17 września 2013

Hellcannon – Infected With Violence [2010]

Hellcannon - Infected With Violence recenzja reviewWystarczy jeden, krótki rzut oka na okładkę i w zasadzie wszystko staje się jasne. Podobieństwa do weteranów z Sarcofago nie kończą się bowiem na logo, które nawet bez złej woli można uznać za plagiat. Zresztą nie tylko w Sarcofago wsłuchiwali się młodzi Amerykanie kombinując nad swoim bandem – wesoły świat black/thrashu napierdala po uszach od najsamuśniejszego początku. I to napierdala z rozmachem, jakby debiutancki Infected with Violence był którymś z kolei krążkiem muzyków, a nie właśnie debiutem. Chłopaki wiedzą, czego chcą i realizują swój plan w 100%. Wyrazy szacunku za — tak rzadką w dzisiejszym świecie — dojrzałość muzyczną i świadomość własnego stylu. Warto przy tym zaznaczyć, że Amerykanom bliżej do późniejszych wydawnictw Sarcofago niż dosyć nieopierzonych początków. I tak, Hellcannon kieruje się raczej ku brutalizmowi i niemałej dozie technicznych fajerwerków, podanych jednak na tacy czystego i współczesnego brzmienia. Wszystkie triki przewidziane przez muzyków docierają do uszu klarowne (choć brzmienie gitar jest dobrze przybrudzone i undergroundowe) i z mocą 16-tonowego ciężaru spadającego w pythonowskim skeczu o samoobronie. Dopiero taki mariaż pozwala naprawdę odczuć rozpętujące się z kawałka na kawałek muzyczne inferno. Nie zapomniano jednak o, klasycznych dla stylu, melodyjnych interludiach, które dają chwilę na złapanie oddechu przed kolejnym ciosem na wątrobę. Nie ma tego wiele, bo krążka dla popierdułek wszak nie nagrywano. Sprawia to jednak, że album jest totalny i jeszcze przyjemniejszy w odbiorze. Na uścisk ręki prezesa zasługują gitarzyści, którzy wypluwają spod palców coraz to szybsze, bardzie skomplikowane i brutalne riffy. Trochę brakuje za to przeciwwagi w postaci basu, który zepchnięto nieco na drugi plan. Miłośnicy starej szkoły nie powinni być jednak zawiedzeni, bo albumowi bliżej dzięki temu do thrashowych korzeni i blackowego klimatu. W mojej opinii, kilka bardziej klarownych linii basu nie zaszkodziłoby i dociążyło, w sumie i tak już ciężki, charakter płyty. Ci sami wyjadacze powinni za to dać na tacę za gardło Ryana Fiority, który wyrzyguje mięsiste wersy z piekielną mocą nie oszczędzając ani siebie, ani słuchaczy. Zresztą taki wokal powinien zostać doceniony przez każdego, szanującego się metala. Poezja – że tak pojadę epitetem. Grzechem byłoby także nie wspomnieć o kapitalnej robocie odwalonej przez garowego, bo słychać, że nie próżnuje i napierdala w zestaw jakby stał nad nim Indiana Jones z batem i smagał za najdrobniejsze spowolnienie. Do moich faworytów zaliczyłbym „Leviathan”, „Harbinger of War” oraz „Act of Violence”, chociaż nie obrażę się, jeśli innym bardziej do gustu przypadną inne. Każdy utwór może być tym najlepszym, każdy miażdży kości z podobną mocą i każdy pozostawia po sobie takie samo spustoszenie. Podsumowując należy stwierdzić, że Amerykanie nagrali album wybitny, łączący w sobie dzikość i autentyzm lat minionych z umiejętnościami i produkcją teraźniejszości. Takich wydawnictw więcej proszę. A teraz wracam do cudownej okładki Infected with Violence i kolejnej porcji piekielnego nakurwu. Ave!


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/hellcannonmetal
Udostępnij:

0 comments:

Prześlij komentarz