29 grudnia 2014

Omnihility – Deathscapes Of The Subconscious [2014]

Omnihility - Deathscapes Of The Subconscious recenzja okładka review coverNa Deathscapes Of The Subconscious, drugi krążek Omnihility, rzuciłem się dość ochoczo, oczekując odrobiny fajnego oldskula a’la Floryda, bo kolesie odpowiedzialni za ten materiał nie wyglądają na pierwszych lepszych szczyli z grzywkami na skos, ale okazało się, że zawładnął mną sentyment do ewerflołingstrimów na okładkach i przez to kasa poszła się jebać. Niestety, Amerykanie są typowymi przedstawicielami tego najbardziej rzemieślniczego death metalu ze średniej półki. Ich album ani nie jest jakoś specjalnie brutalny, ani super szybki, ani imponująco techniczny, ani przesycony bluźnierstwem… To takie umiarkowane i raczej pospolite granie, w którym żadnego ekstremum nie uświadczymy, choć i do melodyjek Omnihility daleko. Panowie mają jakiś tam warsztat, potrafią utrzymać równy poziom, nie dołując przesadnie w którymkolwiek z właściwych utworów, ale ich muzyka jest strasznie płaska, pozbawiona charakteru, wyrazistości i polotu – konia z rzędem każdemu, kto znajdzie tu wybijający się element. Jakby tego było mało, z niezrozumiałych dla mnie względów Omnomnomihility przejawiają skłonności do rozbudowywania swoich kawałków ponad miarę (a na pewno ponad własne możliwości), co słuchaczowi wcale życia nie ułatwia, bo przydługie wałkowanie przeciętnych motywów każdego w końcu znudzi. Także pisanie o płytach z gatunku „do posłuchania dwa razy na rok” nie jest zajęciem przesadnie fascynującym i naprawdę trzeba się zmusić, żeby możliwie rzetelnie podejść do tematu. No i ja się bohatersko zmuszam, a Omnihility serwują mi w zamian — oprócz zwyczajowego łomotu — dwie akustyczne miniatury, których obecność na płycie jest dla mnie czymś całkowicie zagadkowym. Chwila odpoczynku? Klimat? Element zaskoczenia? No bez jaj. Zwykłe pitolenie. Deathscapes Of The Subconscious ma ponadto jeszcze jedną poważną wadę, przez którą kawałki zlewają się z sobą – dość nijakie, niedoprawione brzmienie z byle jak klepiącym werblem. Zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy obraz zespołu, który na obecnym etapie wyżej poziomu supportu nie podskoczy.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Omnihility/226909030653774

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 grudnia 2014

Aeon Of Horus – The Embodiment Of Darkness And Light [2008]

Aeon Of Horus - The Embodiment Of Darkness And Light recenzja reviewDebiutancki album australijskiego kwartetu nie jest aż tak obrzydliwie melodyjny, jakby mogło to wynikać z tekstu zamieszczonej nie tak znowu dawno temu na łamach naszego bloga recenzji ich najmłodszego dzieła pt. „Existence”. Wszystkie pozostałe przewiny zgadzają się jednak co do joty. Nagrany w 2008 roku album zatytułowany The Embodiment of Darkness and Light brzmi bardzo, ale to bardzo wtórnie i odtwórczo, nie wnosząc do gatunku absolutnie nic nowego i niczym nie zaskakując. Egipskie klimaty, klawisze i kosmiczno-mistyczne orkiestracje, nawet melodie – to wszystko już było i to dekady wcześniej. Osoby z pamięcią demo i jego niemal encyklopedyczną znajomością gatunku z łatwością mogłyby rozebrać album na części, z których każda jedna gdzieś, kiedyś już była. Kompozycyjnie więc chłopaki nie popisali się tworząc coś na kształt kompilacji melodii i rytmów zasłyszanych na wydawnictwach głównie amerykańskich i szwedzkich. Fakt, że wyszła z tego całkiem przyjemna i sprawnie zmontowana produkcja nie zmienia w żaden sposób innego faktu – The Embodiment of Darkness and Light stoi powtórkami, coś jak Polsat. Gdzie się człowiek nie wsłucha, słyszy znane mu patenty i aranżacje, praktycznie nie pozostawiające miejsca na autorską twórczości Australijczyków. Na nieco ponad pół godziny materiału, może kilka minut brzmi mniej znajomo i nosi jakiekolwiek znamiona oryginalności. Skutek tego jest taki, że płyta odchodzi w niepamięć zaraz po zakończeniu odsłuchu. Podobnie jest zresztą z jej artystyczną fajnością, która zanika niemal natychmiast po wyłączeniu muzyki. Gdy płytka się kręci, jeszcze jakoś jest – w końcu wszystko zostało tu zainspirowane czymś powszechnie uznanym za wybitne, z czasem jednak, całość rozbija się na owe części składowe, a że niewiele tu własnego, to i pamięć kieruje się w stronę oryginalnych wykonawców poszczególnych aranżacji. I tak, po kilku godzinach od zakończenia przygody z debiutem Aeon Of Horus, w głowie rozbrzmiewają takie nazwy jak Nile, Nocturnus bądź Theory in Practice, a to nie dodaje chwały muzykom z Canberry. Na pochwałę zasługuje za to wysokich lotów rzemiosło instrumentalne, którym mogą poszczycić się muzycy – nie czuć żadnego ciskania się i silenia przy nawet najbardziej złożonych strukturach, a kilka takowych na krążku jest. Także realizacja nie pozostawia wiele do życzenia, bowiem wszystko brzmi bardzo klarownie i odpowiednio selektywnie, bez popadania w powszechną dość chirurgicznie chłodną arcyprecyzję. Trudno jednak oczekiwać, by dobry warsztat i poprawna realizacja nadrobiły niedostatki na polu twórczości i muzykopisarstwa. Raz, że to w końcu sztuka, a nie inżynieria materiałowa, a dwa – techniczny metal z definicji musi być techniczny. Dlatego ocena może być tylko jedna, taka, którą zwykle wystawiamy dobrym kopistom i odtwórcom.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Aeonofhorusband

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 grudnia 2014

Alterbeast – Immortal [2014]

Alterbeast - Immortal recenzja okładka review coverKolejny zespół i kolejna płyta, którą miałem zrypać w imię zasady „nie lubię młodych kapel”. No i, kuźwa, kolejne zaskoczenie – Alterbeast daje radę, a ich debiutancki Immortal to całkiem wypasiony, chociaż — jak to najczęściej u debiutantów bywa — kompletnie nieoryginalny materiał. Chłopaki z Sacramento spłodzili równe pół godziny nowoczesnego, energetycznego i dynamicznego jak cholera technicznego death metalu z mnóstwem melodii, solidnym blastowaniem i naprawdę wieloma neoklasycznymi wpływami (naturalnie w partiach gitar, bo intro to osobna sprawa). Nie jest to na szczęście następne arcymdłe trendy-pitolonko — jak chociażby u miśków z Allegaeon — a bardzo konkretne, treściwe i agresywne grzańsko, w którym dominują wpływy Decrepit Birth, Necrophagist, Son Of Aurelius, Arkaik, Deeds Of Flesh i wieeelu podobnych, którzy swój warsztat opanowali w stopniu co najmniej bardzo sprawnym. Skoro kolesie mają takie wzorce, to oczywistym jest, że sami dążą do tego, żeby również przebierać paluchami jak opętani. I przebierają (z wyjątkiem wokalisty – ten to sobie może najwyżej w nosie pofedrować), niekiedy nawet powodując szczękozwis i wytrzeszcz gałek – w solówkach zdarza im się bowiem otrzeć o poziom Necrophagist z debiutu. To co jednak u Alterbeast mi się najbardziej podoba, to pomysły na riffy – raz że w ogóle takowe mają (bo ucieczka w sweepy od początku do końca numeru, jak to czyni konkurencja, to żaden pomysł), a dwa że są dość wyraziste i umiejętnie zaaranżowane. Każdy taki patent ma swoje miejsce i czas, dzięki czemu można go z łatwością wychwycić, docenić, ale nie zanudzić się nim, bo zaraz wchodzi następny i następny. Przy okazji chłopaki nie szczędzą bardziej niszczących, czysto death’owych partii – za garami siedzi znany (albo i nie) z The Kennedy Veil Gabe Seeber, a on się po prostu opierdalać nie potrafi, choć tym razem zdarzyło mu się zejść poniżej szybkiego tempa. Immortal ma więc odpowiednią moc (bo przy produkcji albumu pamiętali o czymś takim jak przester na gitarach – to też przestaje być normą), jest nielicho zakręcony i szybko wpada w ucho, ale do pełni szczęścia jeszcze muszą kilka kwestii skorygować. Po pierwsze powinni wyplewić wszelkie naleciałości slamu (jak w końcówkach „Mutilated Marvel” i „Into Oblivion”), bo taki syf do niczego dobrego nie prowadzi, a w zestawieniu z technicznymi cudeńkami tylko drażni. Druga sprawa to te najbardziej typowe dla gatunku zagrywki (jak na początku „Ancient’s Retribution”), które wszyscy stosują w ilościach hurtowych – bez nich też spokojnie mogłoby się obejść. Jak więc widać, dla Alterbeast te poprawki nie powinny stanowić wielkiego wyzwania, dlatego też liczę, że następca Immortal zostawi na mym dupsku trwalszy ślad.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ALTERBEASTofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 grudnia 2014

Acrophet – Corrupt Minds [1988]

Acrophet - Corrupt Minds recenzja reviewW ciągu paru ostatnich miesięcy kilkunastokrotnie wybieraliśmy się w podróż w czasie do źródeł metalowego grania, za każdym niemal razem przypominając zapomniane albumy równie zapomnianych zespołów. Nie inaczej będzie dziś, bo na tapetę wędruje debiut amerykańskiego kwartetu Acrophet – zespołu który nagrał zaledwie dwa longlepje, dwa, ale za to jakie. Niestety nie dość często na łamach naszego bloga gości crossover, może więc najwyższa pora coś z tym zrobić – tak, w ramach noworocznych postanowień. Tym bardziej, że — jak dowodzi opisywany dziś krążek — muzyka to często bardzo zacna i będąca przyjemną odmianą od zwykle recenzowanych przez nas albumów. Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto zapoznać się akurat z twórczością chłopaków z Wisconsin, a mianowicie taki, że pocinają oni techniczną odmianę tegoż stylu, ba, są nawet jednymi z jego pionierów. Tyle tytułem wstępu. Corrupt Minds to nieco ponad pół godziny dość żywiołowej i buńczucznej muzyki brzmiącej jak skrzyżowanie Anthrax z Dark Angel z punkowym feelingiem. Słucha się tego naprawdę przyjemnie, bo muzycy Acrophet stawiają przede wszystkim na — ogólnie pojęte — dobre granie, które bierze się nie skądinąd jak z połączenia żywiołowej motoryki z łatwo wpadającymi w ucho motywami, gdzie techniczne zagrywki zdają służyć się uszlachetnieniu przekazu, podniesieniu jego rangi, ale także urozmaiceniu muzyki i chęci uczynienia jej ciekawszą. Co i rusz zarzucają muzycy riffem, który brzmi jak wyjęty z innej bajki (wszak punk do specjalnie skomplikowanych nie należy), ale robią to z takim wyczuciem i znawstwem, że brzmi to bardzo naturalnie i pasuje do założonej koncepcji. Bardzo ciekawie w takiej konfiguracji instrumentalnej brzmią wykrzykiwane wokalizy, które dodają zespołowi zadziorności oraz buntowniczego szlifu, a także odejmują kilka lat. Zebrane w całość zatytułowaną Corrupt Minds wykrzykiwane społecznie zaangażowane teksty, thrashowe tempa i ogólna bezpardonowość oraz techniczne smaczki, gęsto zaścielające trzydziestominutowe wydawnictwo, tworzą ciekawy i dość nieoczywisty twór muzyczny. W przeciwieństwie bowiem do wielu innych crossoverowych aktów, muzycy Acrophet równie wiele uwagi co przesłaniu poświęcają i formie, nie przekombinowując w żadną stronę. Dlatego krążek nie nudzi się zbyt szybko, co jest częstym problemem zespołów tej proweniencji i zasiada się do niego raczej często i raczej na kilka rundek. I choć żaden z kawałków hitem ex definitone nie jest, każda z trzynastu kompozycji oferuje końską dawkę rasowego grania.


ocena: 7,5/10
deaf
Udostępnij:

17 grudnia 2014

Deicide – Amon: Feasting The Beast [1993]

Deicide - Amon: Feasting The Beast recenzja okładka review coverTa krótka (niecałe pół godziny) płytka zawiera to, co zespół — jeszcze jako Amon — nagrał w latach 1987–1989. Początek — pewnie dla uniknięcia szoku — to „Sacrifical” z 1989 roku, na który składa się sześć kawałków bardzo dobrze znanych z późniejszego debiutu. To one pozwoliły Amonowi podpisać kontrakt z Roadrunner Records i stały się początkiem wielkiej kariery. Numery niezbyt odbiegają poziomem wykonania od tych z debiutu, chociaż momentami są nawet brutalniejsze i cięższe, a brzmieniowo – bardziej surowe. No i Glen wydziera się niesamowicie. Ponadto są tu moje ulubione hiciory czyli „Sacrifical Suiside” i „Dead By Dawn”. Druga część składanki to „Feasting The Beast", w skład którego wchodzi: numer tytułowy jako intro i trzy numery w baaardzo pierwotnych wersjach. Wszystko zostało nagrane w… garażu (niestety nie wiem u kogo) na ośmiośladzie. Efekt morduje!!! Trudno tu mówić o umiejętnościach technicznych, młodzieńcy po prostu totalnie hałasują. Wokal początkowo ogromnie rozwesela, gitarki bzyczą w tle, gary to zestaw puszek po konserwach i piwie, a basu w ogóle nie słychać. Niemniej to kawał (niecałe 10 minut) potwornego wyziewu z najgłębszych otchłani garażu. Na uwagę zasługuje fakt, iż demo jest materiałem nagranym w zaledwie kilka tygodni po sformowaniu się grupy! Za to należą się duże brawa. Ocena jest przeze mnie „lekko” zawyżona. Zwykły fan może sobie tę pozycję darować — chociaż posłuchać dla zorientowania się w rozwoju Deicide można — ale dla prawdziwego fanatyka to absolutny obowiązek!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 grudnia 2014

Pestilence – Mind Reflections [1994]

Pestilence - Mind Reflections recenzja okładka review coverDebestofy to jak wiadomo doskonały sposób na zarobienie szybkiej kasy – koszt przygotowania czegoś takiego jest niewielki, nakłady pracy również, a zawsze jest pewność, że wpadnie z tego tytułu trochę grosza. Nic więc dziwnego, że tony takich wydawnictw zalegają na sklepowych półkach. Jednak pośród tego szamba czasem można wyłowić coś ciekawego – czymś takim na pewno jest Mind Reflections. Nikomu nie muszę tłumaczyć, że na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku Pestilence wielkim zespołem był i pozostawił po sobie genialne nagrania, toteż od razu przejdę do zawartości płytki. Pierwsza część to 10 kawałków na maxa standardowego „the best of”. Wśród nich znajduje się „Hatred Within”, który jako pierwszy numer Zarazy doczekał się wydania na winylu (na składance „Teutonic Invasion Part II" – i tylko tam) i przy okazji zapewnił chłopakom kontrakt z Roadrunner Records. Niewiele odbiega on od materiału znanego z „The Penance”, oprócz tego, że jest znacznie bardziej złożony i lepiej nagrany. Już chociażby dla tego utworu warto kupić Mind Reflections. Pozostałe wałki to m.in. takie cuda jak „The Process Of Suffocation”, „Parricide” czy doskonały „Land Of Tears”. Każdy średnio zorientowany fan powinien natychmiast zauważyć, że różnią się one od oryginałów znanych z płyt – zostały bowiem zremasterowane, a to niezwykle dobrze wpłynęło na ich jakość. Druga część Mind Reflections to kawałki live — sztuk sześć — zarejestrowane podczas Dynamo Open Air w 1992 r. Znakomity dowód na to, że Pestilence i na żywo zabijali każdym dźwiękiem, szczególnie że precyzja wykonania poraża (na kolana przed Mamelim!). Szkoda tylko, że dwa numery (oba z „Consuming Impulse”) się dublują i umieszczono je zarówno w wersji studyjnej jak i koncertowej. Można było tego spokojnie uniknąć, bo na Dynamo zagrali nieco więcej (m.in. „Stigmatized”!), więc było z czego wybierać. Bajdełej, polecam bootleg z tego wydarzenia. Pewne zastrzeżenia mam także do biografii i notki umieszczonych we wkładce, bo raz, że są zdawkowe i uproszczone, a dwa że zawierają błędy. Mimo to jak najbardziej mogę polecić Mind Reflections każdemu miłośnikowi technicznego death metalu, ta muzyka broni się od lat!


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 grudnia 2014

Kataplexis – Downpour [2014]

Kataplexis - Downpour recenzja okładka review coverKataplexis, jak na razie, nie przebili się zbyt mocno do świadomości miłośników hałasu, jednak paru wybrednych maniaków już się na nich poznało za sprawą debiutanckiego „Insurrection” utrzymanego w typie nowoczesnego brutalnego death metalu. Nie powiem, żeby teraz, po pięciu latach, wracali w roli faworytów, ale solidnego wygrzewu można było po nich oczekiwać. Podobnie jak na poprzedniku, na Downpour nie zawarto zbyt wielu minut, ale nut tu zdecydowanie nie brakuje, bo chłopaki się streszczają. Obecnie zespół łączy totalny death-grindowy wypierd (znany choćby z Origin i setek podobnych) z bardziej barbarzyńskim podejściem w typie Blasphemy czy Revenge, dzięki czemu ich muzyka zabrzmiała znacznie bardziej podziemnie i chaotycznie niż na debiucie. Przy okazji też bardziej hermetycznie i jednorodnie, ale to nie problem, zwłaszcza przy tej objętości. Przynajmniej mnie takie, jakby nie było, mniej typowe oblicze kapeli pasuje bardziej – doskonale słychać, że grają tak, bo chcą, a nie dlatego, że tak im wychodzi. Chłopaki przystopowali nieco (i tylko nieco) z komplikowaniem materiału i tym razem nacisk położyli na intensywność uzyskiwaną głównie dzięki szybkości – do tego stopnia, że przez cały Downpour tempo zmienili raptem kilka razy. Kiedyś takim maniakalnym umiłowaniem dzikiej jazdy — i równie przybrudzonym brzmieniem — charakteryzowała się ekipa Brutal Truth, dziś te cechy przejawia właśnie Kataplexis. Kanadyjczykom wyszła w ten sposób płyta, po którą nie sięga się dla przyjemności, tylko żeby się dać ogłuszyć, zamęczyć, żeby razem z zespołem rzygnąć wszystkim, co siedzi w bebechach. Jakby nie patrzeć, takim podejściem zawęzili sobie grono potencjalnych odbiorców, ale nie oszukujmy się – i tak by ich wielu nie było. Ja jednak zachęcam, żeby zostać jednym z nich.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/kataplexis/
Udostępnij:

8 grudnia 2014

Heathen – Victims Of Deception [1991]

Heathen - Victims Of Deception recenzja okładka review coverDrugi album w dorobku amerykańskich power thrashersów z Heathen zdaje się być ich najlepszym i najdojrzalszym dziełem, aczkolwiek nie pozbawionym pewnych niedociągnięć. Ale o nich za moment. Cztery lata dzielą debiutancki „Breaking the Silence” od opisywanego dzisiaj albumu numer dwa i te cztery lata słychać przez całą długość trwania krążka. Odrobili muzycy lekcje jak przykładne dzieciaki z przykościelnej szkółki i wyeliminowali większość — nie tak znowu wielkich — wad, które — nie tak znowu licznie — zasiedlały debiut. Victims of Deception zaczyna się z naprawdę grubej rury fragmentem kazań amerykańskiego ewangelisty, który za wszelką cenę próbuje udowodnić, że żeby być pojebem nie wystarczy się starać – trzeba mieć do tego talent. Pojeb czy nie, jego płomienna przemowa ustawia słuchacza na następną godzinę obcowania z zespołem. A z czasem robi się coraz lepiej. Trącące z lekka infantylnością melodie debiutu odeszły w niepamięć zastąpione znacznie dojrzalszymi, ciekawszymi, bardziej zróżnicowanymi i cięższymi liniami. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z power/thrashem, ale przynajmniej w sferze instrumentalnej tego ostatniego jest słyszalnie więcej. Odważę się nawet na stwierdzenie, że tu i ówdzie poszczególne riffy bliższe są młodemu death metalowi. Słowem – jest dobrze. Udało się także Amerykańcom podkręcić solówki, które w każdym, dosłownie każdym, z dziewięciu kawałków urywają łeb i bezpardonowo grają nim w nogę. Każda z nich ma swój własny klimat, każda w nieco innym stylu, ale wszystkie równie wykoksane i równie kapitalne. Gdyby album miał się składać z samych tylko solówek, nie byłoby w tym nic złego. Potwierdzeniem moich słów niech będzie instrumentalny „Guitarmony” – tak bardzo w stylu Marty’ego Friedmana. Wspomniane wcześniej przesunięcie ciężkości w kierunku thrashu nie ominęło także White’a, który okazjonalnie zaczął okraszać swoje dickinsonowskie zaśpiewy krzykami i wrzaskami. Nawet cover dobrano lepszy, który brzmi pewnie nawet lepiej niż oryginalny Dio. Teraz pora trochę popsioczyć. Dwie sprawy: pierwsza – niekiedy godne domorosłego poety teksty, coś jak w „Morbid Curiosity” bądź „Heathen’s Song”. Nie ma tego wiele, wiocha też co najwyżej umiarkowana, ale pominąć nie można. Tym bardziej, że wokale wyeksponowane są dość wyraźnie i trudno nie słyszeć wersów a’la „Just let me be my own way; Have my own god to whom I pray”. Druga – to ponownie trochę przedobrzona i przesłodzona ballada zatytułowana „Prisoners of Fate”. Nic tylko wygrzebać z kieszeni zapalniczkę, przytulić kto się akurat pod ręką znajdzie i rzewnie śpiewać. Zresztą pierwsza połowa tego utworu kwalifikuje się także do pierwszej przewiny, więc podwójna wtopa, bo całość brzmi bardziej glam/hair aniżeli powinna. Niemniej jednak to by było na tyle w temacie niedociągnięć – tragedii więc nie ma. Może nawet dobrze, że kilka takich słabszych momentów znalazło się na płycie, bo łatwiej wtedy docenić pozostałą resztę. Tym bardziej, że o tym słabiznach należy myśleć raczej w kategoriach Heathen, a nie całkowitych klap. Podsumowanie Victims of Deception przychodzi dość łatwo, bo krążek jest naprawdę porządny, dobrze nagrany, łatwy w odbiorze i dający mnóstwo radości. Obowiązkowa pozycja dla fanów Realm, Toxik, ale także Megadeth, Annihilator, Metal Church i temu podobnych aktów. Kapitalna płyta, panowie muzycy!


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/heathen.official/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 grudnia 2014

Gorguts – ...And Then Comes Lividity / Demo Anthology [2003]

Gorguts - ...And Then Comes Lividity / Demo Anthology recenzja okładka review coverNie mam zielonego pojęcia, jakie jest zainteresowanie przeszłością Gorguts w naszym pięknym kraju, ale może trafią się ze trzy osoby, które sięgną po opisywaną kompilację. Już na początku warto zaznaczyć, że składak ten nie jest debestofem, zawiera bowiem wyłącznie materiały nie wydane wcześniej na CD, lub też w ogóle nie ujawniane publicznie przez zespół. Całość otwiera pierwsze — i jedyne w pełni profesjonalne — demo „…And Then Comes Lividity” (1990). Muzyka to oczywiście death metal, nie odbiegający zbytnio od ówczesnych standardów – jest solidny i na pewno obciachu jej autorom nie przynosi. Jeśli ktoś jej jeszcze nie słyszał, to warto się zainteresować bo większości tych numerów nie znajdziecie na debiucie. Jak mawiają – im dalej w las, tym więcej niedopałków. Czy jakoś tak… W każdym razie chodzi mi o to, że dalej mamy aż cztery demówki z przedprodukcji kolejnych albumów. Kawałki z pierwszych dwóch (odpowiednio z 1991 i 1992) właściwie tylko brzmieniem (bo to czasem daje po uszach) i aranżacyjnymi niuansami różnią się od swoich albumowych odpowiedników. Ale ogólnie jest cacy. Pewne zdziwienie może budzić tylko „Dissecting The Adopted” (uroczy tytuł), ale to po prostu pierwotna wersja „Orphans Of Sickness”. Największe cudeńka to naturalnie demówki z 1993 i 1995, które zawierają pierwsze numery na „Obscura”. To niesamowite jak ci ludzie potrafili szybko pisać tak zaawansowaną muzykę. Co więcej – to nie jest aż tak odległe jakby mogło się wydawać od tego, co znalazło się później na albumie z 1998. Brzmieniowych cudów jednak też się w tym przypadku nie spodziewajcie. Na zakończenie dostajemy jeden numer live z 1993 roku (z nieżyjącym już Steve’m MacDonaldem za garami) – „Inoculated Life”, który daje nam pewne pojęcie, jak Gorguts dawno temu wypadali na deskach. Opisywane wydawnictwo co prawda nie poraża wyszukaną oprawą, ale te kilkanaście fotek we wkładce powinno zadowolić maniaków. Podsumowanie… powiem tyle: płytka interesująca i wartościowa, jednak wyłącznie dla zagorzałych fanów.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 grudnia 2014

Fallujah – The Flesh Prevails [2014]

Fallujah - The Flesh Prevails recenzja reviewGłupie to straszliwie, ale po The Flesh Prevails sięgnąłem tylko po to, żeby się upewnić w przypuszczeniach, że jest do dupy. Czemu? No cóż, bo tak… Zdroworozsądkowego wytłumaczenia na to nie mam, a zmyślać mi się akurat nie chce. Niezależnie jednak od motywów, dobrze się stało, bo drugi album Fallujah okazał się dla mnie największym, przebijającym wszystkie poprzednie, pozytywnym zaskoczeniem tego roku. Naturalnie do gleby mnie nie sprowadził, bo do ideału mu sporo brakuje, ale dość powiedzieć, że wyraźnie wybija się ponad setki innych płyt z nowoczesnym technicznym death metalem, w tym także debiutancki „The Harvest Wombs”.

To, co przesądziło o — że tak trochę nadużyję — wyjątkowości albumu, to korekta wcześniejszego stylu. Amerykanie zdecydowanie spuścili z tonu (choć sam początek, a zwłaszcza „Carved From Stone”, może sugerować coś zupełnie innego), skupili się natomiast na nastroju muzyki i jej bardzo progresywnej otoczce. Do zmiękczaczy można zaliczyć tu m.in. elektroniczne plamy, ambientowe wtręty oraz damskie wokale. I jak zwykle nie pochwalam takich zabiegów, to w przypadku Fallujah naprawdę zdały egzamin, bo dzięki nim The Flesh Prevails jest materiałem niejednoznacznym, niejednorodnym, w wielu fragmentach niebanalnym, bardziej rozbudowanym, mocniej skupiającym uwagę i po prostu ciekawym.

Po pierwszych udanych ciosach zespół często i gęsto sięga po klimaty kojarzone raczej z twórczością Vai’a czy Satrianiego aniżeli death metalem w jakiejkolwiek odmianie. Brutalność staje się tylko dodatkiem (choć ciągle istotnym – bez niej zaraz pojawiłaby się nuda) do wielopoziomowych pasaży, a na pierwszy plan wysuwa się — uzyskiwana wieloma środkami — atmosfera. Innymi słowy: mniej krzyczą, więcej dumają. Obyło się jednak bez naciąganego eklektyzmu i tanich melodyjek. Także bez popadania w nie wiadomo jak popieprzone technicznie motywy, bo krążek na pewno jest mniej skomplikowany niż stać na to muzyków, a przez to słucha i zapamiętuje się go łatwiej, mimo iż wymaga skupienia.

W związku z powyższym zwolenników czystej napierdalanki zawartość The Flesh Prevails raczej nie zadowoli, a samo brzmienie może doprowadzić do rozpaczy. Sam zresztą nie jestem fanem tak podanego dźwięku. Fallujah nagrywali z przesławnym w niektórych kręgach Zackiem Ohrenem, ale zbyt dobrze, moim zdaniem, na tym nie wyszli. Kapuję, że chodziło im o maksymalną selektywność, ale przesadzili ze sterylnością, przez co płyta momentami brzmi dziwnie. Szczególnie kiepsko wypadają gary, bo w szybszych momentach cały generowany przez nie dźwięk zamienia się w płaskie „trytrytrytry”. No cóż, w tym elemencie się nie popisali, ale trzeba się jakoś do tego przyzwyczaić. Choć może i nie trzeba, ale warto, bo ten materiał na to zasługuje.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 listopada 2014

Allegaeon – Elements Of The Infinite [2014]

Allegaeon - Elements Of The Infinite recenzja okładka review coverHa ha, ha ha, ha ha, nie… Tak bardzo śmieszny teledysk nakręcili muzycy przy okazji singla „1.618”, że nic, tylko sobie w łeb palnąć. A ileż tam autoironii, dystansu do siebie, dojrzałości wyrażonej nie traktowaniem własnej sztuki zbyt poważnie – nie sposób policzyć. I problem tylko taki, że zrobiono to tak sztucznie i tak bardzo na siłę, że efekt osiągnięto odwrotny od założonego. Podobnie chyba wyszło z całym Elements of the Infinite, bo pomimo pewnych zmian w muzyce, płyta wciąż prezentuje się co najwyżej średnio, i to mimo iż jeden, ale za to konkretny, patent zapowiadał naprawdę przyjemną ucztę. Z kapelą niestety pożegnał się gitarzysta Ryan Glisan – mało znany jegomość, ale z całkiem sporym talentem i ponadprzeciętnie sprawnymi paluchami, a jego miejsce zajął jeszcze mniej znany Michael Stancel i oczywiście słychać to przez cały krążek. Duet Burgess/Glisan był akurat jedną z tych rzeczy, które wartało zatrzymać, więc ubytek w tym miejscu, tak kluczowym w przypadku melo-techu, nie miał prawa wyjść kapeli na dobre. Stancel palce ma po prawdzie szybkie, ale tak ma wielu w tej branży, na kreatywność jednak i indywidualny szlif już nie wystarczyło. O ile „Formshifter” aż kipiał gitarami w najrozmaitszych konfiguracjach, o tyle w przypadku Elements of the Infinite mam wrażenie, że jakby ciszej w tych rejestrach. Trudno wybić się na gitarach, jeśli ich nie ma tam, gdzie być powinny. Dalej. Największą i najoczywistszą zmianą jest gościnny występ speca od orkiestracji i związane z tym faktem ukłony w kierunku takich tuz jak: Septic Flesh oraz Fleshgod Apocalypse, niekiedy nawet późnego Behemotha (vide „Tyrants of the Terrestrial Exodus” bądź „Gravimetric Time Dilation”). Otóż umyślili sobie Amerykanie, że uderzą nieco w symfoniczne rejony, co — samo w sobie — pomysłem jest oczywiście dobrym. Dobrym, jeśli dobrze zrobionym, a z tym bywa różnie. Taka mnie myśl bowiem prześladuje, że muzycy musieli szukać natchnienia w muzyce filmowej, szczególnie takiej ze smokami, wielkimi armiami i bitwami („Threshold of Perception” i „Genocide for Praise – Vals for the Vitruvian Man”, oraz — i tu jest pies pogrzebany — elektronice. Kilka fragmentów z pewnością zrobiłoby wieczór chłopaczkom w siatkowych podkoszulkach. No niestety tak właśnie brzmią niektóre orkiestracje. Brakuje im cojones, ot co. To co nie uległo zmianie od poprzedniego krążka, to szczególny rodzaj niemocy twórczej, który polega mniej więcej na tym, że detale są dopracowane do perfekcji, natomiast całość kupy się nie trzyma i przez znaczną część krążka muzyka wiedzie donikąd. Nie brzmi to tak źle w przypadku poszczególnych kawałków słuchanych pojedynczo, ale kiedy odpala się płytę, i w dodatku zapętla, wszystkie niedociągnięcia kompozycyjne widać jak na dłoni. Płyta ma tendencje do dłużenia się, ewentualnie do nie zapadania w pamięć. Momenty takie jak w „Dyson Sphere” przy początku, bądź refren „The Phylogenesis Stretch” nie powinny zostać w ogóle skomponowane, bo po prostu są słabe. Takich kwiatuszków jeszcze kilka się znajdzie, ale już te dają przedsmak tego, do czego zdolni są chłopacy z Allegaeon. Problem Elements of the Infinite leży w lenistwie i niezdecydowaniu. Lenistwie, bo nie chciało się muzykom porządnie przysiąść nad utworami, żeby oferowały coś więcej niż gatunkowe klisze przyozdobione gitarami, a niezdecydowaniu, ponieważ pomysł z usymfonicznieniem albumu okazał się równie słuszny, co zrealizowany na pół gwizdka. Chcieli dobrze, chcieli dużo i na chceniu się w wielu przypadkach skończyło.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/allegaeon

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

26 listopada 2014

Obituary – Inked In Blood [2014]

Obituary - Inked In Blood recenzja reviewInked In Blood od początku wywołuje u mnie coś, co mądrzy ludzie nazywają odczuciami ambiwalentnymi. Spójrzcie zresztą sami. Z jednej strony mamy tu do czynienia z przyzwoitym (49 minut) zestawem typowych — nie mylić z topowym zestawem! — obitkowych numerów, spośród których kilka jest naprawdę fajnych i potrafi nieźle rozbujać. Nihil novi sub sole, ale takie „Centuries Of Lies”, „Visions In My Head”, „Deny You” czy „Violence” są co najmniej spoko. Z drugiej natomiast ta cała akcja z Kickstarterem budzi jakiś tam niesmak, tym bardziej, że kupy zebranych pieniędzy tak naprawdę na płycie nie słychać ani tym bardziej nie widać (wkładka godna singla). Żeby być szczerym, nie słyszę także kilku lat pracy nad tymi utworami, tego pieczołowitego dopieszczania szczegółów ani wylewającej się z każdej nuty twórczej ekscytacji, o których Obitkowcy tak chętnie nawijają w wywiadach. Z całym szacunkiem, ale tak doświadczeni muzycy — poruszający się ponadto w od wieków niezmienianym stylu — powinni efekty zbliżone do Inked In Blood uzyskiwać przez sen. Nie, żebym w ten sposób deprecjonował materiał — bo słucha się go raczej lajtowo i bez zniechęcenia — ale oczekiwania miałem dużo większe. Przy takiej objętości cieszy, że płytka jest dość żwawa i — mimo że wachlarz temp jest dość wąski — urozmaicona. Dwanaście kawałków składających się na Inked In Blood najwięcej wspólnego ma z „The End Complete” i „Frozen In Time” — takie skojarzenia tu dominują — ale, co ciekawe, nie raz pojawiają się także nawiązania do mniej lubianych epizodów w dyskografii Obituary („World Demise”, „Back From The Dead”), co oznacza więcej wpływów hard core’a – choć ciągle w ilościach do zniesienia. Nowi muzycy, mówiąc oględnie, wnieśli niewiele. I o ile tego właśnie oczekiwałem — a może nawet wymagałem — od Terry’ego Butlera, to Kenny Andrews mógł się postarać o mocniejsze zaznaczenie swojej obecności/osobowości. Nie to, żeby nowy gitarniak odpierdalał jakieś dziadostwo, ale najwyraźniej postanowił uszczęśliwić po równo fanów Allena Westa i Ralph’a Santolli, bo rozstrzał stylistyczny solówek jest spory – od efektownego (ale bez przesady!) przebierania paluchami po dzikie molestacje (typowe zwłaszcza dla „The End Complete”). Tylko w rejony okupowane przez Murphy’ego, na swoje i nasze szczęście, się nie zapuszczał. Na słowa uznania zasługuje od początku do końca John, bo nie dość, że ponownie udowadnia, że głos ma nie do zdarcia i wymiatać może w każdych warunkach, to jeszcze pozwolił sobie na najbardziej czytelne partie w całej karierze. Pochwalić nie mogę niestety brzmienia, bo brakuje mu przede wszystkim porządnego ciężaru, tego zajebistego dołu, którym Obituary zawsze tak zachwycali. Takie to wszystko stonowane, bez klasycznego jebnięcia i należytej ostrości – dźwięk bardziej pasuje charakterem do projektu Braci Tardy niźli ich macierzystego zespołu. Jako, że konfiguracja studyjna była taka, jak ostatnio, to zgaduję, że tym razem na etapie nagrań zabrakło zbawiennej obecności Marka Pratora. Produkcyjne braki Inked In Blood nadrabia jednak chwytliwością i faktem, że to… Obituary.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 listopada 2014

Carcariass – E-xtinction [2009]

Carcariass - E-xtinction recenzja okładka review coverZdaje się, że Carcariass pojawiło się pewnie cały jeden raz na łamach naszego bloga, a i to w kontekście jakiejś innej kapeli. Chyba więc najwyższa pora coś z tym zrobić, bo — jakby nie było — francuska grupa swoje lata ma i nawet dorobiła się własnego, całkiem oryginalnego stylu. Sęk w tym, że jest to dość wyjątkowy styl, kontrowersyjny to możne za mocne słowo, ale na pewno nie każdemu podchodzący. Cały myk polega bowiem na tym, że Francuzi grają dość mocno popową odmianę metalu: bardzo przystępną, melodyjną aż do szpiku kości, na poły instrumentalną (żeby nie denerwować babci w sąsiednim pokoju zbyt dużą ilością warczeń i pokrzykiwań), ale jednocześnie wirtuozerską i nieskazitelną pod względem produkcji. Głównym problemem trapiącym zespół jest fakt, że czym młodsze wydawnictwo tym procentowy udział pop-metalowych elementów rośnie zabierając oczywiście z bardziej męskiego grania, jakie zdarzało się kapeli na początku. Zasadniczo jednak podobnie grali przy okazji pierwszego longpleja zatytułowanego „Hell on Earth” i podobnie grają na ostatnim dotychczas wydawnictwie – E-xtinction. W ciągu dwunastu lat, które dzielą debiut od wspomnianego albumu, w stylu muzyków nie zmieniło się wiele, co z jednej strony sprawia, że wszystkie wydawnictwa brzmią bardzo podobnie i czasami trudno wskazać które są z kiedy, ale z drugiej strony pozwoliło muzykom wyhodować sobie dość wierną rzeszę fanów, którym taki rodzaj uprawiania metalu najwidoczniej pasuje. I o ile w przypadku tych ostatnich taka strategia zdaje się sprawdzać, o tyle dla przeciętnego (ale także dla takiego bardziej wyrobionego) pochłaniacza metalowych wyziewów muzyka Carcariass musi budzić i budzi pewien niedosyt, ujmując rzecz delikatnie. Mniej delikatnie będzie napisać nudzić i irytować, ale pozostańmy przy poprawnej politycznie nowomowie. Wiem to po sobie, bo zabieranie się do któregokolwiek z krążków poprzedza zwykle okres pompowania w siebie znacznych ilości bardziej wymagającego grania, więc Carcariass można potraktować jako przerywnik dający nieco ochłonąć przed kolejną turą mniej przyjemnej i wygładzonej muzyki. Zwykle też, po kilku dniach dość intensywnego słuchania, kapela zaczyna mierzwić i nieopłakiwana wraca na swoje miejsce na półce. Może więc taka jest rola zespołu i za to powinien być doceniony. Może. Znakiem rozpoznawczym Francuzów są brzmiące jak solówki, lecz ciągnące się całymi utworami riffy, które w połowie kapel mogłyby robić za oklaskiwane popisy gitarzysty wiodącego. Na początku przygody z zespołem potrafią zrobić naprawdę piorunujące wrażenie, tym większe, im bardziej człek zapatrzony w gitary, z czasem jednak zaczynają wychodzić na jaw powtarzane w kółko schematy i czar nieco pryska. Zgoda, fajerwerki są niezłe, zwłaszcza przy realizacji tak bezbłędnej jaką serwują muzycy, ale kwestią czasu jest pojawiające się znużenie, a w przypadku dłuższych posiedzeń nad całym dorobkiem – wrażenie déja` vu. Sam album E-xtinction to w sumie dwanaście kawałków, z czego cztery to czysto instrumentalne wersje wokalnych kawałów (według oficjalnej wersji), albo na odwrót. Jakby nie było, wokal zdaje się być dodatkiem, bo utwory jego pozbawione czasami brzmią nawet lepiej, zupełnie jakby skrojono je właśnie w takim kształcie i wokal dodano później. Trochę zabrakło, a może nie tyle zabrakło, co się zwyczajnie osłuchały, ewidentnych mega-solówek, które dość gęsto zaludniały poprzedni album. Wciąż jednak, przy odpowiednim nastroju, można dać się porwać muzyce i zapomnieć się w niej. Taka już magia zespołu, nawet po tylu latach. Ocena jest więc wypadkową z dni, kiedy E-xtinction wchodzi bez popity i kiedy dałby się człowiek pokroić za zestaw audio z najwyższej półki oraz tych, kiedy lukier wylewa się uszami i jedyne co słychać, to pitolenie dla bab. A są to dość mocno różniące się oceny.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.carcariass.com
Udostępnij:

20 listopada 2014

Cannibal Corpse – A Skeletal Domain [2014]

Cannibal Corpse - A Skeletal Domain recenzja reviewTo się powoli staje nudne… Gdy tylko dobiegła do mnie informacja, że Kanibale mają zamiar nagrać ten krążek w Audiohammer, to — mając w pamięci, jak na tym wychodzili ich starzy koledzy z Deicide — zacząłem sobie układać w głowie plan, jak to trzeba będzie ich zjebać za taką decyzję i nieprzystające do stażu mizerne rezultaty. A tu niespodzianka, cały plan wylądował w koszu, bo się kurna wybronili. Brzmienie zmajstrowane w tym przybytku naprawdę (albo o zgrozo) daje radę, choć i tak jestem przekonany, że z Rutanem osiągnęliby więcej. Tak czy srak, wbrew wcześniejszym przypuszczeniom wszelkie minusy A Skeletal Domain skupiły się wokół, niby to niewiele znaczącej, oprawy graficznej, a przede wszystkim okładki, która jest co najmniej koszmarna. Za cholerę nie jestem w stanie pojąć, dlaczego się na nią zdecydowano – to największa kupa (kolorystyka wymusza takie skojarzenia), jaką kiedykolwiek mieli na froncie. Na tym elemencie moje krytyczne uwagi się kończą, bo choćbym się uparł, do nowej muzyki Kanibali przyczepić się nie potrafię. Zespół ponownie w pełni zasłużył na peany i litanie pochwalne, jednak tym razem nie za rozbrajającą wtórność, jak w przypadku „Torture”, a za świeżość, która niejednokrotnie ociera się o nowatorstwo, naturalnie w granicach rozsądku i kanibalistycznego stylu. Poprzednio Cannibal Corpse jechali na rajcownie poskładanych starych patentach, teraz co i rusz zaskakują (wyłącznie pozytywnie!) czymś, czego w ich twórczości nie było. I naprawdę gęba się co chwilę cieszy, że weterani jeszcze potrafią wykrzesać z siebie tyle nietuzinkowych i nietypowych zagrywek, dzięki którym ten doskonale wszystkim znany zespół brzmi momentami zupełnie do siebie niepodobnie (vide początek płyty – toż to niemal Hate Eternal), a już na pewno nie tak typowo, jak przez kilka-kilknaście ostatnich lat. Żeby jednak nie było wątpliwości – to wciąż w pełni rozpoznawalny Cannibal Corpse z niezniszczalnym wokalem Corpsegrindera, a nie jakieś nowomodne popłuczyny w typie Rings Of Saturn. Nieee, nasi milusińscy nie muszą się uganiać za trendami, oni fachowo zabijają za pomocą konkretnych death’owych perełek, takich jak „Kill Or Become”, „Icepick Lobotomy”, „High Velocity Impact Spatter” czy „The Murderer’s Pact”, które już niedługo zapewne staną się koncertowymi klasykami. Fani zespołu nie będą A Skeletal Domain rozczarowani, co najwyżej mogą się kilka razy zdziwić, ale to im tylko wyjdzie na zdrowie, tak jak Kanibalom na zdrowie wyszło sprokurowanie bardzo urozmaiconego materiału. Ja tym albumem zostałem zmieciony, toteż nie mam wątpliwości, który z amerykańskich klasyków trzyma najwyższą i najrówniejszą formę.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 listopada 2014

Beyond Creation – Earthborn Evolution [2014]

Beyond Creation - Earthborn Evolution recenzja okładka review coverPrzy pierwszym przesłuchaniu zawiało grozą, bo nijak mi nie wychodziło, żeby Kanadyjczycy poprawili cokolwiek od czasu debiutu. W paru momentach nawet album brzmiał tak mdło, że ręka samoistnie wędrowała w kierunku przycisku "stop". Zanosiło się na kolejny, nijaki krążek, który możne spokojnie służyć jako podstawka pod kawusię. Na szczęście wiele lat przesłuchiwania olbrzymich ilości różnorodnego materiału odcisnęło na mnie swoje piętno i uodporniło na porywy serca. Toteż brnąłem, wbrew sobie, przez kolejne minuty Earthborn Evolution i robiło się tylko coraz ciekawiej. Początkowe zniesmaczenie organicznością materiału przerodziło się w konstatację, że to (w większości) celowy zabieg mający na celu wydobycie całego bogactwa gitarowych fajerwerków. Już na debiucie chłopaki pokazali, że rzemiosło opanowali do perfekcji, ale takiego czadu się nie spodziewałem. Nie liczyłem z zegarkiem w ręku, ale pewnie połowa linii gitar i basu to tapping (a do tego organiczne brzmienie pasuje jak ulał) i to cholernie dobry tapping. Poprawili się chłopaki kompozycyjnie, przewietrzyli zarówno studio jak i pięciolinie i w końcu materiał brzmi jak powinien, nie ograniczając się zaledwie do jednego wymiaru muzyki. Są więc i melodie, ale także nagle przyspieszenia, techniczne połamańce, ale także jazzowe interludia, agresja i wyciszenie. Z tą agresją to należny się jednak małe wytłumaczenie. Otóż Beyond Creation nagrali deathmetalowy album, który można uznać za delikatny i ciepły (rodzinny?). Generalnie nie powinno wpływać to na słuchalność wydawnictwa, ale czasami brakuje pewnej wyrazistości i bezpośredniości. Łamiąc nad tym trochę głowę doszedłem do wniosku, że to właśnie te elementy wpłynęły na moje pierwsze wrażenia dotyczące krążka: brak ostrych struktur i generalne wyciszenie. Jeżeli przyjąć jednak taką nieco ogładzoną interpretację muzyki za punkt wyjścia, to wrażenie robi się lepsze, no i kilka wspomnianych ubrutalnień daje się znaleźć. Nie wszystkim jednak taka okrągłość muzyki podejdzie i należny sobie zdawać z tego sprawę. Przy okazji debiutu wysunąłem sugestię, że na pewno pomogłoby muzyce pewne urozmaicenie wokali i takież urozmaicenie na Earthborn Evolution dostałem. Tyle tylko, że jak w przypadku magicznej pieczarki z pewnego kultowego dowcipu, powinienem był być nieco bardzie precyzyjny i wprost napisać o co mi chodzi. Skończyło się bowiem na tym, że do standardowego growlu dołączono nu metalowe krzyki, co z lekka działa mi na nerwy i jest przysłowiową łyżką dziegciu. Na tym kończyłyby się oczywiste minusy płyty. Jeżeli więc nie zraża was realizacyjna miękkość, potraficie wybaczyć nu metalowe akcenty i nie oczekujecie rewolucji, to Earthborn Evolution jest fantastycznym wyborem. Koła na nowo Kanadyjczycy nie wymyślili, ale w kwestii instrumentów strunowych wywindowali poprzeczkę naprawdę wysoko i nie spodziewam się, żeby w najbliższej przyszłości udało się komukolwiek wznieść na podobny poziom.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeyondCreationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:






Udostępnij:

14 listopada 2014

My Dying Bride – Sinamorata [2005]

My Dying Bride - Sinamorata recenzja okładka review coverDrugie oficjalne dvd My Dying Bride to bardzo solidny materiał, choć oczywiście pozostawia pewien niedosyt. Ale o tym za chwilę. Trzon wydawnictwa to dość długi (jakieś 86 minut) występ z listopada 2003 roku z Antwerpii. Pewnym zaskoczeniem/ciekawostką może być to, że większość stanowią numery stosunkowo nowe, przede wszystkim z „The Dreadful Hours” i nadchodzącego „Songs Of Darkness, Words Of Light”. Największy staroć to zagrany pod koniec „Sear Me”, ale są też trochę nowsze – „The Cry Of Mankind” (było nie było, największy hit zespołu) oraz „A Kiss To Remember”. Całość została perfekcyjnie odegrana, a klimat sączący się z każdą minutą jest nie do podrobienia. Jeśli chodzi o muzyków, to zachowują się — jakby to kogoś zdziwiło — raczej statycznie, choć miejscami Ade i Hamish pozwolili sobie na nieco więcej życia. Osobna sprawa to Aaron (kapitalne białe wdzianko stylizowane na kaftan bezpieczeństwa!), któremu — mimo że porusza się (snuje) po scenie z werwą osiemdziesięciolatka po trzech zawałach — nie sposób odmówić ekspresji. Są oczywiście pozy ukrzyżowania, klęczenie pod statywem i — co osobliwe — śpiewanie z pozycji leżącej. Przy okazji bisu nasz bohater rzucił nawet fajny acz niezbyt rozbudowany żarcik. Dobre światła i gęsty dym dopełniają pozytywnego wrażenia. Jedyna wada tej części to baba, Sarah, za klawiszami. Zupełnie zbędna w całym tym przedstawieniu, bo niczym nie przyciąga wzroku, a gra tyle co nic, do tego niespecjalnie. Co do niedosytu – show jest za krótki, dla mnie My Dying Bride mogliby grać nawet pięć godzin i wciąż by mi było mało, ale nie jestem przekonany, czy muzycy przeżyliby coś takiego. Jak już przebrniecie przez koncert, to zostaje pokaźna galeria oraz jeszcze ponad 40 minut materiału wideo. Są tam dwa oficjalne teledyski z „Songs Of Darkness, Words Of Light”: „The Prize Of Beauty” i premierowy „The Blue Lotus” (świetny pomysł, świetnie wykonany). Do tego dwa wideosy — „My Hope, The Destroyer” i „My Wine In Silence” — zrobione przez fanów, które są takie… hmm… no… Cóż, podziwiam zespół, że wyświadczył autorom taką grzeczność i je upublicznił. Na sam koniec trzy kawałki live zarejestrowane amatorskimi kamerami. Nie pozostaje mi nic innego, jak zarekomendować wam Sinamorata jako bardzo wartościowe wydawnictwo w — o dziwo! — przystępnej cenie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2014

Calm Hatchery – Fading Reliefs [2014]

Calm Hatchery - Fading Reliefs recenzja reviewKtoś, gdzieś w kosmosie, wymyślił ongiś prostą zasadę, że od najlepszych należy wymagać więcej. To z jej powodu chłopaki z Calm Hatchery mieli przejebane zanim nawet zabrali się za komponowanie nowych songów, a przypuszczam że w momencie nagrań presja ostro dawała im się we znaki. Trzeba otwarcie przyznać, że mimo tych niesprzyjających warunków, zespół wyszedł z tej próby zwycięsko. Ponadto dwie kwestie w związku z Fading Reliefs są dla mnie pewne. Po pierwsze – Calm Hatchery na tyle umocnili swoją pozycję na rodzimej death’owej scenie, że promotorzy powinni zabiegać o ich względy. Po drugie – nowa płyta raczej nie zaszokuje/zaskoczy fanów zaznajomionych z poprzednimi wydawnictwami kapeli, bo nie ma tu aż tak wielkiego skoku jakościowego, jakiego byliśmy świadkami między „El-Alamein” a „Sacrilege Of Humanity”. O ile na popularności zespół będzie (a przynajmniej taką mam nadzieję) systematycznie zyskiwał, to z rozwojem może być już pewien problem. Cztery lata temu Calm Hatchery wskoczyli na taki poziom zajebistości, że coraz trudniej będzie im w ramach swojego stylu coś poprawiać. Tu z kolei pojawia się niebezpieczeństwo udoskonalania czegoś na siłę tudzież wprowadzania dziwacznych eksperymentów, które mogą się okazać zgubne w skutkach. Póki co, na Fading Reliefs niepotrzebnych szaleństw nie ma, jest natomiast kilka nowinek, które lepiej lub gorzej urozmaicają muzykę tej zacnej ekipy. Wcześniej wspomniałem i stylu. Calm Hatchery już się swojego dorobili. Oczywiście, nie jest najoryginalniejszy na świecie (pierwsze pół minuty „Sun Of God” strasznie zalatuje Behemothem…), ale rozpoznawalny już tak, na co największy wpływ mają charakterystycznie świszczące riffy, mistrzowskie solówki, mocny wokal Szczepana oraz brzmienie wypracowane w Hertzu. Te cechy już znamy i lubimy; poza nimi Fading Reliefs ma do zaoferowania słuchaczowi przynajmniej trzy elementy, które nie były przez zespół przesadnie (albo i wcale) eksploatowane w przeszłości. Zacznę od tego, co wyszło tak sobie, czyli przesadnie dopompowanego, bo aż 8-minutowego „The Eternal Cycle”. To nie tak, że numer jest słaby – bo nie jest; chodzi o pewne jego niezbyt porywające, a oparte na zwolnieniach i wyciszeniach części. Nic wielkiego z nich nie wynika, a do tego miejscami podlatują nudą. Trochę blado to wypada na tle dość intensywnej reszty albumu. Ale, ale! To w zasadzie jedyny poważniejszy mankament płyty, na dodatek taki, nad którym bez bólu można przejść do porządku dziennego. Zresztą, jest to o tyle łatwe, że pozostałe nowinki trzeba jednoznacznie zaliczyć na plus. Mnie najbardziej przekonują bardzo udane klimatyczne, a przy okazji lekko transowe partie w „Ilusory World” i przede wszystkim „In The Mids Of Nothingness”, który niezłym dołem zamyka podstawowy materiał. Fajnie wypadły także wersy zaśpiewane po polsku w „Bomben Über Warschau” – niby nic wielkiego, a zwiększają dramaturgię kawałka i dynamizują go. Jeszcze ciekawiej robi się w bonusie „Bomby Nad Warszawą”, bo — jak wskazuje tytuł — to ten sam numer (tego akurat nie popieram), tylko w całości po polsku – to powinien być koncertowy hit. Gdyby chłopaki pochodzili ze Szwecji, pitolili toporny power z klawiszowym plumkaniem i mieli na wokalu stałego bywalca Błękitnej Ostrygi, to najpewniej byli by bogami dla wszystkich metalowych rzeźników tłumnie nawiedzających owsiakowy łudstok i robili za atrakcję dożynek w co drugiej wsi. Mimo iż to pachnie łatwą kasiorą, takiej sławy Calm Hatchery nie życzę. Obecnie nie jest przecież źle – Fading Reliefs to album wzbudzający szacunek fanów prawdziwego death metalu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/calmhatchery

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 listopada 2014

Sarcófago – The Laws Of Scourge [1991]

Sarcófago - The Laws of Scourge recenzja okładka review coverŻaden ze słuchanych przeze mnie ostatnio albumów nie sprawił mi tyle frajdy, co drugi longplej brazylijskiego Sarcófago. Prawdziwa perełka w całej dyskografii muzyków, tak różna od topornego debiutu oraz przekombinowanego ostatniego długograja o wiele mówiącej nazwie „The Worst”. Fantastyczne aranżacje, bezbłędne wykonanie, kilka, ale za to naprawdę cacanych, technicznych wrzutek i tony, jebane tony, zadziornej przebojowości i świeżości. Nie przypominam sobie zbyt wielu kapel, które w latach dziewięćdziesiątych, na ich początku – żeby być dokładnym, grałyby równie eklektyczną mieszankę thrashu, blacku, deathu i chuj wie czego jeszcze, a wszystko to brzmiało naturalnie, bez spiny i po prostu zajebiście fajnie. Słucha się tego wręcz wyśmienicie, bo z jednej strony mamy do czynienia z bardzo solidnym rzemiosłem, wykonaniem, które nie może nie budzić podziwu swoją dokładnością i precyzją, oddającą najdrobniejsze szczegóły kompozycji, a z drugiej doskonałym songwritingiem, co znaczy tyle, że na 40 minut wydawnictwa (licząc łącznie z bonusami) nie ma ani jednego męczywora, ani żadnego ciągnięcia na siłę. Dodatkowo wprowadzenie kilku fraz z klawiszami nieodmiennie przywodzi na myśl kosmiczne klimaty debiutanckiego „The Key” z repertuaru Nocturnus, co samo w sobie dodaje jedno oczko i sto punktów szacunku na dzielni. Swoją drogą, różnorodność klimatów jest tak duża, że w zależności od własnego obycia w metalowym półświatku, odniesienia, ale i inspiracje dla potomnych, można wymieniać w nieskończoność. A przynajmniej bardzo długo, długo na tyle, że kiedy zacząłem spamiętywać, co chciałem napisać, musiałem iść do roboty i całe spamiętywanie szlag trafił. W razie pytań, jestem pewien, demo z największą przyjemnością wyłuska wam wszystkie sekrety albumu; walcie więc śmiało prośby w komentarzach: kawałek i minuta in question, z dopiskiem „ucho od śledzia”. Jest jeszcze jedna rzecz, która mi robi album, a mianowicie solówki. Mając w pamięci debiut Brazylijczyków, próżno było oczekiwać takich cudeniek, a tu taka niespodzianka. Jak na mój gust, są jednak nieco za krótkie i kapkę ich mało, ale z drugiej strony czysty The Laws of Scourge to ledwie 30 minut. Trochę więc się czepiam, tym bardziej, że kapela to żadne tam Rhapsody, żeby solówki trwały po pół godziny. Nie zamierzam specjalnie zgłębiać zakamarków poszczególnych utworów i rozbijać ich na czynniki pierwsze, bo już i tak tekstu spłodziłem sporo, ograniczę się więc do wymienienia hiciorów. Tytułowy kawałek, bo zajebisty i robi takie otwarcie, że wyrywa z kapci, „Piercings” za solówkę i gitary, „Midnight Queen”, skądinąd nieco zabawny, za klawisze, „Screeches…” za gitarowo-klawiszowe interludium a’la Nocturnus, „Prelude…” za wspomnianą na początku odrobinę techniczności, „Black Vomit”, bo jebie po nerach, „Secrets of a Widow” ze względu na początkowe bębny i klimat, „Little Julie” za manifest z końcówki kawałka oraz „Crush, Kill, Destroy” ponownie za gitary i thrashowy feeling. Tym sposobem doszedłem do końca albumu i do końca recenzji. Album w chuj zajebisty, więc polecam, choć pewnie nikomu o tym truć nie trzeba.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 listopada 2014

Formis – Mental Survival [2014]

Formis - Mental Survival recenzja okładka review coverNie ma co ściemniać, po Formis spodziewałem się znacznie więcej. Dosłownie. Mental Survival trwa jedynie 26 minut – i to łącznie z intrem, instrumentalem/outrem i bonusem. W związku z powyższym mam problem, jak traktować to wydawnictwo — jak epkę czy longpleja — ale skoro zespół upiera się przy tej drugiej opcji, to niech tak będzie. Zawsze to jakiś sensowny pretekst do marudzenia. Musicie mnie zrozumieć; jak już się trafia dobra muzyka, to jednak chciałoby się posłuchać choćby odrobinę więcej, a tak jak głupek co klika chwil trzeba przewijać do „D.I.D.”. Od poprzedniego materiału minęły 4 lata, w międzyczasie doszło do niemałej rewolucji w składzie (z ekipy nagrywającej poprzedni materiał ostał się tylko Hubert Nowak), nic więc dziwnego, że zmieniła się i muzyka. Na lepsze czy gorsze? Ha! Na inną. Kwestią gustu natomiast pozostaje, które oblicze Formis bardziej wpada w ucho. Do mnie „Perfect Excuse" trafia trochę lepiej, mimo wszystkich jego braków, ale i Mental Survival nie mam zamiaru omijać szerokim łukiem, bo poziom muzyki pozostał odpowiednio wysoki, a i chwytliwości tym kilku kawałkom na pewno nie brak. Aktualne oblicze zespołu jest znacznie prostsze, nieprzeładowane, bardziej bezpośrednie, szorstkie i agresywne – ot sprawny thrash-death bez silenia się na nowoczesność i oryginalność, za to odegrany precyzyjnie i z wyczuciem. Formis w swoim graniu bliżej do klasycznie zorientowanego After Oblivion niż efekciarskiego Revocation, jeśli posłuży wam to za wskazówkę. Smaczku i rasowości dodaje płytce (zdrobnienie zamierzone) gościnny udział Lecha Śmiechowicza i Adama Bryłki z Horrorscope – ten pierwszy zapodał trzy solówki w „Skeleton Key”, drugi zaś wokale w bonusie, czyli… niestety zdublowanym „Skeleton Key”. Śpiewających panienek tym razem nie odnotowano, co można zaliczyć jako kolejnego plusa tego udanego materiału. Mam tylko wątpliwości, czy te trochę jednak naciągane 26 minut pozwoli zespołowi wreszcie na poważnie zaistnieć, czy potencjalni (więksi) wydawcy nie posądzą chłopaków o brak pomysłów i tanie sztuczki. Po raz kolejny sama jakość muzyki może nie wystarczyć do zawojowania rynków.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.formismetal.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 listopada 2014

Exumer – Possessed By Fire [1986]

Exumer - Possessed By Fire recenzja okładka review coverPrzy tak wielu zespołach, rok w rok produkujących tysiące nowych wydawnictw, oglądanie się na albumy dobijające trzydziestki dla wielu może wydawać się bezsensowną stratą czasu. Przecież teraz gra się szybciej, głośniej i ogólnie lepiej, produkcja (zwykle) jest nieskazitelna, no i wybór jest taki, że utwory odtwarzane jeden po drugim ciągnęłyby się tygodniami bez powtarzania się, ba, bez powracania do tego samego zespołu. Teoretycznie – sielanka i ogólnie raj na ziemi. Na considered dead blog mamy jednak trochę inne podejście i trochę innych, mam nadzieję, czytelników, którym nie trzeba tłumaczyć, dlaczego warto znać historię. Bo być może rzeczywiście, początki metalu nie były tak szybkie, tak głośne i tak wycyzelowane jak teraz, ale miały charakter. A przynajmniej większość z nich. I jedną z takich płyt jest debiutancki krążek niemieckiego Exumer. Z każdego kąta płyty jebie latami 80tymi aż miło: z pudełka wystają natapirowane włosy, a spomiędzy nawałnicy dźwięków, da się wychwycić fragmenty Knight Ridera, A Team i Dynastii. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka, najogólniej mówiąc, miażdży. Jak przystało na szkołę niemiecką, nie unikają muzycy prędkości i dzikości, w których odnajdują się naprawdę dobrze. Równie dobrze idzie im z kompozycjami, bo każdy z dziewięciu kawałków ma swój niepowtarzalny nastrój i równie oddaną rzeszę fanów, gotowych toczyć niekończące się internetowe boje w imieniu swoich faworytów. Tu i ówdzie słychać lekkie niedociągnięcia warsztatowe, ale kto by się nimi przejmował, kiedy z głośników lecą kolejne takty „Fallen Saint” (tudzież każdego innego kawałka). Possessed by Fire wchodzi naprawdę elegancko i ani się człowiek obejrzy, a krążek zalicza już kolejne okrążenie. Nie ma się temu co dziwić, bo na debiucie pokazali Niemcy prawdziwą klasę, nagrali album, który nawet po niemal trzydziestu latach pozostawia słuchacza z opadem szczeny. Mogłem już o tym pisać wielokrotnie, być może nawet nie tak dawno temu, ale niewiele rzeczy w muzyce liczy się dla mnie tak bardzo, jak możliwość zapomnienia się przy niej, stracenia rachuby czasu i ocknięciu się po trzech godzinach i na piątym okrążeniu. A tak właśnie się dzieje w przypadku Possessed by Fire.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/exumerofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 października 2014

Antropomorphia – Rites Ov Perversion [2014]

Antropomorphia - Rites Ov Perversion recenzja okładka review coverZajebisty powrót Antropomorphii sprawił, że Rites Ov Perversion była jedną z najbardziej — jak nie najbardziej — wyczekiwanych przeze mnie płyt tego roku. Z miesiąca na miesiąc moje oczekiwania rosły, nastawiłem się bardzo ostro i… nie zawiodłem się! Podopieczni Metal Blade rozbudowali skład o drugą gitarę, wyciągnęli co najlepsze z wcześniejszego krążka, zadbali o bardziej nośne riffy, no i proszę – wyszedł im album, który po prostu musi przekonać każdego fana klasycznego europejskiego death metalu. Wszelkie rozbudowane i wymyślne opisy są w tym miejscu zbędne, toteż i ja przynudzać nie mam zamiaru, bo Rites Ov Perversion jest dokładnie taka, jaka być powinna — ciężka, motoryczna (skoro za większość aranżacji odpowiada perkman…), klimatyczna i brutalna — a w ramach bonusa zaskakuje wyłącznie ponadprzeciętną chwytliwością. Tak na dobrą sprawę tylko ten ostatni element mocniej różni krążek od poprzedniego, bo nawet do zdjęć panowie skorzystali z tych samych rekwizytów, co ostatnio. Holendrzy, z rozmysłem czy też nie, poszli w kierunku najbardziej wpadających w ucho patentów z „Psuchagogia” i „Debauchery In Putrefaction”, dzięki czemu czas spędzony z płytką mija naprawdę niepostrzeżenie, a cały materiał wchodzi gładko i bez popitki już od pierwszego razu. Radziłbym szczególnie zwrócić uwagę na „Nekrovaginal Secretions”, bo to potencjalny szlagier o zajebistym potencjale koncertowym i „teledyskowym”, ale przypuszczalnie z taką tematyką przyniesie zespołowi więcej kłopotów niż pożytku. Enyłej, warto się powtórzyć – takie granie musi się podobać! Na dokładkę dostajemy cover Death. Wprawdzie „Open Casket” nie da się zrobić lepiej od oryginału, ale Holendrzy i tak mogą być z siebie dumni, bo ich wykonanie jest bardzo wierne i brzmi cholernie naturalnie – udany finał znakomitej, rajcownej płytki. Ponownie jestem pod wielkim wrażeniem konsekwencji i umiejętności kompozytorskich tej kapeli, toteż Rites Ov Perversion polecam wam bez mrugnięcia okiem. Spieszcie się kupować Antropomorphię zanim ich zdelegalizują.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 października 2014

Pillory – Evolutionary Miscarriage [2014]

Pillory - Evolutionary Miscarriage recenzja okładka review coverLudzi czekających na powrót Pillory było w Polsce pewnie z siedmiu, w tym moja skromna osoba. Taki stan rzeczy jest poniekąd (i tylko poniekąd) do zrozumienia, wszak od debiutu amerykańskich popaprańców minęło dziewięć długich lat — a nie każdemu starcza cierpliwości tudzież życia, żeby tyle czasu wypatrywać swoich ulubieńców — a sam zespół do specjalnie popularnych nie należał. Tego braku uznania wytłumaczyć jednak nie potrafię, bo kapela już wtedy wycinała pierwszorzędny hałas i powinna być noszona na rękach. Za sprawą Evolutionary Miscarriage sytuacja na pewno się nie poprawi, bo to materiał słabiej promowany, a przy tym jeszcze bardziej wymagający od słuchacza. Jeśli komuś zdarzyło się w miarę pilnie śledzić jutubowski kanał Darrena Cesca, ten zapewne kojarzy pierwsze porąbane pomysły przygotowane z myślą o krążku numer dwa. Czas mijał, a ten perkusyjny bóg poszedł w swych wizjach jeszcze dalej. Sam, bo tak się składa, że Pillory to w tej chwili Darren Cesca, albo na odwrót. To on całość skomponował, zagrał, zaśpiewał, nagrał i wyprodukował. W ramach pomocy z zewnątrz otrzymał tylko elektroniczne dodatki, których na szczęście nie ma wiele i które można łatwo zignorować. W każdym razie udowodnił w ten sposób, że jest wielki — a przynajmniej większy niż był — więc fani jego talentu powinni być zawartością Evolutionary Miscarriage usatysfakcjonowani. Zalety pracy w pojedynkę — z perspektywy twórcy — słychać na krążku od początku do końca; Darren mógł sobie pozwolić na nawet najbardziej odjechane i karkołomne zagrywki, dzięki czemu płyta jest bardziej popieprzona, połamana i zróżnicowana niż „No Lifeguard At The Genepool” i „A Conflict Scenario” razem wzięte. Tym razem zauważalnie mniej jest bardzo lubianych przeze mnie wpływów grindu i jazzu, ale w ich miejsce pojawiły się choćby elementy ambientu czy… symfonicznego death metalu (zaskoczeni? nie sądzę…), które jednak nie wypaczyły ekstremalnego stylu Pillory. Łanmenbend ma niestety i minusy. Brakuje mi przede wszystkim jakiejś formy kompromisu, wewnątrzzespołowej cenzury, przez którą nie przeszłyby mniej udane i niezbyt pasujące do reszty pomysły. Rezultat totalnej wolności jest dość łatwy do przewidzenia – momentami trudno ogarnąć — nawet za którymś podejściem — co się na Evolutionary Miscarriage dzieje. Paradoksalnie najłatwiejsze do przyswojenia są tu fragmenty, kiedy Darren morduje szybkim, brutalnym i technicznym death metalem. Sęk w tym, że takiej jazdy nie ma aż tyle, ile by się chciało, toteż mniej wytrwałych 48-minutowy album może wymęczyć do tego stopnia, że dla relaksu sięgną nawet po Cephalic Carnage… W związku z powyższym nie zaszkodziłoby, gdyby płyta trochę lepiej brzmiała i była ciut bardziej chwytliwa – choćby na podobieństwo „No Lifeguard At The Genepool”. Mimo tych uwag uważam powrót Pillory za potrzebny i udany – Darren Cesca ma ogromny potencjał i jeśli tylko dobierze sobie wystarczająco zdolnych kolegów, to następnym krążkiem powinni pozamiatać.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Pillory/662486047144743

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 października 2014

Nucleator – Home Is Where War Is [2012]

Nucleator - Home Is Where War Is recenzja okładka review coverSchyłek pierwszej dekady oraz początek drugiej lat dwutysięcznych zapisze się w historii metalu całą masą, lepszych i gorszych, kapel grających oldschoolowy thrash; pewnie nawet dorobi się własnej etykietki spod znaku „new wave of". Zapatrzenie się w muzykę lat osiemdziesiątych jest tak oczywiste, że w wielu przypadkach tylko wysoki poziom produkcji i realizacji pozwala uniknąć pomyłki. Jedną z takich, bardzo klasycznie brzmiących kapel, jest niemiecki kwintet Nucleator. W sumie to wiele więcej pisać nie trzeba, bo pochodzenie zespołu, a także jego nazwa zdradzają dosłownie wszystko. Pochodzenie zobowiązuje do szybkiej, szaleńczej niemal jazdy na złamanie karku, wielokrotnie wchodzącej w rejony zwykle kojarzone z death metalem (szczególnie w kwestii wokali) – i tak też się, oczywiście, dzieje, zaś z nazwy dowiadujemy się, że chłopaki mają bardzo militarystyczne sny i marzenia. Sama muzyka jakoś specjalnie odkrywcza nie jest, koła muzycy nie wymyślili, ale słucha się jej raczej przyjemnie i w sumie lekko. Riffy mają przyjemne jebnięcie, garowy uwija się jak kurwa w przykościelnym burdelu w sobotni wieczór sprawnie narzucając mordercze tempo, bas — trochę zasmucająco — sprowadza się do roli podbijacza rytmu i ginie w ogólnej zawierusze, natomiast wokale wprowadzają do i tak już agresywnej muzyki dodatkowe wiadra adrenaliny i brutalności. Klasycznie, że hej. Home Is Where War Is stoi na całkiem niezłym poziomie, aczkolwiek w kilku miejscach typowa dla produkcji kompozycyjna swoboda i lekkość oddają pola nieco nużącemu zapchajdziuryzmowi. Na szczęście zdarza się to raczej rzadko i w nieznacznym tylko stopniu wpływa na odbiór. Z drugiej jednak strony, jest na płycie parę kawałków, które w stu procentach wypełniają definicję słowa „przebój”. Tytułowy „Home Is Where War Is”, którego refren fantastycznie sprawdziłby się w roli dzwonka na komórkę, „Endless Nightmare”, bądź murowany faworyt do tytułu „najbardziej pacyfistyczno-ekologiczny refren roku” – „Nuclear War”. Podsumowując, Home Is Where War Is to dobry, solidnie nagrany i równie porządnie wykonany album, który na pewno powinni przesłuchać miłośnicy oldschoolowego grania. W sumie to jest nawet lepszy niż to, bo — jestem pewien — przypadnie do gustu wszystkim tym, którzy po prostu cenią sobie intensywne i bezkompromisowe granie.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NucleatorThrash
Udostępnij:

20 października 2014

Fleshgod Apocalypse – Mafia [2010]

Fleshgod Apocalypse - Mafia recenzja okładka review coverNiektórzy naukowcy przekonują, że gdzieś tam w kosmosie istnieją osobnicy, których olśnił debiut Fleshgod Apocalypse. Ja tego za bardzo nie kminię, bo choć niezła to była płytka — szybka i brutalna — to na kolana przed nią nie padłem. Co innego w przypadku wydanej rok później epki. Żartuję, Mafia także nie jest materiałem godnym ukwieconej kapliczki i pochodów majowych, ale w stosunku do poprzedzającego ją longpleja jest bardziej dopracowana, zwarta, lepiej kopie i stanowi przyjemny powiew świeżości, nie tylko na włoskiej scenie. Wrażenia po wysłuchaniu tych 24 minut są zatem więcej niż pozytywne, bo skład, który się pod nimi podpisał (choć oficjalnie jeszcze nie do końca ukonstytuowany), wykonał swoją robotę precyzyjnie i z pełnym zaangażowaniem. Co ważne, słychać tu kilka nowinek (choćby czyste wokale) i zalążki własnego, niekiedy imponującego stylu. Rozwój w mniej typowym, a przy okazji jeszcze bardziej ekstremalnym kierunku ma zapewne spory związek z objęciem przez Francesco Paoliego trzeciej już posady – perkmana. Chłop się dotąd sprawdzał jako wokalista i gitarniak, jednak to za zestawem baniaków robi najwięcej hałasu, co zresztą doskonale słychać już w otwierającym płytkę, ze wszech miar zajebistym „Thru Our Scars”. Masakra po prostu, zwłaszcza jeśli chodzi o szybkość i dużo lepsze niż w przeszłości brzmienie. Przypominam, Francesco w Hour Of Penance był tylko wokalistą! Wracając do zawartości Mafia, mamy tu jeszcze zupełnie niezły i rozbudowany „Abyssal” oraz sprytnie zaaranżowany „Conspiracy Of Silence”, który jest… wariacją na temat pierwszego kawałka, tyle że sprowadzoną tylko do wyziewu. Autorską napierduchę uzupełnia nieco przegięty cover At The Gates, który Włosi zagrali duuużo szybciej, brutalniej i w sumie zabawnie. Na sam koniec, dla uspokojenia ciśnienia i dodania kontrastu, leci wykonany na pianinie utwór tytułowy. Zaiste dobry to patent, bo daje chwilę na refleksję, czy by przypadkiem nie odpalić krążka od początku. I to się sprawdza.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 października 2014

Sadus – Illusions [1988]

Sadus - Illusions recenzja okładka review coverNo i w końcu przyszedł czas na coś ze stajni Sadus. Trochę nam to zajęło, przyznaję, ale jakoś tak wyszło, że zawsze coś wpierdalało się w plany i Amerykańce musieli cierpliwie czekać. Aż do dziś, więc do dzieła. Samego Sadus, mam nadzieję, nie muszę jakoś dokładniej przedstawiać, bo, raz, powinien być znany wszystkim zainteresowanym, a dwa – wujek gugel na pewno zna wiele ciekawych historii na temat chłopaków. Illusions ujmując temat jednym słowem – rozwala. Jest zajebiście szybki, agresywny jak żadna inna amerykańska kapela thrashowa z tamtych czasów (z wyjątkiem może Dark Angel), a jednocześnie, i to nie tylko dzięki Steve’owi, bardziej treściwy i złożony. Nie ma oczywiście żadnych wątpliwości co do faktu, że to właśnie DiGiorgio jest najbardziej znanym i rozpoznawalnym muzykiem z całego zespołu, muzykiem, który zagrał chyba we wszystkich liczących się kapelach, a nawet kilku zupełnie się nieliczących, ale moim skromnym zdaniem Illusions nie jest dziełem jednego muzyka, a nawet jeśli – to nie DiGiorgio. Jeśli miałbym wskazać bohatera debiutanckiego wydawnictwa, co jak wspomniałem, jest raczej naciągane i bezcelowe, to, ale tylko dla celów akademickiej dyskusji, wskazałbym na Darrena Travisa i jego skurwysyńsko opętany wokal. Parę innych kapel w tamtych czasach mogło poszczycić się piekielną szybkością, kilka kolejnych – niecodzienną techniką, ale tylko Sadus udało połączyć się obie skrajności w jednym, kultowym, dziele. Muzycy nie opierdalają się ani przez chwilę i od samiusieńkiego początku nakurwiają ostrą młóckę podług najlepszych standardów, których sami są, zresztą, prekursorami. Już w pierwszym na płycie „Certain Death” chłopaki ładują do pieca więcej niż niektóre kapele przez cały album, a podobnych kawałków jest na krążku dziesięć, wliczając w to instrumentalną miniaturę, której też, swoją droga, niczego nie brakuje. Wspomniałem, że kapitalną robotę odwala Travis, ale napisałem też, że Illusions nie jest popisem jednego artysty. Cały ten wokalny wkurw byłby niczym bez perkusji, ta bez gitar, a te bez basu. Każdy element debiutu uzupełnia się wzajemnie i podbija, przez co efekt końcowy jest naprawdę miażdżący. Można na chybił-trafił wziąć dowolny kawałek z płyty i każdy, pod względem techniki i wykonania, będzie równie dobry: punkowe rytmy wymieszane z podwójnymi stopami, odważne, podchodzące pod techniczne riffy, kłujące w uszy i świdrujące mózg solówki i oczywiście bezprogowy bas. Jak na kultowy album przystało, każdemu utworowi można wejść w dupę, ale kilka kawałków jest nawet bardziej kultowiejszych. Wspomniany już „Certain Death” z pewnością do nich należy, dalej „Undead”, „Sadus Attack”, którego, mimo niecałych dwóch minut, po prostu nie mogło zabraknąć, oraz, co może zaskakiwać, „Hands of Fate”. Kłócić się jednak nie mam zamiaru z nikim, kto wymieni dowolny z innych kawałków, bo płyta jest cholernie równa i wypieszczona. I właśnie dlatego, oraz z powodów wymienionych w całej recenzji, Illusions należy się mocna jak Pudzian i sprawiedliwa jak Anna Maria Wesołowska dziewiątka.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sadusguy/
Udostępnij:

14 października 2014

Morthus – The Abyss [2014]

Morthus - The Abyss recenzja okładka review coverZacznę może od imidżu kapeli, bo trafił nam się rodzynek. Chłopaki wyglądają jak młody Unleashed, czyli skórzanie i kudłato – no po prostu jak ludzie, nie zaś cioty z emtiwi czy katalogów wielkich wytwórni. To cieszy tym bardziej, że także muzycznie Morthus, choć młodzi, ciągną w stronę starej death-thrashowej Szwecji, choć nie tylko. W ciągu trzynastu minut The Abyss pojawiają się bowiem w równym stopniu skojarzenia z riffami Possessed, blastami bardzo wczesnych Morbidów, co z melodiami Eucharist i zadziornością Dissection i Necrophobic. Innymi słowy jest fajnie – raczej prosto, dynamicznie, chwytliwie i z diabelskim przesłaniem. No i z pewnym potencjałem, który — jak znam życie — zostanie rozpieprzony o nasz metalowy szoł-biznes. Zanim jednak do tego dojdzie, można sobie z przyjemnością posłuchać dwóch (i pół) sprawnie złożonych kawałków, które — jak mniemam — muszą się nieźle sprawdzać na żywo. Skromna objętość materiału nie pozwala na większe podniety, tudzież śmiałe rokowania dotyczące przyszłości kapeli, ale jedno jest pewne – jak na razie chłopaków nie ma za co zganić. Za te pierwsze profesjonalne kroki mogę Morthus szczerze pochwalić, co niniejszym czynię, jednocześnie czekam ma więcej i lepiej, choć dalej w tym samym stylu.


ocena:
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/morthusband
Udostępnij:

11 października 2014

Susperia – Vindication [2002]

Susperia - Vindication recenzja okładka review coverDrugi album norweskiej supergrupy rozczarowuje. Po niespecjalnie oryginalnym, ale przyjemnym w odbiorze, debiucie, Vindication to krok wstecz. O ile bowiem pierwszy longplej wchodził lekko i można go było słuchać z autentyczną i nieudawaną radością wsiowego głupka, o tyle płytka numer 2 nieco męczy. Muzyka cały czas oscyluje w klimatach melodyjnego blacku z zapożyczeniami, pojawiły się jednak niepokojące elementy będące bliższe fińskiej szkole power/deathu aniżeli rasowego, norweskiego szatanowania. Z największym tylko trudem da się przegryźć przez nowe wokale, gdyż przywodzą one na myśl osławione popisy frontmana Vadera, co — jak sami doskonale wiecie — bram do nieba nie otwiera. W związku z tym cały album, miejscami bardzo przyzwoity i sensowny, mija pod znakiem walki z odruchem wyłączenia płyty. Tym sposobem potencjalnie dobry krążek idzie w odstawkę i wraca się do niego tylko w drodze wyjątku, tudzież by raz jeszcze przekonać się, dlaczego w pierwszej kolejności na owej półce skończył. A szkoda, bo gitary po raz kolejny zrobiono naprawdę przednio. Nie zawsze, bo wspomniany fiński power/death daje często o sobie znać z lekka odpustowymi zagrywkami, ale z drugiej strony wszystkie, nie tak rzadkie przecież, elektroniczne przeszkadzajki wyprodukowano właśnie na gitarach. (tu należy się czytelnikom małe sprostowanie łamane przez wyjaśnienie: w recenzji debiutanckiego „Predominance” pozwoliłem sobie użyć sformułowania „bombastyczne klawisze”, co należy rozumieć jako "gitary brzmiące jak bombastyczne klawisze") Coś jak niegdyś chłopaki z Pestilence przy okazji legendarnego „Spheres”, tyle że w całkowicie innych klimatach oczywiście. Ale kunszt pozostaje kunsztem, bez cienia wątpliwości. Vindication ma jeszcze jedną kardynalną wadę – wspomniane już zawczasu męczenie wora. Brzmi to tak jakby chłopakom zabrakło nieco polotu, ale w związku z terminami, alimentami, czy czymkolwiek tam jeszcze i tak postanowili wejść do studia i nagrać jakiś materiał. Vindication bardzo brakuje polotu i przebojowości swojego poprzednika, ale w tych nielicznych momentach, kiedy udaje się muzykom sprzedać jakiś kapitalny patent – sprzedają go naprawdę dobrze. Ogólnie rzecz ujmując – drugi album Susperii to kilka niezłych riffów, parę naprawdę zajebistych momentów (vide fantastycznie rzucone „bitch” na początku „Anguished Scream (For Vengeance)”), poza tym sporo zmarnowanego potencjału i raczej przeciętnej muzyki. Muzyki, która odrobinę bardziej dopieszczona, byłaby solidną porcją niezłej, może nie nadzwyczaj ambitnej, ale i nie prostackiej, muzyki w sam raz na leniwy wieczór. Niestety, wyszło tak, jak wyszło i Vindication bez większego żalu zalegnie na półce czekając na dzień, kiedy pamięć o nim zdąży na tyle zaginąć, że z powrotem zagości na słuchawkach. Czyli za dobrych naście miesięcy.


ocena: 6/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 października 2014

Kat & Roman Kostrzewski – Buk – Akustycznie [2014]

Kat & Roman Kostrzewski - Buk - Akustycznie recenzja reviewKorespondencyjny pojedynek Kata Kostrzewskiego z Katem Luczyka? Pojedynek na odgrzewane na akustycznym ogniu kotlety… Tak to niestety wygląda. O czystość intencji twórców Buk – Akustycznie nawet nie próbuję podejrzewać, w żaden zbieg okoliczności nie uwierzę i takiej naciąganej inicjatywy absolutnie nie popieram. Od początku do końca bowiem ten album wygląda na prztyczek w nos/manifest – „potrafimy, kurwa, lepiej”. No i cóż, obiektywnie jest to płyta lepsza od „Acoustic – 8 Filmów” — prawdziwym wyzwaniem było by stworzenie czegoś gorszego i bardziej pokracznego — jednak tak samo niepotrzebna.

Przy całym moim uwielbieniu dla historii Kata, wolałbym żeby obaj Panowie uczciwie wzięli się za nowe porywające utwory, nie zaś babrali w dawanie nowego życia szlagierom sprzed zdecydowanie zbyt wielu lat. Tak czy srak, spójrzmy, co my tu mamy. Tracklista Buk – Akustycznie z oczywistych względów pokrywa się w paru punktach z „Acoustic – 8 Filmów”, ale takich numerów jak choćby „Łza Dla Cieniów Minionych”, „Czas Zemsty”, „Głos Z Ciemności” i „Trzeba Zasnąć” po prostu nie mogło tu zabraknąć. Naturalnie są lepiej zagrane, bardziej na bogato (gitarniacy jasno dali do zrozumienia, że bez prądu też się potrafią wytrzepać), bez niepotrzebnych spłyceń, z nieźle zachowanym klimatem (bo Roman o to zadbał), no i mają dużo wspólnego z oryginałami. Podobnie zresztą, jak inne zawarte tu starocie.

Ponadto znalazło się tu miejsce dla dwóch kompozycji z „Biało–czarnej”: „Szkarłatny Wir” wypadł tak sobie i nieco zamula, natomiast „Wolni Od Klęczenia” zupełnie cacy, bo i w pierwotnej wersji jest cacy. Oprócz tego są też niespodzianki. Mnie szczególnie cieszy sięgnięcie po „Łoże Wspólne Lecz Przytulne”, bo to jeden z bardziej niedocenionych numerów Kata — zwłaszcza przez młodszych słuchaczy — i warto go przypominać. Śmiałością zaskakuje interpretacja „Odi Profanum Vulgus”, bo to w końcu porządny brutalny wygrzew, któremu do kołysanki bardzo daleko, a wypadł całkiem ciekawie. Ostatnia niespodzianka to „Spojrzenie”, którego obecności w zestawie nijak nie potrafię zrozumieć. Może i mam ubytki w pamięci, ale ta piękna miniatura już w oryginale była wykonana na akustyku… Czaicie problem? Po cholerę więc pchać tu nowe wykonanie, które kompletnie nic nie wnosi?

Nie ma się jednak co unosić, bo po kilku obowiązkowych przesłuchaniach płytka powędruje na półkę, zostanie zapomniana i wkrótce przykryje ją kurz. Buk – Akustycznie w moich oczach powstała bowiem po to, żeby we wszelkich porównaniach być lepszą od „Acoustic – 8 Filmów”, nie zaś żeby być namiętnie słuchaną.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: