Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty

4 czerwca 2023

Hellwitch – Annihilational Intercention [2023]

Hellwitch - Annihilational Intercention recenzja reviewCzy Hellwitch to najbardziej leniwy i zarazem konsekwentny zespół w dziejach death/thrash’u? Nawet jeśli nie — w co ja szczerze wątpię, a o czym wy zaraz się przekonacie — to przypuszczam, że spokojnie łapią się do pierwszej trojki. Po bagatela 14 latach Amerykanie poszerzyli swój skromny katalog o płytę numer trzy. Mimo iż zawartość albumu jest hmm… kontrowersyjna i wywołuje dość ambiwalentne uczucia, Annihilational Intercention warto poświęcić przynajmniej kilka przesłuchań, zanim zespół ponownie zamilknie na dekadę z okładem albo w ogóle rozpadnie się w cholerę.

Co nie powinno zaskakiwać, Annihilational Intercention jest utrzymany w stylu, który Hellwitch wymyślili sobie w latach 80. i który później tylko delikatnie modyfikowali, zwykle dostosowując go do aktualnych możliwości studiów nagraniowych. Wszystkie elementy, które znamy z „Syzygial Miscreancy” czy „Omnipotent Convocation” — a więc m.in. techniczne szaleństwo, gęste struktury, gwałtowne zmiany tempa, maksymalna intensywność, feeling, piskliwe wokale — występują także i na tym krążku, w dodatku w bardzo podobnym kształcie i proporcjach. Amerykanie mieszają (techniczny) death i thrash w sposób niepodrabialny i charakterystyczny tylko dla siebie – nie można ich z nikim pomylić.

Osobną kwestią jest to, że w zasadzie zespół stoi w miejscu – po (wieeelu) latach takie granie nie jest ani nowatorskie, ani szokujące, no i nie ma dawnej świeżości, choć wciąż potrafi dostarczyć sporo radochy. Zresztą jak tu pisać o czymś nowatorskim, kiedy połowa Annihilational Intercention to poddane delikatnemu liftingowi stare kawałki sięgające nawet 1986 roku? Brzmią oczywiście spoko i wraz z nowymi (albo wcześniej niewydanymi – kto ich tam wie) utworami tworzą zadziwiająco spójną całość, ale pozostawiają też pewien niesmak i prowokują pytania o sens wydawania takiej ni to płyty, ni kompilacji. Równie dobrze Hellwitch mogli zrobić epkę wyłącznie z nowym materiałem – może i bez otoczki „wielkiego powrotu”, ale za to uczciwie.

Słucha się tego naprawdę dobrze, głównie ze względu na styl i wspomnianą spójność (zgrzyty pojawiają się tylko w „Anthropophagi” – zabawy w klimat im nie wychodzą). Poza tym muzycy Hellwitch potrafią pisać kawałki, które rozsadza energia, są ciekawie zaaranżowane, zawierają masę wpadających w ucho fragmentów i, tak jak „Torture Chamber”, nie nudzą się nawet po setkach przesłuchań.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.hellwitch.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

1 czerwca 2023

Goatwhore – Vengeful Ascension [2017]

Goatwhore - Vengeful Ascension recenzja reviewSwego czasu miałem sobie grypkę (zwyczajną, żadne modne wirusy) i tak sobie wieczorkiem leżałem i nic mi się nie chciało robić. Postanowiłem więc, jak każdy inny normalny człowiek w mojej sytuacji, puścić sobie coś na wieży. Wyboru możecie się chyba domyśleć.

I tak słuchając sobie muzyki, pozwoliłem jej sobie wejść w siebie w pełni. Na swej już siódmej płycie, Goatwhore w logiczny sposób ewoluuje swoje brzmienie w kierunku grania zdecydowanie bardziej efemerycznego, ze sporą dozą mistycyzmu, czy też okultystycznego rytuału. Jak zwał tak zwał. Muzyka brzmi jak bezkresny, ale wzburzony ocean, w którym można się utopić bez pamięci, jeśli się tylko na to pozwoli.

Perkusja gra różne rytmy, częściej mniej efektowne, ale za to skomplikowane. Lubi też sobie czasem poblastować (jak np. w „Those Who Denied God's Will”), ale jeśli chodzi o miks, to jest niestety trochę za bardzo schowana do tyłu, tak aby nie przeszkadzać gitarom, które grają zdecydowanie pierwsze skrzypce i dominują nad wszystkim innym. Tytułowy numer dobrze odzwierciedla całokształt, nawet polecam na chwile przerwać czytanie recki i sobie go najzwyczajniej w świecie puścić.

A same gitary, jakby tak się w nie wsłuchać, grają stosunkowo… Hard Rockowo? Najlepszym przykładem niech będzie „Mankind Will Have No Mercy” (notabene mój ulubiony numer z płyty). Wydawać to może się śmieszne, bo w niczym nie chcę ujmować zacięcia Metalowego, ale słychać na jakich kapelach członkowie grupy się wychowali. Muzyka ma dużo przekonania i zaangażowania w sobie. Grupa jednocześnie potrafi grać tak, aby wciągnąć słuchacza w poszczególne kompozycje na dłużej, a jednocześnie nie brakuje im intensywności i przekonania, z jakim grają riffy.

I tak też się zacząłem trochę zastanawiać – na ile to, że nigdzie się nie spiesząc, nie goniąc, na spokojnie wchłaniając poszczególne dźwięki i pozwalając im dotrzeć bezwolna do mojej psychiki, że na ile miało to wpływ na mój bardzo pozytywny odbiór całości. W czasach, kiedy jesteśmy zagonieni, gdzie nie jesteśmy w stanie poświęcić należytego czasu poszczególnym sprawom, jak np. słuchaniu swych płyt, bardzo wiele ważnych rzeczy nam umyka i nie dajemy sobie szansy docenić. Vengeful Ascension przeszło bez większego entuzjazmu. Owszem, doceniono solidność i rzemiosło, ale chyba też mało komu chciało się głębiej wgryźć.

To nie znaczy, że jest to jakaś mega skomplikowana sztuka. Ale jednocześnie, żeby coś dobrze poznać, trzeba jednak odrobiny wysiłku. Dlatego tak często zadajemy sobie to pytanie i dlatego też ja i inni recenzenci piszemy słowa takie jak powyższe – aby utwierdzić was w przekonaniu, że warto, jak każdą płytę, nawet jeśli uznacie ją kiepską. W końcu jest to wasza przyjemność, wasze doznanie.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 maja 2023

Gorgasm – Masticate To Dominate [2003]

Gorgasm - Masticate To Dominate recenzja reviewW dwa lata po powalającym debiucie Gorgasm uderzył po raz kolejny i z miejsca dopisał sobie do dyskografii kolejnego klasyka. Masticate To Dominat, podobnie jak „Bleeding Profusely”, doskonale trafia w czuły punkt każdego wielbiciela brutalnego death metalu, który od tego stylu wymaga czegoś więcej, niż tylko jednostajnej mielonki i bezpłciowego bulgotu. Na drugiej płycie Amerykanie rozwinęli swój patent na takie granie, odrobinę go unowocześnili i podali w nieco odmienionej oprawie brzmieniowej. Fekalna poetyka tekstów nie została w żaden sposób naruszona.

Do tego, co już znamy z wcześniejszych wydawnictw, zespół dorzucił trochę więcej wpływów Cannibal Corpse z połowy lat 90. (te wibrujące riffy!), późnego Suffocation, Necrophagist (!) oraz przede wszystkim Dying Fetus, co z grubsza oznacza tyle, że Masticate To Dominat jest materiałem bardzo szybkim, bardzo dynamicznym, bardzo intensywnym i ponadprzeciętnie technicznym. Zamiłowanie Gorgasm do zakręconej jazdy najlepiej słychać w kawałku tytułowym (ten bym uznał jako najlepszy na płycie), „Anal Skewer” i „Deadfuck”. Pozostałe utwory konstrukcją i stylem nie odbiegają w zasadzie od tych z „Bleeding Profusely”, z jednym zastrzeżeniem – bas nie pełni w nich już tak istotnej roli, jest schowany daleko za gitarami.

