, Grossmann robi cuda niewidy, jednak nie wykracza poza formułę przyjętą przez Rutana dwadzieścia lat temu – jest bardziej efektywny niż efektowny, choć oczywiście te najgęstsze fragmenty w jego wykonaniu powodują opad kopary.

Czego by nie napisać o wyczynach sekcji, najważniejsze w Hate Eternal i tak są gitary. Tutaj Rutan pozwolił sobie na dużo urozmaiceń, co tylko wyszło muzyce na dobre, bo nie ma tu absolutnie miejsca na nudę, a i na wytchnienie przewidziano raptem kilka chwil. Od początku mamy do czynienia z wygrzewem na najwyższych obrotach, który w kilku momentach (w „What Lies Beyond” czy „All Hope Destroyed”) jest sprytnie równoważony melodyjnymi/klimatycznymi solówkami. A propos tych gitarowych popisów, sprawne ucho wyłapie w nich inspiracje Vital Remains – szczegół, a cieszy i fajnie ożywia muzykę. Następna warta uwagi ciekawostka to bliskowschodnie akcenty i towarzyszący im damski wokal (made in Poland) w utworze tytułowym – toż to Nile w najlepszym wydaniu.

A skoro już jestem przy innych zespołach, to nie sposób nie wspomnieć o Morbid Angel. Na Upon Desolate Sands nie brakuje partii o jednoznacznie morbidowym charakterze (choćby wszystko, co się dzieje wokół solówki w „Portal Of Myriad”), tyle że za cholerę nie można ich podciągnąć pod zrzynkę. Hate Eternal w ten — co tu ukrywać: chamski — sposób pokazuje, jak dziś powinni brzmieć Morbidzi, ale nie brzmią, bo Trey najwyraźniej nie ma pomysłu na siebie. Natomiast po Hate Eternal żadnego niezdecydowania nie widać. Przez ponad dwie dekady zespół pewnie prze przed siebie, nie zważając ani na mody, ani na wymagania typowych słuchaczy, ani w końcu na sztucznie tworzone bariery, na których inni już się wyjebali. Moje gratulacje!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hateeternal.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 listopada 2018

Tiamat – Sumerian Cry [1990]

Tiamat - Sumerian Cry recenzja okładka review coverNiektórzy pewnie nie zdają sobie z tego sprawy, ale właśnie tak wyglądał prawdziwy szwedzki death metal zanim (czytać: rok później) gatunek sprowadzono do „grania jak Entombed”. Tiamat, jako jedni z pionierów takiego grania, mogli mieć naprawdę duży wpływ na szereg nowych kapel, jednak drastycznymi zmianami stylu chyba tylko odstraszyli potencjalnych naśladowców i nie załapali się na kult. Przynajmniej na jakiś czas, bo obecnie łatwiej trafić na zespoły powołujące się na wpływy Szwedów niż to miało miejsce jeszcze dekadę czy dwie temu. Dlatego też z perspektywy czasu Sumerian Cry sprawia wrażenie krążka znacznie bardziej oryginalnego, znaczącego i nieskażonego ślepym naśladownictwem niż to było w momencie wydania. Choć i wówczas materiał prezentował się niczego sobie. Wprawdzie album nie powala brutalnością jak pierwsze nagrania Carnage czy wspomnianego Entombed, ale w żadnym wypadku nie można o nim napisać, że to muzyka dla lalusiów. Sumerian Cry to głównie żwawe tempa, proste (niekiedy wręcz pierwotne!) rytmy, nieźle pomyślane agresywne riffy i gardłowy wokal, tyle że priorytetem dla Tiamat wydaje się być górujący nad wszystkim iwoliczny klimat potęgowany przez zajebiście ciężkie (i zaskakująco przejrzyste) brzmienie Sunlight. Naturalnie tę specyficzną atmosferę najlepiej słychać, gdy zespół zwalnia i dorzuca do gitar odrobinę melodii (jak w „Where The Serpents Ever Dwell”), ale i te szybsze partie nie pozostawiają złudzeń, że chłopakom tylko piekielne opary w głowach, zresztą jak przystało na ekipę stylizowaną na Celtic Frost. A propos oparów, choć niekoniecznie z diabelskiego kotła… niezależnie od tempa Sumerian Cry leci sobie sprawnie w death metalowej manierze (z małymi urozmaiceniami w postaci akustyków), aż tu nagle w połowie „Evilized” znienacka wchodzi ni to jazzowa, ni to bluesowa wstawka z ksylofonem (to ten instrument podobny do ławki w parku) na pierwszym planie. Progresja, awangarda, dziwactwo – nazwijcie to według własnego uznania. Dla mnie to poziom pojebaństwa godny płyt Xysma. Dobrze, że po tym jednominutowym wybryku zespół wraca do normalnego nawalania i nie odpuszcza go do ostatnich dźwięków „The Sign Of The Pentagram”. Inna sprawa, że tak czysty death metal Tiamat porzucił ledwie chwilę później. Choć może to i dobrze, bo inaczej nie powstałby „The Astral Sleep”


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/tiamat

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 listopada 2018

Behemoth – I Loved You At Your Darkest [2018]

Behemoth - I Loved You At Your Darkest recenzja okładka review coverCztery lata temu Behemoth odfajkował płytę numer dziesięć, następnie odtrąbił (zasłużony) komercyjny sukces, a dzięki temu… mógł wrzucić na luz. To słychać na I Loved You At Your Darkest, który jest najbardziej stonowanym krążkiem w historii zespołu. Wprawdzie Nergal próbuje nadrobić ubytki w ekstremalności muzyki jakąś wyjątkowo bluźnierczą otoczką, ale powiedzmy sobie szczerze – więcej w tym elementów humorystycznych (choćby stylizacja zdjęć – kulturoznawcy będą mieli radochę) aniżeli szokujących – przynajmniej trzeźwo myślącego człowieka. Do oprawy jeszcze wrócę, a na razie pochylę się nad zawartością stricte muzyczną. Pod tym względem płyta prezentuje się naprawdę nieźle, jednak na pewno nie robi tak dużego wrażenia jak „The Satanist”, choć kontynuuje większość zapoczątkowanych wówczas wątków. Oznacza to jeszcze mocniejszą synergię oszczędnego w techniczne ozdobniki blackowego nawalania z klimatami sakralnymi w estetyce wschodniego obrządku. Oprócz tego, także w ramach lajtowizny, mamy tu więcej wpływów klasycznego rocka – czy to w spokojnych riffach czy solówkach zagranych z charakterystycznym feelingiem. Wszystko to zebrane do kupy sprawia, że I Loved You At Your Darkest jest materiałem łatwym i dość przyjemnym w odbiorze, mimo iż niekiedy nieco się rozjeżdża w skrajnych elementach. Stąd też obok bardzo udanych „God = Dog”, „Rom 5:8” czy „Bartzabel” (ten bym nawet wskazał jako najlepszy w zestawie) trafia się „Sabbath Mater”, w którym mamy kumulację nietrafionych pomysłów z tragicznymi chóralnymi zaśpiewami w refrenie na czele. Na szczęście dla Behemoth większa część albumu to utwory bardzo rzetelnie skomponowane – może i bez wodotrysków i wielu szczególnie zapadających w pamięć fragmentów, ale w sam raz na kilka(naście) uważniejszych przesłuchań. Trochę to mało? Ano tak, bo odnoszę wrażenie, że nowe kawałki tak „na sucho” nie są w stanie w pełni przekazać wszystkiego, co Nergalowi chodziło po głowie, że zaplanowano je na coś więcej. I tu wracam do oprawy – w muzyce pojawiają się miejsca, które bez obrazu wydają się niekompletne, które aż proszą się o uzupełnienie odpowiednio sugestywną wizualizacją. Przeciętny zjadacz chleba, znający zespół głównie z jutjuba, pewnie nie zwróci na to uwagi, bo wszystko ma podane na tacy, ale dla bardziej wymagających odbiorców, którzy lubią pobyć z płytą sam na sam, może to być pewien problem. Behemoth na własne życzenie stał się tworem wielowymiarowym; oddziałuje różnymi kanałami na różne zmysły i to jest nawet w porządku, tylko czy przypadkiem muzyka nie zaczyna na tym tracić? I Loved You At Your Darkest zdradza takie symptomy…


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij:

26 października 2018

Reinfection – Breeding Hate [2018]

Reinfection - Breeding Hate recenzja okładka review coverNa pełnoprawnego następcę „They Die For Nothing” czekałem długo, bardzo długo. Tak długo, że w pewnym momencie zatraciłem wszelką nadzieję, że kiedykolwiek będzie mi dane usłyszeć drugą płytę Reinfection. Tymczasem rzeźnicy z Przysuchy, jak na prawdziwych patoli przystało, powoli i dyskretnie dłubali nad nowym materiałem, zaś do samych nagrań przystąpili w… 2015 roku, w dodatku w… Kalifornii. Rezultat tych paruletnich wysiłków ukazał się niedawno nakładem Deformeathing Production, którzy trochę wcześniej przypomnieli gawiedzi doskonały debiut zespołu, co zresztą tylko ułatwiło bezpośrednią konfrontację obu płyt.

Jak wobec tego Breeding Hate wypada na tle „They Die For Nothing”? Czy go przebija? Eee, nie. Czy mu dorównuje? Eee, no cóż, też nie. Ale to jest akurat dla mnie w pełni zrozumiałe – balon oczekiwań w stosunku do tego albumu był pompowany przez kilkanaście lat i nawet muzycy Reinfection nie mieli szans sprostać tak absurdalnym wymaganiom słuchaczy. To po pierwsze. Po drugie wydaje mi się, że tylko raz w karierze można zaznaczyć swoją obecność na scenie z takim pierdolnięciem, jak to chłopaki uczynili przy okazji debiutu – a mowa o bodaj najbrutalniejszej płycie nagranej w Polsce.

Odrobinę zrzędzę, nie znaczy to jednak, że ekipa Reinfection w jakikolwiek sposób dała dupy! Breeding Hate to wciąż zajebiście dziki i wyziewny gore-death-grindowy wymiot na najwyższym poziomie – rozpoznawalny, choć nie da się ukryć, że nieco inny niż przed laty. Podstawowa różnica jak dla mnie dotyczy stopnia skomplikowania materiału. Nowe kawałki składają się z prostszych riffów i mają dużo czytelniejsze struktury, dzięki czemu łatwiej się w nie wgryźć i potem szybciej zapamiętać. Z jednej strony jest to fajne, bo muzyka stała się bardziej nośna i koncertowa, a z drugiej jednak trochę brakuje mi wykręcających jelita łamańców, które sprawiały, że „They Die For Nothing” w swoim czasie był tak wyjątkowy.

Kolejna kwestia odróżniająca Breeding Hate od poprzednika dotyczy zróżnicowania kawałków. Oczywiście wszystkie można bez problemu spiąć hasłem „bezlitosne napierdalanie dla psychopatów”, ale i ono ma przecież swoje odcienie. Naturalnie najbardziej wybija się tu „Inversion/Implosion” łączący niepokojące noise’owe brudy z łomotem, ale równie dużo dobrego można napisać o okraszonym bujającymi riffami „Conflict Of Interest”, kojarzącym się miejscami z śp. Nasum „To See Your World Collapse” czy „Gradually Erased”, który gitarowo tu i ówdzie podlatuje „eksperymentalnymi” Napalmami.

Te i inne wpływy przemycono bardzo umiejętnie – dyskretnie i na drugim planie, więc każdy ekstremista będzie miał trochę zabawy z ich wyłapywaniem. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że w ten sposób Breeding Hate stał się krążkiem bardziej uniwersalnym i przystępnym, bo za bardzo zionie z niego brutalnością, ale i tak powinien przysporzyć zespołowi nowych fanów. Uznanie ze strony starych wielbicieli Reinfection mają jak w banku!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/reinfectionband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 października 2018

Irreversible Mechanism – Immersion [2018]

Irreversible Mechanism - Immersion recenzja okładka review coverPierwszy album tego białoruskiego projektu pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie, choć odnoszę wrażenie, że nie dotarł wszędzie, gdzie powinien. Techniczny death metal o wysokim współczynniku wytrzepania — nie tak znowu daleki od tego, co proponuje choćby Sophicide — ma swoich oddanych fanów, ale dla reszty społeczeństwa tak zagęszczona jazda w pewnym momencie może stać się niestrawna tudzież nieczytelna. Niewykluczone, że właśnie tym była podyktowana zmiana stylu przy okazji Immersion – na klimatyczny i progresywny death metal. Tym albo poważnymi roszadami w składzie. Aaalbo doprowadzającą mnie już do szału modą na granie jak Fallujah, bo wpływy ostatnich płyt Amerykanów słychać w muzyce Irreversible Mechanism dosłownie na każdym kroku, a już na pewno częściej, niżbym chciał. Ja rozumiem, że to fajne i w sensie globalnym nawet dość oryginalne, aaale tylko w sensie globalnym, bo gdy porównać te wszystkie Fallujah-podobne kapele, to wychodzi, że brzmią niemal identycznie, a na domiar złego nie próbują odróżnić się od oryginału. I dupa. Większość patentów użytych na potrzeby Immersion można bez problemu wskazać na „The Flesh Prevails” i „Dreamless”. Ba!, niektóre fragmenty wyrwane z kontekstu byłbym skłonny uznać za zajawki nowego materiału Amerykanów! Z jednej strony świadczy to o dużych umiejętnościach muzyków Irreversible Mechanism, z drugiej zaś o tym, że nieco zatracili swoją tożsamość. Czy było warto? Nie jestem przekonany. Na Immersion uchowało się wprawdzie jeszcze sporo brutalności znanej z debiutu — dotyczy to głównie pracy perkusji i większości wokali (nie wszystkich, bo w czyste też się bawią) — jednak całość jest zatopiona w takim nieco rozmarzonym senno-kosmicznym klimacie, który sprawia, że płyta po paru chwilach staje się „ładna”, wchodzi gładko i stosunkowo łatwo się w niej zatopić, na co zresztą wskazuje tytuł. Niestety odbywa się to kosztem wyrazistości utworów, bo te może nawet zbyt płynnie przechodzą jeden w drugi, więc po wybrzmieniu ostatniego trudno przywołać z pamięci coś szczególnie wyrastającego ponad ogólny — dla sprawiedliwości dodam, że wysoki — poziom albumu. Posłuchać można, ale bardziej bym zachęcał sięgnąć po „Infinite Fields”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/IrreversibleMechanism

podobne płyty:


Udostępnij:

12 października 2018

Samael – Ceremony Of Opposites [1994]

Samael - Ceremony Of Opposites recenzja okładka review coverSamael skończył się na „Blood Ritual”. To prawda, ale na Ceremony Of Opposites narodził się na nowo – bardziej zadziorny i charakterystyczny, a tak po prawdzie to lepszy pod każdym względem. Samael dojrzał i rozwinął się, a tym samym dał pretekst co bardziej krewkim fanom, by oskarżyć go o skomercjalizowanie się. Owszem, Ceremony Of Opposites był jednym z bestsellerów swoich czasów, ale cała otoczka płyty — prowokacyjna okładka i bezpośrednie teksty (najjaskrawszy przykład mamy w genialnym „To Our Martyrs”: „I spit at your god’s face / I piss on the cross / I vomit on the holy bible / I shit on the blessed whore and her bastard son”) — są bardziej diabelskie aniżeli kiedykolwiek wcześniej i zdecydowanie mocniej walą w twarz. Zaś co do muzyki – już od pierwszych taktów „Black Trip” słychać postęp kompozytorsko-wykonawczo-brzmieniowy. Szwajcarzy zrobili pewny i logiczny krok naprzód, za punkt wyjścia biorąc chyba „With The Gleam Of The Torches” z „Blood Ritual”, bo właśnie tamten kawałek odznaczał się sporą dynamiką i zdradzał pewne progresywne zapędy zespołu. Na Ceremony Of Opposites Samael rozwija twórczo (i w dodatku w szybszych tempach) najlepsze pomysły z poprzednika oraz wprowadza mnóstwo innowacji – jak choćby bardzo rozbudowane partie klawiszy czy donioślejszy udział basu. W przeciwieństwie do wcześniejszych materiałów tu każdy numer ma swoje indywidualne wyróżniki i nie sposób pomylić go z innymi, a przy okazji odznacza się nieprzeciętną chwytliwością. Oczywiście największa w tym zasługa riffów, które (wreszcie) nabrały należytej wyrazistości dzięki bardzo zgrabnemu połączeniu prymitywnej agresji z zapadającą w pamięć linią melodyczną. Nie bez znaczenia jest także zajebista motoryka nowych kompozycji (zwłaszcza „Flagellation”), która sprawia, że trząchanie banią w rytm muzyki włącza się u słuchacza automatycznie, bez udziału świadomości. W rezultacie powstał zestaw murowanych koncertowych hitów, spośród których prawie każdy (a nie tylko „Baphomet’s Throne”) można wskazać jako ten najlepszy. Prawie, bo numer tytułowy nieco odstaje pod względem chwytliwości, ale nadrabia to gęstszym klimatem. Pozostała dziewiątka zamiata aż miło, nie dając najmniejszych powodów do narzekań. Kolejny wielki plus Ceremony Of Opposites wpływający na przystępność płyty to wokale – bardziej jadowite, a jednocześnie czytelne i pełne majestatu. Właśnie od tego momentu można mówić o Vorphalacku jako wokaliście prawdziwie rozpoznawalnym. Jak wynika z powyższego tekstu, Ceremony Of Opposites to dla mnie album praktycznie bez wad. Nawet brzmienie by Waldemar Sorychta mile zaskakuje ostrością i ciężarem. Przy okazji „Passage” deaf jebnął krótki konkret „Samael at its best”, o Ceremony Of Opposites mogę napisać to samo.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 października 2018

Afgrund – The Dystopian [2018]

Afgrund - The Dystopian recenzja okładka review coverNa początku roku wydawało się, że nagrany po sześciu latach przerwy The Dystopian pozostanie bez wydawcy i przepadnie bez śladu, ale na szczęście z pomocną przyszedł Karol z Selfmadegod Records, dzięki któremu bez problemu (i tanio!) kupicie tę płytę. Chwała mu za to, bo takiego materiału absolutnie nie można zignorować. Muzycy Afgrund przygotowali tu porcję kapitalnego grzańska – The Dystopian to wybuchowy grind core zagrany w skandynawskim stylu (Nasum, Gadget, Rotten Sound) z domieszką takich dopierdalaczy jak Phobia, Antigama czy Pig Destroyer, więc każdy miłośnik szybkiego, urozmaiconego i precyzyjnie zagranego hałasu znajdzie tu sporo dla siebie. Intensywność muzyki nie budzi najmniejszych zastrzeżeń – riffy śmigają, wokaliści zdzierają gardła, a perkman nabija blasty niczym karabin maszynowy. Na The Dystopian wyraźnie dominują wściekle agresywne partie, jednak wśród tego natłoku dźwięków znajdziemy również kilka niestandardowych zwrotów i zwolnień, kiedy na pierwszy plan wysuwa się gęsty klimat wkurwienia, sprzeciwu i zniechęcenia. Nie dość, że w takich fragmentach muzyka Afgrund zachowuje swój ciężar gatunkowy, to jeszcze mocniej uderza w słuchacza na poziomie emocjonalnym – w sam raz, żeby móc naładować baterie przed kolejnym dniem zmagania się z systemem tudzież przed zamachem na biuro zarządu w jakimś korpo. Zespół, nie wychodząc zbytnio poza grindowy kanon potrafił uczynić swój materiał świeżym i ożywczym. Spora w tym zasługa brzmienia, które w fachowej terminologii trudno określić inaczej niż jako zajebiste i doskonale dopasowane do charakteru muzyki. Dźwięk jest super przejrzysty i ostry jak żyleta, a przy tym ma dość głębi, żeby wgniatał również przy blastach. Wszystko fajnie, ale The Dystopian ma niestety jedną wadę, swoją drogą często spotykaną u grindowych płyt z wyższej półki – mija zbyt szybko. Wprawdzie 23 minuty to jeszcze nie tragedia, jednak człowiek byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby krążek trwał przynajmniej pół godziny. Drugi minusik dotyczy wydania – we wkładce nie zobaczymy tekstów, a szkoda, bo Afgrund ewidentnie mają coś ważnego do przekazania. Zresztą nawet bez poezji przed nosem z klimatu i ładunku energetycznego The Dystopian łatwo wywnioskować, że nie jest to nic pozytywnego. Gorąco polecam!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/afgrundgrindcoreofficial/

podobne płyty:

Udostępnij:

28 września 2018

General Surgery – Necrology [1991]

General Surgery - Necrology recenzja okładka review coverW 1991 roku Carcass wydał przełomowy „Necroticism – Descanting The Insalubrious”, który mocno podzielił fanów zespołu: dla jednych był totalnym objawieniem, dla drugich zaś zdradą wcześniejszych, choć umownych i dość naciąganych, ideałów. Kilka dni później tego samego roku w Szwecji pojawiło się panaceum dla wszystkich rozczarowanych nowym obliczem Anglików – mała płytka o tytule Necrology zmajstrowana przez kilku początkujących alkoholików z takich kapel jak Dismember, Afflicted czy Crematory. Ekipa znana dalej jako General Surgery miała bardzo prosty przepis na muzykę: bierzemy bez żenady co popadnie z dwóch pierwszych krążków Carcass (z naciskiem na debiut), nieznacznie to przerabiamy, nagrywamy w Sunlight i podpisujemy jako swoje. W ten sposób stworzyli kwadrans (w wersji CD) pierwszorzędnego gore-grindu, który można stawiać za wzór Carcass-worshippingu. Wszystko się tu zajebiście zgadza z pierwowzorem: rytmy, melodie, wokale, brzmienie (choć na pewno jest czystsze niż na „Reek Of Putrefaction”), tematyka… Jeśli ktoś ma wątpliwości co do intencji General Surgery, proponuję mu zapoznać się z „Ominous Lamentation”, który jest niemalże kopią „Genital Grinder”. To ślepe i niczym nie maskowane naśladownictwo jest chyba największym atutem Necrology. Szwedzi napierdalają z jajem, na luzie i nawet przez sekundę nie próbują udawać oryginalnych. To dlatego materiał brzmi w sposób naturalny i niewymuszony - po prostu fajnie, a słucha się go z dużą przyjemnością. Wiadomo, kultowy status General Surgery nie wziął się z niczego.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GeneralSurgeryOfficial

podobne płyty:

Udostępnij:

21 września 2018

Aborted Fetus – The Ancient Spirits Of Decay [2018]

Aborted Fetus - The Ancient Spirits Of Decay recenzja okładka review coverOśmieliłem się zażartować z epickości „The Art Of Violent Torture”, to mam za swoje… Na The Ancient Spirits Of Decay ekipa Aborted Fetus zaszalała jak nigdy wcześniej (i oby nigdy później!), a rezultatem jest album, który trwa prawie 50 minut. Nie ukrywam, że dla mnie to już lekkie przegięcie, bo nawet najwybitniejsi przedstawiciele brutalnego death metalu mają duże problemy z utrzymaniem zainteresowania słuchacza przez ponad 30 minut, a że Rosjanie do czołówki gatunku jeszcze nie należą, to wniosek nasuwa się sam – już w połowie krążka mogą trochę męczyć. Zespół kontynuuje w tekstach tematykę mniej lub bardziej skutecznych tortur i — świadomie czy nie — pewną ich namiastkę zawarł także w muzyce. Oczywiście to nie tak, że grają tak miernie, że uszy więdną — bo w ciągu roku przecież się nie uwstecznili — chodzi wyłącznie o objętość płyty. I choć Aborted Fetus trzymają się swojego stylu, w nowych utworach pojawia się sporo urozmaiceń, jak choćby stosunkowo częste solówki (czyżby jakaś inspiracja „Throne Of Reign” Pathology?) czy rozbudowane ponad średnią partie instrumentalne. Tempa większość kawałków są dość zróżnicowane (wbrew pozorom wcale nie dominują te najszybsze), wokal nie odbiega od normy, a brzmieniu w zasadzie niczego nie brakuje. Mimo to materiał nie mieli tak mocno, jakby mógł, gdyby podano go w mniejszych porcjach. I to jest mój jedyny zarzut pod adresem The Ancient Spirits Of Decay, bo każdy brutalista zaznajomiony z Aborted Fetus znajdzie tu wszystko, co tak u nich lubi.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 września 2018

Brutal Truth – Need To Control [1994]

Brutal Truth - Need To Control recenzja okładka review coverBrutal Truth na pamiętnym debiucie zawiesili sobie poprzeczkę cholernie wysoko, ale tak na dobrą sprawę wcale nie musieli jej później przeskakiwać. Wystarczyło im tylko nagrywać kopie tamtej płyty, żeby za każdym razem świat padał im do stóp. Amerykanie postanowili jednak zaryzykować już przy pierwszej okazji i na „dwójkę” stworzyli materiał w dużym stopniu odmienny. Miejsce czystego, krystalicznie brzmiącego i diabelnie szybkiego grind core’a zajęło granie znacznie bardziej szorstkie, nieokiełznane, momentami nawet drażniące, choć ekstremalnością wcale nie ustępujące temu z „Extreme Conditions Demand Extreme Responses”. To dlatego Need To Control może być z początku ciężkostrawny i odpychający. Po kilku wnikliwszych przesłuchaniach człowiek zaczyna jednak dostrzegać w tym metodę, a przede wszystkim nieliche pokłady szaleństwa, jakie Amerykanie zamknęli w tych dźwiękach. Brutalności tutaj z pewnością nie brakuje, ale jebać ją, bo ważniejszy wydaje się klimat, jaki Brutal Truth osiągnęli na albumie, a ten jest z lekka schizolski i niszczy. Największy wpływ mają na niego oczywiście wokale Kevina Sharpa, który ani przez sekundę się nie oszczędza, płynnie przechodząc od niskich growli do paranoicznych wrzasków. Zwłaszcza ta druga forma ekspresji, na granicy utraty głosu, zostawia trwały ślad w psychice słuchacza. Druga duża cegiełka do klimatu Need To Control to surowe i przenikliwe brzmienie. Zespół pożegnał się z Colinem Richardsonem i produkcję albumu powierzył mniej utytułowanemu i niezbyt obeznanemu w ekstremie Steve’owi McAllisterowi. Także to ryzyko się opłaciło, bo ekipa znad jeziora Ontario zyskała sound bardziej pasujący do ich pojebanej natury – gęsty, przybrudzony i… zadymiony. O wypolerowanej produkcji nie ma tutaj mowy. Zestaw utworów spiętych klamrą Need To Control sam w sobie też może nieźle skołować, bo mamy tu do czynienia z szalenie zróżnicowaną (jak na grind) muzyką. Począwszy od ociężałych i dziwnie hipnotyzujących „Collapse” i „Ordinary Madness”, przez najlepsze w zestawie, zdrowo pogrzane „Godplayer” i „I See Red”, po krótkie bezpośrednie strzały w typie „Choice Of A New Generation”. Cover The Germs wolałbym przemilczeć, natomiast obecność dwóch szumiących zapchajdziur — które oprócz dłużyzn nic wartościowego nie wnoszą — mogę podsumować tylko soczystą kurwą. To taki bezwartościowy odpowiednik kilku minut ciszy przed końcówką „Unjust Compromise” z „Extreme Conditions Demand Extreme Responses”. Bez tych bzdur byłoby super, a tak – tylko bardzo dobrze. Z plusem.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutaltruth

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

7 września 2018

Alterbeast – Feast [2018]

Alterbeast - Feast recenzja okładka review coverDebiut Alterbeast uznałem ongiś za nie lada zaskoczenie, więc oczekiwania w stosunku do jego następcy miałem dość wygórowane, choć na dobrą sprawę wystarczyłoby mi, gdyby podłubali tylko przy paru detalach. W sumie niewiele roboty, żeby było git. Andrew Lamb miał nieco inny pomysł na zmiany w zespole… Ze składu, który podpisał się pod „Immortal”, został bowiem tylko on, więc na potrzeby Feast samodzielnie zajął się gitarą i basem, a dla przyzwoitości dokooptował wokalistę oraz skorzystał z usług sesyjnego perkmana.

Odnoszę wrażenie, że nie była to najlepsza decyzja, bo z bardziej zgranymi (czy nie tak przypadkowymi) ludźmi mógłby wycisnąć z tego materiału zdecydowanie więcej. Nie mam absolutnie nic do zarzucenia perkmanowi (napieprzał choćby w Arkaik), wszak wymiata naprawdę zacnie i nie szczędzi gęstych blastów, ale już osobnika dającego odgłosy paszczą traktuję jako pomyłkę, bo to właśnie on odpowiada za zdecydowaną większość negatywnych odczuć związanych z Feast.

Na debiucie wokale były utrzymane raczej w normalnych dla gatunku (tzn. jego nowocześniejszego oblicza) ramach, gdzie podstawą jest brutalny growl, a uzupełnieniem skrzeczenie. Michael Alvarez odwrócił proporcje i drze ryja w typowo deathcore’wej manierze, ograniczając się niemal wyłącznie do wrzasków, co — oprócz tego, że jest irytujące — niespecjalnie pasuje mi do tak urozmaiconej muzyki. Problem pogłębiają także teksty, bo są cholernie długie jak na 3- 4-minutowe utwory, więc chcąc nie chcąc jesteśmy zmuszeni słyszeć kolesia zdecydowanie za często. Na szczęście dla nas i dla Alterbeast nie ma go już w składzie.

Skoro już pobiadoliłem, wypada wreszcie pochwalić zespół — a przynajmniej jego studyjną namiastkę — za stronę instrumentalną, bo materiał z Feast jest więcej niż zacny. Wprawdzie krążek nie ma tej świeżości i nie zaskakuje jak „Immortal” (a w zasadzie to w ogóle), ale jest bardziej „doprecyzowany” stylistycznie i zaaranżowany z większym rozmachem. Andrew Lamb nie miał wokół siebie nikogo, kto by mu się wpieprzał w muzykę, więc zgodnie ze swoimi zapatrywaniami mocniej pchnął Alterbeast w neoklasyczne rejony. Szybkość i brutalność – a owszem, występują, jednak tym, co dominuje na płycie, są ubrane w ostrą trzepankę melodie. Gitary wycinają tu nieliche cuda i momentami trudno za nimi nadążyć, a już zwłaszcza, gdy pojawiają się wypasione palcołomne solówki. Innymi słowy pirotechniki na Feast nie powinno nikomu brakować, szczególnie jeśli mieni się fanem Arsis czy The Black Dahlia Murder, bo wpływy akurat tych kapel słychać tu częściej niż na debiucie. Jednocześnie Alterbeast ciągle grają z większym pazurem niż wymienione zespoły, a przez to powinni być strawni dla wielbicieli brutalnych dźwięków.

Jako ciekawostkę dodam, że Amerykanie uzupełnili autorski repertuar coverem Dissection. „Where Dead Angels Lie” w ich wykonaniu brzmi co najmniej przyzwoicie, ale kompletnie rozwala spójność płyty — bo do pozostałych kawałków nie pasuje ani stylistyką ani klimatem — więc nie mogę tego pomysłu zaliczyć do udanych. I to kolejny powód, dla którego jestem bardziej skłonny polecić wam „Immortal”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ALTERBEASTofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

31 sierpnia 2018

My Dying Bride – The Angel And The Dark River [1995]

My Dying Bride - The Angel And The Dark River recenzja okładka review coverThe Angel And The Dark River = 10. Dla mnie jest to kwestia całkowicie oczywista, nie wymagająca żadnego tłumaczenia, absolutna – jebany dogmat. A jak to z wyznawcami dogmatów bywa – nie toleruję innych opinii. Zupełnie nie pojmuję, jak można mieć tu odmienne zdanie, tudzież potrzebować jakichś klaryfikacji. Przecież Anglicy podali swój geniusz na złotej (bo srebrna jest dla plebsu) tacy! Po ki grzyb coś tu na siłę dodawać? Zresztą słowa i tak nie są w stanie oddać w pełni majestatu tej płyty.

My Dying Bride zrobili tu odważny krok nie tylko do przodu, ale i odrobinę w bok, dzięki czemu The Angel And The Dark River zawiera w sobie niektóre cechy starszych materiałów (przesądzające o rozpoznawalności zespołu), a przy okazji proponuje wiele nowych rozwiązań. No i kładzie na łopatki oprawą i poziomem wykonania.

Jeśli chodzi o zmiany, najbardziej w uszy rzuca się radykalne złagodzenie muzyki przy jednoczesnym wzmocnieniu jej depresyjnego klimatu – nastrój smutku i rezygnacji emanuje tu z każdego dźwięku. W odstawkę poszły wszystkie patenty charakterystyczne dla death metalu, których na „Turn Loose The Swans” było jeszcze sporo – od szybkich temp, przez brutalne riffy po wściekłe growle. Teraz, jeśli Anglicy w ogóle się rozpędzają — jak w doskonałych „Your Shameful Heaven” i „A Sea To Suffer In” (solówka na skrzypcach to mistrzostwo świata!) — to najwyżej do (praaawie) średniego tempa. Mimo to miazga jest okrutna, bo The Angel And The Dark River brzmi znacznie potężniej i bardziej przestrzennie niż poprzednie krążki.

Dzięki wypasionej, w pełni profesjonalnej produkcji My Dying Bride mogli tu uwypuklić aranżacyjne smaczki i nawet najsubtelniejsze melodie, które w przypadku gorszego dźwięku po prostu by przepadły. Wystarczy wspomnieć tylko motyw grany tappingiem, który przewija się przez cały „The Cry Of Mankind” – nie ma to nic wspólnego z technicznym graniem, a jednak wyraźnie wzbogaca utwór i czyni go niesłychanie wciągającym. Takich ornamentów jest na płycie więcej i co najlepsze – nie są ograniczone tylko do gitar i perkusji (swoją drogą – mają tu najlepsze przejścia w doom metalu), bo fantastycznie spisał się również Martin Powell. Szczególną uwagę należy zwrócić na partie skrzypiec w wykonaniu tego dżentelmena – są rozbudowane i świetnie współgrają, w dodatku na równych prawach, z resztą instrumentów. Chwała My Dying Bride, że nie sprowadzili ich udziału wyłącznie do „robienia klimatu” gdzieś w tle, bo w przeciwnym razie The Angel And The Dark River wiele by stracił ze swojej wyjątkowości.

W tej pozbawionej brutalności formule doskonale odnalazł się także Aaron, choć mogło się wydawać, że wpasowanie się w tak spokojną muzykę będzie dla niego nie lada wyzwaniem. Nic z tych rzeczy – jego przejmujący, nieco monotonny głos i dołujące teksty tylko potęgują klimat albumu, dając kolejny pretekst do tego, żeby stanąć na parapecie i śmiało ruszyć przed siebie… Coś wspaniałego! My Dying Bride stworzyli wielkie, poruszające dzieło, które od ponad 20 lat należy do mojego ścisłego topu.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

24 sierpnia 2018

Oblivion - The Path Towards... [2017]

Oblivion - The Path Towards... recenzja okładka review coverPierwszy album Amerykanów wzbudził tu i ówdzie spore poruszenie – że taki genialny, techniczny, nowatorski, nietuzinkowy… A prawda wyglądała tak, że był równie oryginalny co nazwa zespołu i nie wnosił kompletnie nic do reprezentowanego (pod)gatunku. The Path Towards… tego stanu rzeczy nie zmieni, bo chociaż Oblivion starali się zaprezentować z ciekawszej strony, w dalszym ciągu prezentują dość oklepany średnio brutalny i średnio techniczny death metal w typie kalifornijskim. Podobnych kapel jest w tamtym rejonie co najmniej kilkanaście, a ze wskazaniem tych lepszych, na nieszczęście Oblivion, nikt nie powinien mieć specjalnego problemu. Nie oznacza to jednak, że chłopaki odwalają jakiś syf, bo w paru fragmentach The Path Towards… potrafi naprawdę zaciekawić fajnym riffem czy sprytnie poprowadzoną linią melodyczną. Na klawiaturę w tym miejscu ciśnie się szczególnie przypadek „Concrete Thrones”, który bez zbędnego zastanowienia mogę nazwać najlepszym, najbardziej wyróżniającym się kawałkiem na płycie, także pod względem chwytliwości. Gdyby cały album był zbudowany z podobnych utworów, pewnie zachęcałbym do zakupu i częstego słuchania w celach rekreacyjnych. Gdyby… Większość materiału to granie raczej typowe, na którym trzeba się porządnie skupić, żeby nie zlało się z odgłosami w tle – pralką, odkurzaczem czy passatem sąsiada-złodzieja dogorywającym za oknem. Jak dla mnie The Path Towards… niewiele pomagają urozmaicenia ogólnej formuły, które zaproponował zespół, tym bardziej, że większość jest z importu. Oblivion zaprosili do nagrań wokalistów z kilku mniej lub bardziej znanych kapel, ale żaden z nich nie dysponuje na tyle rozpoznawalnym głosem, żeby wynieść utwory na wyższy poziom albo chociaż stanowić wabik na fanów. No, chyba że kogoś kręci syf pokroju Suicide Silence, bo koleżkę z tej niby-deathcore’owej żenady też ściągnęli. Czymś osobliwym jest ponadto wkład w The Path Towards… Karla Sandersa, który… napisał dla Oblivion „Awaiting Autochthon”, swoją drogą numer zupełnie nie w jego stylu. Trochę mi to pachnie robieniem „sellingpointów” na siłę, jakby kapela zdawała sobie sprawę z tego, że bez pomocy kogoś sławnego wiele nie nawojuje. Od siebie dodam, że z takim wsparciem też cudów nie będzie.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OBLlVlON

Udostępnij:

17 sierpnia 2018

Hypocrisy – Into The Abyss [2000]

Hypocrisy - Into The Abyss recenzja okładka review coverNa Into The Abyss Hypocrisy zrobili coś, czego nikt się po nich nie spodziewał, w każdym razie nikt o zdrowych zmysłach – wrócili do brutalnego grania, czym przynajmniej częściowo zatarli paskudne wrażenie pozostawione przez „Hypocrisy”. Poprzedni krążek był straszliwie męczącym melodyjnym klocem, który trudno było dosłuchać do końca, zaś wszystkie dobre riffy można było tam policzyć na palcach jednej ręki. Co ciekawe, czego do dziś nie potrafię pojąć, w niektórych kręgach uchodził za genialny. Na Into The Abyss Szwedzi nawet nie próbują do niego nawiązać i od pierwszych sekund „Legions Descend” napieprzają jak… jak w sumie nigdy. Mamy tu do czynienia z surowo brzmiącym szwedzkim death metalem, jakiego pełno było na początku lat 90. i jaki bohaterowie tej recenzji sami próbowali łoić na pierwszych płytach. W dodatku całość polano sosem amerykańskim, więc nie raz i nie dwa zalatuje tu wczesnym Deicide. Muzyka jest szybka, agresywna, a momentami nawet nieokrzesana – zaskakująca. Po kilku minutach tej terapii szokowej do uszu zaczynają docierać również patenty charakterystyczne dla późniejszych albumów zespołu, jednak wciąż podane na ostro, bez pitolenia. Prawdziwa chwila wytchnienia (albo podniety, zależy jak spojrzeć) pojawia się dopiero przy fantastycznym „Fire In The Sky”, który pięknie nawiązuje do epickich opusów z „Abducted” i „The Final Chapter”. Melodie, wokale Petera, klimat, nawet tekst – wszystko najlepsze z najlepszych! Chwytliwość tego kawałka powala, a orkiestracja w połowie sprawia, że ciarki chodzą po plechach. Dla mnie to kwintesencja stylu Hypocrisy i największy hajlajt Into The Abyss. Nic dziwnego, że numer na stałe trafił do setlisty zespołu. Później mamy jeszcze mały przekładaniec utworów szybkich i brutalnych („Total Eclipse”, „Sodomized”) z nieco bardziej stonowanymi. Do tych drugich należy zaliczyć kończący album „Deathrow (No Regrets)”, który choć niezaprzeczalnie ciężki, dołującym nastrojem jednoznacznie przypomina „Slippin’ Away”. Hypocrisy pokazali tym krążkiem, że jak chcą, to potrafią zagrać ostro i dość nieprzewidywalnie. Szwedzi zgrabnie wyważyli tu proporcje między surowym napieprzaniem a klimatem i melodią, więc 42 minuty Into The Abyss mijają niepostrzeżenie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hypocrisy.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 sierpnia 2018

Obscura – Diluvium [2018]

Obscura - Diluvium recenzja okładka review coverPoprzednią płytą muzycy Obscura sprowadzili się niemal do poziomu boysbandu — i mam na myśli zarówno miętkość grania jak i wizerunek — i choć, o zgrozo!, trafili się jacyś entuzjaści „Akróasis”, to dla mnie ten krążek był zwykłym niewypałem. Dosłownie – narobili szumu, ale nie narobili huku, a nawet jeśli próbowali, to wyszło z tego co najwyżej popierdywanie spod pachy – tak sztucznie to brzmiało. To właśnie dlatego do każdej przedpremierowej zajawki Diluvium podchodziłem jak pies do jeżozwierza (wiecie, takiego dużego jeża) i tylko czekałem, kiedy się Niemcy — wzorem swojej reprezentacji w kopanej — już całkiem wypierdolą na pysk.

Tymczasem te niepozorne (image bez zmian) chłopaki wybroniły się, nagrywając album znacznie przewyższający lajtowego poprzednika. Diluvium brzmi wyraźnie ciężej, zawiera znacznie więcej szybkich i brutalnych partii (w tym kilka naprawdę zabójczych riffów), mocniejsze są też growle Kummerera, dzięki czemu całość nabrała charakteru kalorycznego death metalu, nie zaś progresywnego pitu-pitu dla znudzonych tetryków. Naturalnie Niemcy nie zrezygnowali z melodii, ale tym razem jest ich mniej i nie są aż tak wesolutkie i rozmemłane; przynajmniej nie większość z nich.

Kolejna zmiana na plus to solówki. Wystarczyło małe przetasowanie na stanowisku „solówkarza” i efekty słychać od razu – po pierwsze dużo lepiej komponują się z utworami, a po drugie nie sprowadzają się już tylko do efekciarskiego (czemu się dziwić, poprzedni koleś był wielbicielem bezprogowych gitar) i w gruncie rzeczy jałowego przebierania paluchami. Owszem, Trujillo czasem też gdzieś się zapędzi, ale ciągle są to popisy w granicach rozsądku. Innymi słowy Diluvium daje podstawy sądzić, że Obscura odzyskała pazura i powoli zmierza we właściwym kierunku. Przynajmniej dla mnie stała się na powrót zespołem znośnym, więc przesłuchanie płyty kilka razy z rzędu nie wiąże się już z odruchami wymiotnymi, jak to miało miejsce przy okazji „Akróasis”.

Odnoszę wrażenie, że duża w tym zasługa Kummerera, którego udział w komponowaniu jest… coraz mniejszy. Jegomość ma kompleks Necrophagist i uparcie klepie w kółko tylko sprawdzone (i już nieco zużyte) patenty, więc oddanie pola bardziej otwartym kolegom wydaje się być pomysłem z kategorii „dobra zmiana”. Żebyśmy się właściwie zrozumieli – oni też nie odkrywają technicznego/progresywnego death metalu na nowo, ale potrafią (zwłaszcza Linus Klausenitzer) wprowadzić do muzyki odrobinę niezbędnej na takim etapie świeżości, co fajnie słychać choćby w „Clandestine Stars” czy „Mortification Of The Vulgar Sun”.

Słówko o wokalach. Tych agresywnych czepiać się nie zamierzam, bo trzymają niezły poziom. Co innego te czyste, czy raczej przepuszczone przez vocoder – tych jest stanowczo za dużo. Wpływy starego Cynic to nic złego (tak jak w „Ekpyrosis”, którego solówka jest mocno zainspirowana „How Could I”), ale ten efekt wokalny po prostu się zestarzał i chyba nie ma sensu do niego wracać. Z drugiej strony już wolę, gdy Kummerer udaje kosmitę, niż kiedy próbuje normalnie śpiewać. Mimo wszystko nieszczęsny vocoder pozostaje dla mnie największym problemem Diluvium. Cała reszta, choć nie idealna, trzyma fason i potrafi zaciekawić. Nie wierzyłem w ten zespół, w ogóle nie brałem pod uwagę, że Obscura może czymś zaskoczyć – a tu coś na kształt miłej niespodzianki.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

3 sierpnia 2018

Gruesome – Twisted Prayers [2018]

Gruesome - Twisted Prayers recenzja okładka review coverKariera Gruesome rozwija się w pozazdroszczenia godnym tempie – zespół trzaska materiał za materiałem, a każdy z nich może poszczycić się przyzwoitym braniem. Ta płodność Amerykanów nie powinna akurat nikogo dziwić, wszak mają o tyle łatwo, że nie muszą miesiącami głowić się nad nową muzyką. Na Twisted Prayers projekt kontynuuje ideę „oddawania hołdu Death” i z całkiem niezłym rezultatem imituje (inspiruje się, podrabia, kopiuje…) „Spiritual Healing”.

Wiadomo, że krążek nie ma startu do oryginału, ale jest zagrany i wyprodukowany na tyle dobrze, że może, a nawet powinien się podobać fanom Death. Oczywiście pod warunkiem, że są na tyle wyrozumiali, żeby dostrzec w Gruesome coś więcej aniżeli bazującą na nostalgii próbę wyciągnięcia ludziom kasy. Ja tam lubię wszystko, co Matt Harvey robi w Exhumed, jednak szczerość intencji i pomysł strojący za tym projektem niespecjalnie mnie przekonują. Nie znaczy to, że nie doceniam wartości muzycznej tego zbioru przeróbek, bo zespół naprawdę się przyłożył, żeby cała kreacja trzymała się kupy.

Krążek brzmi czyściej (łagodniej?) i mniej surowo niż „Savage Land”, jest wzorowo zagrany, wokal i teksty też pasują do układanki, a solówki to już w ogóle wypas (tym razem James Murphy dorzucił od siebie aż trzy). Warto zwrócić uwagę, że Twisted Prayers jest trochę bardziej techniczny niż oryginał (zwłaszcza jeśli chodzi o perkusję), chociaż na tyle utrzymany w ryzach, żeby nie zrobiło się zbyt ambitnie.

Nikogo nie powinno zdziwić, że materiał jest makabrycznie przewidywalny, bo i też Gruesome postarali się, żeby wszystkie najbardziej charakterystyczne elementy trzeciego dzieła Chucka pojawiały się w odpowiednich miejscach i w odpowiednim natężeniu. Mimo to gdzieniegdzie zespołowi zabrakło polotu (pomysłu?) przy przejściach między niektórymi motywami, więc w te miejsca upchnęli pomysły nawiązujące do „Leprosy”. Słucha się tego naprawdę nieźle — nawet zważywszy na wszechobecne uczucie de volaille (albo rendez-vous, czy tam czegoś jeszcze innego po francusku) — ale nie da się ukryć, że kilku fragmentom brakuje odrobiny charakteru albo są po prostu zbyt monotonne, zaś całość nie ma tej totalnej chwytliwości oryginału. Ciekawostką, a może i ekstrawagancją jest uzupełnienie „autorskiego” repertuaru coverem Possessed. Trochę tego nie kapuję, bo choć zagrany jest całkiem znośnie, to zespół równie dobrze mógł w jego miejsce zaproponować numer zmajstrowany na podobieństwo „The Exorcist” – jak już zrzynać, to na całego.

Na koniec warto się jeszcze zastanowić, jaki w ogóle sens mają płyty pokroju Twisted Prayers, poza kwestią czysto zarobkową? Nie przeczę, że rozkładanie takiego klona na czynniki pierwsze może przez chwilę bawić, ale koniec końców człowiek i tak wróci do materiału źródłowego. Tylko jak długo potrwa ta radocha? Póki co Gruesome wydaje się budzić wśród gawiedzi większe zainteresowanie niż Death…


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gruesomedeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

28 lipca 2018

Pestilence – Hadeon [2018]

Pestilence - Hadeon recenzja okładka review coverKolejny powrót Pestilence, kolejny w kompletnie nowym składzie, kolejna próba unowocześnienia „Testimony Of The Ancients”… Czy my przypadkiem już tego wszystkiego nie przerabialiśmy? No właśnie. Mnie ten zestaw informacji w zupełności wystarczył, by z rezerwą podchodzić do zawartości Hadeon, bo czy ta płyta tak naprawdę była komukolwiek potrzebna do szczęścia? Przed premierą materiału byłem zdania, że nie. Po zapoznaniu się z nim… opinię podtrzymuję, tym bardziej, że wolałbym rozwinięcie „Obsideo”.

Nic złego naturalnie się nie stało, wszak krążek jest utrzymany na stosunkowo wysokim poziomie, ale nowości to się nikt na nim nawet z miotaczem ognia nie doszuka. Dodatkowy problem tego albumu polega na tym, że trudno do niego zapałać uczuciem od pierwszych przesłuchań. Chwała Mameliemu, że z czasem jest tylko lepiej, choć do szczerych zachwytów ciągle trochę brakuje. Podwaliny Hadeon, czyli podstawowy sposób riffowania i rozwiązania rytmiczne to pozostałości po „Testimony Of The Ancients”, zaś cała reszta to esencja Pestilence wyciśnięta z trzech ostatnich płyt zespołu. Znaczących (jakichkolwiek?) innowacji tu nie odnotowałem, jednak pewne różnice między tymi materiałami występują, co więcej – jest ich dość dużo.

Pierwsze, co szybko rzuca się w uszy, to bardziej klasyczne podejście Patricka do produkcji. Tym razem pozwolił sobie na więcej brudu i szorstkości, w osiągnięciu których pomocny okazał się mastering u Dana Swanö. Kolejna zmiana to skręcenie tempa większości utworów do średniego. Blasty występują jedynie w „Non Physical Existent” i „Electro Magnetic” i są tylko dodatkiem pod kilka najszybszych riffów, bo na pewno nie pełnią roli przewodniej w tych utworach. Skoro już przy perkusji jestem, ponarzekam na Septimiu Hărşana, po którym spodziewałem się znacznie więcej. Mimo iż chłop potrafi zacnie napierdalać, jego partie na Hadeon zostały przygotowane po linii najmniejszego oporu – są zadziwiająco proste i niezbyt urozmaicone. Rozumiem, że struktury (nie riffy!) nowych kawałków Pestilence nie należą do skomplikowanych, ale mógł się pokusić o trochę finezji i fristajla.

Na plus materiału mogę natomiast odnotować jego ogromną dynamikę i „koncertowość” – wszystkie numery oparto na jednym-dwóch konkretnych motywach, przez co są krótkie, bardzo spójne i łatwe do rozpoznania. Pikanterii Hadeon dodały gęsto upakowane partie solowe, bo obaj gitarzyści w tej dziedzinie ostro zaszaleli, co w rezultacie dało chyba najbardziej popieprzone i progresywne popisy od czasów „Spheres”. Wokale Patricka także nie budzą najmniejszych zastrzeżeń – są równie mocne co czytelne, zaś częste powtórzenia tytułów/refrenów przydają płycie chwytliwości.

Ogólnie rzecz biorąc, krążek sprawia bardzo dobre wrażenie, choć mógłby jeszcze lepsze, gdyby nie zgrzyty w jego środkowej części. Mam tu na myśli irytujący zniekształcony elektronicznie wokal w „Astral Projection”, solówkę Doblesa w „Discarnate Entity”, która istnieje sobie w całkowitym oderwaniu od reszty numeru oraz zupełnie niepotrzebne basowe solo pod tytułem „Subvisions”. Te trzy elementy wydają mi się niezbyt przemyślane, ale na szczęście są otoczone na tyle porządnym graniem, że można na nie przymknąć oko.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 lipca 2018

Cynic – Re-Traced [2010]

Cynic - Re-Traced recenzja okładka review coverDobijanie fanów, poziom zaawansowany. „Traced In Air” był generalnie wielkim rozczarowaniem — przypuszczalnie największym w 2008 roku — ale zawierał kilka numerów (dokładnie trzy), z których przy odrobinie chęci i zaangażowania można było wycisnąć coś fajnego na miarę prawdziwego Cynic. Jak jednak udowodnił Masvidal na tym pięknie wydanym (bo tego odmówić mu nie sposób) kawałku plastiku, równie dobrze można było pójść w przeciwnym kierunki i je dokumentnie spartolić, pozbawiając wszystkich godnych uwagi elementów. Tak właśnie wygląda Re-Traced. Ta cudna epka to cztery kawałki z „Traced In Air” sprowadzone do jakichś, kurwa, luźnych zarysów; do plumkającego nie wiadomo, kurwa, czego, co się ze wstydem przynosi na próbę celem obczajenia przez kolegów. W rezultacie mamy następujące arcydzieło: strachliwe muśnięcia gitar (ciężarem niekiedy dorównują produkcjom pop, ale tylko niekiedy), popierdująca bez wyrazu sekcja a’la new age, masa rozjechanych efektów (które przypuszczalnie mają przykryć brak pomysłów), a to wszystko stanowi jedynie podkład dla koszmarnych popisów wokalnych Masvidala – jeszcze gorszych niż na „Traced In Air” Tę paradę atrakcji — czyli w głównej mierze anemicznych zaśpiewów i smęcenia — uzupełniono jednym nowym numerem, który choć przeciętny i w ogóle nie chce się do niego wracać, to wprowadza niewielki powiew normalności. Masvidal nadal męczy kota, ale przynajmniej tym razem wyraźniej słychać jego kolegów. Także struktura „Wheels Within Wheels” jest w miarę spójna, ale czy to w jakikolwiek sposób może poprawić ocenę Re-Traced? Według osobnika, który spisał biografię zespołu, coś takiego ma stanowić wzywanie rzucone fanom… Mnie to raczej wygląda na wzywanie rzucone zdrowemu rozsądkowi i wytrzymałości najwierniejszych miłośników kapeli, którzy z uwielbienia dla „Focus” są skłonni kupić każde gówno z logo Cynic.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 lipca 2018

Amorphis – The Karelian Isthmus [1992]

Amorphis - The Karelian Isthmus recenzja okładka review coverAmorphis to poniekąd zespół-fenomen. Według oficjalnych statystyk nagrali kilkanaście płyt – wynik to zaiste imponujący, ale cóż z tego, skoro spośród nich do słuchania nadaje się aż… jedna. No, w każdym razie przynajmniej mnie mdli i trzącha na samą myśl o kontakcie z czymś innym niż The Karelian Isthmus. Przy tej całej niechęci do twórczości Finów muszę im uczciwie oddać, że zadebiutowali w naprawdę wielkim stylu; w stylu, który dawał nadzieje na jeszcze więcej klasowego death metalu. Niestety, panowie mieli inny pomysł na siebie — albo po prostu doszli do wniosku, że nic lepszego w takim graniu już nie wymyślą — więc pozostaje mi traktować ich w kategoriach zespołu jednej (znakomitej) płyty. Największy atut The Karelian Isthmus, ogromna przystępność, to przede wszystkim zasługa kompozytorskiego wyczucia kwartetu z Helsinek. Finowie stworzyli materiał wręcz nieprzyzwoicie melodyjny jak na standardy panujące naonczas w ich kraju (Purtenance, Convulse, Funebre, Demigod, Disgrace…), jednak nie można im zarzucić, że w którymś miejscu przekroczyli granicę dobrego smaku i oddali się słodkiemu pitoleniu. Co to to nie! Krążek jest mocno zakorzeniony w szwedzkim death metalu i w zasadzie brzmi jak Entombed czy Dismember, tylko w takim bardziej cywilizowanym i wypieszczonym wydaniu. Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o dźwięk, jaki uzyskano w murach Sunlight – jest w nim charakterystyczny dla Skogsberga ciężar, ale bez równie charakterystycznej dla niego toporności. Dobra produkcja sprawiła, że wszelkie kontrasty, od których aż się roi w muzyce Amorphis, zostały na The Karelian Isthmus należycie uwypuklone, toteż są łatwiejsze do wychwycenia, a przez to mocniej skupiają uwagę słuchacza. Najlepszym tego przykładem jest chyba „The Pilgrimage”, w którym zaraz po gęstych blastach wchodzą lajtowe klawisze, a kawałek mimo to zaskakująco mocno trzyma się kupy. Ta spójność jest mocną stroną krążka, bo żaden ze skrajnych elementów muzyki nie kaleczy uszu, a całość ani przez chwilę nie zalatuje wysilonym kompromisem między brutalnością a chwytliwością. Jedyne zgrzyty pojawiają się na linii dźwięk-treść, czego najjaskrawszy przykład mamy w „Sign From The North Side” – Tomi śpiewa o celtyckiej potędze, a towarzyszą mu melodie zalatujące Egiptem… Nie zmienia to faktu, że numer należy do najlepszych na płycie i chętnie się do niego wraca. Możecie mi wierzyć, The Karelian Isthmus coś w sobie ma – i pisze to człowiek, który Amorphis nie trawi.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.amorphis.net
Udostępnij:

30 czerwca 2018

Feto In Fetus – From Blessing To Violence [2018]

Feto In Fetus - From Blessing To Violence recenzja okładka review coverNiedługo po wydaniu „Condemned To The Torture” po Feto In Fetus praktycznie ślad zaginął. Cisza wokół zespołu była przerywana jedynie epizodycznymi koncertami, gdzieś tam przemknął temat splitu, ale poważniejszych niusów nie odnotowałem, toteż powoli zacząłem wątpić w potencjał twórczy chłopaków. Aż tu nagle wyskoczyli jak diabeł z pudełka – nie dość, że z trzecim krążkiem, to w dodatku w barwach Selfmadegod. Na From Blessing To Violence zespół trzyma się i poniekąd rozwija swoją wizję zamerykanizowanego death-grindu, a czyni to w sposób dla siebie dość charakterystyczny, więc miłośnicy poprzednich materiałów raczej nie będą zawiedzeni „trójką”. Feto In Fetus dorobili się już rozpoznawalnego brzmienia, oprawy graficznej, a także patentów na kompozycje, ale nie zatracili przy tym świeżości muzyki, która wciąż może imponować dużym ładunkiem energetycznym. Wprawdzie niektóre schematy na From Blessing To Violence trudno uznać za przypadkowe (jak choćby ostatni numer mocno różniący się od pozostałych), jednak widzę w tym bardziej próby ugruntowania stylu aniżeli przymiarki do wpieprzenia własnego ogona. Żeby nie było, na płycie pojawiają się również nowe rozwiązania, spośród których większość fajnie wtopiła się w utwory. Większość, ale nie wszystkie, bo wpływy niezbyt ambitnego slamu (w „The Order To Destroy”, „Evil Will Seek You Out” czy w kawałku tytułowym) nieprzyjemnie drażnią co wrażliwsze uszy i negatywnie wpływają na ocenę całości. No naprawdę, potrzebne to chłopakom jak Warszawie kolejne pomniki smoleńskie. Zdecydowanie bardziej mi odpowiada, jak zespół, tak po ludzku, napierdala konkretnymi riffami z pełnym wsparciem sekcji rytmicznej i nie ogląda się na boki, bo tam ciekawych wzorców dla nich nie ma. Jestem przekonany, że Feto In Fetus stać na generowanie wartościowego hałasu bez przesadnego oglądania się na innych, co zresztą udowodnili w wielu punktach bardzo udanego From Blessing To Violence. Nie ukrywam jednak, że poprzedni materiał sponiewierał mnie nieco mocniej. Po części dlatego, że wówczas wzięli mnie z zaskoczenia, natomiast tym razem byłem nastawiony dość ostro.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/FetoInFetus

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 czerwca 2018

Benediction – Subconscious Terror [1990]

Benediction - Subconscious Terror recenzja okładka review coverStare brytyjskie załogi z kręgu brutalnego grania dzielą się w zasadzie na dwie grupy – na te, które stały się wpływowe i odniosły stosunkowo duży sukces oraz te, które ledwie zaznaczyły swoją obecność w świadomości maniaków. Wśród wyjątków, znajdujących się gdzieś pośrodku, na szybko jestem w stanie wymienić tylko Cancer, Extreme Noise Terror i opisywany właśnie Benediction. Z wymienionej trójki bohaterowie tej recki mieli być może najwięcej szczęścia, bo po sformowaniu zespołu w 1989 dość szybko trafili pod skrzydła Nuclear Blast, stając się z miejsca jednym z ich najbardziej znaczących zespołów, a przy okazji nieźle wpisali się w ówczesny profil wytwórni – granie ciężkie, proste i ponure. Niemniej jednak już po trzech-czterech latach — czyli od momentu, kiedy pod death metalem grunt się zawalił — byli dla Niemców tylko kolejnym numerem w katalogu. Ale to temat na inną historię. Już przy pierwszym zetknięciu z Subconscious Terror, a bez zaglądania w teksty, można bez pudła zgadywać, że Brytyjczycy postawili tu na klimat nagrań. I wcale nie dlatego, że płyta brzmi hmmm… pierwotnie, tempa nie zabijają, a z obsługą instrumentów było u nich tak sobie. No, może nie tylko dlatego. W tych prostych jak konstrukcja cepa utworach (niektóre rozwiązania ocierają się o poziom punk rocka…) nie brakuje prawdziwie grobowych riffów, które są lekko przytłumionym tłem dla znakomitych wokali Barney’a. Wokalista Benediction nie musiał spinać dupska, by nadążyć za muzyką — co wymusił na nim później napierdol w Napalm Death — więc mógł sobie pozwolić na drobne urozmaicenia, zaś jego głos ma tutaj odpowiednią głębię i czas, żeby należycie wybrzmieć. Partie wokalne to bez wątpienia najjaśniejszy punkt Subconscious Terror, choć album ma jeszcze kilka plusów. Zespołowi należy się pochwała szczególnie za dobrze przemyślane zmiany tempa – niby to nic wielkiego, ale płynne przejście z wolnego w średnie albo krótka pauza tu i ówdzie fajnie zdynamizowały muzykę i — przy całej jej prostocie — uczyniły ją mniej przewidywalną. Najlepiej chyba to słychać w „Artefacted Irreligion” i „Experimental Stage”, które wraz z numerem tytułowym wskazałbym jako wizytówki Subconscious Terror. Wprawdzie żaden z nich nie dorównuje chwytliwością, rozmachem czy potęgą brzmienia hitom z „Realm Of Chaos” czy „War Master”, ale wstydu Benediction na pewno nie przynoszą. To dzięki takim przebłyskom materiał całkiem przyzwoicie przetrwał próbę czasu i potrafi cieszyć także dzisiaj.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Benedictionband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 czerwca 2018

Omophagia – In The Name Of Chaos [2016]

Omophagia - In The Name Of Chaos recenzja okładka review coverPierwsza dekada działalności Omophagia to okres pozbawiony znaczących sukcesów. Wystarczy tylko wspomnieć o wydanym własnym sumptem debiucie, z którym mało kto miał faktycznie do czynienia. Szwajcarzy mogli co najwyżej uzbroić się w cierpliwość i nucić za Kazikiem, że „los się musi odmienić”… No i w końcu się odmienił – za sprawą Unique Leader, którzy postanowili dać zespołowi szansę i wypchnąć go na szersze wody. Czy ta inwestycja się zwróci, czas pokaże. Moim zdaniem warto się In The Name Of Chaos zainteresować – choćby dlatego, że płyta jest cholernie niewymagająca i słucha się jej nad wyraz lajtowo. Mamy tu bowiem do czynienia z przeglądem tego, co się aktualnie wyrabia w death metalu, a więc materiałem typu „wszystko w jednym”. Znajdziemy tu zatem zabarwione klasyczną Florydą riffy (Malevolent Creation, Cannibal Corpse, ect.), brutalne zawijasy (Dying Fetus, Hate Eternal), trochę mechanicznego napierdalania (Soreption, Arkaik), aktywnie pracujący bas (skoro już skorzystali z „ósemki”, to postarali się, żeby było go słychać) oraz całą masę wyjątkowo rozbudowanych solówek (Vital Remains się kłania, kuuurwaaa!). Płyta została nagrana w prywatnym studiu zespołu, natomiast do obróbki oddano ją braciom Wiesławskim, dzięki którym nabrała nowoczesnego szlifu – nowocześniejszego, aniżeli wynikałoby to z samej muzyki. Jak szybko można się przekonać, Omophagia nie ograniczają się do zrzynania z jednej konkretnej kapeli; raczej korzystają ze wszystkiego, co w jakikolwiek sposób pasuje im do utworów. Niekiedy na takim podejściu do komponowania muzyka traci na spójności i zdarza się, że coś zgrzytnie w jej strukturach, ale Szwajcarzy i tak wychodzą z tego obronną ręką, bo In The Name Of Chaos jako całość sprawia lepsze wrażenie niż poszczególne kawałki w oderwaniu od siebie. Pod tym względem Omophagia mają sporo wspólnego z Abysmal Dawn, którzy na podobnych wzorcach i z podobnym rezultatem uprawiają kolażowy death metal. Ponadto obie grupy łączy również to, że z tak odtwórczą muzyką nigdy nie przebiją się do pierwszej ligi; będą raczej rozpatrywani w kategorii solidnego supportu. Taka jest brutalna prawda, Omophagia wyżej dupy nie podskoczy — w czym im na pewno nie pomoże oklepany image i przeciętny wokalista — ale jest na tyle sprawna, że potrafi zapewnić słuchaczowi kilkadziesiąt minut rzetelnego łomotu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.omophagia.ch

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij: