Kroniki człowieka wkurwionego, czyli innymi słowy Strapping Young Lad. Devin Townsend pierwotnie powołał do życia ten projekt tylko po to, żeby przelać na dźwięki swoje frustracje związane z wcześniejszymi doświadczeniami z muzycznym biznesem i przekazać światu prosty komunikat: I fucking hate you.... I fucking hate you.... I fucking hate you.... I tak, kurwa, do zajebania. Heavy As A Really Heavy Thing to niemalże strumień świadomości (albo braku świadomości), kupa przedziwnego hałasu, w której przynależność gatunkowa jest najmniej ważna. Jak to przyznał sam Devin: nie liczyły się kompozycje, lecz intensywność, klimat i poczucie humoru.
Heavy As A Really Heavy Thing to bezkompromisowy zlepek wszystkiego, co tylko autorowi wpadło do głowy – muzyka poskładana bez specjalnej dbałości o spójność, czytelność czy ogólny sens. Jeśli gdzieś z tego chaosu wyłania się coś na kształt utworu, to wyłącznie zasługa przypadku. Absurdalna różnorodność (w tym również wokalna) nawet w obrębie jednego kawałka sprawia, że trudno tu wskazać element, który mógłby spajać całość i trzymać ją w ryzach. Takie podejście do tematu skutkuje tym, że słuchacz ma twardy orzech do zgryzienia. Zaakceptować taką wizję? A może olać z góry na dół? Albo pójść nad Wisłę i zmarszczyć Freda? To w zasadzie nieistotne, bo nieistotny jest sam odbiorca – w końcu to w niego są wycelowane gołe poślady Devina we wkładce.
Debiut Strapping Young Lad można traktować jak kompilację pomysłów, mniej lub bardziej artystyczny eksperyment i dlatego w momencie wydania trudno było prorokować, w jakim kierunku to pojebaństwo się rozwinie. O ile się rozwinie. Jak się okazało, spuszczenie z siebie ciśnienia zrobiło Townsendowi dobrze i kolejne materiały Strapping Young Lad są tego doskonałym potwierdzeniem. Zaś co do tej płyty, cóż, dla mnie Heavy As A Really Heavy Thing nie składa się z utworów, a z fragmentów — raz lepszych, raz gorszych — które są dopiero zapowiedzią czegoś... większego. Stąd i ocena taka se.
ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Strapping-Young-Lad-29338818912/
Pasmo sukcesów artystyczno-komercyjnych Christ Agony — czyli innymi słowy pierwsze trzy albumy — zostało brutalnie przerwane w momencie wydania Darkside – płyty eksperymentalnej i kontrowersyjnej, a po fanowsku rzecz ujmując: po prostu nieudanej. Rok wcześniej Samael zelektryzował świat metalu śmiałym użyciem elektroniki i kosmicznym klimatem, co dla zespołu Cezara (czy raczej dla jego studyjnej namiastki) mogło być jakimś impulsem do wprowadzenia zmian w muzyce, jednak bądźmy szczerzy – przejście z bogatego aranżacyjnie black metalu do mariażu techno, poezji śpiewanej i przesterowanych gitar nikomu nie mogło wyjść na dobre.
Dwa przypadki to dość skromny materiał, by na jego podstawie tworzyć jakąś prawidłowość, ale skoro oba bez naciągania faktów pasują mi do teorii, to niech i tak będzie. W przypadku Samael owa prawidłowość wygląda następująco: po dłuższych przerwach Szwajcarzy nagrywają albumy nie urywające dupy. Tak było z „Reign Of Light”, tak jest również z Hegemony. Wstyd to przyznać, ale od lat podchodzę do nowych płyt tego zespołu jak do produkcji pop – mianowicie interesuje mnie, czy są na nich jakieś fajne piosenki i czy jest ich dużo. Przy okazji tego krążka odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi – owszem, zaś na drugie – niespecjalnie. Tak na dobrą sprawę z pięćdziesięciominutowego — swoją drogą to już odrobinę za długo — materiału w pamięć najbardziej zapada „Helter Skelter”, co jest zresztą zrozumiałe – wszak McCartney i Lennon w pisaniu hitów nie mieli sobie równych, a akurat w tym kawałku ponoć dali podwaliny dla metalu. Natomiast spośród autorskich utworów Samael najciekawsze wydają mi się „Rite Of Renewal” i „Against All Enemies”, które wyróżniają się dobrą dynamiką i ponadprzeciętną chwytliwością. W pozostałych numerach nie brakuje udanych partii (ba, jest ich całkiem sporo!), jednak zwykle nie rozwijają się w coś większego – pozostają tylko ciekawym fragmentem w otoczeniu patentów po prostu średnich i mocno oklepanych. Ta wtórność Hegemony bywa kłopotliwa zwłaszcza kiedy jakiś fragment baaardzo przypomina inny, znany już z
Na Diatribes Napalmy się sprzedali, skurwili, dali dupy, wymiękli, i tak dalej, i tak dalej… Po grindzie nie ma ani śladu, z death metalu niewiele zostało. Ogólnie: lajcik, sofick, niemal pitolonko. No ale słucha się tego całkiem przyjemnie. Przynajmniej mnie ta płytka wchodzi znacznie lepiej niż ewidentnie wymęczony
Transcending Bizarre? to kapela z Grecji, a już samo to powinno rzucić nieco światła na to, czego można się spodziewać. I chyba nie można być rozczarowanym, jeśli oczywiście lubi się wszystkie te dziwactwa, szaleństwa i eksperymenty. Bo, że nie będzie mainstreamowo, to chyba nie ma się co dziwić. Jeśli miałbym znaleźć jakiś punkt odniesienia dla twórczości Greków to pewnie w postaci takich zespołów jak Anorexia Nervosa, może Arcturus – w każdym razie blackowo, symfonicznie i awangardowo. W przypadku Transcending Bizarre? najwięcej jest chyba awangardy, sporo jest elektroniki, trochę mniej blacku i symfonii (choć to też w zależności od albumu), co jednak nie sprawia, by mogli się czegokolwiek wyprzeć. The Serpent’s Manifolds to drugi krążek w karierze muzyków, krążek potwierdzający ich wcześniejszą formę i utwierdzający w przekonaniu, że mogą jeszcze sporo dojebać na metalowej scenie. Pod warunkiem wszakże, że wpadną w ręce szanującej się, dużej i bogatej wytwórni, która zrobi im odpowiednią kampanię promocyjną. Na to się niestety nie zanosi (czego dowodem jest krążek z 2010 roku), więc pozostaje dokopać się do nich we własnym zakresie. A warto. Przede wszystkim dlatego, że – w odróżnieniu od mnóstwa symfonicznych i industrialnych zespołów – wiedzą jak grać i wykorzystują tę wiedzę w całości. Transcending Bizarre? to żadne tam pitu pitu na klawiszach obowiązkowo połączone sakramentalnym węzłem małżeńskim z okropnymi brakami warsztatowymi, tandetnymi melodiami, chujową realizacją i pedalsko-blackowym imagem. Klawiszy oczywiście jest w chuj, ale stoi za nimi, czysta w formie, kosmiczna wielkość, wręcz space operowy rozmach, melodie powalają z nóg i, w zależności od utworu, rozbudzają uśpione pokłady wrażliwości na piękno, bądź napawają zgrozą przed post-industrialnym, mechaniczno-cybernetycznym okrucieństwem. Co się zaś tyczy warsztatu, to proponuję przysłuchać się pracy gitar, bo takich riffów i solówek to w blacku szukać ze świecą. Zresztą nie tylko w blacku. Chylę czoła. O image’u wspomniałem, że nie pachnie kiczowatym, podwórkowym satanizmem, choć trochę corpse paintu a’la „Mechaniczna Pomarańcza” można tu i tam znaleźć. Na myśl przychodzi mi wizerunek podobny nieco do Luciferiona albo, z innej beczki – Covenant, mocno kosmiczny, nieco odhumanizowany i okrutny. Jeśli więc jesteście w stanie wyobrazić sobie połączenie wszystkich wymienionych kapel, to niewykluczone, że wyobrażenie przybierze formę Transcending Bizarre?. Dla mnie jest to połączenie ze wszech miar godne uwagi, każdej wydanej złotówki i każdej spędzonej przy muzyce minuty. Kawał zajebistej muzyki dla chcących czegoś więcej.
Czy nie można było tak od razu?! Czy naprawdę potrzebowali kilku lat, żeby dotarło do nich, w czym są najlepsi? Niepojęte! Otwierający płytę „Luxferre” to fenomenalne uderzenie na miarę kapitalnych „Rain” i „Year Zero”, z tym że jest jeszcze bardziej dynamiczny i przebojowy. Porywa od pierwszych taktów, miażdży super chwytliwym refrenem i długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Rewelacja! Gdyby cały album był utrzymany na takim poziomie, to bez wahania okrzyknąłbym go najlepszym w historii zespołu, a poniżej wklepał mocne 10 i kategoryczny nakaz kupienia go za wszelką cenę. Tak dobrze jednak nie ma — choć i tak jest bardzo dobrze — i w większości pozostałych utworów Szwajcarzy korzystają z patentów, które sprawdziły się m.in. na „Reign Of Light” i „Solar Soul”. Sprawdziły się i tutaj, bo podniosłe, wolne i bardzo klimatyczne utwory w typie „For A Thousand Years”, „Mother Night”, „Pagan Trance” to przecież esencja ich stylu (a pisząc to mam na myśli oczywiście czwartą i piątą płytę) i znudzić się nimi nie sposób. Niewiele w nich naprawdę nowego, ale już wolę, jak grają przewidywalnie to, co latami dopracowali sobie do perfekcji, niż udają bogów ekstremy, którymi przecież nigdy nie byli. Powrót na właściwe tory nie jest jednak totalny, bo więzi z niesławnym
Jak na, rzekomo, największy zespół gatunku, Chorobliwe Aniołki przez ostatnie… hmm… 15 lat jakoś nie dawały dowodów na potwierdzenie tego górnolotnego hasła. Ba! Tak się składa, że ostatni naprawdę dobry materiał Morbidów to
Dotychczas wydawało mi się, że na pustych placach zabaw czają się tylko wyposzczeni księża i inni ulubieńcy jaśnie oświeconego Terlikowskiego, ale nie. Tym razem trafiło się pięciu ujebanych krwią kolesi o podejrzanych fizjonomiach, którzy pocinają wariacje na temat nowoczesnego death metalu. Kiedyś już trochę o chłopakach czytałem – że grind-death, że elektronika, że horrory, gdzieś tam pojawiły się też nazwy Carcass i Slipknot… Czyli w zasadzie diabli wiedzą, czego się po takich delikwentach spodziewać. Tymczasem Pod Martwym Skinem (dobre na nazwę knajpy!) kręci się wokół średnio brutalnego death metalu w średnich tempach. Na to nakłada się (i miesza) masa dodatków elektronicznej proweniencji oraz mnogość sampli z rozmaitych horrorów (nawet uczciwie przyznali się, z jakich) – wszystko to popieprza, dudni, tłucze się, charczy i łomocze, niosąc ze sobą dużo industrialnego brudu. To oczywiście tak mniej więcej, bo Empty Playground starają się robić co popadnie, byle tylko ich muzyki łatwo nie zaszufladkować. Stąd też pojawiają się u nich wtrącenia z hard core’a czy nawet „symfonicznego” black metalu. Grindu natomiast nie odnotowałem, co mnie trochę rozczarowuje, bo koniec końców chłopaki nie grają tak ostro, jak można by — choćby po wizerunku — oczekiwać. To jest do nadrobienia, bo wystarczy tylko mocniej zaakcentować pracę gitar, a także zintensyfikować i urozmaicić partie bębnów, by całość porządnie jebała po mordzie. Ponadto warto popracować nad wyrazistością poszczególnych kawałków i obecnością sampli, bo przy takiej ilości utworów (10 normalnych i 9 interludiów) i sporym nagromadzeniu pozamuzycznych dodatków pewne rzeczy się rozmywają, umykają, a płytka (52 i pół minuty) okazuje się w pewnym momencie przydługa. Najlepsze wrażenie na Under Dead Skin zrobiły na mnie ekspresyjne i pewnie wykonane wokale Swampthinga – cały czas brutalne, przepełnione gniewem, stosunkowo różnorodne, a przy tym zaskakująco czytelne i dobrze wstrzelone w muzykę. Chłop sam odwala robotę na poziomie duetu Walker-Steer za najlepszych lat, a to dla niżej podpisanego naprawdę duuuże słowa. Jeśli tylko koledzy instrumentaliści podgonią, to jest szansa, że dorobimy się zdrowo pierdolniętej kapeli. Nie kojarzę innych polskich zespołów poruszających się w podobnych rejonach (i mniejsza o to, że nawet nie próbowałem ich szukać), natomiast ze świata najbardziej nachalnie ciśnie mi się na usta nazwa Meathook Seed i myślę, że komu pasował tamten zespół (szczególnie
Jak już zdążyliście poznać po ocenie, Eternal to dla mnie znakomity krążek. Przyznaję, że gdy po raz pierwszy usłyszałem „luzem” kilka kawałków z tej płyty, byłem nimi ogromnie rozczarowany (z wyjątkiem genialnego „The Cross”, bo ten akurat chyba podoba się każdemu). Ale… no właśnie – gdy zapoznałem się z całością, to zwyczajnie nie mogłem wyjść z zachwytu. Ta płyta rajcuje mnie nadal i pewnie będzie tak długo, bo wiem, że Eternal na pewno będzie wieczny, gdyż przemawia do słuchacza (a przynajmniej do mnie) bogatą warstwą muzyczną oraz potężnym ładunkiem przeróżnych emocji zawartych w tekstach. Muzyka Szwajcarów na przestrzeni lat stopniowo ewoluowała, przeobrażała się, lecz za każdym razem była czymś wyjątkowym, nowym, nie do podrobienia (nawet dla Alastis he, he…). Tylko ostatnimi laty ta wyjątkowość wyraźnie im siadła, przekształcając się w… hmm, jakieś nieskoordynowane cuś. Ale kij z tym, pozostaje wszak Eternal – wizja sztuki bardzo odważnej, progresywnej, nie uciekającej od nietypowych rozwiązań, powalająca różnorodnością brzmienia i niebanalnymi aranżacjami; sztuki, która nie zamyka się na jeden tylko gatunek i grupę odbiorców; sztuki, która wyrywa się próbom zaszufladkowania i jednoznacznego określenia. Dźwięki stworzone przez Xy’a przepełnione są niebanalną elektroniką, dla której gitary — chociaż świetne (jest nawet coś na kształt solówki w „Supra Karma”!) — pełnią rolę uzupełniającą. Dla niektórych owa „nowoczesność” może być nie do przyjęcia, ale zaręczam, że warto się przemóc i posłuchać. Człowiek w swoim intymnym wszechświecie i jako galaktyczny pył, dokonywanie istotnych wyborów w życiu, moc przyjaźni i prawdziwe partnerstwo, cenne zaufanie, przemijanie, religia prowadząca do niezrozumienia i cierpienia… to tylko część bogatej zawartości lirycznej albumu — dzieła Vorph’a — która została fantastyczne zaśpiewana. Zresztą, nietrudno dostrzec, że to właśnie bogactwo charakteryzuje tą płytę, stanowi słowo-klucz do jej zawartości. Eternal to obezwładniający krążek. Wieczność stoi przed wami otworem…
Ziltoid the Omniscient jest dokładnie taki, jaka jest jego okładka. Bardziej się tego pokazać nie da: cudaczny ufoludek trzymający w ręku kubek kawy – no proszę, tego nie można brać na serio. Jest więc prześmiewczo, głupkowato wręcz, nie można jednak nie zauważyć kompozycyjnej i koncepcyjnej doskonałości. Bowiem od pierwszego do ostatniego dźwięku album rozwija się według doskonale skrojonego planu, planu, który wprowadza słuchacza w coraz gęstsze opary absurdu i graniczącego z idiotyzmem geniuszu. Absurdu, który rozpoczyna się niemal sakramentalnym (wiem, że możecie nie wiedzieć, co to znaczy) „Greetings humans. I… am Ziltoid… the Omniscient…”. A takich perełek jest od zasrania, żeby przytoczyć tylko kilka. „I am so omniscient… if there were to be two omnisciences, I would be both!” – żeby wymyślić coś takiego potrzeba ze dwóch profesorów filozofii i tuzin magistrów (chyba, że mówimy o dzisiejszych magistrach, to wtedy cztery tuziny), równie komicznie brzmią słowa wypowiedziane przez „Omnidimensional Creator”: „long time no see, although I see everything…”, natomiast wisienką na torcie jest bez wątpienia „phooey!!! and double phooey”. Teksty są bezdenną studnią hasełek, bon motów oraz mądrości życiowych – sprawdźcie sami. Strona muzyczna to druga strona tego samego medalu. Zagrany i wyprodukowany niemal w całości przez Devina album jest dziecinnie żywiołowy, głupkowato śmieszny i tak przyjemny w odbiorze, że słucha się bez niczyjej pomocy. Płytkę można spokojnie wrzucić do playera i nie wyciągać przez tydzień, a frajdy i tak będzie po uszy. Jest to niespodzianką o tyle, że muzyka jest w sumie stosunkowo prosta – nie ma więc technicznych zawijasów do obczajania, ani mega skomplikowanych temp do przetrawiania. Żeby jednak było jasne – w muzyce dzieje się bardzo, ale to bardzo wiele – sporo w niej sampli, elektronicznych przeszkadzajek i wszelakiej dźwiękowej aktywności. Dlatego też najlepiej brzmi na słuchawkach. Trzeba też oddać Devinowi, że nawet w takiej konwencji jego gitary są niesamowite, nie wydaje mi się bowiem, by wielu było takich, którzy z podobną gracją zagraliby podobne partie. Wrócę jeszcze na moment do słuchawek – warto się zapoznawać z Ziltoid The Omniscient w ten właśnie sposób także ze względu na realizację materiału; klarowność, soczystość i — w skrócie — power są na niebotycznym poziomie. Zakończę z partyzanta myślą: takich albumów nam trzeba.
Już wyjaśniam skąd się wzięła na naszym blogu ta kapela – otóż jest ona kolejnym konsumenckim eksperymentem, jaki zrobiłem w moich poszukiwaniach kapel, które można by uznać za spadkobierców Nocturnusów. Eksperymentem średnio udanym. Jak się okazuje (znów), rewelacje głoszone przez sprzedawców ze sklepów sieciowych należy podzielić przez dwa, po czym z wyniku wyciągnąć pierwiastek. Najlepiej trzeciego stopnia. „Death metal w klimatach Nocturnusów” – tak mniej więcej brzmiał opis aukcji… i jeszcze ten tytuł Threshold of Escape, który tak mocno zasugerował sprzedawcy podjęcie tematu po amerykańskich madafakerach. Po lekturze albumu mogę bez mrugnięcia okiem powiedzieć, że Psalm ma tyle wspólnego z Nocturnusami, co Francuzi z bohaterstwem. A, zapomniałem dodać – Psalm to Francuzi, może więc w tym tkwi problem… Tak czy siak, muzyka Żabojadów ma się nijak do dokonań Amerykańców, bowiem to, co serwują nam winożłopy to wprawdzie death metal, ale nie ma w nim za grosz instrumentalnej wirtuozerii ani kompozycyjnego nowatorstwa. Threshold of Escape to taki o, industrialny dm, z jednym wszakże bajerem – ogarniają temat bez zbędnego elektronicznego szmelcu. Teraz będą trzy pochwały. Jakby na to nie spojrzeć, pewnego kunsztu wymaga takie zaoperowanie przesterami, które pozwala stworzyć odpowiednio zindustrializowaną atmosferę bez uciekania się do klawiszy. Jest w gitarach coś cybernetycznego, mają one posmak lekko podrdzewiałych przekładni. Podobnie jest z growlem, którego brzmienie jest bardzo nienaturalne – mechaniczne, o wyraźnie metalicznym zabarwieniu. Przypomina nieco głosy podkurionych robotów z niskobudżetowych filmów horror sf z lat 80-tych. Kończąc to dobre, wspomnę jeszcze kompozycje, które mimo iż bez szału, są jednak odpowiednio industrialne – zwarte, monotonne i głuche. Niby żaden plus, bo to industrial w końcu, ale tu nawet czuć cały ten zrobotyzowany klimat. Na zakończenie recenzji, wypada mi wrócić jeszcze na chwilę do uwag natury ogólnej z początku tekstu. Muszę się przyznać, że Psalm stał się dziś dla mnie pretekstem do zasygnalizowania jednego, bardzo ważnego tematu – durnowatych sprzedawców. Niby dostęp do sieci pozwala sprawdzić każdą informację, jednak nie dosłownie każdą. Efekt jest później taki, że trzeba się kierować czyimiś wytycznymi, a to oznacza, że się niekiedy łazi po omacku. W związku z tym, należy się liczyć, że zamiast klimatów Nocturnusowych dostajemy klimaty znad Sekwany.
Rodzinka kapel związanych w jakiś sposób z Napalmami zawiera sporo konkretnych aktów, zaś Meathook Seed jest w tym gronie jednym z dziwniejszych. Sam skład sugeruje jakiś masywny death-grind’owy wypierd, a tu niespodzianka – Embedded jest raczej rozwinięciem eksperymentów z
Więc jaki w końcu jest ten Samael '09? W sumie jedyne, co można z pełnym przekonaniem powiedzieć, to to, że jest inny; inny niż dwa (trzy) ostatnie, elektroniczne albumy, ale też inny niż dzieła powstałe w pierwszej połowie lat 90-tych. Niestety cholernie trudno stwierdzić, czy jest albumem dobrym. Oczywiście wszystkie zapowiedzi prasowe i zwiastuny dotyczące najnowszej płyty można głęboko w dupę wsadzić (i się cieszyć, że nie swoją), choć sam muszę przyznać, że pierwszy słyszany przeze mnie kawałek z Above zatytułowany „Under One Flag” rokował bardzo dobrze. Niestety, z biegiem czasu pierwsza postawiona diagnoza okazała się, delikatnie mówiąc, chybiona. Nie mogę powiedzieć, bym się kompletnie rozczarował, ale wszystko wskazywało na coś innego. Wiele się mówiło o powrocie do korzeni, o zejściu z dyskotekowatego kursu obranego gdzieś po
Oj długo nie mogłem przekonać się do Catch 22, ba! na początku nie mogłem znieść tego albumu! Ale po pewnym czasie sięgnąłem po niego i po przesłuchaniu stwierdziłem jedno: materiał wymiata. Mój brak przekonania wynikał stąd, iż na Catch 22 pojawiło się bardzo dużo industrialu, co bardzo udziwniło muzykę Szwedów. Pomimo tych udziwnień album paradoksalnie jest łatwiejszy w odbiorze niż poprzednicy. Bardzo dużo jest tu świetnych melodii, łatwo wpadających w ucho i na dłużej pozostających w pamięci. Wokale odegrały w tym także bardzo ważną rolę. Roi się tu od czystych różnorodnych partii wokalnych, które moim zdaniem są najlepsze w historii Hypocrisy. Ale bez obaw, na krążku występują także agresywne skrzeki i inne wrzaski, do których Peter przyzwyczaił nas na poprzednich produkcjach. Wszystko to oplecione jest brutalnością death metalu i charakterystycznym jadem hipokryzji. Ostre, często bardzo pojebane riffy, optymalna melodyjność, klawisze i różne sposoby śpiewu Petera tworzą oryginalny, nie występujący na pozostałych płytach grupy charakter buntu. Bunt ów skierowany jest przeciwko otaczającej nas rzeczywistości, o czym świadczą tytuły niektórych utworów, teksty jak i sama muzyka. W sumie nie wiem dlaczego Peter zdecydował się na ponowne nagranie Catch 22 w 2008, ponieważ ten jest krążek naprawdę bardzo dobry. Na pewno jednym zajmie więcej czasu przekonanie się do niego, inni łykną go od razu, zaś zatwardziałym konserwatystom może w ogóle nie przypaść do gustu.
Wśród fali death metalowych debiutów z początku lat 90-tych pojawiła się także osobliwa płytka zespołu o dość nietypowej nazwie. Fabryka Strachu, bo o nich tu mowa, poszli w zdecydowanie innym kierunku niż większość ówczesnych kapel, ale efekty osiągnęli co najmniej intrygujące. Nie jest to co prawda wybitnie innowacyjne granie, bo wpływy Suffocation, Godflesh czy przede wszystkim Napalm Death (ale nie wczesnego) słychać dość wyraźnie, ale dają się odczuć także zaczątki własnego, oryginalnego stylu, który — jak czas pokazał — stosunkowo szybko z brutalnym death metalem zerwał. A na czym ta wyjątkowość polega? Po pierwsze, brzmienie (skorzystano z usług etatowego producenta Earache…) – brudne, szorstkie, bardzo mechaniczne, z wyraźnym basem – praktycznie pozbawione pierwiastka ludzkiego. Druga ważna sprawa to użycie elektroniki, która nadała muzyce specyficznego, dość syfiastego i nieprzyjemnego klimatu (coś jak u wspomnianego Godflesh). Trzeci istotny element Soul Of A New Machine to czyste, choć jeszcze nie do końca obrobione, wokale Burtona C. Bella. I to chyba największa nowość w brutalnym death metalu. Oczywiście Burton nie śpiewa czystym głosem przez całą płytę, bo bozia raczy wiedzieć, co by z tego wyszło – ja jedynie podejrzewam, że zupełnie kupy by się to nie trzymało. Takie odrobinę melodyjne wstawki pojawiają się od czasu do czasu (podstawowa maniera to ryk/krzyk a’la Barney) i wypadają naprawdę ciekawie. Death metal w wykonaniu Fear Factory nie jest specjalnie finezyjny, utwory opierają się na prostych patentach, rytmicznym ładowaniu, co tworzy obraz albumu bardzo hermetycznego, zbitego, niemal wpadającego w grind. Brak na Soul Of A New Machine jakichś większych urozmaiceń technicznych, próżno szukać solówek czy wpadających w ucho melodii; cała płyta jest pod tym względem dosyć jednolita (pewnym urozmaiceniem są czyste wokale), przez co może być trudna w odbiorze, bo trwa przeszło 55 minut, a do najlżejszych nie należy. Jednak zapewniam, że raz na jakiś czas warto przez ten materiał przebrnąć.
Samael at its best. W pół drogi pomiędzy surowym początkiem, a elektronicznym końcem. Choć z tego, co słyszałem, to najnowszym albumem wracają do korzeni, a przynajmniej do czegoś bardziej black niż industrial. Czwarty longplej w wykonaniu Szwajcarów po prostu powala monumentalnością. Jest tu wszystko, czego miłośnicy niesztampowego blacku mogą chcieć. Muzyka, dużo dojrzalsza niż na poprzednich wydawnictwach, wciąż niesie ze sobą sporo emocji i wyrafinowanej agresji. Wygląda też na to, że po okresie Sturm und Drang chłopaki trochę się uspokoili i już nie chcą zawzywać papci szatana w każdym kawałku. Przekłada się to na teksty, których tematyka oscyluje teraz wokół odkrywania samego siebie, mistycznych podróży i poszukiwań. Co więcej, teksty są bardziej liryczne, przez co słucha się ich z prawdziwą przyjemnością. Posłuchajcie sobie „My Saviour” albo „Moonskin”, który jest, tak swoją drogą, naprawdę ujmującą balladą. Niosą także ze sobą jakieś treści – opisują przeżycia i doświadczenia targanego niepewnościami człowieka, który poszukuje prawdy. Człowieka, który staje się centrum. Jest więc nieźle, choć do prawdziwego mistycyzmu jeszcze temu daleko. Powracając jednak do muzyki. Jak już wspomniałem, muzycznie album jest rozwinięciem poprzednich, z tą różnicą, że elektronika odgrywa tu większą rolę, a w takim na przykład „Jupiterian Vibe” pojawiają się nawet jakieś plemienne bębenki. Jednak nie o bębenki tu chodzi, tylko o majestatyczne klawisze i sample, które sprawiają, że muzyka nabiera niespotykanego rozmachu i kosmicznego wymiaru. Posłuchajcie choćby „Chosen Rece”. Drugą poważną różnicą jest zrezygnowanie z pełnoetatowego perkusisty, którego obowiązki przejął zaprogramowany przez Xy automat. Nie wydaje się wszelako, by była to jakaś horrendalna strata, choć pewnie żywy by nie zaszkodził. Chyba jednak jakieś rodzinne biznesy wzięły górę. Bardzo rdzawo i nieczysto, dosłownie i w przenośni, brzmiące gitary dodają muzyce wspomnianej zadziorności i zajadłości. Riffy są jednocześnie szorstkie i melodyjne, szarpane i pełne gracji – oksymoron jak: mądra blondynka. I pomimo rzeczonego wyjścia z mroku, ich brzmienie nadal zdaje się płynąć prosto z otchłani. Ach, te tremolo! Na koniec nie można nie wspomnieć o wokalach. Absolutne mistrzostwo – tak najkrócej można nazwać poczynania Vorpha. Barwa i niepowtarzalna ekspresja po prostu powalają i zamiatają, a charakterystyczny akcent dopełnia obrazu zniszczenia. Magia, czarna magia. Tak naprawdę, chyba nie ma się do czego przyczepić, bo i po co? Trochę może tych żywych garów brak, a i bas niekiedy gdzieś umyka, ale przy takiej zjawiskowości tego albumu to doprawdy pikuś. Więc nie ma co czekać, tylko zapierdalać do sklepików i kupować; o ile jeszcze nie macie.