Mocną stroną Masticate To Dominat są wyraziste riffy – z jednej strony niezaprzeczalnie brutalne, a z drugiej doprawione fajnymi melodiami, dzięki czemu nawet przy gęstym blastowaniu można je bez trudu od siebie odróżnić. Takie podejście do brutalnego death metalu sprawia, że muzyka Gorgasm wchodzi z dużą łatwością i nie nudzi nawet przy n-tym podejściu, tym bardziej, że zespół unika wyświechtanych schematów i zamulania na dwóch dźwiękach. Oczywiście duża w tym zasługa Terrence’a Manauisa, który naprawdę wzorowo napieprza w swój zestaw – gęsto, pomysłowo i z dużą werwą. Jedynym jego grzechem jest to, że nie nazywa się Dave Curloss…

Jeśli chodzi o brzmienie i produkcję, zespół odszedł od klasycznych wzorców (Suffocation z „Despise The Sun”, Malevolent Creation z „The Fine Art Of Murder”) i zbliżył się do Fleshgrind, Deeds Of Flesh czy wspomnianego Dying Fetus, ale zdołał zachować wcześniejszy balans pomiędzy brutalnością a czytelnością. Najważniejsze, że dźwięk na Masticate To Dominat jest dobrze dopasowany do muzyki, a przy tym ostry jak żyleta i nie zalatuje plastikiem.

Drugi pełny materiał Gorgasm jest świetny w swojej klasie, pewnie nawet dorównuje debiutowi, lecz koniec końców oceniam go odrobinę niżej. Może to kwestia sentymentu do „Bleeding Profusely”, może zwykłej przekory – nie wiem. Wiem natomiast, że Masticate To Dominat można się czepiać tylko na siłę.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2023

Angelcorpse – Exterminate [1998]

Angelcorpse - Exterminate recenzja reviewPo dobrze, choć nieprzesadnie entuzjastycznie przyjętym „Hammer Of Gods” Angelcorpse postanowili kuć żelazo, póki gorące, zwłaszcza że mogli liczyć na większe wsparcie ze strony Osmose. Zwerbowali na drugą gitarę Billa Taylora (chwilę wcześniej grał na basie w Xenomorph), zagrali kilka koncertów po obu stronach Atlantyku (m.in. z Cannibal Corpse, Impaled Nazarene czy Immolation), po czym ostro zabrali się do pracy nad nowym materiałem. Na miejsce nagrań wybrano kultowe Morrisound na Florydzie – i to był strzał w dziesiątkę, bo z pomocą Jima Morrisa Angelcorpse osiągnęli znakomite rezultaty, a wydany na początku 1998 roku „Exterminate” zapewnił zespołowi wysokie pozycje w podsumowaniach roku.

Pomimo ekspresowego tempa prac i wiszącej nad zespołem presji, druga płyta Angelcorpse jest tworem znacznie dojrzalszym od debiutu, lepiej przemyślanym, mocniej dopracowanym i zwartym. Poszczególne utwory są zgrabnie poskładane, o wiele bardziej spójne, a przy tym utrzymane na zaskakująco równym poziomie. Spójność albumu wynika również z wyraźnie zarysowanego indywidualnego stylu oraz z ograniczenia obcych wpływów, które — poza Morbid Angel — nie rzucają się aż tak w uszy. Ponadto mamy tu do czynienia z normalnym rozwojem w ramach death metalu: szybciej, brutalniej i bardziej technicznie. Co ciekawe, chociaż zespół obrał kurs na ekstremę (wszak tytuł nie jest przypadkowy) i napiera jeszcze intensywniej niż na „Hammer Of Gods”, muzyka zyskała na przebojowości. „Exterminate” to 40-minutowy zestaw antychrześcijańskich hiciorów, spośród których w pamięć najmocniej zapadają „Phallelujah” (te maniakalne wrzaski Helmkampa!), „covenantowski” „Sons Of Vengeance” i zajebiście bezpośredni „Christhammer”.

Krótka sesja nagraniowa „Exterminate” wyszła Angelcorpse na dobre, bo dzięki temu Amerykanie nie zatracili charakterystycznej dla siebie spontaniczności. Płyta brzmi w pełni profesjonalnie – o wiele selektywniej od debiutu, fanie uwypuklono lepsze umiejętności każdego z muzyków oraz wszystkie skoki dynamiki, a mimo to nie ma się wrażenia, że zespół w jakikolwiek sposób złagodniał. Kawałki z „Exterminate” kipią od czystej energii i mają typowo koncertową moc, no i znakomicie wchodzą już od pierwszego przesłuchania.

Po wydaniu tej płyty Angelcorpse byli na fali wznoszącej i chyba każdy maniak death metalu ze Stanów zaliczał ich do grona ulubionych zespołów. I nie było w tym nic dziwnego, w pełni na to zasłużyli, bo „Exterminate” nie ma słabych punktów, a żeby osiągnąć taki rezultat Amerykanie nie potrzebowali wprowadzać do gatunku czegokolwiek nowego. Przypomnieli tylko, jak ważna w tym graniu jest pasja.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2023

Metallica – 72 Seasons [2023]

Metallica - 72 Seasons recenzja reviewZaprawdę powiadam wam: spieszcie się słuchać 72 Seasons zanim szum medialny wokół tej płyty się skończy i wszyscy o niej zapomną w cholerę! Nie to, żebym jakoś gorąco zachęcał do zapoznania się z jedenastym longiem Metallicy, bo to by było nadużycie z mojej strony. Chodzi o to, że jeśli w okresie „miesiąca miodowego” nie skorzystacie z okazji, później możecie nie znaleźć w sobie dość samozaparcia, żeby w ogóle podejść do tego materiału, a mowa przecież o długim, grubo ciosanym klocku. Klocku, który razem z paroma innymi klockami łapie się do dolnej połowy metallicowej tabeli.

Pod względem stylu muzyka nie odbiega znacząco od tej z „Hardwired… To Self-Destruct” — co oznacza niespecjalnie spójny mariaż naiwnych thrash’owych riffów sprzed 40 lat ze stonerami i zamulaniem aż za dobrze znanymi z „Load”/„ReLoad” — jednak jest bardziej schematyczna, odtwórcza i na pewno nie ma takiej wyrazistości. Choć większość kawałków ma swój odpowiednik (pierwowzór?) na poprzedniej płycie, to z 72 Seasons trudno wytypować jakiś ewidentny hit i pewniak koncertowy, bo żaden w całości nie jest na tyle udany, żeby się go chciało słuchać do upadłego. Najlepiej wypadają co żwawsze fragmenty „Room Of Mirrors” (chyba najlepszy w zestawie), utworu tytułowego, „Lux Æterna” (na tle innych to wręcz petarda) czy wyjątkowo melodyjne refreny „Shadows Follow”, „If Darkness Had A Son” i „Chasing Light”, ale – to tylko fragmenty. Zresztą, czy którykolwiek z nich mógłby wskoczyć do setlisty kosztem czegoś z „Ride The Lightning” czy „…And Justice For All”? Patrząc logicznie i zdroworozsądkowo – nie; patrząc praktycznie i niestety też zdroworozsądkowo – tak, za te, które Ulrich najmocniej kaleczy.

Chociaż 72 Seasons to najbardziej zespołowe dzieło Metallicy od lat — bo Trujillo (słychać go, słychać!) i Hammett dorzucili tu swoje kompozytorskie trzy centy — to w ogóle nie ma to przełożenia na różnorodność czy świeżość materiału. Album jest niemal identyczny objętościowo co „Hardwired… To Self-Destruct” (12 kawałków w 77 minut), jednak pod względem ilości pomysłów wypada wyraźnie skromniej, co oznacza więcej powtórzeń i powtórzeń powtórzeń i powtórzeń powtórzeń powtórzeń… Może i moje podejście do tematu jest naiwne, ale wydaje mi się, że jak się ma patentów (w dodatku nie rewelacyjnych) na 3 minuty, to nie powinno się z nich robić 6-7 ani tym bardziej 11-minutowych tasiemców. Tej monotonnej mielonki w żaden sposób nie urozmaicają solówki Hammetta, bo tym razem zagrał zupełnie bez polotu – takie „random Hammett noises”, które niczym się od siebie nie różnią i wszędzie pasują/nie pasują tak samo. Ot zapchajdziury, żeby nikt nie jojczył, że nie ma solówek. Rezultat jest taki, że część utworów — „Sleepwalk My Life Away”, „You Must Burn!” (jeśli to miało być nawiązanie do „Sad But True”, to wyszło raczej „sad” niż „true”), „Crown Of Barbed Wire” — nie ma nawet przebłysków, a w kupie trzyma je wyłącznie nienaganny wokal Hetfielda, któremu kolejne odwyki niestraszne.

Czy ktoś to przyjmuje do wiadomości, czy nie, Metallica wyżej 72 Seasons nie podskoczy, będzie już tylko gorzej i zaklinanie rzeczywistości w niczym tu nie pomoże. W tym momencie stać ich tylko na przeciętne, wtórne płyty i nie można mieć im tego za złe, taka po prostu jest kolej rzeczy. Jednocześnie jestem pewien, że dopóki Ulrich będzie w stanie trafić w werbel bez posiłkowania się namierzaniem z satelity, będą powstawały kolejne „powroty do thrash’owych korzeni”.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:
























Udostępnij:

23 kwietnia 2023

Pessimist – Blood For The Gods [1999]

Pessimist - Blood For The Gods recenzja reviewGdybym miał zgadywać w którym roku ten album wyszedł, to wskazałbym klasyczną, pierwszą falę Death Metalu i postawiłbym ten majstersztyk obok takich oczywistych klasyków jak „Testimony of the Ancients”, „Retribution”, „Cause of Death, czy „Severed Survival”. Sęk w tym, że grupa się spóźniła prawie o dekadę ze swym dziełem, ale jak to się mówi, lepiej późno niż wcale. Zresztą, jeśli wierzyć oficjalnej biografii, to zespół istnieje od 1989 roku, mimo iż jest to zaledwie ich drugi album od początku istnienia.

I jak najbardziej słychać to w samej muzyce. Pessimist gra autentyczną wypadkową Death Metalu w takiej formie, jaki był między rokiem 1989 a 1991, jako pewien pomost między Morbid Angel a Suffocation. Zdecydowanie ostrzej od wielu ówczesnych grup, ale mimo łatki „Brutalny”, nie jest to zdecydowanie sieka.

Moja re-edycja (szpan musi być) ma zmienioną tracklistę i porównując obie wersje, nowa kolejność utworów zdecydowanie bardziej mi odpowiada, bo wydaje się być lepiej przemyślana. Uwaga: w dalszej części recki będę nadużywać słowa „bardzo”. Zrobię też coś, czego nie powinno się nigdy robić, mianowicie omówię płytę pokrótce, track po tracku. Rzadko jednak zdarza się okazja omawiać coś równie wartościowego i legendarnego, a co niekoniecznie ma aż tak duże uznanie jak standardy gatunku (choć powinno). Bardzo więc proszę o wybaczenie i wyrozumiałość. Bardzo dziękuję.

Całość rozpoczyna bardzo mądrze wybrany na start szybki i bardzo konkretny Death/Thrashowy „Mensa Rea” (który wcześniej był w środku płyty), przywodzący mi na myśl Vadera, po którym następuje równie mocny, ale już nieco stonowany „Century of Lies”. „Demonic Embrace” kończy pierwszą salwę rzezi, po której przychodzi czas na bardziej rozbudowane, ale oparte gdzieniegdzie na Groove tracki. Nie brakuje co prawda na nich blastów i zwrotów akcji, ale są takimi typowymi „środkowymi numerami”, a „Psychological Autopsy” bardzo wręcz przywodzi na myśl „Subordinate to Dominate” Pestilence.

Po tak bardzo intensywnym programie przychodzi czas na chwilę oddechu przy „Unborn (Father)”, po którym mamy jeszcze jeden szybszy numer, a na koniec dostajemy wyjątkowo specyficzny kawałek. „Wretched of the Earth”, bo to o nim mowa jest, chciałoby się rzec, Pop-Rockowy w swej naturze. Z innym wokalem to mógłby lecieć w komercyjnym radiu ze względu na bardzo spokojną melodię i delikatny, marzycielski klimat. Tym bardziej jestem więc pod wrażeniem, że brzmi to bardzo spójnie z resztą płyty i bynajmniej na razi słuchacza. Na sam koniec dostajemy przyzwoity cover Kreatora, który po raz kolejny sprawił, że zacząłem się zastanawiać nad tym, dlaczego Kreator nie jest wymieniany wśród ludzi jako współtwórca Death Metalu jednym tchem razem ze Slayer, Possessed, czy Death. A, jest jeszcze wersja demo pierwszego tracku.

Jeśli przetrwaliście moje wywody, to chyba nie pozostaje wam nic innego, tylko przesłuchać tego kultowego klasyka i sprawdzić, o co tyle hałasu.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pessimist.cult

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 kwietnia 2023

Wicked Innocence – Omnipotence [1995]

Wicked Innocence - Omnipotence recenzja reviewChciałbym z dumą zaprezentować jeden z tych klasyków, który często pojawia się na różnej maści listach z rekomendacją Starej Szkoły Death Metalu. Ale słuchając tego albumu, ciężko uwierzyć, że ci przedwojenni bajarze, stworzyli go jeszcze w latach ’90, jako że ma on dużo więcej wspólnego ze współczesnym graniem. Mianowicie, grupa jest na wyraźnym rozstaju dróg jeśli chodzi o Brutalność z bulgoczącym wokalem, a Progresywno-Technicznymi wstawkami melodyjnymi. Ja bym jednak rzekł, że formacja może nie tyle wyprzedziła swoją epokę, co bardziej wyszła naprzeciw jej oczekiwaniom.

Bo to, że płyta jest dziwna, udowadnia już drugi track „A Level Higher”, z niepokojącym początkiem, w którym wokalista sobie coś gdera i lamentuje. Wokal zresztą nie ma żadnych problemów ze skakaniem między znanymi nam formami ekspresji w tym gatunku. Wszystko to jest jednak… ekscentryczne, jakby muzycy brali jakiś mocny kwas. Zresztą, z każdym kolejnym utworem muzyka nabiera coraz więcej posmaku schizofrenicznego w swych rozkminach gitarowych – kończący album „Epitaph” jest tego zgrabną laurką i zwieńczeniem.

Zastanawiałem się więc w jaki sposób wytłumaczyć zacnym czytelnikom to, co właściwie usłyszałem. Nazwanie tego hybrydą Godflesh/Kataklysm/NYDM z Atheist/Cynic nie oddaje w pełni dziwactwa płyty. Nie wiem, czy oni są niekompetentnymi świrami udających wirtuozów, czy też niekompetentnymi wirtuozami udających świrów. W odpowiedzi na moje rozterki przyszła mi taka myśl; istnieje taki gatunek, co to się zwie Free (Form) Jazz, który opiera się na pozornej improwizacji, a w której przełamywane są konwencjonalne progresje, harmonie czy też ogólnie szeroko rozumiane zasady.

Przesadziłbym, gdybym chciał porównać Omnipotence do Free Jazzu tak 1:1, to jednak nie ten poziom, zwłaszcza że Wicked Innocence stara się w jakiś sensowny sposób dopiąć swoje pomysły w logiczną klamrę, ale efekt końcowy wciąż zdaje się wymykać słuchaczowi, przyzwyczajonemu do standardowej rozwałki, ze względu na swój charakter, gdzie każdy instrument chce jakby chadzać swoją własną ścieżką. Dlatego też nawet w 2023 r. muzyka ta jest w stanie pozytywnie zaskoczyć, zwłaszcza jak komuś się przejadły nowoczesne produkcje i szuka czegoś szalonego z pasją i duszą.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/WickedInnocenceUtah
Udostępnij:

24 marca 2023

Severed Savior – Brutality Is Law [2003]

Severed Savior - Brutality Is Law recenzja reviewTen pozornie typowy amerykański zespół zaczynał przygodę z muzyką w 1997 jako Christ Denied, by po dwóch latach — z własnej inicjatywy bądź też wskutek nacisków Dave’a Rottena — przechrzcić się na Severed Savior. Już pod nowym szyldem chłopaki nagrali jedno takie se demo oraz mizernie brzmiącą epkę „Forced To Bleed”, która zapewniła im papiery z Unique Leader. W jakim stopniu w zdobyciu kontraktu pomogło im to, że bardzo starali się grać jak Deeds Of Flesh, a w składzie mieli byłego muzyka Deeds Of Flesh – to pewnie pozostaje ich tajemnicą, choć ja mam na ten temat pewne przypuszczenia…

Jak nietrudno wywnioskować z powyższego akapitu i samego tytułu płyty, Brutality Is Law to brutalny i techniczny death metal w stylu typowym dla zachodniego wybrzeża USA – szybki, intensywny i bulgotliwy, ale również trochę jednowymiarowy i zdecydowanie nie zaskakujący. Zespół napiera na wysokich obrotach, warsztatowo nie można mu niczego zarzucić, jednak już oryginalność nie jest jego najmocniejszą stroną. Co ciekawe, Severed Savior odłożyli na później co ambitniejsze patenty z epki, skupiając się jedynie na lunatycznym napierdalaniu. Naturalnie w utworach występują pewne urozmaicenia (głównie w postaci całkiem niezłych solówek), jednak nie ma ich na tyle, żeby stały się w mig rozpoznawalne. Na dobrą sprawę drastycznie wybija się wyłącznie zamykająca płytę instrumentalna miniatura-hołd dla zmarłego kolegi, w której pojawiła się gitara akustyczna, a jej punktem kulminacyjnym jest solówka Steve’a Smyth’a.

To, że Severed Savior nie grają naBrutality Is Law niczego odkrywczego, nie znaczy, że grają słabo albo bez pomysłu – nic z tych rzeczy. Było nie było to napierdalanka dla koneserów gatunku, a nie poszukiwaczy egzotycznych doznań. W ogólnych założeniach materiał jest baaardzo podobny do twórczości Deeds Of Flesh, a mimo to wchodzi trochę łatwiej (i w sumie też chętniej się do niego wraca), bo — choćby wzorem Gorgasm — w riffach częściej pojawiają się jakieś melodie (najlepiej pod tym względem wypadają „Bloody Prolapse”, „Blessed By The Beast” i „Severed Savior”), a całość jest mniej poszatkowana rytmicznie i charakteryzuje się większą czytelnością.

Największą bolączką Brutality Is Law wbrew pozorom nie jest brak oryginalności, a przeciętna produkcja, która spłaszcza muzykę i skutecznie odziera ją z mocy, którą ta powinna przecież emanować. Członkowie zespołu przekonywali, że brzmienie płyty jest dla nich wielkim krokiem naprzód, że deklasuje epkę, jednak zapomnieli sprecyzować, że to wciąż żadna wysoka półka, o czym zresztą w każdej sekundzie przypomina perkusja.

Reasumując, mamy tu do czynienia z solidnym ochłapem brutalnego death metalu, który nawet pomimo ewidentnych niedoskonałości obecnie już chyba może uchodzić za klasyk takiego grania. Severed Savior zaprezentowali się z naprawdę dobrej strony, a najlepsze, że ich potencjał miał dopiero eksplodować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SeveredSavior
Udostępnij:

12 marca 2023

Father Befouled – Crowned In Veneficum [2022]

Father Befouled - Crowned In Veneficum recenzja reviewWszyscy jako tako zorientowani miłośnicy brutalnego grania doskonale zdają sobie sprawę, z czego słynie Father Befouled, toteż, zapewne dla zmyłki, Amerykanie rozpoczęli Crowned In Veneficum motywem żywcem ściągniętym od… Azarath, tyle że, zapewne dla zmyłki (bis), podanym na zwolnionych obrotach. Na tym jednym fragmencie wszelkie ekstrawagancje się kończą, bo pozostałe 35 minut to już typowa dla nich esencja ponurego death metalu wyciśnięta z pierwszych płyt Incantation.

Father Befouled z bycia Incantation zrobili sobie patent na karierę, więc nie ma się czemu dziwić, że na przestrzeni lat ich muzyka nie zmieniła się w jakiś odczuwalny sposób. Wiadomo, z płyty na płytę Amerykanie poprawiają się warsztatowo i brzmieniowo, ale to tylko kwestia doświadczenia, ewentualnie dostępnych środków, bo w podejściu do grania to ciągle ten sam ślepy Incantation-worshipping posunięty niemal do granic absurdu. Crowned In Veneficum nic w tym temacie nie zmienia – oryginalności w tym za grosz. W przeciwieństwie do takiego Dead Congregation, Father Befouled nie wprowadzają do tego stylu nic od siebie, ale, ale – to wcale nie musi być wada. Przynajmniej nie dla wszystkich.

Biorąc pod uwagę zniżkową formę ekipy Johna McEntee i nie do końca zrozumiałe ciągoty lidera do polerowania brzmienia, Crowned In Veneficum wydaje się materiałem całkiem sensownym i atrakcyjnym – zwartym, czystym w formie i naturalnym. Father Befouled trzymają się z daleka od plastikowego brzmienia, unikają niepotrzebnych dłużyzn (i nadmiernych wpływów doomu), a wokalne pomruki Stubbsa obliczono tak, żeby nie przesłaniały muzyki. Utwory poskładano z dobrych i sprawdzonych patentów, stąd też wszystkie trzymają równy poziom i są pozbawione mielizn. Poza tym sporym atutem krążka są rozbudowane solówki, które z całą pewnością wprowadzają więcej klimatu, niż monotonne charczenie na podkładzie z dwóch mielonych przez dziesięć minut akordów.

Jak by nie patrzeć, mamy tu do czynienia z najlepszą płytą Incantation od paru dobrych lat, którą na nieszczęście Incantation nagrał ktoś inny. W jakimś sensie Father Befouled osiągnęli na Crowned In Veneficum mistrzostwo, ale… nie mam złudzeń, że nawet tak dobrze podane odtwórcze granie w końcu wyjdzie wszystkim bokiem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/FatherBefouled
Udostępnij:

6 marca 2023

Morta Skuld – Dying Remains [1993]

Morta Skuld - Dying Remains recenzja reviewRok 1993. Ostatni moment, żeby zaistnieć na deathmetalowej mapie świata i zostać zauważonym przez fanów, którym nadmiar tej muzyki za chwilę może wyjść bokiem oraz żeby załapać się do jakiejś znaczącej wytwórni z szansą na choćby minimalną promocję. Morta Skuld się udało, dzięki czemu przetrwali w branży, a ich debiut do dziś jest ciepło wspominany jako pomniejszy klasyk gatunku. Jest to o tyle istotne, że w momencie wydania ta muzyka była już trochę przestarzała, a nowopowstałe zespoły miały inne ambicje…

Dying Remains to aż 48 minut utrzymanego w średnich tempach surowego death metalu, w którym można się doszukać wpływów Obituary (obstawiam, że to była dla nich inspiracja numero uno), Cancer, Autopsy czy Viogression – a zatem grania ciężkiego, szorstkiego i bezpośredniego. Zespół tylko z rzadka urozmaica rytmiczną mielonkę żwawszym napieprzaniem, zaś od blastów i wszelkich bardziej wymagających rozwiązań formalnych trzyma się z daleka. Materiał jest oparty na prostych, podbitych wyraźnym basem riffach, a same struktury utworów nie należą do przesadnie skomplikowanych, stąd też całość może wydawać się z lekka toporna i jednowymiarowa, jeeendak została naprawdę zgrabnie poskładana, odznacza się wysoką czytelnością i fajnym feelingiem. To właśnie przemyślana konstrukcja utworów oraz odrobina polotu, z jakim zostały zagrane sprawiają, że tej długiej jak na standardy death metalu płyty słucha się od początku do końca bez utraty zainteresowania.

No i ten klimat! Dying Remains poprzedza krótkie intro, jakby żywcem wyjęte z horroru klasy C – z jednej strony dość tandetne, z drugiej zaś odpowiednio sugestywne. Po czymś takim wręcz nie wypada startować z blastami, toteż „Without Sin” muzycy Morta Skuld rozpoczynają grobowo – od nawiedzonych melodii, które powoli rozkręcają się w surowe i grubo ciosane, acz chwytliwe riffy. Ten specyficzny klimat podkreślają ponadto solówki (zaskakująco liczne, jak u Autopsy) z charakterystycznym pogłosem oraz wymiotny wokal, który często wpada w manierę Tardy’ego ze „Slowly We Rot”. Produkcja Dying Remains dobrze oddaje pierwotny styl zespołu, a brzmienie nie ustępuje jakością innym nie-topowym kapelom, co jest o tyle ciekawe, że producent płyty nie miał wcześniej styczności z brutalnym graniem.

Dying Remains to materiał, który obowiązkowo musi się znaleźć w kolekcji każdego wielbiciela klasycznego death metalu z Ameryki. I choć w muzyce Morta Skuld nie ma niczego, czego byśmy nie znali z dorobku starszych i bardziej znanych kapel pierwszej fali, to ich kreacja wygląda na w pełni przemyślaną i konsekwentnie zrealizowaną. Styl sam w sobie, wokal, brzmienie, okładka, teksty – wszystko jest spójne i tworzy nierozerwalną całość. No chyba, że to dzieło przypadku…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortaSkuld
Udostępnij:

22 lutego 2023

Obituary – Dying Of Everything [2023]

Obituary - Dying Of Everything recenzja reviewGęste blasty, pokręcone aranżacje, zróżnicowane wokale i krystalicznie czysta produkcja… A nie, miało być o Obituary. O je-de-na-stej płycie Obituary – co już samo w sobie powinno wystarczyć za recenzję każdemu, kto miał styczność z Amerykanami więcej niż raz, a już zwłaszcza od momentu, kiedy wrócili do aktywnego grania. Oczywiście trafili się i tacy, którzy w długiej, przeciągniętej COVIDem przerwie upatrywali okazji do małej rewolucji, odświeżenia stylu, jednak… Rzeczywistość jest taka, że Dying Of Everything ze względu na znajome tematy i nie tak znowu równy poziom niczego w dorobku zespołu ani tym bardziej w moim życiu nie zmienił.

Bez owijania w bawełnę, już na wstępie muszę zaznaczyć, że Dying Of Everything jest materiałem odczuwalnie słabszym od „Obituary”, choć zaczyna się nadspodziewanie obiecującym akcentem, bo „Barely Alive” to jeden z najszybszych i najbardziej agresywnych kawałków, jakie Amerykanie kiedykolwiek stworzyli. Taka gęsta, zagrana z pasją sieczka w wykonaniu Obituary robi naprawdę duże wrażenie, więc niezwykle mnie cieszy, że znajduje kontynuację (z różnym natężeniem) jeszcze w „Dying Of Everything” (przepiękne wyziewne rzygnięcia jak za starych dobrych czasów!), „Weaponize The Hate” i „Torn Apart”, które obok ołpenera zaliczyłbym do najciekawszych na płycie. Nie chcę w ten sposób sugerować, że Obituary na starość stali się sprinterami, ale na obecnym etapie to właśnie w szybkich tempach wypadają najkorzystniej.

Z pozostałymi utworami jest już różnie. Stylistycznie stanowią wypadkową tego, co Obituary grają przynajmniej od dekady z tym, co niekoniecznie wszystkim pasowało na „World Demise” i „Back From The Dead”, zatem w ogólnym sensie brzmią znajomo, jednak ich poziom jest hmm… średnio-średni, choć z pewnymi przebłyskami. Na pewno całkiem nieźle spisują się „The Wrong Time” i „By The Dawn”, bo pomimo wolniejszego tempa i bujanych rytmów także ich słucha się z przyjemnością. Teoretycznie nie mógłbym się jakoś bardzo przyczepić do „My Will To Live”, „War” (jest tu kilka smyrnięć akustyka, a poza tym zespół nie potrafi w sample…), „Without A Conscience” i „Be Warned” (tu wpadają niemal w doom) jako takich typowo-typowych obitkowych numerów, gdyby nie to, że zostały zbyt mocno przeciągnięte (po 2-3 minuty), a przez to stały się rozlazłe i monotonne. Ponadto ich rozmieszczenie w strategicznych punktach Dying Of Everything — prawie-początek, środek, koniec — sprawia, że album traci na dynamice, zaś do kolejnych przesłuchań trzeba się trochę zmuszać.

Brzmienie Dying Of Everything należy do gatunku tych, do których trzeba się przyzwyczaić, bo przy pierwszym kontakcie na pewno nie zachwyca. Ogólnie jest dość bliskie temu, jakie znamy z ostatnich koncertówek, a zatem z jednej strony wypada dość surowo i naturalnie, a z drugiej brakuje mu głębi i takiego naprawdę profesjonalnego wykończenia. Rozumiem, że ten produkcyjny minimalizm wynika z samodzielności, przyzwyczajeń z sali prób (puszki i butelki walające się pod nogami…) i jest osiągnięty w pełni świadomie, ja jednak tęsknię za efektami współpracy z Markiem Pratorem. Krótko – także pod względem brzmienia „Obituary” wypada okazalej.

Choć w dyskografii Obituary nie brakuje płyt lepszych od Dying Of Everything, to jeszcze nie powód, żeby załamywać ręce nad zawartością tego albumu, bo przynosi on kilka odświeżających numerów, które powinny na stałe trafić do setu zespołu. „Barely Alive”, „Torn Apart” czy numer tytułowy mają dostatecznie duży potencjał, by rozruszać zramolałą publikę, a i zespół przy takim napieprzaniu ma szansę poczuć się nieco młodziej.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

16 lutego 2023

Gutted – Bleed For Us To Live [1994]

Gutted - Bleed For Us To Live recenzja reviewGutted z amerykańskiego Toledo to nowe wcielenie grupy Demi-God, którą w 1990 roku powołali do życia trzej bracia o nazwisku Ditch. W 1992 roku chłopaków naszło na zmianę szyldu, więc przeprowadzili ją gładko i po taniości – do tego stopnia, że demo Demi-God rozprowadzali pod tytułem… „Gutted”. W 1993 roku zespół dorobił się drugiej demówki, już z całkowicie nowymi utworami, która szybko zapewniła im kontrakt z Red Light Records. Na potrzeby nagrań debiutu bracia ściągnęli do składu starego znajomka, Billy’ego Millsa – to dzięki niemu materiał został wzbogacony o kilka solówek i zyskał na ogólnej gęstości.

Bleed For Us To Live to trzy kwadranse ciężkiego i krwistego death metalu, który — co zaskakujące, biorąc pod uwagę czas powstania tej płyty — wcale nie sprowadza się do bezczelnej zrzynki z co sławniejszych kapel. Oczywiście muzyka Gutted w żadnym stopniu nie jest oryginalna (a przynajmniej ja nie wychwyciłem tu nic naonczas odkrywczego), bo chłopaki lubią wpleść tu i ówdzie riff pod Cannibal Corpse albo Morbid Angel, zaś tempa i motoryka materiału są dość charakterystyczne dla Benediction czy Grave, a mimo to nie można im jednoznacznie zarzucić naśladownictwa. Zamiast konkurować z innymi w ilościach blastów i stopniu skomplikowania struktur, Amerykanie postawili na masywną ścianę dźwięku, raczej umiarkowane (choć urozmaicone) tempa i bardzo wyraźny groove. Muzycznej mielonce towarzyszy odpowiednio głęboki i czytelny wokal Marka.

Nagrywając debiut, zespół powtórzył wszystkie utwory z dema „Disease”, co mogłoby nie najlepiej świadczyć o jego kreatywności, gdyby nie to, że wszystkie zostały odrobinę podkręcone, uzupełnione nowymi solówkami i podane w nad wyraz dobrym brzmieniu. No i jest wśród nich „Death Before Dismember” – zdecydowanie największy hicior na płycie. Gdyby aż tak chwytliwych kawałków — czy ogólnie wybijających się fragmentów — było na Bleed For Us To Live więcej, muzyka na pewno mogłaby jeszcze szybciej zagnieździć się w pamięci, a tak mamy niemal monolit, z którym trzeba spędzić trochę czasu, żeby należycie poznać jego mocne strony. Tych na szczęście nie brakuje i dlatego debiut Gutted to porządna deathmetalowa uczta.

Bleed For Us To Live mogę śmiało polecić miłośnikom fachowo zagranej mielonki w amerykańskim stylu. Zespół braki oryginalności nadrabia jakością muzyki, więc po sesji z tym krążkiem nikt nie powinien czuć się zawiedziony. To klasyk, choć raczej przez małe „k”.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Gutted-1671041726534855/
Udostępnij:

1 lutego 2023

Static Abyss – Labyrinth Of Veins [2022]

Static Abyss - Labyrinth Of Veins recenzja reviewKolejny z wielu (zbyt wielu) projektów Reiferta, który na dobrą sprawę mógł równie dobrze nie powstawać. Już dużo chętniej chciałbym napisać coś o jego innym projekcie – Painted Doll, który zrobił z jakimś-tam komikiem, ale się nie da, bo to nie jest Metal tylko abstrakcyjny Indie Rock. Druga połowa Static Abyss to nieznany mi w ogóle Greg Wilkinson, który notabene dołączył do Autopsy, przez co cały projekt wydaje się być jeszcze bardziej absurdalnie zbędny.

Nie rozumiem dlaczego najlepsze utwory z tej sesji nie mogły po prostu wyjść w ramach nowego Autopsy (który też troszeczkę ssie), bo nie ukrywajmy, lepszy jeden dobry album, niż dwa przeciętniaki.

Ale niech mu będzie, dorzuciłem się na poczet jego emerytury i wziąłem kredyt w banku żeby kupić cedeka (w razie czego jak go nie spłacę, to mi bank zabierze). Niech ma, zasłużył sobie, bądź co bądź jest legendą. Album natomiast wynudził mnie niemiłosiernie, kompletnie nudne, mało ciekawe zagrywki, które brzmiałyby jak odcinanie kuponów od klasyków, gdyby nie to, że ten kupon to talon na balon.

Muzyka mogłaby nie istnieć wcale i nikt by tego nie żałował, jeśli by przyjąć, że ktoś by w ogóle zauważył. Jakieś faworyty mam, nie powiem – „Mandatory Cannibalism” i „Morgue Rat Fever” to są 2 tracki, które jak wspomniałem wcześniej, mogły pójść do macierzystej kapeli. Niestety więc, jest to kompletna strata czasu i jeden wielki niewypał. Jak już sprawdzać coś od Reiferta, to zdecydowanie lepiej dać szansę Siege of Power albo Violation Wound, bo tam chociaż jest jakiś pomysł na siebie i nawet graficznie się prezentują lepiej (nie mówiąc o książeczce). Tutaj jest kompletnie przewidywalny Doom/Death bez jakiegokolwiek polotu, czy czegoś zapadającego w pamięci. Klimatu też brak. Już wy byście stworzyli ciekawszą muzę, nawet jeśli nigdy nie trzymaliście gitary w ręku.

Omijać, chyba że macie niezdrową ciekawość, albo się naprawdę nudzicie. Ocenę zawyżyłem z litości.


ocena: 3/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/staticabyss/
Udostępnij:

29 stycznia 2023

Malignant Altar – Realms Of Exquisite Morbidity [2021]

Malignant Altar – Realms Of Exquisite Morbidity recenzja reviewDo czego to ludzie są zdolni, kiedy im się nudzi i mają za dużo pieniędzy. Jedni zakładają sobie jakieś lewe fundacje i zasrywają kraj prostacką kato-propagandą, inni kupują serwisy społecznościowe, żeby przywracać konta zbanowanym kolegom-kretynom, a jeszcze inni powołują do życia 68415 kapelę nawalającą staroszkolny death metal. Żeby za dużo nie rzucać kurwami, zajmę się tylko tą trzecią grupą.

Malignant Altar został powołany do życia w 2018 roku przez paru dosyć doświadczonych muzyków, którzy w trakcie swojej „kariery” przewinęli się przez kilka mniej lub bardziej znanych grup. Pograli chwilę, dorobili się dwóch demówek i debiutu, po czym już w 2022, przyciśnięci przez prozę życia, zakończyli działalność. W sumie norma, biografia jakich wiele. Chociaż… Ciekawostką może być fakt, że w zespół było zaangażowanych aż trzech kolesi, którzy byli/są związani z Oceans Of Slumber — a więc kapelą stylistycznie oddaloną od Malignant Altar o lata świetlne — a których wkład w Realms Of Exquisite Morbidity jest zdaje się największy.

Debiut MMalignant Altar to nieco ponad pół godziny pierwotnego death metalu jednoznacznie nawiązującego do początków lat .90 XX wieku i wczesnych nagrań Morbid Angel, Incantation, Bolt Thrower czy Autopsy. Amerykanie mają do zaoferowania dobrze przemyślane riffy, które raz miażdżą, raz śmigają, perkusję, która nawala bardzo gęsto, choć głównie w umiarkowanych tempach oraz wokalistę, który wydaje z siebie ledwo zrozumiałe pomruki. Całość podano na miarę obecnych czasów, dbając o odpowiednie proporcje między syfem a czytelnością. W sumie norma, płyta jakich wiele.

Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną Realms Of Exquisite Morbidity i nie da się ukryć, że materiał Malignant Altar jakoś znacząco (w tym także poziomem) nie odbiega od tego, co z niezłym rezultatem produkują Tomb Mold czy Ossuarium. Album świetnie brzmi, wykonaniu nie można absolutnie niczego zarzucić (szczególne brawa dla perkmana, bo produkuje się w naprawdę wyszukany sposób), klimat starego death metalu jest mocno wyczuwalny, a kolejne utwory (z wyjątkiem niepotrzebnego ambientowego przerywnika) całkiem sprawnie wbijają się w czaszkę, mimo iż melodii w nich tyle, co kot napłakał.

Amerykanie na Realms Of Exquisite Morbidity zaserwowali kawał porządnego death metalu w dobrze znanym, ale i ostro przemielonym stylu. Album wchodzi gładko i słucha się go z dużym zainteresowaniem, ale… Główny i w zasadzie jedyny problem polega na tym, że zespół właściwie nie dorzucił do tej wyświechtanej formuły niczego od siebie (chyba, że gęsto mieszającego perkmana?). Sam wysoki poziom muzyki może nie wystarczyć, żeby o tym krążku pamiętano za kilka lat.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

23 stycznia 2023

Necrophagia – WhiteWorm Cathedral [2014]

Necrophagia - WhiteWorm Cathedral recenzja reviewKilljoy – człowiek legenda, twórca specyficznego death metalu mieszającego to, co w metalu śmierci kochamy najbardziej wraz ze slasherami lat 80 klasy B lub niżej. Na pierwszy rzut krucyfiksu połączenie wydające się być totalnie z dupy okazało się strzałem w 666. Czegoś takiego próżno było szukać na rynku muzycznym i bez dwóch zdań Necrophagia jest i będzie królem tego rodzaju hybrydy. Mnie osobiście zabolała śmierć tego człowieka, gdyż nigdy nie było mi dane usłyszeć bandu na żywo nad czym ubolewam. Śpieszmy się na koncerty, muzycy tak niespodziewanie odchodzą.

Zawał serca w 2018 roku zakończył życie (i tym samym zespół, którego Killjoy był mózgiem, duszą i… sercem) człowieka mogącego jeszcze spokojnie tworzyć kolejne cudeńka, gdyż nie przekroczył on nawet półwiecza. Celowo piszę cudeńka, gdyż ostatni album WhiteWorm Cathedral udowodnił, że Frank był w dobrej formie. 13 utworów to niemal godzinne doznania. Na nasze szczęście z rodzaju tych przyjemnych (dla sąsiadów może być to bardziej BDSM, ale kto by się tym przejmował?), dlatego też godzina zleci nam szybko. Kawałki są dość krótkie, trwają średnio około 3-4 minuty, więc o znużeniu nie ma mowy. Płyta wita nas utworem „Reborn Through Black Mass” dość typowym dla Necrophagii samplem z filmu. Oczywiście będzie to miało jeszcze miejsce kilka razy na przestrzeni płyty, ale jak zwykle, takowe intro świetnie przypomina nam z kim mamy tutaj do czynienia. Killjoy postawił na średnio-walcowate tempa idealne do pozbycia się nadmiaru łupieżu. Niemniej jednak, utwory takie jak „Elder Things” czy „Hexen Nacht” przypominają nam, że panowie grają tutaj death metal, a nie kołysanki. Płyta jako całość jest zajebiście solidna i trudno przyczepić się do któregokolwiek utworu, sugerując iż odstaje od reszty. Mój osobisty killer tej płyty to utwór „Coffins”, który długo gościł u mnie na telefonie w formie dzwonka. To za sprawą uroczego, filmowego wstępu.

Ostatnie dokonanie Necrophagii daje chyba to, co najważniejsze przy odsłuchu płyty, uczucie zarówno spełnienia, gdyż WhiteWorm Cathedral ugasi nasze pragnienie tego rodzaju metalu śmierci jak i wzbudzenie pragnienie na jeszcze więcej. Niestety nigdy już nic nowego nie usłyszymy. Całe szczęście dyskografia nie należy do ubogich, więc jest w czym przebierać.

Nie jest to dzikość Deicide, nie jest to głębia Morbid Angel, to po prostu i aż Necrophagia. Pozostaje mi tylko zaprosić was do tego Marszu Martwych Ciał!


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 stycznia 2023

HatePlow – The Only Law Is Survival [2000]

HatePlow - The Only Law Is Survival recenzja reviewDobry sequel, to taki, gdzie zespół wykorzystuje swoje nabyte doświadczenie, myśli nad tym co wyszło im dobrze, a co źle, robi drobne korekty i zwiększa swój budżet, aby zaprezentować swoją wizję w pełnej krasie. Nie Hateplow. Ci panowie stwierdzili, że tym razem uwydatnią mocniej wpływy Grindcore’u i przyśpieszą tempo.

Przed Kyle Simonsem wciąż czekały 2 lata, zanim w końcu zagrowlował na płycie Malevolent Creation. Na perkusji zagrał tym razem ze wszech miar utalentowany Dave Culross, a na basie Doug Humlack (z Hibernus Mortus). Reszta, czyli Barrett + Fasciana bez zmian i wciąż na poziomie.

Spotykamy się ze zdecydowanie większą siłą rażenia, bez udziwnień i dodatków. Od początku do końca dostarczany jest Deathgrind wysokiej klasy. Ponownie jak poprzednio, płyta zaczyna pokazywać swój charakter gdzieś od połowy, czyli 6 tracku. Na wyróżnienie zasługuje najdłuższa piosenka na płycie, „Incarcerated” (4 minuty), z wyrazistym momentem przewodnim i słodziutkim basowym intrem. Większość płyty jest jednak wypełniona krótszymi i prostszymi ciosami.

Na specjalną uwagę zasługują też bardzo dobrze napisane liryki, z moim faworytem „Should I Care?” na czele (polecam przeczytać). Mniej uwagi jest tym razem poświęcone perwersjom, a więcej szarej codzienności i wyalienowaniu. Mało który zespół potrafił tak trafnie dobrać słowa i streścić dosadnie bolączki współczesnego świata pełnego egoizmu i hipokryzji.

Całościowo album jest krótki, bo niecałe 35 minut, czyli w sam raz, żeby nasycić, a jednocześnie nie przedobrzyć. Ogólnie oceniam ten twór ciutek niżej niż debiut Hateplow, ale to wciąż jest muzyka godna uwagi i warto poświęcić troszkę więcej czasu, aby należycie docenić kompozycje.

CIEKAWOSTKA:
  • Przy wykonywaniu „Fuck the Millenium” na koncertach zespół używał efektu, który zniekształcał lekko głos na bardziej komputerowy i metaliczny.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hateplow/148381971849699

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 grudnia 2022

Misery Index – Complete Control [2022]

Misery Index - Complete Control recenzja reviewJak by do tego podejść… Na początku chyba muszę docenić gest Amerykanów, którzy dopilnowali, żebym po raz kolejny w recce nie musiał pisać o nich tego samego. Wiadomo, pewne elementy u Misery Index się nie zmieniają, stanowią wszakże o charakterystycznym stylu tego zespołu, a jednak Complete Control w sposób wyraźny różni się od poprzednich płyt. Ta odmienność dla jednych może być sporym atutem tego materiału, dla innych zaś jego największą wadą. No i cóż… wstyd się przyznać, że należę do tej drugiej grupy.

Complete Control w żadnym wypadku nie jest eksperymentem, zerwaniem z przeszłością czy czymś równie drastycznym z punktu widzenia fana Misery Index. Amerykanie jedynie poprzesuwali akcenty i położyli nacisk na bardziej bezpośrednie rozwiązania, co jednak wystarczyło, żeby album nie pokrywał się w 100% z tym, czego oczekiwałem. Całość jest bowiem prostsza i wolniejsza, z mocniejszymi wpływami skocznego hardcore’a, ponadto w utworach często pojawiają się też uwypuklone melodie i taka dość rockowa motoryka. Jedynym kawałkiem, który po staremu jebie czachę od początku do końca jest „Now Defied!” – dwuminutowa petarda na zakończenie, tak dla przypomnienia, że nie wymiękli.

Co ciekawe, wszystkie zmiany, jakich Misery Index dokonali (jednorazowo?) w swoim stylu i brzmieniu, właściwie nie dają podstaw, żeby się do nich przyjebać, bo w takim graniu też się bardzo dobrze odnajdują. Ani nie stracili na żywiołowości, ani na potencjale energetycznym, ani na precyzji wykonania (inna sprawa, że wcale nie zawiesili sobie wysoko poprzeczki)… Talent do komponowania wpadających w ucho hitów („Infiltrators”, „Necessary Suffering”, „The Eaters And The Eaten”) też ich nie opuścił, więc tylko osobiste zboczenia sprawiają, że Complete Control oceniam na poziomie „Heirs To Thievery”, któremu z kolei brakowało świeżości.

Reasumując, Misery Index stworzyli co najmniej dobry album, który wstydu na pewno im nie przynosi, jednak nawet po XX-dziesięciu przesłuchaniach nie potrafię się nim szczerze zachwycić i liczę, że następnym razem zagrają gęściej i bardziej po swojemu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MiseryIndex

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

22 grudnia 2022

Exhumed – To The Dead [2022]

Exhumed - To The Dead recenzja reviewExhumed nareszcie wraca do optymalnej formy i sprawdzonej formuły! W ostatnich latach dało się odczuć, że Matt Harvey bardziej przykłada się do Gruesome, z którym odniósł absurdalny sukces, niż do swojej podstawowej kapeli; ponadto przyszłości Exhumed nie wróżyło też najlepiej nagłe zaangażowanie Mike’a Hamiltona w Deeds Of Flesh. Obaj najwyraźniej poszli po rozum do głowy i przemyśleli priorytety, bo To The Dead to dokładnie taki krążek, jakiego od paru lat oczekiwałem od tego zespołu.

Po eksperymentach (choć to za duże słowo) z ambitniejszym i rozbudowanym graniem oraz wyjątkowo naciąganym powrotem do korzeni, Amerykanie nagrali materiał, który w ich przypadku wydaje się najbardziej naturalny. To The Dead zawiera wszystkie elementy, za które fani polubili „All Guts, No Glory” i „Necrocracy” (plus rzygnięcia Rossa), i mimo iż nie ma już tamtej świeżości, cieszy w podobny sposób. Musi tak być, bo całość sprowadza się do żywiołowego post-carcassowskiego death metalu z dużą ilością blastów, urozmaiconych wokali i chwytliwych melodii. Dość przewidywalnego, ale rajcownego i bezbłędnie wykonanego. Nowości brak, a nawet jeśli jakieś zaproponowano, to muszą być porządnie zakamuflowane, bo nic takiego nie rzuciło mi się w uszy. Osobną kwestią jest to, że nie słucham Exhumed dla poszerzania horyzontów…

Spójność czy czepliwość materiału nie budzą moich najmniejszych zastrzeżeń, To The Dead to esencja stylu Exhumed, z wieloma pewniakami na koncertowe hity. A jeśli „Disgusted”, „Necrotica”, „Putrescine And Cadaverine” czy „Carbonized” nie trafią do setlisty zespołu, to znaczy, że z chłopakami jest coś nie tak i są głusi na zajebozę. Oczywiście pozostałym utworom również niczego nie brakuje, ale niektóre z nich (szczególnie „Defecated”) będą wymagały ze dwóch przesłuchań, żeby w pełni odkryć ich prawdziwy potencjał. Co ciekawe, w przypadku aż czerech kawałków Exhumed dopuścili do komponowania byłych członków kapeli. Ten zabieg nie wpłynął jakoś znacząco na kształt To The Dead, ale jako ukłon w stronę starych muzyków wypadł fajnie.

Produkcja płyty trzyma całkiem niezły poziom, zwłaszcza jeśli chodzi o selektywność instrumentów, ale pod względem mocy wyraźnie odstaje do „Necrocracy” czy nawet „Death Revenge”. Tamte albumy brzmiały o wiele okazalej, tłusto, były też głośniej nagrane. Tym razem trzeba to korygować na własną rękę.

Na zakończenie tylko się powtórzę – To The Dead to płyta, której oczekiwałem od Exhumed, choć do końca nie wierzyłem, że jeszcze ich stać na tak klasowy materiał. Miłe zaskoczenie!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 grudnia 2022

Maul – Seraphic Punishment [2022]

Maul - Seraphic Punishment recenzja reviewTen pochodzący z Północnej Dakoty zespół to jakiś ewenement na tle innych, pojawiających się jak grzyby po deszczu kapel mielących death metal w starym stylu. Nie chodzi mi w tym miejscu o muzykę — która w zasadzie niczym nie zaskakuje — a o ich dotychczasowy dorobek. W przeciwieństwie do większości „konkurencji”, Maul nie wyskoczyli znikąd, od razu z materiałem na pełny album. Amerykanie w ciągu pięciu lat działalności natrzaskali sporo pomniejszych wydawnictw — demówek, epek, splitów, a nawet koncertówkę — i dopiero po takim czasie zdecydowali się na debiut z prawdziwego zdarzenia.

Z powyższego opisu można wywnioskować, że chłopaki mocno przykładają się do swojej muzyki, cierpliwie rozwijają umiejętności i niczego nie zostawiają przypadkowi. Tymczasem pierwsze sekundy otwierającego płytę „Of Human Frailty” to tak toporna łupanka, że aż w zębach trzeszczy; Six Feet Under w najbardziej prymitywnej formie się kłania. Z czasem Maul trochę się rozkręcają, ale nie na tyle, żeby w pełni zamazać niekorzystne wrażenie wywołane wstępem. Ta sztuka udaje im się dopiero w kawałku tytułowym, który jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem Seraphic Punishment i ma potencjał na hit. Fajny groove, nośne riffy i jakieś namiastki kombinowania sprawiają, że numer wchodzi od pierwszego przesłuchania i trudno się od niego uwolnić.

Kolejne utwory nie dobijają już do tak wysokiego poziomu, choć trafiają się wśród nich naprawdę udane strzały w postaci „Deity Demise”, „Infatuation” czy „Carrion Totem”. Po części wynika to z samego stylu – Maul postawili na prosty, chamski, pozbawiony subtelności i niezbyt szybki death metal, co samo w sobie nie jest niczym złym, ale niektóre stosowane przez nich rozwiązania są wręcz prostackie (co się tyczy głównie wyczynów perkmana), a większości kawałków na Seraphic Punishment brakuje jakichś wyraźnych urozmaiceń. Ponadto zespół wypada ciekawiej, gdy przyspiesza do średniego tempa, bo w tych najwolniejszych ma tendencje do przynudzania i za bardzo stawia na prostotę.

Na obecnym etapie muzyka Maul jeszcze nie porywa, przynajmniej dla mnie to, co mają do zaoferowania na Seraphic Punishment, to trochę za mało. Zespół ma fajne przebłyski, porządnego wokalistę, mocarne brzmienie i ogólnie niezły potencjał (taki w kierunku Necrot), ale rozwinięcie go będzie wymagało od chłopaków sporo pracy, a być może i pewnych korekt w składzie.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MAULND/
Udostępnij:

24 listopada 2022

Speckmann Project – Fiends Of Emptiness [2022]

Speckmann Project - Fiends Of Emptiness recenzja reviewOstatnio złapałem smaka na Emanzipation records i to co tam sobie wychodzi od nich, więc po kolei sobie sprawdzam każdą rzecz. I proszę, proszę, co ja tu widzę… Odrobina edukacji: z debiutem Mastera były jajca, bo był nagrywany kilka razy, z różnych powodów. Pierwszy Speckmann Project był po prostu jedną z wersji owego debiutu, który nie był wydany, bo był zbyt czysty, mimo iż był nagrany tylko i wyłącznie przez to, że poprzednia wersja była za brudna. Tia…

Nadążacie jeszcze? Wydawać by się więc mogło, że „projekt” ten spełnił swoją zasadniczą rolę. Ale historia lubi się powtarzać… No może nie do końca. Tym razem nikt niczego nie odrzuca, ale Speckuś w wywiadach stwierdził, że najnowszy album dua „Johansson & Speckmann” będzie wydany pod starym szyldem, ze względów marketingowych, aby więcej ludzi się zainteresowało. I chyba się udało, przynajmniej w moim wypadku, bo łagodnie mówiąc, rzygam na potęgę twórczością Roggi, ale z ciekawości sprawdziłem. Co prawda, skapnąłem się, że tu Rogga gra po fakcie, ale mniejsza o to.

Płyta ma bardzo chamskie, amerykańskie brzmienie i riffy, takie charakterystyczne dla lat ’90, mimo iż Rogga jest Szwedem. Nie chcę stosować tutaj porównania do analogicznej sytuacji jak na „Octagon” Bathory, bo to się źle skojarzy, ale mamy trochę tej jankeskiej bucowatości w tym jak to brzmi. Przy czym tutaj to brzmi bardzo dobrze i bez żadnych zarzutów.

Muzycznie dostajemy szybką (utwory średnio po 2 min.), prostą łupaneczkę, która o dziwo nie nudzi i się nawet podoba. Riffy pewnie już słyszałem nie raz u lepszych zespołów, choć nie mogę za bardzo sobie przypomnieć gdzie, ale to nie szkodzi – i tak wszystko już było. Mimo owej wtórności, to dzięki entuzjazmowi i sile wokalnej Paula, brzmi to stosunkowo świeżo. Nawet się parę numerów wyróżnia i brzmi świetnie, np. „The Corporate Twisted Control”.

Na osobną pochwałę zasługują też liryki – krytyka pewnego koncernu farmaceutycznego, który terroryzował ludzi przez ostatnie lata, obu opcji politycznych w USA, jak i różnych ruchów liberalno-lewicowo-społecznych-blablabla. To ostatnie mnie najmilej zaskoczyło, zważywszy na poglądy Speckmanna. Co jak co, ale prędzej bym się spodziewał u niego odwrotnych trendów lirycznych. Świadczy to więc o jego uczciwości intelektualnej, że jeśli ktoś zasługuje na krytykę, to może się spodziewać, że się mu oberwie. Wkurwienie w tym, jak Paul wypluwa z siebie słowa i je akcentuje, robi pozytywne wrażenie.

Zdziwił mnie nieco ostatni track, jakieś dziwne odgłosy, plus recytacja słów po czesku… Książeczka ma tłumaczenie po angielsku, więc nikt się chyba nie zgubi. Ot takie dziwne outro.

Co więc sądzę o całości? Ano, że to niegłupia rzecz, nawet wręcz dużo lepsza, niż ma do tego prawo. Czy więc polecam? Nie skłamię jeśli powiem, że zapewne są ciekawsze i jeszcze lepsze rzeczy do sprawdzenia. Ale jeśli ktoś spisał ten duet na straty, to może się nieco zdziwić. Niby nic specjalnego, a jednocześnie powyżej przeciętnej.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij: