Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2010. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2010. Pokaż wszystkie posty

17 lutego 2024

Disentomb – Sunken Chambers Of Nephilim [2010]

Disentomb - Sunken Chambers Of Nephilim recenzja reviewZ ogromnej masy brutal deathmetalowych kapel, jakie od dłuższego czasu zalewają świat, nawet te lepsze i w jakikolwiek sposób oryginalne mają spore problemy, żeby przebić się ze swoim hałasem do świadomości słuchaczy, nie wspominając już o zyskaniu rozgłosu. Niektórym kapelom sprzyja jednak szczęście – Australijczycy z Disentomb zaledwie po roku wspólnego grania dorobili się debiutanckiej płyty z całkiem przyzwoitą dystrybucją, choć — co trzeba uczciwie przyznać — wcale wielkich predyspozycji po temu nie mieli. Na szczęście nie zabrakło im ambicji.

Na pewno nie można powiedzieć, że Sunken Chambers Of Nephilim jest słabą płytą, bo to dość profesjonalnie podane intensywne grzańsko, które niestety jest przewidywalne, zupełnie niczym się nie wyróżnia, nie zaskakuje i nie proponuje nic od siebie. To niewiele ponad pół godziny sprawnie poskładanych schematów i zagrywek typowych dla Defeated Sanity, Disgorge, Pathology i baaardzo wieeelu innych zespołów z tego nurtu. Nie znajdziecie w tej muzyce niczego charakterystycznego tylko dla Disentomb, no chyba, że za coś takiego uznamy pojawiający się w „Incinerating the Angelic” fajny oldskulowy vibe, który dla odmiany mocno kojarzy się z Broken Hope i Fleshgrind. Mało? No cóż, innych atrakcji Australijczycy nie przewidzieli, choć technicznie wcale nie szorują po dnie.

Typowej muzyce towarzyszy typowy wokal (jaki można usłyszeć na setkach innych płyt – Jordan James jeszcze nie odkrył swojego potencjału) oraz również typowe surowe brzmienie. Mimo iż mastering Sunken Chambers Of Nephilim był robiony popularnym studiu w Kalifornii, produkcja materiału wydaje mi się nieco nierówna i nie do końca spójna – jakby na płytę trafiły utwory w różnych testowych ustawieniach. W trakcie słuchania nie przeszkadza to jakoś bardzo, ale ewidentnie ktoś dał ciała w tym temacie.

Pozbawiony jakichkolwiek oznak własnej tożsamości debiut Disentomb jest w swoim gatunku po prostu przyzwoitą płytą i nawet obecny status zespołu nie sprawi, że ktokolwiek doszuka się w niej czegoś ponad to. Ot brutalne, niewymagające napierdalanko, które bez zgrzytów może sobie lecieć w tle.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

31 lipca 2023

Inherit Disease – Visceral Transcendence [2010]

Inherit Disease - Visceral Transcendence recenzja reviewDebiut Inherit Disease spotkał się z ciepłym, miejscami nawet entuzjastycznym przyjęciem, czego ja, przyznam szczerze, w ogóle nie rozumiem – może się na nim nie poznałem, może poświęciłem mu zbyt mało czasu, a może po prostu niczym specjalnym się nie wyróżniał i stąd też szybko popadł w zapomnienie. W przyrodzie jednak nic nie ginie i pochwały, które były na wyrost w stosunku do „Procreating An Apocalypse”, mogę bez wahania wykorzystać przy opisie młodszego o cztery lata Visceral Transcendence”.

Między tymi płytami w zespole doszło wymiany połowy składu, w dodatku tej istotniejszej (gitarniak i perkusista), więc w jakimś stopniu musiało się to odbić na muzyce, jej stylu czy choćby poziomie wykonawczym. No i tak: podejście do grania pozostało nienaruszone, ale jakość tegoż grania wyraźnie wzrosła. Dość napisać, że Inherit Diseasee na Visceral Transcendence to już ekstraklasa brutalnego i technicznego death metalu z Ameryki, a generowany przez nich wyziew odznacza się nade wszystko morderczą intensywnością. Panowie wymiatają z pełnym zaangażowaniem, nie uznają żadnych przestojów oraz komplikują życie słuchaczom (i sobie przy okazji) na wszelkie możliwe sposoby, więc dopiero po wybrzmieniu ostatnich dźwięków „Maelstrom Of Vindictive Torment” (odpowiednio podrasowany numer z pierwszej demówki) pojawia się dobra okazja na złapanie oddechu – takiego głębokiego, przed kolejnym wymagającym przesłuchaniem.

O dużej klasie Inherit Disease świadczy to, że potrafią zgrabnie połączyć bezlitosną sieczkę (naturalnie głównie w bardzo szybkich tempach) z odrobiną niewymuszonej chwytliwości w riffach oraz doskonale wiedzą, ile miejsca zostawić dla wokali, żeby materiał nie był przegadany. Każdy z utworów ma dość wyróżników i charakterystycznych zagrywek, żeby nie zlać się z innymi, jednak zebrane jako całość zachowują odpowiednią spójność. Dzięki temu Visceral Transcendence daleko do monotonii, a już na pewno nie jest aż tak jednowymiarowy, jak by się to mogło na pierwszy rzut ucha wydawać.

Jako że muzyka spełnia moje wymagania, to przyczepić mogę się jedynie do realizacji. Płyta brzmi zdecydowanie lepiej niż „Procreating An Apocalypse”, ale ciągle nie idealnie. W niskich rejestrach wszystko jest OK (i na szczęście one dominują), jednak w wysokich zdarza się, że dźwięk trochę kaleczy. Nie do końca pasuje mi to, jak nastrojono werbel, a i bas wydaje się mieć za mały przester do takiej miazgi. Na plus produkcji muszę za to zaliczyć dużą selektywność.

Visceral Transcendence to pół godziny pierwszorzędnej jazdy, którą z przyjemnością powinni wciągnąć wszyscy fani naprawdę brutalnego i inteligentnie podanego death metalu. Pomimo upływu lat ta muzyka nic nie straciła ze swojej świeżości i gniecie równie dobrze, co w momencie premiery.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InheritDisease

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

1 czerwca 2022

Aeon – Path Of Fire [2010]

Aeon - Path Of Fire recenzja reviewKiedyś nie doceniałem tego typu zespołów i wydawały mi się nudne i wtórne. I choć faktycznie, Aeon nie należy ani do najoryginalniejszych, ani też najciekawszych wśród brutalnych grajków, to błędem byłoby spisanie ich na straty, jako „kolejną” ekstremalną grupę. Aeon szeroko wypłynął dzięki odrodzeniu się popularności Death Metalu w latach 2005-2012, do której również dołożył i swoją cegiełkę.

Mało który zespół tak bezpośrednio naśladuje Deicide, jeśli chodzi o granie i atak dźwiękowy. W przeciwieństwie jednak do swoich idoli, Aeon stara się dawać od siebie więcej Groove i refrenów. Brzmienie jest również bardziej szwedzkie, nawet mimo prób naśladowania amerykańskiego stylu. Solówki natomiast zdecydowanie uderzają w terytorium Morbid Angel.

Osobiście bardzo cenię sobie wokal, któremu udaje się zachować własny charakter, mimo oczywistych inspiracji. Wokalista stosuje duowokal – niski growl i wysoki skrzek. Growl jest piękny i bez zarzutu, natomiast skrzek czasami jest zbyt wysoki i ociera się o At The Gates.

Kanonada gitar i perkusji przy pierwszych odsłuchach aż prosi się o kategoryzację „brutal”, ale przy bliższym poznaniu jest to tak naprawdę bardzo skrupulatnie poukładana i rzeczowa muzyka, często oparta na zasadzie zwrotka-refren, co jest trochę kuriozalne jak na Death Metal. Nie ma jednak wybijających się hitów, choć numery takie jak „Kill them all”, czy „I will burn” mogłyby w sumie pretendować do tego miana. Na tej płycie znajdują się tylko dwa instrumentale – w środku i na samym końcu płyty. I jak to z instrumentalami bywa, pełnią rolę zapychaczy, choć same w sobie nie są może jakoś specjalnie kiepskie.

Solidny album, powyżej przeciętnej, z dobrymi utworami, ale też bez większego szału. Dla wielu osób może to być jedna z mniej interesujących pozycji z dyskografii Aeon, gdyż fani brutalności będą nieco zawiedzeni, a i sama grupa jeszcze szlifowała swój talent kompozytorski. Jednakże zbyt niska ocena byłaby niesprawiedliwa choćby i z tego faktu, że mało który zespół potrafi robić przyzwoity „piosenkowy” Death Metal.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeon666

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

24 stycznia 2022

Cephalic Carnage – Misled By Certainty [2010]

Cephalic Carnage - Misled By Certainty recenzja okładka review coverW pierwszych latach XXI wieku Cephalic Carnage należeli do grona najczęściej słuchanych przeze mnie zespołów – byli brutalni, techniczni, popieprzeni i przede wszystkim oryginalni. Drugiej takiej kapeli nie było! A potem nadszedł „Xenosapien”, który nie dość, że nie naruszył mi jajec ani kręgosłupa, to wręcz trochę mnie do nich zniechęcił. Może to była kwestia przesytu taką muzyką, może zwyczajnie mi spowszedniała, ale faktem jest, że z Amerykanów ewidentnie coś uleciało; coś, czego nie można wytłumaczyć tylko zmianami składu. Nagle Cephalic Carnage zrobili się wtórni, nudni, przewidywalni i jacyś tacy… normalni.

Na Misled By Certainty zespół zaprezentował się z nieco ciekawszej strony niż na poprzedniej płycie, co jednak nie oznacza, że wprowadził do brzmienia jakiekolwiek nowości, czy że podszedł do tematu z innej, nieznanej dotąd strony. Cephalic Carnage zawsze korzystali z bardzo szerokiego wachlarza wpływów i to dotyczy również tego materiału, bo poza technicznym death metalem (który obecnie należy uznać za fundament ich brzmienia) mamy tu grind (w odwrocie), sludge, doom czy odrobinę jazzu. Problem w tym, że to wszystko, w dodatku w podobnych konfiguracjach, pojawiło się w ich twórczości już wcześniej, więc po paru latach i po paru powtórzeniach w ogóle nie zaskakuje, a cieszy tylko umiarkowanie. I nie zmienia tego lista kilkunastu (!) gości, głównie wokalistów, wśród których znalazły się takie osobistości jak Alex Camargo czy Ross Dolan. Oczywiście, w sensie ogólnym niektóre patenty — choćby saksofon w „Ohrwurm” i „Repangaea” — wciąż można uznać za nietypowe czy oryginalne, ale w przypadku tego zespołu nie są niczym specjalnym, od nich trzeba wymagać więcej.

Misled By Certainty chyba najbardziej brakuje dzikości, żywiołowości i nieokiełznanego szaleństwa, którym charakteryzowały się zwłaszcza „Exploiting Dysfunction” i „Lucid Interval”. Na tamtych pamiętnych płytach Cephalic Carnage potrafili porządnie zamieszać, wziąć pomysły z kosmosu i w oparciu o nie zrobić jeden wielki młyn. Tymczasem opisywany materiał sprawia wrażenie skomponowanego z kalkulatorem i suwmiarką – jest dokładnie przemyślany, poukładany, wręcz drętwy. Spontan? Nie tutaj. Poza tym wydaje mi się, że muzyce Amerykanów nie służy przesadnie wypolerowane brzmienie, a właśnie z takim mamy do czynienia na Misled By Certainty. Trochę to wygląda, jakby zespół na siłę próbował stać się listener-friendly, choć wcale tego nie potrzebował.

Jojczę i narzekam, a tak naprawdę Misled By Certainty to całkiem dobra, urozmaicona i interesująca płyta. Cephalic Carnage z rozmachem pocinają dość wymagającą muzykę, której daleko do death-grindowego banału – to budzi uznanie i może się podobać. Niestety całość, a ta jest przydłuuuga, nie rajcuje tak, jak powinna. Niewykluczone jednak, że nowi słuchacze będą propozycją zespołu oczarowani.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CephalicCarnage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 lipca 2018

Cynic – Re-Traced [2010]

Cynic - Re-Traced recenzja okładka review coverDobijanie fanów, poziom zaawansowany. „Traced In Air” był generalnie wielkim rozczarowaniem — przypuszczalnie największym w 2008 roku — ale zawierał kilka numerów (dokładnie trzy), z których przy odrobinie chęci i zaangażowania można było wycisnąć coś fajnego na miarę prawdziwego Cynic. Jak jednak udowodnił Masvidal na tym pięknie wydanym (bo tego odmówić mu nie sposób) kawałku plastiku, równie dobrze można było pójść w przeciwnym kierunki i je dokumentnie spartolić, pozbawiając wszystkich godnych uwagi elementów. Tak właśnie wygląda Re-Traced. Ta cudna epka to cztery kawałki z „Traced In Air” sprowadzone do jakichś, kurwa, luźnych zarysów; do plumkającego nie wiadomo, kurwa, czego, co się ze wstydem przynosi na próbę celem obczajenia przez kolegów. W rezultacie mamy następujące arcydzieło: strachliwe muśnięcia gitar (ciężarem niekiedy dorównują produkcjom pop, ale tylko niekiedy), popierdująca bez wyrazu sekcja a’la new age, masa rozjechanych efektów (które przypuszczalnie mają przykryć brak pomysłów), a to wszystko stanowi jedynie podkład dla koszmarnych popisów wokalnych Masvidala – jeszcze gorszych niż na „Traced In Air” Tę paradę atrakcji — czyli w głównej mierze anemicznych zaśpiewów i smęcenia — uzupełniono jednym nowym numerem, który choć przeciętny i w ogóle nie chce się do niego wracać, to wprowadza niewielki powiew normalności. Masvidal nadal męczy kota, ale przynajmniej tym razem wyraźniej słychać jego kolegów. Także struktura „Wheels Within Wheels” jest w miarę spójna, ale czy to w jakikolwiek sposób może poprawić ocenę Re-Traced? Według osobnika, który spisał biografię zespołu, coś takiego ma stanowić wzywanie rzucone fanom… Mnie to raczej wygląda na wzywanie rzucone zdrowemu rozsądkowi i wytrzymałości najwierniejszych miłośników kapeli, którzy z uwielbienia dla „Focus” są skłonni kupić każde gówno z logo Cynic.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

13 sierpnia 2015

Fractured Insanity – Mass Awakeless [2010]

Fractured Insanity - Mass Awakeless recenzja okładka review coverJak by Xtreem Music nie czarowali rzeczywistości pięknymi sloganami, Fractured Insanity w najlepszym wypadku jestem w stanie określić jedynie jako drugoligowego średniaka. To tak globalnie i tylko ode mnie, bo w swojej ojczyźnie robią ponoć za przedstawicieli ścisłej czołówki. Problem w tym, że nikt normalny nie jedzie wyłącznie na belgijskim death metalu, więc niemożebnie rozdmuchany lokalny status kapeli należy włożyć między półdupki i przypatrzeć się im z oddali – a dystans im nie służy. Choć to może krzywdzące, od nich dosłownie zalatuje drugą ligą, trzymającą się kupy, solidną i dość profesjonalną, ale ciągle drugą. Grać potrafią, momentami nawet nieźle im to wychodzi, mają rozeznanie w arkanach death metalowej sztuki, ale jako całości Mass Awakeless brakuje jakiegoś haczyka, dzięki któremu chciałoby się do tej płyty wrócić. Naprawdę trudno doszukać się w ich twórczości jakichkolwiek charakterystycznych elementów, czegoś wciągającego czy niepospolitego. Na potwierdzenie tezy o nierozpoznawalności Fractured Insanity mam dwa dowody dużego kalibru. Pierwszy: najbardziej wpada w ucho i robi najlepsze wrażenie instrumentalny „Breed Of Nothingless” zagrany na… klawiszach. Drugi, hardkorowy: już w trakcie pierwszego utworu (zlepionego z intrem) można zapomnieć, co to za zespół wrzuciło się do odtwarzacza… Czasy mamy wymagające, toteż szybkie tempa, przyzwoita brutalność, dobre (ale najbardziej typowe z typowych) brzmienie z Hertza i instrumentalna sprawność, to trochę za mało, żeby wzbudzić zachwyt u słuchaczy, którzy mają więcej niż trzy płyty na półce. Mniej wybredni mogą się jednak na Mass Awakeless skusić.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/fractured-insanity/323059162201

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 października 2014

Fleshgod Apocalypse – Mafia [2010]

Fleshgod Apocalypse - Mafia recenzja okładka review coverNiektórzy naukowcy przekonują, że gdzieś tam w kosmosie istnieją osobnicy, których olśnił debiut Fleshgod Apocalypse. Ja tego za bardzo nie kminię, bo choć niezła to była płytka — szybka i brutalna — to na kolana przed nią nie padłem. Co innego w przypadku wydanej rok później epki. Żartuję, Mafia także nie jest materiałem godnym ukwieconej kapliczki i pochodów majowych, ale w stosunku do poprzedzającego ją longpleja jest bardziej dopracowana, zwarta, lepiej kopie i stanowi przyjemny powiew świeżości, nie tylko na włoskiej scenie. Wrażenia po wysłuchaniu tych 24 minut są zatem więcej niż pozytywne, bo skład, który się pod nimi podpisał (choć oficjalnie jeszcze nie do końca ukonstytuowany), wykonał swoją robotę precyzyjnie i z pełnym zaangażowaniem. Co ważne, słychać tu kilka nowinek (choćby czyste wokale) i zalążki własnego, niekiedy imponującego stylu. Rozwój w mniej typowym, a przy okazji jeszcze bardziej ekstremalnym kierunku ma zapewne spory związek z objęciem przez Francesco Paoliego trzeciej już posady – perkmana. Chłop się dotąd sprawdzał jako wokalista i gitarniak, jednak to za zestawem baniaków robi najwięcej hałasu, co zresztą doskonale słychać już w otwierającym płytkę, ze wszech miar zajebistym „Thru Our Scars”. Masakra po prostu, zwłaszcza jeśli chodzi o szybkość i dużo lepsze niż w przeszłości brzmienie. Przypominam, Francesco w Hour Of Penance był tylko wokalistą! Wracając do zawartości Mafia, mamy tu jeszcze zupełnie niezły i rozbudowany „Abyssal” oraz sprytnie zaaranżowany „Conspiracy Of Silence”, który jest… wariacją na temat pierwszego kawałka, tyle że sprowadzoną tylko do wyziewu. Autorską napierduchę uzupełnia nieco przegięty cover At The Gates, który Włosi zagrali duuużo szybciej, brutalniej i w sumie zabawnie. Na sam koniec, dla uspokojenia ciśnienia i dodania kontrastu, leci wykonany na pianinie utwór tytułowy. Zaiste dobry to patent, bo daje chwilę na refleksję, czy by przypadkiem nie odpalić krążka od początku. I to się sprawdza.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 września 2014

Transcending Bizarre? – The Misanthrope’s Fable [2010]

Transcending Bizarre? - The Misanthrope's Fable recenzja okładka review coverNaprawdę imponujący kawał roboty odwalili Grecy w ciągu owych dwóch lat pomiędzy krążkami. Postarali się o prawdziwego pałkera, poprawili brzmienie i realizację, zbrutalizowali i zmienili nieco klimat w kierunku groteski, Kinga Diamonda, tudzież opery. Nietrudno się domyślić zatem, że większość zmian wyszła muzykom na dobre. Ale po kolei. The Misanthrope’s Fable to wciąż stary, dobry Transcending Bizarre?, tym razem jednak jakby mniej w blacku, a bardziej w death metalu, co powinno ucieszyć kilka osób. Oczywiście nadal ogromną rolę odgrywają klawisze i rozmaita elektronika, wokale wciąż raczej są skrzekliwe, ale sporo temp poszło w death i to raczej intensywny i brutalny. Niemałą zasługę ma w tym temacie perkusista z krwi i kości, bo napierdala w zestaw naprawdę zacnie. W końcu brzmi to prawdziwie, organicznie i autentycznie. Dalej – produkcja. Poszli Grecy po rozum do głowy i postarali się by żywy w stu procentach skład był totalnie słyszalny, bez żadnych niedomówień. Brzmienie jest więc czyste, klarowne i dobrze wydobywa wszelkie niuanse muzyki. Gdyby tak nagrano „The Four Scissors”, zostawałaby tylko miazga. Na koniec zostawiłem klimat, bo to ten element, który jest najmniej jednoznaczny w ocenie. Z jednej strony jest to logiczne rozwinięcie klimatu poprzednich albumów i nie ma w tym nic dziwnego i zaskakującego, z drugiej strony jednak, zmiana odbyła się kosztem mniejszej dawki dusznej industrialności i zimnego, nihilistycznego futuryzmu. A są to właśnie te elementy, które tworzyły styl Transcending Bizarre? oraz wyróżniały zespół spomiędzy innych. Niemniej jednak, nowa odsłona Greków w żaden sposób nie odstaje poziomem od poprzednich i wciąż podtrzymuje tworzącą się legendę niecodziennego, awangardowego grania. Jeżeli więc nie boicie się eksperymentów i macie otwarte głowy – The Misanthrope’s Fable powinno przypaść wam do gustu i zapewnić sporo ciekawych doznań natury akustyczno-estetycznej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lipca 2014

Die – Rise Of The Rotten [2010]

Die - Rise Of The Rotten recenzja okładka review coverDie, duński zespół o jednej z najmniej wyszukanych nazw na świecie, nie ma za sobą jakiejś wyjątkowo fascynującej historii. To zresztą mało powiedziane – ich biografię można w zasadzie skrócić do: powstali, wydali Rise Of The Rotten, rozpadli się – nic, nad czym można by się długo rozwodzić. Choć nie do końca takie nic, bo debiutancki album tej formacji jest dość zajebisty i zasługuje na szczególną uwagę fanów agresywnego death metalu. Płytka ukazała się nakładem Unique Leader, jednak z najbardziej typowymi przedstawicielami tej stajni łączy ją tylko krwista rzeźnia, bo styl, w jakim jej dokonano już nie. Die mordują w sposób bardzo charakterystyczny dla kapel ze swojego kraju, przynajmniej dla głównych jej reprezentantów, a wpływy Panzerchrist (z wiadomych względów), Exmortem i Corpus Mortale są u nich bardzo wyraźne – czego absolutnie nie mam im za złe. Innymi słowy Rise Of The Rotten to esencja brutalnego duńskiego death metalu i każdy, kto zaliczył styczność z wymienionymi kapelami, powinien się z tym krążkiem zapoznać – uciecha gwarantowana. Die uprawiają muzykę zajebiście szybką (choć kilka średniotempowych riffów też im się trafiło, pewnie przez przypadek), bardzo intensywną, nienaganną technicznie i po duńsku (Tue Madsen…) brzmiącą. Do typowych składników takiej napierduchy (już samej z siebie niezwykle atrakcyjnej) panowie dorzucili sporo melodyjnych solówek, które: a) pozwalają gitarniakom zabłysnąć umiejętnościami; b) urozmaicają materiał i czynią go łatwiej przyswajalnym/rozpoznawalnym, bo na pewno nie lalusiowatym. Słucha się tego zajebiście i z dużym zaangażowaniem, tym bardziej, że płytka trwa optymalne 36 minut. Dla wielbicieli klasowego death metalu w niezbyt ambitnej otoczce Rise Of The Rotten to materiał jak znalazł!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.executionroom.com

podobne płyty:

Udostępnij:

26 czerwca 2014

Order Of Ennead – An Examination Of Being [2010]

Order Of Ennead - An Examination Of Being recenzja reviewRzetelne ocenienie drugiej płyty Order Of Ennead to dla mnie prawdziwa męka, ale albo wreszcie spróbuję sklecić coś z sensem albo dostanę regularnego świra. Największy problem sprawia mi „The Concept Of Our Extinction”, bo bez tego kawałka An Examination Of Being prezentuje się całkiem nieźle i od biedy nawet odrobinę oryginalnie. Death metal z blackowym zacięciem w wykonaniu Amerykanów to agresywna jazda w przyzwoicie szybkich tempach, z dużą ilością melodyjnych partii, rozbudowanymi solówkami (choćby się John Li nie wiadomo jak maskował, to skojarzeń z Santollą nie uniknie), fajnym wokalem i interesującym klimatem. Coś dla siebie znajdą tu zatem zarówno miłośnicy Emperor i Dissection jak i późnego Deicide czy Aurora Borealis. Panowie starają się urozmaicać struktury i unikać banalnych schematów, nie stronią przy tym od rasowego pierdolnięcia – w większości przypadków te zabiegi im wychodzą, więc materiał robi zdecydowanie dobre wrażenie. Żaden tam opad szczeny i rekord świata, ale zapewniam, że jest na czym ucho zawiesić. Ot, dobrze przygotowana płytka na 7. Niestety/stety w zestawie jest jeszcze wywołany na początku „The Concept Of Our Extinction”, który… najzwyczajniej kładzie na łopatki, wgniata w ziemię i rozpieprza na atomy. Kurwa! Tego kawałka można słuchać do utraty przytomności, zupełnie się nie nudzi, nawet za setnym razem wywołuje taką samą podnietę, jak przy pierwszym odpaleniu. Każdy jego element to mistrzostwo w swojej klasie – począwszy od świetnego bębnienia Asheima, przez błyskawicznie wpadające w ucho riffy, wypasioną technicznie solówkę, a na zgrabnym aranżu ze zmyślnymi zmianami tempa kończąc. No i jeszcze ten zajebisty (i zajebiście zaśpiewany) nihilistyczny tekst! Za to daję dychę! Właśnie takie kawałki wrzuca się później do wszelkich rankingów ulubionych/najlepszych utworów. Coś wspaniałego! Problem w tym, że „The Concept Of Our Extinction” jest tak wyborny, tak doskonały, że skutecznie przyćmił wartość, jako się rzekło, całkiem niezłej płyty. Przy nim reszta numerów wypada co najwyżej blado, można wręcz je uznać za zapchajdziury, 35 minut dopychaczy… Wiem, trochę to krzywdzące dla Order Of Ennead, ale co poradzić. Przez długi czas nie potrafiłem stwierdzić, czy to „The Concept Of Our Extinction” jest tak wybitny, czy reszta krążka taka słaba; słuchałem An Examination Of Being w różnych konfiguracjach – na raty, z całkowitym pominięciem „The Concept Of Our Extinction”, z zostawieniem go na koniec i zawsze odczucia były takie same. Co zostało usłyszane, nie może zostać odsłyszane, jak by pewnie powiedzieli Angole. Także matematyka nie okazała się pomocna, bo 10 + 7 podzielone przez dwa daje aż 8 i pół, a to stanowczo za dużo jak na ogólną ocenę albumu. Daję zatem siódemkę, a z braku logicznego uzasadnienia dla niej stwierdzam po babsku: bo tak.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Order-Of-Ennead-official-630008927094497/

podobne płyty:


Udostępnij:

23 marca 2014

Immaculate – Atheist Crusade [2010]

Immaculate – Atheist Crusade recenzjaGdybym miał strzelać kiedy nagrano "Atheist Crusade", pewnie, z dość dużą dozą pewności, walnąłbym, że na początku 90tych – złotej erze technicznego thrashu. Ba, po kilku głębszych mógłbym nawet zacząć się zastanawiać, czy Realm nie wydali jednak trzech, a nie — jak się powszechnie uznaje — dwóch albumów. Jednak opisywany dziś krążek ani nie został zmontowany przez działających potajemnie muzyków legendarnej amerykańskiej formacji, ani nie ma ćwiartki na karku. Nagrali go Szwedzi, niecałe pięć lat temu. I w tym momencie pojawia się wielkie wow [łał – przyp. tłum]. Tak cacanego materiału nie powstydziłyby się największe firmy, z wywołanym już Realm na czele. Idealne proporcje szybkości, instrumentalnej wirtuozerii, zadziorności i bezkompromisowości oraz nieco przyzabawnawych tekstów (ale to przecież mus dla takiej muzy) sprawiają, że Atheist Crusade wchodzi gładko jak pal w Azję Tuhajbejowicza. Płyta ma to, czego brakuje wielu współczesnym wydawnictwom, to jest klimat, w tym przypadku bardzo oldskulowy, oraz świeżość. Może brzmieć to nieco dziwnie, ale Atheist Crusade słucha się z otwartą gębą jakby był pionierem jakiegoś nowego, ekscytującego trendu, a nie przedstawicielem gatunku z trzydziestoletnią tradycją. Mimo iż mam świadomość puszczania do mnie oka przez muzyków, zupełnie jakby chcieli się upewnić, że ogarniam nieco ironiczną otoczkę całego przedsięwzięcia, cały album wydaje się jednocześnie niesamowicie profesjonalnie przygotowany i równie świetnie wykonany. Nie ma sensu wymieniać po kolei każdego z muzyków i klepać go po plecach za dobrze wykonaną robotę, bo wstęp mam nadzieję odpowiednia ukierunkował myślenie, wskazał inspiracje i odpowiednio ustawił punkty odniesienia, z tego samego jednak powodu warto wspomnieć osobno wokalistę Mika Eronena. Zakres jego głosu jest naprawdę imponujący, co więcej, nie traci on nic ze swojej mocy niezależnie czy będą to wrzaski, okazjonalne growle, tudzież wywołujące ból uszu ekstremalnie wysokie zaśpiewy. Ma chłop płuca i nie waha się ich używać. Na zakończenie wspomnę jeszcze tylko kilka absolutnych szlagierów: pierwsza połowa „Sanity’s Eclipse / Steel of the Missionary” za bardzo wolfspiderowy klimat i aranżacje, „Atheist Crusade” za klasyczną w chuj, ale zajebiście robiącą część instrumentalną oraz „Gutterthrash” za całokształt. Chyba nie ma osób, którym miałbym nie polecić Atheist Crusade, każdy szanujący się metalhead znajdzie na niej tony najlepszej, najprzedniejszej muzyki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Immaculatethrash/
Udostępnij:

23 lutego 2014

Borknagar – Universal [2010]

Borknagar – Universal recenzja reviewUniversal wyszedł Norwegom raczej przeciętny. Trudno się przyczepić do jednej, konkretnej i namacalnej rzeczy, która psuje album — bo to problem raczej nie tej natury — ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że coś z albumem jest nie tak. Problemem krążka AD 2010 jest, ogólnie rzecz ujmując, brak point i specyficzna jednoliniowość. Album zaczyna się, trwa i kończy i pozostaje po nim poczucie niedomknięcia i wrażenie niedoboru pasji i weny twórczej owocującej brakiem werwy. Brakuje momentów kulminacji, zarówno na poziomie poszczególnych utworów, jak i całego albumu. Przez większość czasu napięcie powoli, nawet bardzo powoli, wzbiera, ale niemal nigdy nie uchodzi, przez co muzyka sprawia wrażenie płaskiej i bez większych emocji. Wydaje się, że przy projekcie tak ambitnym, jakim Borknagar niewątpliwie jest, brak tak ważnego pierwiastka po prostu boli. Co więcej, muzyka Norwegów, coraz bardziej dryfuje w progresywne rejony, co jeszcze bardzie rozwadnia i tak już niezbyt dynamiczną motorykę. Jeszcze na początku coś się dzieje, ale mniej więcej od połowy płyty coraz bardziej daje się we znaki ów brak pierdolnięcia. Nie twierdzę, że nie ma tu momentów konkretnego wygrzewu, ale że są one mdłe i nie tak mocne, jakby tego chcieć i jakby wskazywała logika muzyki. Przejścia, zamiast całkowicie odmienić charakter danego momentu, po prostu zmieniają muzykę wolną w szybką, zachowując przy tym atmosferę tej wolnej. Jest to problem dość subtelnej natury, bo z technicznego punktu widzenia wszystko wygląda jak należy. Przyczyn tego stanu nie upatruję natomiast w produkcji, bowiem ta jest niezmiennie wyborna, z tym wszakże niemiłym zaskoczeniem, że bas gdzieś się zapodział i nie podbija tak fajnie muzyki, jak miało to miejsce na „Emipricism”. Po jednoalbumowym rozstaniu z kapelą Tiwaza (nie wliczam w to akustycznego „Origin”, bo tam muzyka była zupełnie inna, inne były jej emocje i inne klimaty), chciałoby się ponownie móc usłyszeć jego wyczyny i miłe, głębokie linie melodyczne w tle. Na Universal basu nie słychać. Kolejnym problemem jest, wspomniana już wcześniej, obniżająca, w miarę upływu krążka, loty jakość kompozycji. Znów jest to sprawa bardziej subiektywnej niż obiektywnej natury, ale daje się to odczuć, szczególnie po kilku przesłuchaniach pod rząd. I właśnie suma takich małych niedopieszczeń, bo tak by je chyba należało nazwać, sprawia, że płyta z potencjalnie dobrej, stała się realnie przeciętna i bez pożądanych kopnięć i zachwytów. Wydaje się, że problem ten nie dotyczył wcześniejszych, bardziej wyrazistych przedsięwzięć, które może mniej wielowymiarowe, pełniejsze były życia i akcji. Z tego też powodu wracam do tego albumu rzadziej niż do wcześniejszych.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 listopada 2013

Charred Walls Of The Damned – Charred Walls Of The Damned [2010]

Charred Walls Of The Damned - Charred Walls Of The Damned recenzja reviewDebiutancki krążek amerykańskiego all-star bandu pojawił się w sumie znikąd i lekko zamieszał w głowach miłośnikom twórczości poszczególnych gentlemanów. No bo wieść o tym, że Christy i DiGiorgio razem grają power/heavy metal to nie jest coś, co przyjmuje się bez rękojmi, bez większych emocji, z lekkim wzruszeniem ramion, jak, nie przymierzając, kolejną aferę na szczytach władzy w naszym ukochanym kraju. Takie rzeczy raczej się nie dzieją, a jeśli już dochodzą do skutku – budzi to oczywiste, powszechne zainteresowanie… a przynajmniej powinno. Patrząc jak sprawa rozwinęła się w przypadku Charred Walls Of The Damned, należy stwierdzić jednak, że jak zespół był mało znany, tak jest mało znany do dziś, z wyjątkiem oczywiście tych, którzy cokolwiek w temacie siedzą. Dla większości jednak, Charred Walls Of The Damned to kolejna, nic nie znacząca nazwa jakich wiele, kojarzona zapewne, niestety, z jakimś metalcore’owym badziewiem. Tym większe powinno być zaskoczenie tych, którzy mimo tego jakoś się do kapeli dokopali i wykonali, jak to się ładnie mówi „leap of faith”. Dobre pół godziny mięsistej, dzięki obecności Christiego – bardzo rytmicznej i zalatującej deathowymi patentami, melodyjnej, okazjonalnie nawet technicznie brzmiącej muzyki w stylu nieco Judasowym, nieco Iced Earthowym, czyli szybki i bezpośredni heavy metal nie dla picusiów (o ile heavy metal może być nie dla picusiów :)). Obecność Christiego jest dominująca i kilka razy miałem wrażenie, że album był krojony pod niego właśnie – Charred Walls Of The Damned jest krążkiem bardzo perkusyjnym, z dobrze, bardzo dobrze nawet, wyeksponowanymi garami, które niekiedy pochłaniają, niestety (a może stety, ale o tym za moment), pozostałych muzyków. Trochę szokuje za to praktycznie zupełny brak DiGiorgio, który został tak daleko w tyle, że mógłby go zastąpić byle jaki, wiejski chałturnik, bo i tak go nie słychać. Za to, przyznam, karny kutas się zespołowi należy i 100 pompek. Nieco więcej siebie i z siebie mógłby zaoferować także Owens, bo poza jednym — ale za to arcy-kapitalnym fragmentem w „Manifestations” — odrobinę sobie folguje i śpiewa na pół gwizdka. Całkiem dobrze sprawuje się za to Suecof, który nie dość, że przejmuje niekiedy obowiązki nieobecnego basisty, to oprócz tego robi swoją robotę i robi ją dobrze. Choć kilka solówek więcej mogłoby być i nikomu krzywda by się nie stała. Generalnie jednak – wywiązuje się z obowiązków i z podniesionym czołem może występować obok, dalece bardziej uznanych, kolegów. Jednak największą bolączką albumu jest właśnie brak pełnego zaangażowania, z wyjątkiem chwalonego już Christiego, który najwyraźniej postanowił odwrócić uwagę od nieco słabszych w formie kolegów i Suecofa, który radzi sobie dobrze i w kilku momentach ratuje kawałki. Niemniej jednak od strony technicznej, mimo smęcenia, album jest mocno powyżej przeciętnej i udowadnia, że nawet mniej dysponowani DiGiorgio z Owensem dystansują niemałą część konkurencji. Kilka słów o kompozycjach – jest różnie. Album niestety nie trzyma równego poziomu i zdarzają się kawałki zwyczajnie słabe i zupełnie bez jaj. Taki np. „Blood on Wood” mógłby spokojnie zostać pominięty bez straty dla całości. A nawet z zyskiem. Nierówność tyczy się także kawałków, które w jednej chwili potrafią z biednych zmienić się w bardzo dobre i na odwrót. Kilka perełek jednak się udało znaleźć i takie „From the Abyss”, „Manifestations”, „The Darkest Eyes” bądź „Fear in the Sky” dają całkiem przyjemnego kopa. Pozostałe są albo nierówne, albo nierówne z tendencją do słabowania. Płytę odrobinę ratuje nieprzesadna długość, bo co złe dość szybko się kończy. Jak na debiut jednak, album prezentuje się całkiem przyzwoicie, choć po takim składzie można i należy spodziewać się więcej. A tak jest dobrze. Tylko, albo aż.


ocena: 7/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 listopada 2013

Insidious Disease – Shadowcast [2010]

Insidious Disease - Shadowcast recenzja reviewInsidious Disease – jeden z wielu death metalowych super projektów, o którym zapewne wielu słyszało… i równie wielu już zapomniało, choć pierwszą — i, nie ma się co oszukiwać, zapewne ostatnią — płytę wydali stosunkowo niedawno, bo w 2010 roku. Zespół/projekt to pod pewnymi względami szczególny, bo nie dość, że ojcowie założyciele (gitarzyści) wywodzą się z hord umiarkowanie blackowych (Dimmu Borgir i Old Man's Child), to gwiazdorskim statusem — przynajmniej w oczach miłośnika gatunku — przebijają ich ludzie, których dobrali sobie do pomocy. Paka to zaiste mocna, bo mamy tu Shane’a Embury na basie, perkusyjnego boga Tony’ego Laureano, no i oczywiście wciągniętego na powrót do brutalnego grania Marc’a Grewe, którego wokale robią za największy rodzynek. Insidious Disease powstał ponoć w celu przypomnieniu światu o tradycyjnym obliczu death metalu – taki Shadowcast jest z pewnością: bez dziwactw, technologicznych sztuczek oraz totalnej ekstremy (choć akurat z Laureano mogliby nie schodzić poniżej 300 bpm). Mocne, ciężkie, nieźle brzmiące granie w wykonaniu tej piątki może się podobać, może zaciekawić, ale z głowy ulatnia się dość szybko. Niestety, mimo iż płyta jest odegrana tak, że mucha nie siada, to większych przebłysków na niej nie ma, a nawet jeśli już jakaś lepsza zagrywka się pojawi, to są szybko przykrywają ją patenty rzemieślniczo poprawne. Całości słucha się znośnie, świadomość, że za materiałem stoją znane persony rozmywa się w okolicach trzeciego kawałka, później można sobie kilka razy ziewnąć, a prawdziwe ożywienie przynosi dopiero „Leprosy”, przy którym na chwilę się zatrzymam, choć to bonus. Kurwa! Gdyby tylko został zagrany z lepszym gitarowym feelingiem, można by go uznać za wykonany przez któryś ze środkowych składów Death! Odtwórczy majstersztyk, wokalnie ideał – wielkie brawa dla Marc’a, bo tak bliski maniery Chucka był wieki temu na „The Eternal Fall”. Klasyk Death uwypuklił ponadto główny problem autorskich kompozycji Insidious Disease – brak wyrazistych, chwytających za jaja riffów. Silenoz i Jardar może i naprawdę lubią staroświecki death metal, ale na pewno nie czują go w paluchach na tyle, żeby sklecić coś wartego zapamiętania na dłużej. Gdyby nie blackowe wypaczenie, może byliby w stanie lepiej wykorzystać potencjał kolegów.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InsidiousDisease
Udostępnij:

17 września 2013

Hellcannon – Infected With Violence [2010]

Hellcannon - Infected With Violence recenzja reviewWystarczy jeden, krótki rzut oka na okładkę i w zasadzie wszystko staje się jasne. Podobieństwa do weteranów z Sarcofago nie kończą się bowiem na logo, które nawet bez złej woli można uznać za plagiat. Zresztą nie tylko w Sarcofago wsłuchiwali się młodzi Amerykanie kombinując nad swoim bandem – wesoły świat black/thrashu napierdala po uszach od najsamuśniejszego początku. I to napierdala z rozmachem, jakby debiutancki Infected with Violence był którymś z kolei krążkiem muzyków, a nie właśnie debiutem. Chłopaki wiedzą, czego chcą i realizują swój plan w 100%. Wyrazy szacunku za — tak rzadką w dzisiejszym świecie — dojrzałość muzyczną i świadomość własnego stylu. Warto przy tym zaznaczyć, że Amerykanom bliżej do późniejszych wydawnictw Sarcofago niż dosyć nieopierzonych początków. I tak, Hellcannon kieruje się raczej ku brutalizmowi i niemałej dozie technicznych fajerwerków, podanych jednak na tacy czystego i współczesnego brzmienia. Wszystkie triki przewidziane przez muzyków docierają do uszu klarowne (choć brzmienie gitar jest dobrze przybrudzone i undergroundowe) i z mocą 16-tonowego ciężaru spadającego w pythonowskim skeczu o samoobronie. Dopiero taki mariaż pozwala naprawdę odczuć rozpętujące się z kawałka na kawałek muzyczne inferno. Nie zapomniano jednak o, klasycznych dla stylu, melodyjnych interludiach, które dają chwilę na złapanie oddechu przed kolejnym ciosem na wątrobę. Nie ma tego wiele, bo krążka dla popierdułek wszak nie nagrywano. Sprawia to jednak, że album jest totalny i jeszcze przyjemniejszy w odbiorze. Na uścisk ręki prezesa zasługują gitarzyści, którzy wypluwają spod palców coraz to szybsze, bardzie skomplikowane i brutalne riffy. Trochę brakuje za to przeciwwagi w postaci basu, który zepchnięto nieco na drugi plan. Miłośnicy starej szkoły nie powinni być jednak zawiedzeni, bo albumowi bliżej dzięki temu do thrashowych korzeni i blackowego klimatu. W mojej opinii, kilka bardziej klarownych linii basu nie zaszkodziłoby i dociążyło, w sumie i tak już ciężki, charakter płyty. Ci sami wyjadacze powinni za to dać na tacę za gardło Ryana Fiority, który wyrzyguje mięsiste wersy z piekielną mocą nie oszczędzając ani siebie, ani słuchaczy. Zresztą taki wokal powinien zostać doceniony przez każdego, szanującego się metala. Poezja – że tak pojadę epitetem. Grzechem byłoby także nie wspomnieć o kapitalnej robocie odwalonej przez garowego, bo słychać, że nie próżnuje i napierdala w zestaw jakby stał nad nim Indiana Jones z batem i smagał za najdrobniejsze spowolnienie. Do moich faworytów zaliczyłbym „Leviathan”, „Harbinger of War” oraz „Act of Violence”, chociaż nie obrażę się, jeśli innym bardziej do gustu przypadną inne. Każdy utwór może być tym najlepszym, każdy miażdży kości z podobną mocą i każdy pozostawia po sobie takie samo spustoszenie. Podsumowując należy stwierdzić, że Amerykanie nagrali album wybitny, łączący w sobie dzikość i autentyzm lat minionych z umiejętnościami i produkcją teraźniejszości. Takich wydawnictw więcej proszę. A teraz wracam do cudownej okładki Infected with Violence i kolejnej porcji piekielnego nakurwu. Ave!


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/hellcannonmetal
Udostępnij:

23 sierpnia 2013

Son Of Aurelius – The Farthest Reaches [2010]

Son Of Aurelius - The Farthest Reaches recenzja okładka review coverDo młodych członkami (hmm), a przy okazji debiutujących kapel mam w najlepszym razie stosunek olewczy. I to nawet nie wynika z wrodzonej złośliwości – po prostu muszę, bo nie reprezentują sobą ani niczego ciekawego ani tym bardziej charakterystycznego. Wtórność i bezbarwność z nich wyziera, a mnie się zbiera na rzyganko. Wszelkie odkrycia ostatnich lat mógłbym pewnie policzyć na palcach jednej ręki, a na szybko potrafię wskazać tylko szczyli z Son Of Aurelius. Jako jedni z nielicznych utkwili mi w pamięci i w konsekwencji na półce z płytami. Zespół ten ma bowiem do zaoferowania coś więcej niż zestaw obowiązkowy (czyli dobrą technikę i brzmienie), a mianowicie mniejsze i większe zalążki czegoś rozpoznawalnego. Muzycznie mamy do czynienia z wypadkową death’owej strony Cephalic Carnage (od „Anomalies” w górę) z patentami i melodiami proweniencji neoklasycznej (choć w ich przypadku prosiłoby się o neoantyczną – docencie wysublimowany żart ;) Na pierwszy rzut oka takie rozwiązanie niekoniecznie musi trzymać się kupy, ale mimo wieku muzyków syntezy dokonano na tyle sprawnie, że w utworach Amerykanów nic nie zgrzyta z powodu niedoróbek. Nie powiem, budzi to jakiś respekt, bo kawałki Son Of Aurelius do najprostszych nie należą – zmiany tempa, klimatu czy wokali to podstawa, a do tego dochodzą dość zaawansowane frazy, brutalniejsze dopierduchy, fajnie pokręcone melodie i bardzo udane gitarowe zagrywki uskuteczniane bez przesteru. Te ostatnie przykuwają uwagę nie tylko samym wykonaniem (oprócz solówek to właśnie w nich pojawiają się klasyczne wpływy), ale i faktem, że są stosowane z umiarem – na tyle, żeby zainteresować, ale nie zanudzić. W ogóle The Farthest Reaches to krążek, jak na swoje rozmiary, bardzo urozmaicony, barwny, niekiedy nawet zaskakujący śmiałymi rozwiązaniami, a przy tym mocno osadzony w nowoczesnym technicznym death metalu, choć od niego odstający. Raz, że jest niesłychanie melodyjny i czytelny, dwa że brzmieniowo utrzymany raczej w wyższych tonacjach, trzy że podczepiony pod mniej oklepaną tematykę, a cztery że zróżnicowany wokalnie, bo Josh Miller, w przeciwieństwie do kolegów po fachu, stawia wrzaski ponad growle. No proszę – jak to niewiele trzeba, żeby wyróżnić się z tłumu. Pomocne są także tak dobre (i rozpoznawalne!) kawałki jak „Facing The Gorgon” (zdecydowanie najlepszy), „The First, The Serpent”, „Mercy For Today”, „A Champion Reborn” czy „A Good Death”. Potencjał chłopaki mają spory, więc liczę, że nie wymiękną zbyt szybko i dostarczą słuchaczom jeszcze kilka płyt co najmniej tak dobrych jak The Farthest Reaches!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.sonofaurelius.com

podobne płyty:


Udostępnij:

29 lipca 2013

Formis – Perfect Excuse [2010]

Formis - Perfect Excuse recenzja okładka review coverPierwsze przesłuchanie Perfect Excuse z lekka mnie dobiło — choć to pewnie za mocne słowo — bo przecież tak mógł — a nawet, kurwa, powinien — brzmieć Never na „Back To The Front”! Mógł, ale wybrał inną, dla mnie nieco zbyt nużącą drogę. Wyszło na to, że to mniej opierzonym przyszło pokazywać starszym stażem kapelom, że w okrutnie eksploatowanym technicznym i melodyjnym death-thrash’u można stworzyć fajny materiał, nie popadając przy tym w banały i nudzenie. Zespół Seby przywołałem nie tylko z racji pochodzenia Formis, ale przede wszystkim ze względu na dźwięk, charakterystyczne podejście do gatunku i duuuże wpływy późnego Death. To ta sama liga (w kraju można jeszcze do niej zaliczyć m.in. Sceptic), poziom również (!), tylko fajności i jaj (ze staropolska – cojones) jakby więcej. Nie bez znaczenia pozostaje rozmiar materiału – Perfect Excuse to trwająca 24 minut epka. O umiejętnościach poszczególnych muzyków nie warto się nawet rozpisywać – niech wam wystarczy, że pomykają żwawo i z dużą swobodą, co i rusz częstując słuchacza jakąś solówką czy basowym (fani bezprogowców będą zadowoleni) zawijasem. Nie jest to kombinowanie dla samego kombinowania, a raczej urozmaicanie zwartego i dość mocnego trzonu muzyki – coś na wzór „Symbolic” Wiadomo Kogo. Wrażenie jest więcej niż pozytywne, a im szybciej i ostrzej chłopaki grają, tym lepiej się tego słucha. Starczy pochwał, czas ponarzekać. Nie pasują mi pojawiające się w trzech (!) numerach żeńskie wokale – niby barwa spoko, wykonania też trudno się czepiać, ale czemu mają służyć – tego nie jestem w stanie pojąć. Czyżby, trawestując jeden z tytułów, pojawiły się tam przez przypadek? Druga sprawa to oryginalność – wbrew pozorom kapel grających w ten sposób i na takim poziomie wielu nie ma, ale gdy już się pojawiają – brzmią dość podobnie i rzadko która (jak choćby Martyr) potrafi wnieść do tej muzyki coś swojego. Tak więc przydałoby się powalczyć o bardziej indywidualny rys, zapewniający rozpoznawalność przynajmniej na naszej scenie. I niech to nie będzie wokalistka! OK, chłopaki i tak kariery nie zrobią, bo zainteresowanie takim graniem w ostatnich latach wyraźnie spadło, ale powinni ich docenić ci fani, którzy lubią mieć na czym ucho zawiesić.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.formismetal.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 maja 2013

Forbidden – Omega Wave [2010]

Forbidden - Omega Wave recenzja reviewAnalizując powierzchownie krótkotrwały powrót Forbidden do grania i jego konsekwencję w postaci Omega Wave, dochodzę do wniosku, że Amerykanie zebrali się do kupy tylko w jednym celu – żeby pokazać młodszym, kto tu rządzi. A zrobili to tak dosadnie i z takim rozmachem, że i paru podobnym im dziadkom pewnie sztuczne zęby zazgrzytały z zazdrości w szklankach. Klasa tej płyty, jakość muzyki na niej zawartej jest niepodważalna i budzi w pełni zasłużony respekt. Oczywiście od strony technicznej, kompozytorskiej czy brzmieniowej należało się po nich spodziewać wyłącznie znakomitości ocierających się o imponderabilia – z tego wywiązali się z nawiązką, bo materiał urywa dupę w każdym z tych elementów. Jeszcze większe wrażenie robią świeżość, energetyczność i zaangażowanie, jakie biją od tych weteranów. Najwyraźniej czując, że mają dużo do powiedzenia, Amerykanie postarali się aż o godzinę wciągającego thrash metalu obfitującego w powalające pomysły, kapitalne melodie, odważne solówkowe rzeźbienie i należyty wykop. Pomimo wielu lat poza obiegiem (co się naturalnie nie tyczy Steve’a Smyth’a) muzycy Forbidden bez najmniejszego problemu przywrócili na Omega Wave dawny styl zespołu, czyniąc go jedynie bardziej nowoczesnym i intensywnym (choć nie do tego stopnia co Testament). Osobną sprawą są wokale Russa Andersona. Chłop z wiekiem o dziwo nie stracił pazura, za to znacząco poprawił technikę. Dzięki temu całkowicie wyeliminował denerwujące niekiedy piski, a jego wejścia w wyższe rejestry powodują teraz wyłącznie zachwyt. To samo można napisać o kompozycjach, bo od podniosłego intra, przez „Forsaken At The Gates”, „Adapt Or Die” (ten genialny refren!), „Dragging My Casket”, „Behind The Mask” (jego druga połowa kładzie na łopatki), po wieńczący płytę utwór tytułowy obcujemy z naprawdę doskonałą interpretacją gatunku. Jedynie przerywnikowy „Chatter” mi tu nie pasuje, bo ani on ciekawy, ani nie robi klimatu. Wciśnięto go chyba tylko dla przypomnienia, że muzycy Forbidden to też ludzie i błędy czasem im się przytrafiają. Ale czymże jest ta pierdółka wobec majestatu Omega Wave?


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/forbiddenofficial
Udostępnij:

11 kwietnia 2013

Orphaned Land – The Never Ending Way Of ORwarriOR [2010]

Orphaned Land - The Never Ending Way Of ORwarriOR recenzja okładka review coverSześć lat zajęło muzykom Orphaned Land nagranie nowego albumu. Można było więc domniemywać, że materiał będzie dopieszczony w najdrobniejszych szczegółach. I jest – przynajmniej w pewnym sensie. Z jednej strony dostaliśmy bowiem album nagrany z niesamowitym rozmachem, wielopłaszczyznowy i łączący, skrajne niekiedy, style muzyczne, bogaty w detale i zabierający słuchacza w muzyczną podróż. Z drugiej strony jednak, krążek wyszedł potwornie długi (siedemdziesiąt osiem minut, (sic!)), a przez to trochę jakby rozwodniony, stylowo uderza bardziej w folk niż prog i niestety trochę przynudza i dłuży się. W porównaniu do poprzednika stracił na wyrazistości i mocy i to dość znacznie. Pierwsze kilka podejść zakończyło się u mnie fiaskiem – nie byłem w stanie dotrwać do końca albumu. I dopiero mocne spięcie pośladów pozwoliło przebić się przez wszystkie piętnaście utworów. Nie było łatwo. Z czasem, co prawda, kolejne okrążenia przychodziły z większą łatwością, ale nie wyobrażam sobie, bym potrafił zabrać się za płytę z marszu. Niemniej jednak, kiedy już znajdę w sobie dość sił i animuszu by zmierzyć się z krążkiem, ten potrafi odwdzięczyć się kilkoma, naprawdę dobrymi, momentami. Już bowiem na sam początek dostajemy kawałek bardzo przebojowy (co jest pewnym wyróżnikiem na tle całości) i świeży, który bardzo szybko wbija się do łba i zachęca do nucenia pod nosem. Kolejny godny uwagi, piąty na płycie, „The Path, Pt. 2 – The Pilgrimage to or Shalem” oferuje ciekawe partie gitar i naprawdę, naprawdę dobrą solówkę, „The Warrior”, mimo pokracznego początku, okazuje się podniosły i przejmujący, z czasem rozkręca się i dryfuje w stronę muzyki filmowej, z partiami wokalnymi a’la chór Aleksandrowa. I znowu dostajemy niezłą solówkę, co w sumie nie powinno dziwić, bo że muzycy potrafią grać, było jasne już wcześniej. „Disciples of the Sacred Oath, Pt. 2” rozkręca się dość późno, ale gdy już się rozkręci potrafi być przyjemny. Za to, co zaraz napiszę demo mnie pewnie zabije, ale zaryzykuję – warto: „Vayehi Or” – jest w tym utworze coś bardzo gotyckiego, chłodnego i niepokojącego, coś co sprawia, że mam ochotę słuchać go na okrągło. Kolejny utwór zatytułowany „M I ?” to bardzo liryczna, smutna i pełna żalu ballada, jedna z lepszych, jakie ostatnio słyszałem. A na koniec wyliczanki perełka, która temu, starającemu się wyglądać dojrzale i poważnie, wydawnictwu, dorysowuje wąsy i zaczernia zęba; aż musiałem rzucić okiem na teksty, by się upewnić, że się nie przesłyszałem. „Codeword: Uprising” jest kawałkiem dobrym, dość żwawym i energicznym – rzekłbym nawet przebojowym. Wszystko jednak o kant dupy potłuc przez jedną linijkę w tekście: „We are the terrorists of light” – ja wiem, że kapelka chce być po dobrej stronie mocy, ale „terrorists of light”? No bez jaj, nawet najczarniejsi szataniści nie brzmią tak zabawnie ze swoimi inwokacjami i przechwałami, jacy to oni straszni są. Można sobie to było podarować i kilku uśmiechów półgębkiem uniknąć. Podsumowując: płyta da się lubić, ale trochę jej do poprzedniczki brakuje. Dobra i nic więcej.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.orphaned-land.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 stycznia 2013

Death Angel – Relentless Retribution [2010]

Death Angel - Relentless Retribution recenzja okładka review coverTak właśnie mi się zdawało, że niektóre rozwiązania stylistyczne na ostatnim krążku Kreatora skądś kojarzę. I voila! – przypomniałem sobie. A skoro sobie przypomniałem, to nie mogę pozostawić tego samopas, bo materiał wchodzi zajebiście i dostarcza rozrywki na bardzo wysokim poziomie, ocierając się niekiedy nawet o zajebistość – że tak zacytuję Ziobrę. A mowa oczywiście o ostatnim krążku amerykańskiej formacji Death Angel. W ramach wyjaśnienia zaznaczam, że nie chodzi mi o to, że Kreator rżnął z Death Angel, bo nie musiał, ale że skorzystał z pewnych patentów, których wcześniej raczej nie stosował, a które były i są na porządku dziennym u amerykańców. Sami zresztą przyznacie, że tak melodyjnego Kreatora dawno nie było – i właśnie o tą melodyjność mi chodzi. Fanom surowszej obróbki pewnie takie melodie u Niemców spodobały się mniej, ja natomiast przyjąłem je z otwartymi ramionami i staropolskim misiem. Ale ja nie o Kreatorze, bo tego już demo zrecenzował, tylko właśnie o Death Angel. Dla ludzi niezaznajomionych z ich muzyką, rzucę kilkoma nazwami, które, jako tako, pozwolą określić co i jak: Testament, Megadeth, Metallica – z tych bardziej rozpoznawalnych. Jak więc wspomniałem, jest melodyjnie, co nie znaczy jednak cukierkowo, i umiarkowanie, jeśli chodzi o brutalność. Charakterystyczny wokal Osegueda’y, plus niezbyt ciężkie, acz ponadprzeciętnie sprawne, gitary duetu Cavestany/Aguilar to chyba to, co definiuje Death Angel. Chłopakom łatwo jak sraczka wychodzi łączenie bardzo motorycznych i rytmicznych zwrotek z melodyjnymi i nieco rzewnymi refrenami, przy czym rzewność nie jest tu niczym złym, przeciwnie – odmieniają one oblicze utworu i wywołują inne emocje. Słychać to doskonale niemal w każdym kawałku i owa dwukierunkowość staje się w pewnym sensie drugą naturą krążka. Prawdziwym majstersztykiem są jednak bardzo liryczne fragmenty w „Claws in So Deep” (około drugiej minuty) oraz refren „Opponents at Sides”. Ostatni kawałek zresztą dojebuje jeszcze jednym momentem: „Lies – Corruption – Self-Indulgence; Greed – Deceit – Wolves in the sheep” – nie wiem, czy nie arcychujem całego krążka. A może to tylko moja słabość do barwy głosu Ihsahna. Żeby jednak nie być posądzonym o miękkość i ogólną pedałowatość, zarzucę jeszcze kilkoma kawałkami – tym razem szybszymi dla odmiany: „Truce”, otwierający płytę selftajtl oraz opatrzony kapitalnym refrenem „Into the Arms of Righteous Anger”. Pewną ciekawostką jest akustyczny „Volcanic”, ale on jest akustyczny, więc się nie będę w tej materii wypowiadał. Podsumowując: cieszę się, że udało mi się napisać kilka słów o Death Angel, bo warto zapoznać się z tym wydawnictwem, warto się nawet przyjrzeć, bo okładka jest po prostu kapitalna. Ścisła czołówka.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: deathangel.us

podobne płyty:

Udostępnij: