Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2001. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2001. Pokaż wszystkie posty

30 stycznia 2024

Mangled – Most Painful Ways [2001]

Mangled - Most Painful Ways recenzja reviewCzy Mangled kiedykolwiek mieli zadatki, żeby trafić ze swoją twórczością do kanonu death metalu? No… jakby się tak dobrze zastanowić, to… nie. Wprawdzie Holendrzy zaczynali odpowiednio wcześnie i dorobili się paru pomniejszych wydawnictw, jednak żadne z nich nie prezentowało na tyle wysokiego poziomu — nie mówiąc już o oryginalności — by porwać za sobą tłumy. Także wydany prawie dwa lata po nagraniu debiut nie wzbudził wielkiej sensacji – z jednej strony był dość solidny, a z drugiej mocno przestarzały i nie mógł się równać z tym, co już nadchodziło. O ironio, prawdziwy rozgłos zespół zyskał dopiero dzięki partycypacji w tributach dla Morbid Angel i Cannibal Corpse.

Zmieniły się czasy, zmienił death metal, zmieniły wymagania fanów, zmieniła koniunktura, więc chcąc nie chcąc zmienić musiał się i Mangled. I to nie do poznania. A czy na lepsze? Hmm… do pewnego stopnia tak. Wcześniej w utworach Holendrów roiło się od rozmaitych zmiękczaczy (klawisze, akustyki, damskie wokale), a i sam styl będący wypadkową Paradise Lost, Dismember i typowego holenderskiego death/doom nie należał do przesadnie ekstremalnych. Na Most Painful Ways mamy natomiast do czynienia z jawnie amerykańskimi brutalizmami, w których wyraźnie pobrzmiewają zwłaszcza dokonania Cannibal Corpse. Tempo muzyki zostało podkręcone (nie brakuje fachowo nawalanych blastów – w takim „Hellrose Place” panowie ocierają się nawet o grind), riffy nabrały charakteru (i charakterystycznej dla Wiadomo-Kogo wibracji), zaś zwolnienia sprowadzono do roli pojawiającego się z rzadka urozmaicenia. Radykalizacji uległy również teksty, które lepiej pasują do nazwy zespołu.

Daje się odczuć, że za Most Painful Ways odpowiadają doświadczeni muzycy, ale słychać jednocześnie, że oni dopiero uczą się grać w ten sposób, przez co bazują jedynie (czy tam — przede wszystkim) na najbardziej dostępnych i typowych dla gatunku schematach. Stąd też całość brzmi niezaprzeczalnie solidnie, choć trochę jednowymiarowo – ewidentnie brakuje tu odrobiny finezji (zrezygnowali z solówek), świeżości czy nutki szaleństwa. Znacznie atrakcyjniej pod tymi względami wypadają młodsi koledzy Mangled z Severe Torture, którzy dodatkowo kasują ich poziomem technicznym, intensywnością i produkcją.

Jak na przejściowy album stworzony w zasadzie z potrzeby rynku, Most Painful Ways jest całkiem w porządku. Chociaż oryginalności w nim za grosz i nie powoduje najmniejszych uniesień, to jako przerywnik między ambitniejszymi i bardziej wymagającymi krążkami sprawdza się dobrze.


ocena: 6,5/10
demo
Udostępnij:

1 listopada 2023

Descend – Requiem Of Flame [2001]

Descend - Requiem Of Flame recenzja reviewNo więc tak… Była sobie wiecie, taka tam grupa z Cleveland (parafrazując Świat Wg Ludwiczka, po śmierci wszyscy idą do Cleveland), która miała najzwyczajniej w świecie zabawę i ochotę pobawić się w zespół. Ale nie byle jaki zespół, bo grający Death Metal. Ohio generalnie raczej słynnie z mrocznych dźwięków, typu Necrophagia, Nunslaughter, Drogheda, więc grupa ta jest nieco zaprzeczeniem swojego stanu, z którego pochodzi i bardziej pasowałaby do Luizjany albo słonecznej Kalifornii.

A to dlatego, że ma piaszczyste brzmienie i wplątują do swej muzyki elementy Stoner Rocka. Ale takiego typu Kyuss, więc wiadomo, że będzie zajebiście. I ja oczywiście zgodzę się ze stwierdzeniem, że 90% tego gatunku to były marne popłuczyny Black Sabbath, ale tutaj jest to bardziej przyprawa, niż główny składnik.

Cała płyta brzmi jak swoisty jam session nagrywana na jednym wdechu, a jednocześnie kompetentna i silnie zgrana. Słychać, że tych prób to oni mieli mnóstwo i że nagrywając materiał, wiedzieli wszystko, co chcą zrobić i jak. Jest oczywiście prędkość i ostrość, ale słychać też, że jest to stricte niszowe granie dla fanatyków Metalu.

Nie jest to jednak aż tak oczywisty wpływ jakby mogło się wydawać, bo cała otoczka zdaje się krzyczeć „standardowy brutalny Death” i dopiero głębsze poznanie (przy kilku głębszych he he) pozwala na cieszenie się materiałem.

Wady zawsze się znajdą, tu się gdzieś zgubi rytm, tutaj coś zaskrzeczy, tutaj jakaś przesadzona solówka, ale to nieważne, bo klimat wynagradza wszystko. Słuchając tego, chciałbym być na miejscu i mieć przyjemność uczestniczyć w nagrywaniu tego. Zapewne dużo papierosów (różnej maści), jak i alkoholu poszło przy tworzeniu tego, ale na tym właśnie polega pasja – nie na tworzeniu kariery, a na tworzeniu sztuki.

I moim zdaniem, mamy tutaj do czynienia z niszową, stricte „zajawkową”, ale jednak sztuką. Polecam na weekend.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

20 listopada 2020

Death - Live In L.A. (Death & Raw) [2001]

Death - Live In L.A. (Death & Raw) recenzja okładka review coverNa pierwsze wydawnictwo koncertowe Death przyszło nam czekać długo, bardzo długo… zbyt długo. Już nawet mniejsza o to, że inni herosi death metalu dużo wcześniej zaliczyli ten etap kariery, a w przypadku ekipy Chucka sprawa przeciągała się w nieskończoność. Chodzi mi raczej o to, że gdyby Live In L.A. (Death & Raw) ukazała się przynajmniej zgodnie z planem, to może udałoby się zdobyć więcej forsy na leczenie Chucka i sytuacja wyglądałaby inaczej. To tylko domysły, ale kto wie…

Koncert, który wtłoczono w srebrne rowki, zespół zagrał 5 grudnia 1998 roku w ramach trasy promującej „The Sound Of Perseverance”, kiedy Death występowali razem z Hammerfall (kto kogo wtedy promował - polityka Nuclear Blast do dziś daje do myślenia), a wybrano go, ponieważ… był pod ręką i nadawał się do wydania. Tamtego dnia nikt nie miał żadnych specjalnych planów w związku z akurat tym występem, nie poczyniono też żadnych dodatkowych przygotowań. Zwykły koncert w typowych dla trasy warunkach. Tak się jednak zabawnie złożyło, że w klubie Whisky A Go-Go siedział koleś bez oporów nagrywający kogo popadnie, o ile dostał 75 dolców. Stąd też cały występ brzmi niezwykle autentycznie, a już bez owijania w bawełnę - po prostu surowo, co zresztą jednoznacznie sugeruje tytuł. Co i jak zagrali, w takiej formie trafiło na Live In L.A. (Death & Raw) - bez poprawek i dopieszczania.

Ze zrozumiałych względów zespół postawił na nowszy materiał (z nadreprezentacją „Symbolic”), redukując starocie do minimum (niestety nie znajdziemy tu ani jednego numeru ze „Spiritual Healing”), więc setlista nie jest przesadnie przekrojowa ani tym bardziej wyczerpująca, co nie każdego zadowoli, ale cóż - ciągle mówimy o koncertówce z przypadku. Wykonanie to oczywiście pierwsza klasa, nikomu nie można zarzucić fuszerki, chociaż solówkom Andy’ego w wykonaniu Hamma brakuje trochę lepszego feelingu. Ponadto uwagę zwracają dwie kwestie - wyższe niż na płytach wokale Chucka oraz wyraźnie podkręcone tempo większości utworów. Tej nocy Death zagrali szybciej (dobrze to słychać chociażby w „Spirit Crusher”, „Zombie Ritual”, „Crystal Mountain”), bo… Richard Christy miał grypę (ponoć rzygał między numerami) i chciał czym prędzej przespać się w autokarze. Jako ciekawostkę mogę dorzucić, że przed „Pull The Plug” zespół zagrał czołówkę z „Aniołków Charliego” - zgaduję, że to oko puszczone do miejscowej publiki.

Czy Death zasługiwał na lepszą, bardziej spektakularną i wypasioną koncertówkę? Wiadomo. Musimy się jednak cieszyć z tego, co mamy, a tak się składa, że Live In L.A. (Death & Raw) wcale nie jest słabym materiałem. Osobną kwestią jest to, że słucha się go ze ściśniętym gardłem.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 kwietnia 2018

Hate – Cain’s Way [2001]

Hate - Cain’s Way recenzja okładka review coverNa przestrzeni ponad 25 lat działalności Hate dorobili się pokaźnej dyskografii, w której wskazanie tej obiektywnie najlepszej/najważniejszej płyty może być pewnym problemem. Sam pewnie musiałbym się poważnie zastanowić, jakimi kryteriami się tu kierować, na co zwrócić szczególną uwagę, bla bla bla… Co innego płyta ulubiona – tu bez chwili namysłu wskazuję na Cain’s Way. I chociaż czas, który upłyną od premiery, brutalnie obnażył i uwypuklił wszystkie realizatorskie braki krążka, to w ogóle nie naruszył naturalnej fajności tego materiału. Po prostu, ekipa Hate miała wówczas bardzo dobre pomysły na utwory, a przy okazji potrafiła je całkiem sprawnie wcielić w życie, więc materiał broni się do dziś. W porównaniu z wcześniejszymi albumami Cain’s Way jest na pewno nowocześniej zaaranżowany – żadna to awangarda, ale nawet taki powiew świeżości zrobił muzyce dobrze. W odstawkę poszła część starych i zbyt często wykorzystywanych schematów, a co za tym idzie także wpływów Deicide (co nie znaczy, że zredukowano je do zera), toteż całość zabrzmiała nieco ambitniej i nabrała większej dynamiki, a bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zróżnicowane (i złożone) utwory zyskały sporo indywidualnych wyróżników, dzięki którym łatwo je zapamiętać. Ponadto — co też oceniam na plus — na Cain’s Way mocniej zaakcentowano te „koncertowe” — motoryczne i zarazem chwytliwe — partie występujące chociażby w „Sectarian Murder”, „Cain’s Way” czy „Shame Of The Creator”. Poza tym styl Hate przeszedł normalną w death metalu ewolucję, która wyniosła zespół na wyższy poziom: ku większej szybkości, brutalności i lepszej technice. Wprawdzie te najszybsze tempa to ponoć bardziej zasługa studyjnych sztuczek niż kończyn Mittloffa, ale liczy się rezultat – a ten jest jak najbardziej zadowalający. A propos umiejętności, warto również zwrócić uwagę na riffy i solówki Ralph’a, który swoimi odjechanymi zagrywkami tchnął w muzykę Hate trochę progresywnych rozwiązań i uczynił ją mniej przewidywalną. Szkoda, że odszedł z kapeli jeszcze przed premierą płyty a co za tym idzie – jego niebagatelny wkład w muzykę nie został należycie doceniony. Adam ze swojej roli wywiązał się bez zarzutu, więc wokal jest mocny i wyraźny, choć jak dla mnie wrzasków jest odrobinę za mało, ale to szczegół. Prawdziwym problem Cain’s Way jest natomiast brzmienie: płaskie, suche i „buczące”. Wydaje mi się, że chciano je podciągnąć pod produkcję Hate Eternal z debiutu, ale realizatorom zabrakło wiedzy, jak uzyskać mięso w gitarach i odpowiednią głębię sekcji rytmicznej. Jednak nawet mimo tych niedoróbek album ma w sobie coś, co potrafi przykuć mnie do głośników na wiele zapętlonych przesłuchań. I to nie żadne niezidentyfikowane „coś”, a porządny zestaw brutalnych szlagierów.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 lutego 2015

Pyaemia – Cerebral Cereal [2001]

Pyaemia - Cerebral Cereal recenzja okładka review coverPisząc o amerykańskim brutalnym death metalu w wydaniu europejskim nie sposób nie wspomnieć o morderczym tworze o nazwie Pyaemia. Tak się bowiem składa, że wydany przez Unique Leader debiut Holendrów jest jedną z najlepszych pozycji w przepastnym worze z takim graniem. A może i najlepszą – mega pozytywne reakcje maniaków totalnych wyziewów — do których i ja się chętnie przyłączam — zdają się to potwierdzać. Recepta na sukces Cerebral Cereal była stosunkowo prosta. Chłopaki wzięli najbrutalniejsze i najbardziej pojebane elementy z twórczości Suffocation (nawet im ten album zadedykowali!), Disgorge, Deeds Of Flesh, Pyrexia i paru innych, dla niepoznaki wywrócili je na drugą stronę, zintensyfikowali, zagęścili i podali w bardziej podziemnym sosie. Ze względu na brzmienie (Excess…) i koneksje personalne na Cerebral Cereal można się również dopatrzeć sporo punktów wspólnych z — wcześniej wydanym, choć nieco później nagranym — pierwszym krążkiem Disavowed, mimo iż całościowo Pyaemia uprawiają sztukę odrobinę szybszą (albo to tylko wrażenie spowodowane większymi kontrastami), bardziej techniczną i mocniej zróżnicowaną. Z kim by się jednak ta muzyka nie kojarzyła, jakiejkolwiek namacalnej oryginalności nie należy się w niej doszukiwać – Holendrzy zrobili to samo, co inni, tylko lepiej. Tu się rozchodzi o coś innego, o ogólne wrażenie – sieczka jest wprost nieprawdopodobna, po prostu bezlitosna, a przy tym odbierająca siły już po kilku minutach styczności z nią. Cerebral Cereal to niespełna półgodzinne krwawe słuchowisko z elementami tortury. Pyaemia każdego sponiewiera, ale nie można mieć im tego za złe, w końcu czasem korzystanie jest się przepuścić przez młynek do mięcha. Taaak, to byli mistrzowie w swojej dziedzinie!


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lipca 2014

Deicide – In Torment In Hell [2001]

Deicide - In Torment In Hell recenzja okładka review coverZa którymś przesłuchaniem niesławnego „Insineratehymn” doszedłem (a może i dojszłem – blisko miałem do półki z płytami) do wniosku, że ciężko będzie im nagrać coś gorszego. Stan ten i przekonanie trwało do pierwszego odpalenia In Torment In Hell po tym, jak znacznie wcześniej powędrował on na półkę. Początkowy — choć i tak nie przesadny — entuzjazm, spowodowany tylko tym, że album jest zwyczajnie szybszy od poprzednika, został zmieciony. Przecież to się okazało jeszcze gorsze! Benton na każdym kroku podkreślał, jak to szybko (w 4 dni) i tanio (za 5600 $) nagrali tę płytę… Efekt jest taki, że naprawdę słychać, iż w In Torment In Hell nie włożono zbyt dużo pracy ani środków pieniężnych. O zgrozo nawet wcześniejszy krążek mógł się poszczycić bardziej „ostrym” i wyraźnym brzmieniem. Tu na umiarkowany plus zmienił się sound werbla, ale reszta… Mnie szczególnie irytuje szum, dudnienie i „buczenie” czegoś, co chyba miało być w zamyśle drugą gitarą albo nawet i basem. Co do muzyki – tak, całościowo jest ona szybsza niż na „Insineratehymn”, ale to zupełnie nic nie daje, mamy bowiem do czynienia z nadzwyczajnym stężeniem schematyzmu i powtarzalności na minutę grania. A gdy jeszcze pojawiają się te nieszczęsne zwolnienia, to już w ogóle robi się niewesoło. Tym sposobem dostajemy coś na kształt kilku niedorobionych wersji niedorobionego i zabiedzonego „Kill The Christian”. Nie żebym oczekiwał po Deicide rewolucyjnej oryginalności, ale trzeba przyznać, iż drzewiej tak z nimi bywało, że jakoś sprawniej montowali do kupy te swoje patenty. A tu… Ech. Słowem: to co musieli – odbębnili, nie zważając przy tym na jakość produktu końcowego. Czemu się dziwić, skoro po paru latach sami przyznawali, że ten album powstał po tylko to, by wyzwolić się spod „opiekuńczych” skrzydeł Roadrunner. Plusy… pewnie jakieś są, niektórym nawet udało się kilka wyliczyć… Ja tak nie potrafię (czy też nie chcę) i mogę skupić się przede wszystkim na wadach, a w te — sami przyznacie — In Torment In Hell obfituje. Nie przekonuje mnie żaden element tego krążka. Trudno, co robić? Proste – nie kupować i nie słuchać. Mnie, niestety, pozostaje już tylko to drugie.


ocena: 4,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2014

Disavowed – Perceptive Deception [2001]

Disavowed - Perceptive Deception recenzja okładka review coverHolenderskie kapele na przełomie wieków podejrzanie tłumnie rzuciły się na brutalny amerykański death metal drugiej fali, dorabiając się w tej dziedzinie przynajmniej kilku przedstawicieli deklasujących ich kolegów zza oceanu. Do absolutnej czołówki tamtejszej sceny i w sumie podgatunku jako takiego już za sprawą debiutu władowali się niszczyciele z Disavowed. Perceptive Deception to niewiele ponad pół godziny pozbawionego litości mega brutalnego wypierdolu korzeniami tkwiącego głęboko w twórczości amerykańskiego Disgorge (albo Suffocation i Cannibal Corpse, jeśli drążyć jeszcze głębiej). Holendrzy zaczerpnęli sobie od nich ogólny koncept napieprzania, zbrutalizowali go (sic!) i podali w jeszcze bardziej niszczącym brzmieniu (nagrywali w studiu Excess w Rotterdamie, jak połowa holenderskich kapel). Melodie, klimat, zwolnienia, przejrzyste struktury – to wszystko jest im kompletnie obce. Perceptive Deception to jednolita, pozbawiona powietrza, przestojów, oryginalności, ornamentów i urozmaiceń wgniatająca w ziemię ściana dźwięku z wokalnym bulgotem daleko poza skalą nieczytelności. Czysty wyziew. No i cóż, w tym miejscu dalsze opisy są zbędne, bo dla zwolenników takiego grania – wymieniłem wszystkie jego zalety, dla przeciwników zaś – wady. Ja osobiście dzielę płyty z gatunku brutal death na te robiące wrażenie i te nudne, a debiut Disavowed zaliczam do tej pierwszej, niezbyt licznej grupy. Maniaków amerykańskiej szkoły przekonywać nie muszę, o opinie pozostałych nie dbam.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Disavowedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 maja 2014

Susperia – Predominance [2001]

Susperia - Predominance recenzja okładka review coverNorwedzy mają jakąś intrygującą łatwość w tworzeniu supergrup, które nie dość, że nie rozpadają się po jednym albumie, to niejednokrotnie grają muzykę znacznie ciekawszą niż macierzyste kapele poszczególnych muzyków. Nie inaczej jest w przypadku Susperii, której ostatni album miałem przyjemność zrecenzować parę miesięcy temu. Dziś pora na debiut, bo pokazuje jaką drogę, jaką ewolucję, przeszli muzycy w czasie swojej kariery. Predominance, bo taki tytuł nosi pierwszy longplej Norwegów, w zasadzie brzmi jak uthrashowiony Dimmu Borgir, Old Man’s Child bądź Satyricon, czyli doprawiony z lekka punkiem i gitarami melodyjny black metal. Opis nie brzmi zbyt sensownie, ale z muzyką tego problemu nie ma – wchodzi gładko i bez grymaszenia. Nie jest to oczywiście najbardziej wymagająca muzyka pod Słońcem, bo bezwstydnie leci po linii najmniejszego oporu, ale frajdy daje sporo. Może dzieje się tak za sprawą gitar, które ustawiają klimat na wydawnictwie i sprawiają mnóstwo przyjemności, a może dzięki swobodniejszemu operowaniu instrumentarium i wychodzeniu poza ramy gatunku. Jakkolwiek by nie było, połączenie black metalowej melodyjności oraz skrzekliwych wokali z ekspresją thrashu i niemal heavy metalowymi solówkami oraz riffami nie męczy, a także daje wytchnienie od co bardziej pojebanej muzyki. W pewnym sensie można więc traktować Susperię, szczególnie tą wcześniejszą, jako odskocznię od słuchanych na co dzień Watchtowerów, Spiral Architectów bądź Blotted Science. Brzmi to trochę jak wyrzut, ale nim nie jest, bo naprawdę katuję Predominance po wielokroć za jednym posiedzeniem i wcale nie uważam tego czasu za stracony. Czasami chyba bardziej norweska strona mojej natury bierze górę i w skrzeku i bombastycznych klawiszach odnajduje nieskończone pokłady miodności, bezrefleksyjnej przyjemności i radości. Tym bardziej, co musze podkreślić, muzyce nie zbywa na niczym i wcale nie jest tak, że się podniecam warsztatowym i kompozytorskim byle gównem. Nie jest to dla mnie muzyka na każdą okazję (aczkolwiek wiem, że wielu właśnie tak ją traktuje), ale w odpowiednich okolicznościach sprawdza się lepiej niż cokolwiek innego. Pomaga w tym ogólna lekkość i prostolinijność przekazu, wyczuwalna frajda muzyków z granej muzyki oraz duża melodyjność i zapamiętywalność kawałków. Chciałem napisać, że taki metalowy odpowiednik muzyki na Eurowizję, ale po ostatnich wydarzeniach uważam, że to jednak obelga zbyt wielkiego kalibru i po prostu nie wypada. Ogólnie rzecz ujmując, Susperia nagrała lekki i bardzo przyjemny debiut, który — w pierwszej kolejności — powinien podejść i powinni go skosztować fani melo-blacku, ale nawet nie mając ciągot w tym kierunku, można miło spędzić czas w towarzystwie Predominance.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2014

Gorgasm – Bleeding Profusely [2001]

Gorgasm - Bleeding Profusely recenzja okładka review coverDroga Gorgasm do podziemnej czołówki brutalnego grania przebiegła dość szybko i sprawnie, a przynajmniej tak to z boku wyglądało. Najpierw było obiecujące demo, dwa lata później cholernie udana, choć skromna objętościowo epka "Stabwound Intercourse", no i w końcu absolutnie znakomity debiut Bleeding Profusely, który do dziś pozostaje moim ulubionym wydawnictwem Amerykanów. Każdy rzeźnik jako tako zaznajomiony z dokonaniami grupy z pewnością zauważył, że chłopaki od początku wypracowali sobie niezły patent na muzykę, dzięki któremu nie przepadli w zalewie podobnych kapel, z jakim mieliśmy do czynienia na przełomie wieków. Chodzi mi o wplatanie w nie budzący zastrzeżeń brutal death metalowy rdzeń bardzo wyrazistych melodyjnych (znacznie powyżej średniej gatunkowej) riffów, solidnych solówek, gwałtownych zmian tempa i wielu czytelnych basowych zagrywek. Tyle w zupełności wystarczyło ekipie Gorgasm, żeby zjednać sobie fanów i zyskać rozpoznawalność na zatłoczonej scenie. Bleeding Profusely sporządzono w oparciu o wspomnianą recepturę, całość podparto odpowiednimi umiejętnościami, opakowano w bardzo dobre wyraźne brzmienie (z gatunku wypas) i rzucono złaknionym sieczki maniakom. Death metalowa jazda od początku do końca, w dodatku zajebiście dynamiczna (gościnnie w baniaki nawala Dave Curloss – spisał się na swoim zwyczajowym poziomie, czyli doskonale), super chwytliwa, ładnie zaśpiewana, pozbawiona zamulających partii i pozostawiająca ogromny niedosyt. Choć kawałków jest jedenaście (polecam zwłaszcza „Lesbian Stool Orgy”, „Morbid Overgrowth”, „Voracious” i „The Essence Of Putrescence”), to Bleeding Profusely trwa niespełna… 25 minut (łącznie z paroma introsami!), co jest największą, a dla mnie właściwie jedyną wadą albumu. Ledwie się słuchacz wkręci w tą napierduszkę, a tu koniec płytki i trzeba ją odpalać od nowa. Drugim, ale raczej naciąganym minusem są teksty w krwawo-porno-fekalnej tematyce. Nie było by problemu z tymi głupotami, ale Damianowi „Tomowi” Leskiemu (albo któremuś z kolegów – diabli ich tam wiedzą) zdarza się wydobyć z siebie czytelny bulgot, z którego można wychwycić kwiatki typu „boring and coring her snatch is engorging” czy „cunts impaled on shit” (zawsze mnie rozbrajał ten fragment). No, ale przynajmniej nie można im zarzucić, że nazwa Gorgasm nie licuje z tym, co zespół sobą prezentuje, hehe. Niewiele jest w amerykańskim brutal death metalu nowej daty (ja to liczę od 2000 roku) płyt, które czym się wybijają, i które można z czystym jelitem polecić innym. Bleeding Profusely stanowi piękny wyjątek od tej reguły i może być ozdobą każdej kolekcji z takimi wyziewami.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 września 2013

Anasarca – Moribund [2001]

Anasarca - Moribund recenzja okładka review coverPierwsza płyta Niemców została zauważona jedynie w podziemiu, drugą — opisywaną właśnie Moribund — mimo iż jest materiałem dużo bardziej udanym, spotkałby zapewne ten sam los, gdyby nie stojący za nią koncept. Teksty na tym albumie to zapiski/poezje/przemyślenia osób skazanych na karę śmierci – tych, na których wyroki już wykonano, jak i tych, którzy tej wielkiej chwili wciąż wyczekiwali. Trzeba przyznać, że pomysł niemiecki kwartet miał oryginalny i na pewno ciekawszy od kolejnych krwawych historyjek o zombiakach – w końcu stoi za tym jakaś głębsza myśl, być może nawet skłaniająca do zastanowienia. Tylko jedno ale – co z tymi maniakami death metalu, zapewne będącymi w większości, którzy o idei liryków nie słyszeli, do wkładki nie zaglądali, a płytę kupili ze względu na fajną okładkę, albo dlatego, że po prostu była tania? Zostaje im tylko muzyka, która do najbardziej odkrywczych na świecie nie należy, choć bez wątpienia jest bardzo solidna. Warstwie instrumentalnej czy brzmieniu trudno coś zarzucić, bo płyta zalatuje profesjonalizmem i gładko wpisuje się w kanony gatunku – to taka oparta na notorycznych blastach jazda na maksa z mocnym (i czytelnym!) growlem i okazjonalnymi melodyjnymi riffami. Odrobinę pikanterii dodają intra, w których damski głos spokojnie tłumaczy przebieg egzekucji czy działanie zastrzyku śmierci. Moribund słucha się nawet przyjemnie, nie nudzi, nie męczy, nie zamula, ale później też niewiele z niej zostaje w głowie — bo i poszczególne kawałki zbytnio się od siebie nie różnią — co najwyżej refleksja, że… słucha się jej nawet przyjemnie. Czy to mało? Może, ale przy każdym odpaleniu krążka przekonujemy się, że było warto dać Anasarca szansę, choćby na te 32 minuty.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.anasarca.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2013

Borknagar – Empiricism [2001]

Borknagar - Empiricism recenzja okładka review coverPrzez wielu uważany za jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu. Nowy, ale jakże uznany, wokalista, chyba najbardziej optymalny skład, słowem – zaplecze na medal. Oczywiście dobry skład bez dobrego materiału to marnotrawstwo ludzi, sprzętu i cierpliwości słuchaczy, szczęściem (a może, tak zwyczajnie, klasa muzyków) nic takiego się w tym przypadku nie wydarzyło i album nagrano wyśmienity. Tytułem wstępu wspomnę jeszcze, że do najprostszych i najłatwiej wchodzących Empiricism nie należy, toteż należy wziąć na to poprawkę, kiedy dwa-trzy pierwsze okrążenia wydają się stratą czasu. Po kilku razach bowiem, percepcja nastawia się na odpowiednią częstotliwość, na której słychać pełnię mocy krążka. A wtedy zaczyna się bajka. Okazuje się wówczas, że pierwsze przejawy geniuszu pojawiają się wraz z wciśnięciem przycisku „play” bo rozpoczynający album „The Genuine Pulse” obezwładnia jak dobry kaftan bezpieczeństwa. Podobnych arcydzieł jest na płycie więcej, każde w nieco inny sposób, lecz każde równie kurewsko dobre. Borknagar zawsze miał odchył w stronę psychodelii lat 70tych, organów Hammonda i tripowania i kilkukrotnie podczas lektury krążka można się poczuć jak na Woodstocku, tyle że bez kwiatków, pacyfek, spodni-dzwonów i wszechobecnego pierdolenia o miłości do każdego. This is Norway, do kurwy nędzy, a to zobowiązuje! Teksty Norwegów, musicie jednak wiedzieć, nie dość, że niespecjalnie norwesko-satanistyczno-bluźniercze, w żaden sposób nie są jednak frajersko-poetyckie, są za to zaangażowane, z głębszą myślą u podnóży i na poziomie. Warto się wsłuchać. Wracając zaś do psychodelii, odsyłam choćby do „The Black Canvas" oraz absolutnie fantastycznego „Matter & Motion”. Temu ostatniemu dobrze jest się przysłuchać by mieć punkt odniesienia jak utwór instrumentalny powinien brzmieć i co do muzyki wnosić. Zbyt często bowiem uważa się instrumentale za zapchajdziury, zbyt często bowiem instrumentale tymi zapchajdziurami są, niestety. W tym miejscu krótka czołobitność w kierunku gitarzystów i basisty (szczególnie Tyra) za kapitalną robotę przy „Soul Sphere”. Wrażenie podczas słuchania tego utworu jest takie, jakby się obcowało z jakąś żywą tkanką, czymś rosnącym, pełnym emocji i chęci życia. Organiczność tego utworu, szczególnie w warstwie instrumentalnej poraża. Na drugą połowę albumu składa się pięć utworów, chociaż dla mnie utwory „Inherit the Earth”, „The Stellar Dome”, „Four Element Synchronicity” oraz „Liberated” stanowią zamkniętą całość – swoisty tetraptyk. Dopiero przesłuchanie całości pozwala w pełni rozkoszować się muzyką, tekstem i atmosferą. Całość albumu zamyka nieco słabszy niż średnia „The View of Everlast”, co z jednej strony smuci, ale z drugiej zachęca do powtórnego wciśnięcia „play” (o ile nie jest włączony auto-replay) i ponownego zagłębienia się w album. A to wszystko, cały album, bazuje na viking/blacku, tyle że naprawdę przemyślanym, dojrzałym, niebojącym się nowości i nietuzinkowości. To ciekawe, że w takiej stylistyce można spłodzić takie dzieło, zaiste ciekawe. Zatem – marsz po płytę!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 sierpnia 2012

Burning Inside – Apparition [2001]

Burning Inside - Apparition recenzja okładka review coverRecenzję Apparition można zamknąć w krótkiej i prostej konstatacji, że to płyta jeszcze lepsza od debiutu. Cały szkopuł tkwi w tym, że nie wszyscy mieli to szczęście i słyszeli „The Eve Of The Entities” (albo nawet i nie zetknęli się z nazwą Burning Inside), więc wypadałoby skrobnąć coś więcej dla pełniejszej rekomendacji. W samym stylu zespołu wiele się nie zmieniło — w końcu obie płyty dzieli ledwie rok (jednakowoż już w porównaniu z demówką — bo są tu i kawałki sięgające najdalszej przeszłości zespołu — jest przepaść) — ale daje się z łatwością odczuć, że położono większy nacisk na epickość muzyki, jej wielowymiarowość, rozmach, rozbudowany klimat… Nad tym, że Apparition jest odrobinę szybszy i brutalniejszy od poprzednika nie ma się co rozwodzić – to było do przewidzenia. Znacznie ciekawsze wydaje mi się to, że pomimo nieznacznego dokręcenia śruby, materiał Amerykanie stworzyli bardziej przystępny – w sensie: melodyjny i chwytliwy. Heavy metalowe wpływy obecne na debiucie tu zostały wyraźniej zaznaczone i jest ich więcej. W żadnym wypadku nie jest to powód do narzekań, bo przy tak długiej płycie wszelkie powiewy świeżości i mniej szablonowe zagrania są mile widziane, a już zwłaszcza, gdy są odegrane z taką fantazją i polotem. Zresztą, każdego sceptyka powinny przekonać wprost zajebiste partie solowe, od których bywa naprawdę gęsto. W ogóle, techniczne wyrobienie można tu podziwiać bez trudu, bo i brzmienie płyty jest przynajmniej o klasę lepsze niż w przypadku debiutu. No i tak na dobrą sprawę cała lepszość Apparition sprowadza się właśnie do dźwięku, bo muzycznie Burning Inside na obu krążkach potrafili zachwycić. Utwory typu „Therapy”, „The Fog”, „Resurrection And Revenge”, „Apparition” czy „Subject To Threat” są tylko tego potwierdzeniem – jeśli tylko lenistwo nie stanie wam na przeszkodzie, sprawdźcie którykolwiek z nich, a przekonacie się o sile Burning Inside.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2012

Gorguts – From Wisdom To Hate [2001]

Gorguts - From Wisdom To Hate recenzja reviewFrom Wisdom To Hate, czwarty album kanadyjskiego Gorguts, to pokaźna dawka pokręconej ekstremy przeznaczona dla ludzi, którzy już trochę skomplikowanej muzyki w życiu słyszeli. Ma to związek z tym, że Gorguts utrzymali tutaj kurs na zmiany, zachowując jednocześnie wierność ideom kurewsko technicznego death metalu – zdecydowanie odmiennego od dokonań innych, a przy tym często ocierającego się o dźwiękowy chaos. Płyta jest niesamowicie popieprzona. Przy pierwszym przesłuchaniu można nawet dojść do wniosku, że kolesie pocięli oryginalną taśmę z nagraniami na kawałeczki, wymieszali je, a potem pozlepiali bez ładu i składu. No chyba, że każdy muzyk podczas nagrywania swoich partii dostawał dzikich napadów epilepsji… Podziały rytmiczne sieją spustoszenie w mózgu i dezorientują, hipnotyczne riffy wykręcają uszy na drugą stronę, pojebane solówki wręcz ogłupiają swą odmiennością od standardu, a nieco histeryczne wokale skłaniają do przypuszczeń, że całość materiału powstała i została zarejestrowana w jakimś zapomnianym psychiatryku pod liniami wysokiego napięcia. Do tego ta atmosferka… tak, to musiał być psychiatryk! Żeby było zabawniej, ten krążek i tak jest bardziej przystępny, łatwiej przyswajalny oraz przejrzystszy (kwestia brzmienia) od poprzedniego, przy tym mniej „duszny”, a krótszy prawie o 20 minut. Styl nieco się zmienił, ale poziom wykonania niezmiennie zachwyca – tu poprzeczkę zawieszono naprawdę wysoko. Luc Lemay po raz kolejny udowodnił, że można się pozbierać po prawie kompletniej rozsypce składu i — wspólnie z nowymi muzykami — stworzyć znakomity, spójny (czy może raczej niespójny?), oryginalny i męczący słabeuszy album. Budzi to podziw, szczególnie dlatego, że Gorguts nigdy jakoś nie należał do zespołów popularnych (nawet na początku lat 90-tych), na których płyty słuchacze czekaliby z zapartym stolcem. Nie ma to teraz większego znaczenia, bo Kanadyjczycy (choć bardziej sam Lemay) zawsze potrafili stanąć na wysokości zadania i dostarczyć fanom solidnej porcji pierwszorzędnej muzyki, bez względu na liczne niepowodzenia i przeciwności losu (czytaj: wytwórni). Dowód na to znajdziecie na From Wisdom To Hate.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 kwietnia 2012

Neuraxis – A Passage Into Forlorn [2001]

Neuraxis - A Passage Into Forlorn recenzja reviewA Passage Into Forlorn od debiutu dzielą aż cztery lata – w tym czasie nieco przemeblowano skład i zrobiono pewnie milion innych rzeczy, ale raczej nie miało to większego wpływu na muzykę. Ma się rozumieć, że Kanadyjczycy poprawili się technicznie, sprawniej zbudowali kawałki i zadbali o sensowniejsze, bardziej profesjonalne brzmienie — czyli mamy progres w najchętniej widzianym przez większość kierunku — ale rewolucji żadnej nie dokonali. Pomimo tego, właśnie na tym krążku wyraźniej zarysował się styl zespołu, tak pięknie rozwijany w kolejnych latach. Na swoim drugim albumie ekipa Neuraxis jeszcze mocniej zaznaczyła chęć mieszania death metalowych struktur (z czym się zdradzili także tytułem drugiego wałka – „Virtuosity”), rozwijając przy tym równolegle dwa przeciwne składniki muzyki – brutalność i melodyjność. Efekt jest niczego sobie, bo mimo pewnych skrajności i zaskakujących fragmentów (choćby w wybornym „Link”) podczas słuchania nie tracimy wątku, a poszczególne kawałki można łatwo od siebie odróżnić. Kombinatoryka przełożyła się także na intensywność materiału, bo ten jest i szybszy, i mocniejszy od poprzedniego. No i najważniejsze – płytka cieszy od początku do (baaardzo) szybkiego końca. Moi niemili, A Passage Into Forlorn trwa ledwie 24 minuty (w tym 40 sekund powtórzonego z debiutu „The Drop”)! Strasznie to mało, ale dzięki temu potrzeba ponownego odpalenia krążka jest bardziej nagląca. I słusznie, bo to udana płyta.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuraxismetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 maja 2011

Sinister – Creative Killings [2001]

Sinister - Creative Killings recenzja reviewPierwsza płyta z Rachel (wcześniej w Occult) w składzie wywołała sporo kontrowersji wśród miłośników Sinister, z obowiązkowymi oskarżeniami o danie dupy i wymię(t)kanie. Czy słusznie? Ano nie, bo w muzyce próżno szukać nawet najmniejszych znamion najdrobniejszej rewolucji, a wokalne różnice nie są kolosalne. Wprawdzie ukochana Aada ma głos słabszy niż Mike czy Eric, ale wygląda od nich trochę lepiej i z powodzeniem — już głosem — przebija wielu bardziej doświadczonych krzykaczy-facetów, ot choćby wiecznie stękającego Ambasadora Metalu z Polski. Creative Killings różni od poprzednika głównie brzmienie (bez szału, ale spoko, choć dla niektórych może być zbyt syntetyczne) oraz zdecydowanie mniejsza dawka chwytliwości. Kawałki są utrzymane na niezłym, równym poziomie, a mocniej wyróżniają się w zasadzie tylko dwa. Pierwszym jest „Moralistic Suffering” z fajnymi, przyjemnie kombinowanymi riffami i zadowalającym tempem – gdyby takich numerów było więcej, to ocena poszłaby w górę, a i wrażenia podczas słuchania byłyby lepsze. Drugim jest… cover Possessed „Storm In My Mind”, który wypadł zaskakująco dobrze, bo nie dość, że Holendrzy nie zjebali początkowej solówki, to udało się im nawet zachować odpowiedni klimat. To tyle, reszta wypada trochę zbyt jednolicie, żeby na pochwały zasłużyć. Na Creative Killings nie znajdziecie wielu przebłysków, bo to bardziej solidna rzemieślnicza robota, ale nic się strasznego nie stanie, gdy krążek czasem trafi na tackę odtwarzacza.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lutego 2011

Alkatraz – Error [2001]

Alkatraz - Error recenzja okładka review coverPomysł na Alkatraz powstał jakiś czas po śmierci Jacka Regulskiego, gdy Piotr Luczyk nie przejawiał wielkich chęci do grania, u Irka Lotha siadło zaangażowanie, a reszta składu KATa nie chciała siedzieć bezczynnie na dupach. Wkrótce później panowie Kostrzewski i Oset nawiązali współpracę z Valdim Moderem, ten zaś sprowadził do kapeli swoich kolegów. Efekty tej kooperacji znalazły się na Error, pierwszym i ostatnim albumie tego projektu. Niezależnie od oczekiwań, można było być pewnym tego, że tak doświadczeni (niektórzy nawet kultowi) muzycy niczego przypadkowi nie pozostawią. Tak też jest w istocie. Error to nowocześnie zaaranżowany, cholernie masywny, niezbyt szybki, precyzyjnie ociosany i doprawiony licznymi technicznymi zagrywkami mniej-więcej-thrash, w którym pobrzmiewają echa… No kogo?… Jasne, KATa. Trudno w tym przypadku uniknąć choć drobnych porównań, jednak należy jasno zaznaczyć, że Alkatraz to ani kopia, ani tym bardziej kontynuacja wspomnianego zespołu. Mimo to na początku najbardziej przypadły mi do gustu — i wciąż uważam je za najlepsze — utwory „Słowa Prawie Te Same”, „Puch” i „Życie – Pyk, Lufa – Pyk”, „Pan GOLD”, czyli te najbardziej zalatujące KATem, szczególnie jeśli chodzi o wokal, klimat i struktury. W pozostałych kawałkach również nie brakuje zajebiście udanych patentów, ale zwykle są one podane w sposób odważny, odbiegający od standardu – z dużą swobodą i bez trzymania się ram stylistycznych. Stąd też multum zmian nastroju (nawet w obrębie jednego utworu), mieszania prostych riffów z pokręconymi solówkami (szkoda, że Valdi Moder nie zdecydował się na więcej indywidualnej trzepaniny skoro ma takie podstawy), a mocnego dopieprzania z rockowymi wyciszeniami i szaleństwami sekcji. I tak dochodzimy do jednej z większych atrakcji w Alkatraz: pięknie współpracujących dwóch basów. Pomysł stosunkowo prosty, ale genialny i co najważniejsze – doskonale wykorzystany. Bardzo łatwo je rozróżnić (zwłaszcza w solówkach), bowiem ich brzmienie dostosowano do stylu gry muzyka: „metalowego” u Krzysztofa Oseta oraz „jazzowego” u Marcina Płuciennika. Także w „dole” dzieje się dużo i na najwyższym poziomie. Cały materiał jest zajebiście ciężki (ale tak naprawdę ciężko-ciężki – gitary przy podwójnym basowym wspomaganiu wgniatają w żelbeton), a przy tym niesamowicie klarowny i świetnie, wręcz nienagannie wyprodukowany. To bez wątpienia jedna z najlepiej brzmiących polskich płyt z metalem, ale skoro mastering robiono w ju-es-ej, to nie powinno być zaskoczenia. Z różnorodną muzyką łączą się naturalnie zróżnicowane wokale. Tak jak na Error, Roman nie odleciał nigdy wcześniej, więc eksperymentów z głosem mamy tu bez liku, a spośród nich największe wrażenie robi… „staruszka” w „Ayy …yy”. I nie jest to żadna miła „starsza pani” Kinga Diamonda, tylko prawdziwa polska babcia z reumatyzmem, alzheimerem i niezrewaloryzowaną emeryturą. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że niejednemu ten materiał stanie ością w gardle i będzie ciężki do zaakceptowania, ale taki to już urok niebanalnych produkcji. Do Error warto dorosnąć.


ocena: 9/10
demo
Udostępnij:

11 października 2010

Anorexia Nervosa – New Obscurantis Order [2001]

Anorexia Nervosa - New Obscurantis Order recenzja reviewO ile „Drudenhaus” — poprzednia duża produkcja Żabojadów — była płytą nietuzinkową i bardzo ciekawą, to New Obscurantis Order jest już niemalże pieprzonym monumentem! I to kolejny już przykład na naciąganą „magię trzeciej płyty”. Kilkunastosekundowe napieprzanie instrumentów smyczkowych, błyskawiczne przejścia i cholernie szybkie blasty – tak wygląda początek tego albumu. Umalowani Anorektycy udowadniają, że absolutnie nie należą do bandy pitoleńców i — niczym tornado tekturowe amerykańskie domki — rozrywają słuchacza na strzępy swą niezwykle ekspresyjną, nasyconą emocjami muzą. Bardzo dobry i przede wszystkim szybki gitarzysta oraz grający zaskakująco wymagające partie perkusista (kapitalne przejścia i przepięknie nabijany ride podczas blastów) generują muzę agresywną i zarazem dosyć techniczną – po prostu zajebiście wspaniałą i szybko trafiającą do łba. Przemyślane podkłady klawiszowe umiejętnie tworzą tajemniczy, podniosły klimat. Nawet mnie zachwyciły – zero sztampowych rozwiązań, za to pełna — i nie taka znowu oczywista w tym gatunku — pompa. Świetne, różnorodne wokale: emanujący wściekłością czytelny black’owy wrzask (przechodzący momentami w nieludzki pisk) w połączeniu z czystym hmm… „śpiewem”, rozmaitymi przepełnionymi rozpaczą jękami oraz chórkami (zapodającymi zazwyczaj po francusku lub łacinie). Mnie takie rozwiązanie bierze, bo udanie wpływa na złożoność płyty. Znakomite, przepełnione erotyką i odśpiewane z pełnym zaangażowaniem teksty (wszystkie są godne wyróżnienia, przynajmniej fragmenty po angielsku), wraz muzyką i oprawą wydawnictwa stanowią spójną całość. Zawartość krążka to — w przeważającej części — niezwykle ekstremalna, pierońsko rozpędzona rzeź („Black Death, Nonetheless” i „The Altar Of Holocausts” – oto najbardziej mordercze fragmenty płyty), lecz samo zakończenie albumu (w wersji rozszerzonej) — cover „Solitude” — jest już dużo spokojniejsze, bardziej wyciszone, choć ciągle w klimacie. Ale nawet bez numeru Candlemass New Obscurantis Order może zaskoczyć wyjątkowo rozbudowanymi strukrurami, z czym mamy do czynienia szczególnie w utworze tytułowym i „Ordo Ab Chao: The Scarlet Communion”. Ciekawie wypada również inna przeróbka — „Hail Tyranny” Rachmaninowa — która, moim zdaniem, stanowi niezły kontrast i podkreśla moc oraz brutalność wałków własnych. Brzmienie zostało dokładnie wyważone, dzięki czemu każdy instrument jest odpowiednio czytelny, co przy takim natłoku dźwięków (także z różnych parafii) musi budzić podziw. Zresztą, podobno kosztowało to zespół sporo pracy w studio – sami ten album wyprodukowali. Zdaję sobie sprawę z mojej nieukrywanej egzaltacji, ale przy takiej płycie naprawdę trudno się nie podniecać! Francuzi pozamiatali, konkurencji brak.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100050667301272

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 czerwca 2010

Devin Townsend – Terria [2001]

Devin Townsend - Terria recenzja okładka review coverO tym, że Devin Townsend to popieprzony geniusz i ekscentryk, muzyczny odpowiednik Salvadora Dali wiedzą wszyscy. Wiedzą o tym nawet niemowlaki, bo im mamy do snu opowiadają historie o Devinie i jego kuriozalnie baśniowej twórczości pochodzącej z innych wymiarów czasu i przestrzeni. Pochodzący z 2001 roku album Terria nie jest w najmniejszym nawet stopniu zaprzeczeniem tego stwierdzenia, jest jego stuprocentową konfirmacją. Terria to album dla ludzi inteligentnych z nieco surrealistycznym poczuciem humoru, trochę w stylu Monty Pythona. Więc jeśli jesteś na bakier z Pythonami, to możesz sobie spokojnie odpuścić ten album, bo wyda ci się nudny, niespójny, pokraczny i w ogóle dla pojebów. Jeśli jednak chodzisz w koszulkach z „Nobody expects the Spanish Inquisition!” i wiesz, jaka jest prędkość lotu jaskółki bez obciążenia, to może — a nawet na pewno — jest to muzyka dla ciebie. Tylko sobie nie schlebiajcie tym za bardzo młokosy, bo i tak ciencyście w uszach. Za to muzyka jest gruba, oj gruba. O ile poprzedni „Physicist” był albumem bardzo młodzieńczym i ekspresyjnym, którego wszystkie kompozycje oscylowały w jednym, dość wyścigowym, klimacie, o tyle Terria jest dziełem wyraźnie dojrzalszym (choć zapewne nagranym na kwasie ;]) i różnorodnym. Ma jednak w sobie coś z genialnego szaleństwa… prawdę powiedziawszy rzekłbym, że ma go sporo. Na pierwsze przesłuchanie, teksty wydają się głupie i bełkotliwe, dotyczące bliżej nieokreślonych wydarzeń, jest jednak w nich coś, co każe na nie spojrzeć, jak na koany, abstrakcje burzące ego – The message is; „THERE IS NO MESSAGE”. Po jakimś czasie dochodzi się do przekonania, że teksty pachną oświeceniem. Oświeceniem w polewie sarkastyczno-psychodelicznej. Mówiąc wprost – gość robi sobie ze słuchacza — szczególnie tego „prawdziwego znawcy” — jaja, tym większe, im bardziej ów delikwent próbuje być poważ(a)ny. Jeśli jednak przejrzysz ten dowcip, zrozumiesz, że ma facet łeb na karku. Ma też dar w łapach, bo jak inaczej nazwać to, co wyczynia ze sprzętem. Największa różnica dotyczy właśnie strony instrumentalnej, tego, jak muzyka została skomponowana i zagrana, jak dorosła. Muzyka nie jest już tak ujednolicona, poszczególne kawałki prezentują całe spektrum temp i temperamentów. Są oczywiście utwory szybsze, w swym charakterze podobne do tych z „Physicist”, są też ballady, są w końcu instrumentalne popisy, z najlepszym na płycie i jednym z najwspanialszych w historii metalu w ogóle, solosów gitarowych w „Deep Peace". Słowa nie są w stanie oddać nawet ułamka wielkości tego dzieła, więc nawet nie będę próbował. Patrzę teraz na listę ścieżek i trudno mi jest wybrać te, które podobają mi się bardziej niż pozostałe. Cały album rozpierdala – face it. „Earth Day” rozmachem, „Canada” kapitalną zwrotką (?), którą się śpiewa z Devinem, „Deep Peace” owym boskim solosem, „The Fluke” i „Nobody’s Here” melodiami i zmianami nastroju. Mówię poważnie – płyta nie ma słabych stron, a każdy kawałek, którykolwiek by wybrać, może stać się tym najlepszym. W każdym można odnaleźć porozrzucane bez ładu fragmenty geniuszu, więc zaskoczenie może przyjść znienacka, wtedy gdy się go (ale tylko trochę) spodziewamy. Urok albumu polega na tym, że muzyka nie jest w najmniejszym stopniu przewidywalna, nawet na zasadzie kontrapozycji. Dzieło wieńczy doskonała realizacja, czyste i soczyste brzmienie, głębokie, pełne basy, wyraziste instrumenty i „organiczność” muzyki. Album doskonały, dla ludzi z olejem w głowie.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 marca 2010

Catastrophic – The Cleansing [2001]

Catastrophic - The Cleansing recenzja okładka review coverCzy ktoś jeszcze pamięta Catastrophic? Zespół został powołany do życia przez Trevora Peresa w okresie niebytu Obituary. Obituary powróciło i zepchnęło w niebyt Catastrophic. W sumie nic dziwnego, bo pomimo, że The Cleasing to dobry album, to jednak na tle dokonań Obitków jest zwykłym średniakiem. Zespół co prawda wydał drugi album w 2008, ale czy ktoś w ogóle go zauważył? Nie sądzę. Wracając do debiutu, niewątpliwie to co w nim od razu da się zauważyć, to muzyczne podobieństwo do macierzystej formacji Trevora, chociaż jest tu zdecydowanie więcej naleciałości z rejonów hard core’a i grindu. Hardcore chyba najbardziej da się wyczuć na „Balacing The Furies” i „Pain Factor”. Ale jednak i tak w tym wszystkim słychać, że twórcą musi być ktoś z Obituary. Pan Trevor tu i ówdzie powsadzał trochę ciężkich i świdrujących partii gitar znanych nam i lubianych z twórczości Nekrologu. Takie kawałki jak „Hate Trade”, „Lab Rats”, „The Cleansing” i „Blood Maidens” mogłyby być ulokowane gdzieś na „Back From The Dead” czy nawet na nowszych produkcjach. Warto wspomnieć o wokaliście, nie można mu odmówić braku werwy i zapału do darcia ryja, ale przy Johnie to jednak cienki bolek. Płyty słucha się przyjemnie, lecz ciągle ma się wrażenie, że to nie do końca to… Na szczęście już od paru lat Obituary jest znowu z nami i The Cleansing spokojnie może leżeć na półce nie ruszane. Niemniej jednak dla maniaków Obi polecam zapoznanie się z tym albumikiem.


ocena: 6,5/10
corpse
Udostępnij:

Bal-Sagoth – Atlantis Ascendant [2001]

Bal-Sagoth - Atlantis Ascendant recenzja okładka review coverNie wiem, co trzeba ćpać, żeby się u Bal-Sagoth doszukać zajebistości, napierdalania i wpływów Nocturnus, ale to musi być coś mocnego. Pewnie po takim stafie to i trzy miliony mieszkań można zobaczyć, a przynajmniej pajęczynę autostrad… Naprawdę nie wiem, co to może być, bo i deaf nie dzieli się swoimi odkryciami, toteż niestety będę musiał opisać rzeczywistość, która boleśnie sprowadza Bal-Sagoth na ziemię niczym grawitacja grube baby. Ich twórczość to bida. Jakaś kulawa wypadkowa Rhapsody i syfu pokroju Cradle Of Filth/Dimmu Borgir, tylko bez umiejętności tych pierwszych i nawet procenta budżetu któregokolwiek z wymienionych. Wychodzi z tego zaplumkany pseudo black-power-heavy z cieniutkim brzmieniem i odpowiadającymi mu pomysłami. Zacznę od klawiszowca, bo jego słychać najczęściej – baaardzo by chciał być jak Basil Poledouris, ale poza jednoznaczną zrzynką w intrze nie wyrabia, więc przez resztę czasu męczy symfonikami na poziomie „wlazł kotek na płotek”, które po paru chwilach doprowadzają do rozstroju nerwowego. Szczyt wiochy prezentuje w „Draconis Albionensis”, ale tam dodatkowo aspiracje do punkowych przytupów ujawnia perkman, a to tworzy obraz nędzy i rozpaczy. Do tego wszechobecne radosne, cukierkowe melodyjki wygrywane z werwą przedszkolanki przez gitarniaka. Że ich samych od tego zęby nie bolą… Ponad tym dziadostwem produkuje się wokalista. Problem w tym, że takie podniosłe i recytowane z zaangażowaniem partie przy takim kreskówkowym podkładzie brzmią co najmniej niespójnie – wyobraźcie sobie Holoubka w reklamie podpasek, a będziecie mieli świadomość poziomu zgrzytu. Z całej tej papki naprawdę podoba mi się fragment „Star-Maps Of The Ancient Cosmographers”, bo — w przeciwieństwie do reszty płyty — brzmi naturalnie i poważnie, ale jest tego ledwie 20 sekund, a to nie starcza nawet na przyzwoity dzwonek do telefonu. Atlantis Ascendant to budząca zażenowanie kupa śmiechu – podobno śmiech to zdrowie, ale czy warto dla niego ryzykować kontakt z czymś takim?


ocena: 2,5/10
demo
oficjalna strona: www.bal-sagoth.co.uk

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: