23 lipca 2024

Viogression – Expound And Exhort [1991]

Viogression - Expound And Exhort recenzja reviewNa początku drugiej fali death metalu w Stanach młode kapele szybko uzmysłowiły sobie, że jeśli ktoś chce się wybić ponad przeciętność i zostać zapamiętanym, to powinien wypracować własny styl, mieć wyrazisty wizerunek albo chociaż odgrażającego się wszystkim wokół pojeba na wokalu. Viogression na to nie wpadli, a jedyne co uczyniło z nich mini oryginalny zespół, to sposób w jaki byli… nieoryginalni. Można się z tego śmiać, aaale – o dziwo tylko tyle wystarczyło, żeby trafili do annałów metalu (gdzieś tam w przypisach), a ich debiut Expound And Exhort dorobił się statusu klasyka – przez małe, malutkie K, ale jednak.

Z całą pewnością nie można nazwać Viogression zespołem wizjonerskim, odważnym czy poszukującym. Nic z tych rzeczy, Amerykanie podążali ścieżkami (liczba mnoga nie jest tu przypadkowa) ledwie chwilę wcześniej wydeptanymi przez innych, bez większych oporów biorąc od nich to, co uznali za ciekawe, ewentualnie łatwe do przerobienia na swoją modłę. W ten sposób stworzyli materiał, który nie tylko nie ma nic wspólnego z oryginalnością sensu stricto, ale też jest średnio spójny wewnętrznie, a jego balans lekka zachwiany. Trudno orzec, czy to kwestia braku zdecydowania, czy ograniczonych zdolności kompozytorskich, ale Expound And Exhort momentami rozłazi się w szwach.

Viogression łączą (czy też próbują łączyć) w swojej twórczości elementy charakterystyczne dla Obituary (inspiracja numero uno), Necrophagia, Impetigo, Autopsy czy Napalm Death, dzięki czemu jest ona bardziej urozmaicona, niż którejkolwiek z tych kapel. To jednak niekoniecznie działa na plus, bo Amerykanie mają małe wyczucie/rozeznanie jeśli chodzi o to, co, z czym i jak można łączyć, żeby trzymało się kupy i nie zaburzało utworów od środka. Jak dla mnie Viogression najkorzystniej wypadają, kiedy mielą ociężały death metal w średnich tempach i od czasu do czasu robią zjazdy w kierunku doom; wtedy wszystko jest na swoim miejscu i brzmi najbardziej przekonująco. Gdyby zespół ujednolicił muzykę właśnie w tym kierunku, to Expound And Exhort sprawiałaby wrażenie płyty lepiej przemyślanej, choć dalej nie byłoby to nic wyjątkowego – na to brakuje choćby przebojowości, którą mogły się pochwalić inne kapele.

Największym atutem, wyróżnikiem, ale i garbem Viogression jest oczywiście wokal. Brian DeNeffe piłuje ryja aż miło, z każdym słowem wywracając flaki na drugą stronę, problem jednak w tym, że brzmi prawie identycznie jak John Tardy. Z jednej strony budzi to autentyczny respekt, bo podrobić TAKIE rzygnięcie, w dodatku wyśpiewując prawdziwe teksty (już pal licho, że niezbyt rozbudowane) nie jest łatwo. Z drugiej natomiast skojarzenia są aż nadto jednoznaczne i nie zmieniają ich nawet okazjonalne bełkoty w manierze Stevo Dobbinsa. Mnie możliwości Briana imponują i zachodzę w głowę, czemu to Keith DeVito, a nie on zastępował Johna, gdy mu koncertowanie zbrzydło.

Pomimo tego, że z mojej strony pod adresem Expound And Exhort padło więcej uwag niż pochwał, to zagorzali fani starego death metalu powinni się tym krążkiem zainteresować, choć na pewno nie warto się o niego zabijać. To dobra rzemieślnicza robota, zupełnie nieźle zrealizowana (zwłaszcza jak na kapelę bez poważnego zaplecza) i wciągająca na tyle, że bez stękania można jej poświęcić kilka wieczorów.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Viogression

podobne płyty:

Udostępnij:

20 lipca 2024

Atrocity – Hallucinations [1990]

Atrocity - Hallucinations recenzja reviewAtrocity zaistnieli w oficjalnym obiegu dzięki wydanej dla Nuclear Blast siedmiocalówce „Blue Blood”, która na ówczesnej scenie dość mocno wyróżniała się za sprawą hmm… kontrowersyjnej okładki autorstwa wokalisty Krulla. Sama muzyka, nieco nieskoordynowany death-grind, nawet jak na swoje czasy nie była niczym wyjątkowym, mimo iż dawała nadzieje na rozwinięcie się w coś podobnego do Disharmonic Orchestra. Tak się jednak nie stało, gdyż Niemcy poszli w zupełnie innym, choć również ambitnym kierunku i – przynajmniej na przestrzeni dwóch płyt — dobrze na tym wyszli, bo takiego death metalu w Europie nie grał wówczas nikt.

W ciągu zaledwie paru miesięcy od wydania epki zespół dokonał korekty składu oraz, co znacznie ważniejsze, wprost nieprawdopodobnego postępu techniczno-kompozytorskiego, co przełożyło się na wyjątkowo oryginalny/nietypowy materiał. Hallucinations, mimo pewnych niedostatków, można było śmiało stawiać w jednym szeregu z najlepszymi przedstawicielami gatunku, zwłaszcza tymi zza oceanu. Atrocity postawili na zakręcone, ostro poszatkowane struktury z mnóstwem nieoczywistych zmian tempa, popieprzonych riffów, zaskakujących solówek i naprawdę solidną dawką brutalności. W wielu fragmentach Niemcy wyprzedzili swoje czasy i stworzyli coś niebanalnego, choć do pełni szczęścia brakuje tu m.in. większej konsekwencji w ramach obranego stylu.

Hallucinations dostarcza od groma wrażeń. Weźmy taki „Deep In Your Subconscious” – toż to prawdziwa perła, która łączy wszystko, co na tej płycie najlepsze, jest jej doskonałą wizytówką, a dla zespołu – powodem do dumy. Oryginalne zagrywki przeplatają się tu z intensywnym pierdolnięciem, zaś główny motyw gitarowy (jeśli można go tak nazwać) nachalnie wwierca się w mózg i nie daje spać po nocach. Oprócz tego, że imponuje złożonością, ten utwór robi zarazem za „door selection” – jeśli ktoś już na nim odpadnie, to resztę debiutu Atrocity może sobie darować, nawet pomimo tego, że pozostałe kawałki nie stawiają przed słuchaczem aż takich wyzwań. No i obiektywnie nie są aż tak udane…

Nie tylko muzyka, ale i realizacja Hallucinations dalece wykraczała poza europejskie standardy. W Nuclear Blast musieli mieć świadomość, jak mocnym i wymagającym materiałem dysponują ich podopieczni oraz tego, że bez odpowiedniej oprawy cały wysiłek zespołu może pójść na marne. Stąd też decyzja, żeby zarejestrować album w Morrisound z zyskującym na popularności Scottem Burnsem. Same okoliczności nagrań są ciekawe – zespół zerwał się z trasy z Carcass, zaliczył wizytę na Florydzie, po czym wrócił na ostatnie koncerty. Wypad do Stanów zaowocował porządnym i bardzo selektywnym brzmieniem, które choć samo w sobie nie było może zbyt oryginalne, to doskonale sprawdziło się przy wszystkich aranżacyjnych zawiłościach.

Jako, że powyżej zasygnalizowałem już kilka jojknięć, to czas dojojczeć temat do końca i wyjaśnić, czemu Hallucinations nigdy nie przebił się do mojej topki, nawet tej za 1990. Po pierwsze – materiał jest bardzo techniczny, ale tak po „niemiecku”, a przez to trochę sztywny – całości ewidentnie brakuje feelingu, którym mogły się pochwalić Morgoth, Torchure czy Immortalis. Po drugie, co w dużym stopniu wynika z pierwszego – album nie angażuje w takim stopniu, w jakim powinien, choć obfituje w całą masę interesujących i nietypowych rozwiązań. Po trzecie – gdzieniegdzie brakuje spójności; zespół niepotrzebnie wplata w popieprzone struktury patenty zupełnie proste, niewyszukane i toporne. No i po czwarte – jak dla mnie Alex wokalnie nie do końca odnajduje się w tym stylu i sam w jakimś stopniu rozbija spójność muzyki, co najbardziej daje się odczuć w „Abyss Of Addiction”.

Nie ukrywam, że dość trudno mi wycenić Hallucinations i tak wypośrodkować ocenę, żeby zadowolić obu mnie. Jeden chciałby podkreślić odwagę i kunszt Atrocity oraz niezaprzeczalną oryginalność materiału, drugi zaś zasugerować przerost formy nad treścią i szczątkową chwytliwość. Z tych kalkulacji wychodzi mi naciągane 8. Morgoth jednak rządzi, ha!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.atrocity.de

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2024

Orphalis – As The Ashes Settle [2023]

Orphalis - As The Ashes Settle recenzja reviewNo proszę, miałem nosa i dobre przeczucia – za sprawą „The Approaching Darkness” Orphalis dotarli do ściany i w tym konkretnym stylu już raczej nic więcej nie mogli osiągnąć/wymyśleć. W zaistniałej sytuacji zespół miał dwa rozwiązania: albo stanąć w miejscu i do końca swych dni klepać wariacje na temat ostatniej płyty, albo odejść od wypracowanej formuły i coś niecoś poeksperymentować. Niemcy wybrali tą drugą opcję i przyznam, że wcale źle na tym nie wyszli, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że zawartość albumu niekoniecznie trafi do wszystkich dotychczasowych fanów kapeli.

Orphalis bez strachu wyszli ze swojej strefy komfortu, czyniąc muzykę bardziej urozmaiconą formalnie i mniej jednolitą — nie popadając w progresywne pitolonko! — choć przy okazji również trochę mniej spójną wewnętrznie – ale nie na tyle, żeby powodowało to jakieś zgrzyty. As The Ashes Settle zawiera oczywiście wszystkie elementy, z którymi zespół dotąd się kojarzył i które zresztą dopracował do perfekcji — więc o zdradzie ideałów nie ma mowy — są one jednak poprzetykane paroma różnego kalibru nowinkami oraz zaaranżowane tak, żeby powiew świeżości był odczuwalny już od pierwszego kawałka.

Szybko daje się odczuć zmiana podejścia do basu, która jak mniemam wynika ze zmiany samego basmana. Partie tego instrumentu są zdecydowanie ciekawsze niż w przeszłości, nabrały finezji i mają realny wpływ na kształt utworów, a w związku z tym zostały też mocniej wyeksponowane. Może to i żadna wielka ekwilibrystyka, ale dobrze spełniają swoje zadanie. Ponadto w trakcie odsłuchu As The Ashes Settle do naszych uszu dociera zaskakująco duża jak na Orphalis dawka melodii oraz sporo naleciałości black metalu, które słychać szczególnie w riffach i części wokali (m.in. w „Labyrinth Configuration”, „An Effigy To Humanity” czy „Watch Them Descend”). Jak więc widać, nie ma tu niczego, co mogłoby wypaczyć deathmetalowy rdzeń zespołu. Choć czy aby na pewno?

Największym zaskoczeniem (eksperymentem, prowokacją, niewypałem – jak zwał, tak zwał) jest hmm… instrumentalny „Moon Supremacy”, który przynajmniej mnie jednoznacznie kojarzy się z pewnym niezbyt popularnym kawałkiem Morgoth. Trwa niespełna minutę, ale wprowadza dużo zamieszania i przez chwilę nawet daje do myślenia. Paradoksalnie dzięki niemu tej dość długiej płyty słucha się z większą czujnością, doszukując się między dźwiękami czegoś, czego być może tam nie ma. A może jest?

As The Ashes Settle raczej nie stanie się moją ulubioną pozycją w dyskografii Orphalis, jednak bez wątpienia jest materiałem, do którego warto wracać – choćby dlatego, że nie jest aż tak oczywisty jak to się może z początku wydawać. Niemcy udowodnili, że skoki w bok im niestraszne, więc następnym razem pewnie też przygotują coś ciekawego.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Orphalisband

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

28 czerwca 2024

Midnight – Hellish Expectations [2024]

Midnight - Hellish Expectations recenzja reviewPrzyznam (bez tortur), że wielkim fanem typowego (czy. klasycznego) thrash’u nie jestem. Jedynie kilka kapel ląduje u mnie na stole do muzycznej konsumpcji. Uwielbiam natomiast wszelkie thrash’owe hybrydy na czele z black metalem, który tematyką, prezencją i jebnięciem idealnie łączy się z thrash’owym łojeniem. Nie mogłem zatem obojętnie przejść obok zespołu o nazwie Midnight. Utworzony na początku nowego milenium amerykański jednoosobowy projekt stworzony przez Athenara to obecnie świetna marka na scenie black/speed metalu. Dlatego też bardzo chętnie posłucham najnowszego dzieła Hellish Expectations.

Technicznie mamy tutaj 10 utworów upchanych w… 25 minut. Zatem kwestia „speed” spełniona. Nawa albumu oraz pierwszego tracka lirycznie spełnia wymagania kwestii black. Teraz czas „nausznie” sprawdzić czy ten koktajl jest zjadliwy.

„Expect Total Hell” interesująco zapowiada nam album i niemal spojleruje całość. Cytując: „Expect no quarter! Expect no mercy! Expect total hell!” nie pozostawia złudzeń, gdzie Athenar poprowadzi swoich słuchaczy. Będzie intensywnienie i piekielnie. Nie sama warstwa liryczna to zapowiada, ale przede wszystkim muzyka. Jeżeli ktoś kiedyś już miał do czynienia z Midnight i ten styl mu się podoba, będzie się czuł jak w domu. Na Hellish Expectations Amerykanin niczym nas nie zaskoczy (ku zawodowi lub radości) i dostaniemy dokładnie to, czego się spodziewamy. To muzyka, którą oczyma wyobraźni widzisz na koncercie, a siebie w centrum pogo. Czerep od razu idzie w ruch. Intensywność, radość i bolące stawy (tak, to już ten wiek, gdy idziesz w pogo mając w kieszeni testament) – to się czuje, słuchając tego albumu. Zwłaszcza „Dungeon Lust” wzbudził we mnie takie odczucia, ale każdy utwór pasuje idealnie jako całość. Gdyby chłopak(-i w czasie koncertu) zagrali cały album, bawiłbym się przednio. A wszakże to tylko 25 minut, więc czasu, a czasu zostałoby na inne utwory z dyskografii Midnight.

Podsumowując. Nie mamy tutaj do czynienia z rewolucją czy czymś przełomowym. Nie. Midnight idzie w swoje rejony i robi to doskonale. Nowy album to nowa porcja energii. Może to kolejny kotlet, ale taki na który czekamy, bo jest pyszny. Hellish Expectations robi to, z czym black/speed ma się kojarzyć. Krótki, ale srogi wpierdol. To tutaj dostajemy. To w zupełności wystarczy. Słów kilka o produkcji. Jest bardzo dobra. Nic nikogo nie zagłusza, brzmienie jest brudne, a jednocześnie przejrzyste. Bardzo dobry mastering. Nie mogę nie polecić!


ocena: 8/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/midnightviolators

Udostępnij:

24 czerwca 2024

Requiem – Formed At Birth [2003]

Requiem - Formed At Birth recenzja reviewSzwajcarski Requiem, zespół o jednej z najbardziej nieoryginalnych nazw na świecie, wystartował w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku, jednak z pierwszym oficjalnym wydawnictwem czekał aż do 2001 roku, kiedy to ukazała się epka „Nameless Grave”. Epka naprawdę dobra, od początku do końca dająca jasno do zrozumienia, że muzycy A) bardzo sobie cenią amerykańską scenę oraz B) mocno przykładają się do swojej roboty i niczego nie pozostawiają przypadkowi. Start Requiem mieli zatem udany, a mogło być tylko lepiej. I było. Minęły dwa lata i do nielicznej jeszcze bazy fanów trafił debiutancki Formed At Birth, który z łatwością przebił poprzedni materiał, potwierdzając tym samym duży potencjał zespołu.

Patent Szwajcarów na death metal na Formed At Birth jest dość prosty i pozbawiony głębszej filozofii, bo można go sprowadzić do trzech słów/składników: szybkość, brutalność, chwytliwość. Niby niewiele, ale w ich przypadku to w zupełności wystarcza, żeby zmajstrować kawał solidnego wygrzewu. Większość utworów zbudowano w oparciu o podobny schemat — jeden-dwa główne motywy gitarowe ostro doprawione blastami — a mimo to charakteryzują się one pewną wyrazistością, więc „Child Of A New Generation”, „Mind Control”, „Formed At Birth”, „Alone” czy „Murder U.S.A.” nie można ze sobą pomylić. Ponadto tu i ówdzie trafiło się kilka odważniejszych rozwiązań, które o dziwo nieźle wtopiły się w całość i nie zaburzają odbioru albumu.

Choć Requiem od początku nie robili niczego odkrywczego, to ich muzyce nie można odmówić świeżości, która w połączeniu z młodzieńczą energią i wyczuwalnym zaangażowaniem daje znakomity efekt. To tylko death metal, w dodatku taki zwykły, „do przodu”, ale, kurwa, te proporcje – wszystkiego jest tu dokładnie tyle, ile trzeba, żeby Formed At Birth został w głowie i chciało się do niego wracać. Do tego dochodzi nieco szorstkie, ale czytelne brzmienie oraz nieprzekombinowana produkcja, która udanie podkreśla dynamikę utworów.

Muzycy Requiem udowodnili debiutem, że mają w sobie to tajemnicze coś, co sprawia, że nawet najbardziej wtórne zespoły mogą zajść daleko. Może chodzi o szczerość, może o ogólną jakość – nie wiem. Faktem jest, że to właśnie oni jako pierwsi przychodzą mi na myśl na hasło „szwajcarski death metal”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RequiemSwitzerlandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2024

3rd War Collapse – Catastrophic Epicenter [2023]

3rd War Collapse - Catastrophic Epicenter recenzja reviewPo naprawdę dobrym, acz z lekka zleżałym „Damnatus” gitarzysta zespołu obiecywał, że z następnym materiałem uporają się już szybciej i do sprzedaży trafi nie później niż w 2023. No i proszę, słowa dotrzymał! I to w roku wyborczym! Już pal licho, że nie w brazylijskim… Chris nie wspominał za to, nawet mimochodem, że po tylu latach przerwy/nicnierobienia muzyce 3rd War Collapse będą towarzyszyły jakieś istotne zmiany… I chyba nawet wiem, dlaczego – bo nie towarzyszą. Catastrophic Epicenter jest utrzymany w identycznym stylu i niemal na identycznym poziomie co debiut, więc o elemencie zaskoczenia nie ma mowy, ale głupio narzekać, że się dostało dobrą płytę.

Brazylijsko-fińskie komando dostarcza spięte kompozycyjną klamrą pół godziny szybkiego, brutalnego i przede wszystkim bardzo dynamicznego death metalu, w którym pobrzmiewa niejedna holenderska kapela, a i jeszcze z pół tuzina amerykańskich. O skojarzeniach i konkretnych nazwach nie będę wspominał, bo tylko bym się powtarzał – znajdziecie je w recce „Damnatus”. Żeby nie było, Catastrophic Epicenter nie jest kopią debiutu; owszem, w ogólnych założeniach oba albumy są do siebie cholernie podobne, ale nowy jest żwawszy, mocniej dopracowany i jak mi się zdaje, jeszcze bardziej ukierunkowana na jebnięcie.

Podstawowe i naprawdę odczuwalne różnice dotyczą brzmienia i wokali. Catastrophic Epicenter została wyprodukowana przynajmniej o poziom lepiej od debiutu, bez śladu plastiku, za to z zachowaniem bardzo dużej i w sumie rzadko spotykanej w tym stylu selektywności. Już po paru sekundach krążka daje się odczuć, że 3rd War Collapse mają świadomość jakości swojej muzyki, czepliwości riffów, zgrabnych aranżacji itd., więc nie przykrywają ich na siłę brzmieniową smołą, tylko po to, żeby było brutalniej czy undergroundowo. A czy w ten sposób tracą na pierdolnięciu – oj, nie wydaje mi się. Tym bardziej, że wokalnie mamy tu prawdziwy, choć nie do końca typowy, konkret – szczątkowo zrozumiały bulgot, który również dodaje sporo do dynamiki.

Tak przygotowanych płyt słucha się z przyjemnością – wszystko jest na swoim miejscu, zgodnie z kanonem, bez udziwnień, a zespół niczego nie udaje i nie dorabia do tego wyszukanej ideologii. Niewykluczone, że gdyby Catastrophic Epicenter wyszła ze 25 lat temu, to do dziś miałbym do niej sentyment porównywalny choćby z „Feasting On Blood”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/3rdwarcollapse

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

14 czerwca 2024

Cannibal Corpse – Butchered At Birth [1991]

Cannibal Corpse - Butchered At Birth recenzja reviewW przypadku zaistnienia niespodziewanego sukcesu jakiejś dziwacznej zbieraniny kudłaczy należy kuć żelazo póki gorące i bookować pierwszy wolny termin w studiu, bo nie wiadomo, jak długo ludzie będą się czymś takim jarać. Właśnie z takiego założenia wyszli włodarze Metal Blade, kiedy śmieszno-straszny „Eaten Back To Life” zdobył uznanie w oczach i uszach maniaków death metalu, a sam zespół trafił do grona najbardziej obiecujących i wyrazistych kapel gatunku. Takiego potencjału zwyczajnie nie można zmarnować, stąd też Butchered At Birth pojawił się w sklepach w niecały rok po debiucie. Pojawił tylko po to, żeby zaraz z nich zniknąć, bo dla przeciętnego Jankesa (Niemca, Australijczyka, itd.) był nie do przyjęcia.

Nie ma się co oszukiwać, naciągane kontrowersje związane z okładką i tekstami Butchered At Birth przysporzyły Cannibal Corpse tyle samo zwolenników, co przeciwników — viva la darmowa reklama! — ale w tym całym zamieszaniu niektórym gdzieś umknęła kwestia… muzyki, która jakiś tam wpływ na popularność kapeli jednak miała. Amerykanie zgodnie z duchem epoki postarali się o materiał wyraźnie mocniejszy od debiutu: szybszy, cięższy, bardziej obrzydliwy i zaawansowany (choć ciągle niezbyt finezyjny; solówki trudno uznać za istotne). Największy postęp dokonał się bez wątpienia w temacie techniki użytkowej, brzmienia (ponownie Morrisound ze Scottem Burnsem) oraz wokali – te elementy zebrane do kupy wydatnie przełożyły się na spójność i siłę oddziaływania kolejnych kawałków.

Ponadto w nowych utworach — i to mimo tego, że niektóre wyglądają na przygotowana w pośpiechu — słychać większą świadomość tego, co i jak Cannibal Corpse chcą grać – zespołowi udało się wykreować podwaliny własnego stylu. Może i jeszcze nie stuprocentowo oryginalnego (Deicide [znaczące chrząknięcie]), ale dostatecznie rozpoznawalnego, żeby wyróżnić się na tle innych deathsterów. Te i podobne plusy nie przesłaniają mi jednak pewnego minusa. Amerykanie zyskali na brutalności, pozbywając się wpływów thrash’u, a przez to stracili na fajnym feelingu, który tak wzbogacał „Eaten Back To Life” i czynił go łatwym/przyjemnym w odbiorze. Stąd też Butchered At Birth wydaje się bardziej jednolity i nie obfituje aż tak w wybijające się hiciory. Do perełek na pewno zaliczyłbym „Covered With Sores”, „Meat Hook Sodomy”, „Gutted” oraz „Innards Decay”, w którym przebija się bas charakterystyczny dla późniejszej twórczości zespołu. Pozostałe numery również dają radę, ale ciśnienia nie podnoszą.

Butchered At Birth to dobra, a miejscami nawet bardzo dobra płyta, która wciąż i wciąż dostarcza sporo deathmetalowej radochy. To jednak nie wystarcza, żeby mogła się załapać do tych „naj”, o „naj-naj” nie wspominając. Ba, u mnie drugi krążek Cannibal Corpse znajduje się na jednej z niższych pozycji w ich dyskografii. Nie moja wina – sami tak wysoko zawiesili sobie poprzeczkę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2024

Gorgasm – Sadichist [2024]

Gorgasm - Sadichist recenzja reviewKiedy Damian Leski dołączył do Broken Hope nic nie zapowiadało, żeby jego macierzysta kapela miała na tym w jakikolwiek sposób stracić. Wręcz przeciwnie – zainteresowanie Gorgasm wystrzeliło (niechby i chwilowo) na fali hajpu związanego z „Omen Of Disease”, zespół znalazł dość czasu, żeby zmajstrować czwartą płytę i wszystko szło w jak najlepszym kierunku. Niestety po jakimś czasie w obozie Amerykanów zrobiło się podejrzanie cicho, a cała ich aktywność sprowadzała się do pojedynczych koncertów. Czyżby cisza przed burzą?

Nic z tych rzeczy! Przerwa między kolejnymi wydawnictwami Gorgasm urosła do równych dziesięciu lat. Następcą „Destined To Violate” nie jest jednak pełniak numer pięć, a nagrana w nowym składzie baaaaardzo skromna epka, która, jakby tego było mało, jedynie być może jest zapowiedzią czegoś większego. Cóż, pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość i czekać na kolejny ruch Amerykanów, do czego zachęcam, bo wnioskując po poziomie Sadichist, o ich formę nie trzeba się specjalnie martwić. Trzy kawałki zawarte na tym kawałku plastiku skutecznie chłoszczą dupsko brutalnym death metalem, do jakiego Gorgasm nas przyzwyczaili.

Styl zespołu jest na tyle rozpoznawalny, że nawet dość surowa produkcja — która wynika z pośpiechu albo małego budżetu — nie jest w stanie przykryć tych wszystkich charakterystycznych elementów, którymi Gorgasm zasłynęli. Mamy tu zatem mordercze tempa, świetną dynamikę, miażdżące riffy, nieprzesadzone techniczne zagrywki, sprytnie wkomponowane solówki i potrójny wokalny atak. Już standardowo czystej brutalności towarzyszy duża dawka chwytliwości, co najbardziej słychać w kawałku tytułowym, który udanie nawiązuje do przebojów z „Bleeding Profusely” i „Masticate To Dominate”. Palce lizać!

Z jednej strony Sadichist cieszy, bo to muzyka, której mi brakowało, z drugiej zaś rodzi pewne obawy, czy przypadkiem ten materiał nie służy tylko wybadaniu rynku przed ewentualnym longiem. Póki co zachowuję optymizm, choć sądząc po stosunkowo niskim numerze mojego egzemplarza — a wcale nie rzuciłem się na tę płytkę przy pierwszej okazji — ciśnienie na powrót Gorgasm jest raczej mizerne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 czerwca 2024

Defiled – The Highest Level [2023]

Defiled - The Highest Level recenzja reviewJak widać po pełnym optymizmu tytule na okładce siódmej płyty Defiled, Japończycy skończyli wreszcie serię defetystycznych haseł, więc można było nieśmiało zakładać, że i w muzyce nastąpił u nich jakiś wyraźny progres i znowu będziemy mieli do czynienia z graniem na naprawdę wysokim poziomie. Aż tak dobrze nie jest, o przełomie i nowej jakości trzeba zapomnieć, ale i tak nie mam wątpliwości, że The Highest Level to najlepszy album zespołu od czasu „Divination”, czyli bagatela od dwudziestu lat.

Materiał stylistycznie nie odbiega znacząco od tego z „Infinite Regress” — nie zdziwiłbym się nawet, gdyby powstał w tym samym okresie — a zatem opiera się na skrajnościach i wyczuwalnym na kilku poziomach — i niekiedy trudnym do pojęcia — kompozycyjnym misz maszu. Chaos w twórczości Defiled był obecny w zasadzie od samego początku, jednak w swoich lepszych latach Japończycy w większym stopniu go kontrolowali, teraz bywa z tym różnie. No chyba, że wszystko, co słychać na The Highest Level, dzieje się według misternie przygotowanego planu i to tylko ja ogarniam z tego jakiś marny procent.

W każdym razie to, co do mnie dociera (albo co rozumiem), robi dość pozytywne wrażenie, mimo iż płyta jako całość jest trochę przydługa (15 kawałków w 44 minuty) i pod koniec może wydawać się odrobinę monotonna. Najbardziej cieszy mnie to, że tym razem Defiled więcej uwagi poświęcili agresywnemu i względnie technicznemu napieprzaniu w szybkich tempach niż prostej łupance, dzięki czemu The Highest Level ma bardziej angażujące struktury i daje odczuwalnego kopa. Duża w tym zasługa specyficznego brzmienia, bo zespół połączył nieco przytłumiony dźwięk gitar charakterystyczny dla death metalu z początku lat 90. z pracującą w niskich rejestrach sekcją rytmiczną typową dla ambitniejszego brutal death z drugiej dekady lat dwutysięcznych. Rezultat jest osobliwy — gdzieś im się gubi bas — ale do takiej muzyki pasuje zaskakująco dobrze.

Lata mijają, a wokalista Defiled ciągle powoduje u mnie mieszane odczucia, mimo iż z płyty na płytę słychać u niego pewne postępy. Shinichiro Hamada stara się być maksymalnie czytelny, co doceniam, i faktycznie długimi fragmentami można go zrozumieć bez zaglądania do książeczki, a to obecnie rzadkość. Niestety jednocześnie brakuje mu porządnej głębi i brutalności, jego głos jest suchy i nie zawsze wyrabia za muzyką, zwłaszcza gdy się robi gęsto. Rozwiązaniem wydaje się podbijający dynamikę bulgot.

Po „Towards Inevitable Ruin” nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek będę wypatrywał kolejnych płyt zespołu, jednak od „Infinite Regress” Defiled powoli idą w dobrym kierunku. Może i małymi krokami, ale grunt, że już im się nogi nie plączą, czego najlepszym dowodem jest poziom The Highest Level.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 czerwca 2024

Autopsy – Ashes, Organs, Blood And Crypts [2023]

Autopsy - Ashes, Organs, Blood And Crypts recenzja reviewAshes, Organs, Blood And Crypts trafiła w ręce fanów niemal równy rok po „Morbidity Triumphant” i — podobnie jak poprzedniczka — nikogo nie zaskoczyła. Dziewiąta płyta zespołu nie przynosi żadnych istotnych zmian w stylu, brzmieniu czy wizerunku zespołu, czego zresztą należało się spodziewać – swoją drogą trudno, żeby muzycy Autopsy w tak krótkim czasie mieli nagle przewartościować swoje granie. Jeśli jednak ktoś liczył tu na nieszablonowe podejście i wysyp nowinek, to spokojnie może o sobie mówić, że jest dziwny; nawet mogą mu to do dowodu wpisać.

Wydaje mi się, że bardzo łatwo o analogię między Ashes, Organs, Blood And Crypts a wydanym zaraz po „The Headless Ritual” „Tourniquets, Hacksaws And Graves” — już pomijając podobną strukturę obu tytułów — bo obie są tymi słabszymi płytami, mniej wyrazistymi i sprawiającymi wrażenie składaków numerów z B-stron singli albo wręcz odpadów z paru innych sesji. Oczywiście o fuszerce ze strony Autopsy nie ma mowy, wszystkie kawałki są utrzymane w rozpoznawalnym stylu obskurnego death metalu doprawionego doomem i syfiastym rock ‘n’ roll, brzmią bez zarzutu i potrafią cieszyć, ale do poziomu tych najlepszych, które na stałe trafiły do setlisty zespołu, niestety sporo im brakuje.

Ponownie każdy z muzyków dorzucił swoje kompozytorskie trzy grosze, co fajnie przełożyło się na różnorodność materiału – raz jest szybciej, raz wolniej, to znowu punkowo i niechlujnie. Reifert wrzeszczy z typowym dla siebie przejęciem, solówki wwieracają się w mózg, zaś bas pracuje z dużym rozmachem, dodając utworom interesującej głębi. Klasyka, ale… mnie jednak brakuje tu jakiegoś motywu przewodniego, czegoś, co by spinało całość i sprawiało, że chce się do tego krążka wracać. Na „Morbidity Triumphant” czymś takim były wyjątkowo pojebane melodie, na Ashes, Organs, Blood And Crypts już żadnego wyróżnika nie wyłapałem. Kolejne kawałki przelatują jeden za drugim nie powodując większych uniesień, a tak na dobrą sprawę spośród nich w pamięć zapada tylko „Marrow Fiend”, który przynajmniej w połowie jest zrzynką z jednego z większych hitów Venom.

Słuchając Ashes, Organs, Blood And Crypts dochodzę do wniosku, że na tym etapie dłuższe przerwy wydawnicze bardziej służą niż szkodzą Autopsy, bo choć zespół wciąż jest bardzo płodny, to już niekoniecznie wszystkie jego pomysły powinny trafiać na płyty. Ten album Amerykanów na pewno nie zapisze się w annałach death metalu, ale nie mając akurat niczego innego pod ręką, można go przesłuchać bez kręcenia nosem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 czerwca 2024

Ecocide – Metamorphosis [2023]

Ecocide - Metamorphosis recenzja reviewHolendrzy z Ecocide nie zawojowali świata za sprawą całkiem przyzwoitego „Eye Of Wicked Sight” i to na tyle podkopało ich motywację, że niedługo po oficjalnym wydaniu debiutu padli na pysk. Po jakimś czasie ponownie spróbowali szczęścia i… ponownie szybko zaliczyli glebę. Czy za trzecim razem los się do nich uśmiechnie? Tego nie wiem, ale biorąc pod uwagę ich obecną formą — już mniejsza o zmiany w składzie — nie powinno być wcale źle.

„Eye Of Wicked Sight” i Metamorphosis dzieli równa dekada poświęcona nieróbstwu i szarpaninie z realiami, więc nie powinno nikogo zaskakiwać, że u Ecocide co nieco się zmieniło. I to jak! Zespół poprawił się dosłownie w każdym aspekcie, począwszy od wykonania, przez produkcję, a na okładce skończywszy. Styl Holendrów uległ pewnej ewolucji, czy może raczej został dookreślony, dzięki czemu całość jest spójna i podąża w jednym sensownym kierunku. O oryginalności należy zapomnieć, bo baaardzo duże wpływy Death słychać już w pierwszym (po ominięciu niepotrzebnego intra) kawałku. Te oczywiste inspiracje są ponadto uzupełnione nie mniej oczywistymi naleciałościami Morgoth, Sepultury, Pestilence, Asphyx, Loudblast czy nawet Testament – innymi słowy dostajemy tu zajebiaszczo klasyczny death metal ubarwiony równie klasycznym thrash’em. Palce lizać!

W porównaniu z niemal identycznym objętościowo debiutem Metamorphosis wypada znacznie okazalej, a przede wszystkim mocniej angażuje uwagę słuchacza. Muzyka jest bardziej zwarta, zaczepna i podana z lepszym feelingiem, a uzupełnia ją mistrzowski wokal, jakiego wręcz należy oczekiwać po holenderskiej kapeli. Choć Ecocide nie korzystają z przesadnie technicznych rozwiązań, to nowy materiał jest też odczuwalnie ciekawszy – więcej się tu dzieje, aranżacje są bogatsze i odpowiednio urozmaicone, zaś same utwory — co jest zasługą m.in. melodyjnych riffów i ogólnej chwytliwości — zyskały na wyrazistości. Umiarkowane tempa i porządna motoryka sprawiają natomiast, że całość — a już zwłaszcza „Metamorphosis”, „Corrupted Reality” i „The Flayed” — ma spory potencjał koncertowy.

Uwag mam niewiele, w dodatku są małego kalibru. Po pierwsze – zapychacze. Intro już wymieniłem, a jest jeszcze minuta ambientowego nica z jakiegoś względu podczepiona do „Transcendence Of The Mind”, która tylko zaburza płynność albumu. Po drugie – brzmienie. Samo w sobie jest cacy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że produkcja jest dziełem zespołu, aleee chłopaki mogli nagrać to trochę głośniej. Tyle od czepliwego mnie.

Na Metamorphosis Ecocide dokonali dużego postępu, więc tym razem naprawdę warto się ich muzyką zainteresować, do czego zresztą gorąco zachęcam. Nie jest to jeszcze poziom najlepszych w gatunku (tych z Ameryki), ale bez wątpienia jest tu na czym ucho zawiesić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EcocideMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

30 maja 2024

Witch Vomit – Funeral Sanctum [2024]

Witch Vomit - Funeral Sanctum recenzja reviewWitch Vomit zaczynali jako jedna z wielu — stanowczo zbyt wielu! — kapel łupiących pierwotny i mocno syficzny death metal utytłany w wydzielinach starego Autopsy czy Incantation. Co z tego, że wychodziło im to w miarę sprawnie, skoro podobnego tałatajstwa — któremu też w miarę sprawnie wychodziło — było od zajebania? Amerykanie grali to samo, co wszyscy wokół, nie zdradzając najmniejszych śladów własnej tożsamości. Mimo to załapali się na kontrakt z szanowanym Memento Mori, dla którego wydali zupełnie niewybijający się, choć poprawny, „A Scream From The Tomb Below” – na podstawie tego krążka nie wróżyłem zespołowi świetlanej przyszłości, nie podejrzewałem go również o jakiekolwiek tendencje rozwojowe.

A tu proszę – niespodzianka, od epki „Poisoned Blood” Witch Vomit ewidentnie wzięli się za siebie i delikatnie zmienili podejście, a każde kolejne wydawnictwo jest świadectwem ich ciągłego i naprawdę wyraźnego postępu. O tym, że ewolucja zespołu przebiega w dobrym kierunku, najlepiej świadczy Funeral Sanctum — trzeci pełniak w dyskografii Amerykanów — który po prostu wymiata. Sam styl Witch Vomit w ogólnych założeniach wcale zbytnio nie odbiega od tego, co robili na debiucie, jednak wykonanie oraz poziom aranżacji są już zupełnie inne. Dość powiedzieć, że w wielu fragmentach chłopaki (i kobita) grają tak… no kurde… finezyjnie i z dużą lekkością, co niedawno było przecież nie do pomyślenia.

Na Funeral Sanctum dosłownie każdy riff jest doskonale czytelny (rozpracowanie tej płyty ze słuchu nie powinno nastręczyć najmniejszych problemów), każdy też jest „jakiś”, siedzi w odpowiednim miejscu i wnosi coś wartościowego do brzmienia całości, więc nie ma mowy o bezbarwnych, jałowych kompozycjach. Poza tym utworom sporo kolorytu dodają znakomite solówki (zwłaszcza ta melodyjne) tak charakterystyczne dla death-thrash’u przełomu lat 80. i 90. Do „Blood Of Abomination” czy „Dominion Of A Darkened Realm” wraca się dlatego, bo zawierają coś, czego nie ma choćby w „Serpentine Shadows” czy „Endarkened Spirits” – i na odwrót. W tak zajebistym zestawie da się nawet przymknąć oko na dwa instrumentalne — swoja drogą ładne — nabijacze objętości.

Nie ukrywam, że Funeral Sanctum przerosła moje oczekiwania jak rzadko która płyta w ostatnim czasie i przy okazji sprawiła mi mnóstwo radości. Materiał Witch Vomit to świetny przykład tego, jak w dojrzały sposób można podać przestarzałe dźwięki, żeby rajcowały świeżością, a nie były tylko nędznym nawiązaniem do klasyków. I tak, skojarzenia z „Manor Of Infinite Forms” Tomb Mold są jak najbardziej na miejscu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/WebsOfHorror
Udostępnij:

27 maja 2024

Oppressor – Agony [1996]

Oppressor - Agony recenzja reviewPo ciepło przyjętym, lecz naprawdę kiepsko promowanym debiucie muzykom Oppressor nie pozostało nic innego, jak grać koncerty, dłubać przy nowym materiale i czekać, aż wreszcie zgłosi się do nich jakiś sensowny wydawca – wszak wypracowali sobie całkiem niezłą renomę i zasługiwali na odrobinę uwagi. No i cóż, wytwórnia się znalazła, nawet dość szybko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Amerykanie spadli z deszczu pod rynnę, co ostatecznie przypieczętowało ich status zespołu z głębokiej drugiej ligi czy wiecznego supportu.

A mogło być tak pięknie… Muzyka z Agony nie różni się zbytnio od tej z „Solstice Of Oppression” — jako że Oppressor dorobił się rozpoznawalnego stylu — może oprócz tego, że jest bardziej zwarta, sprawniej zaaranżowana i nieobce są jej współczesne wpływy – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Mniej tu skrajności, jazzu i klimatu, a mimo to każdy, kto choć raz zetknął się z „Seasons”, nie powinien być zaskoczony zawartością tego albumu. Ani rozczarowany. To wciąż stosunkowo oryginalny techniczny death metal z wieloma zmianami tempa, mocno urozmaiconymi strukturami i bardzo charakterystycznym riffowaniem, którego nie można pomylić z żadną inną kapelą. Kawałki takie jak „Gone”, „Passage”, „Valley Of Thorns” czy „Sea Of Tears” w niczym nie ustępują tym z debiutu, choć z wiadomych względów nie mają już tej świeżości – to jednak w niczym nie przeszkadza.

Prawdziwym problemem Agony — który pewnie wyolbrzymiam, ale co tam — są obce naleciałości oraz część partii wokalnych. Nie dziwi mnie, że muzycy Oppressor chcieli dorzucić coś nowego do swojej twórczości, nie pojmuję jednak dlaczego zdecydowali się na takie, a nie inne rozwiązania. Chodzi tu oczywiście o wpływy tzw. groove metalu i jego pochodnych, które nijak mi nie pasują do zakręconego stylu Amerykanów. Oppressor grający toporne riffy pod Fear Factory naprawdę nie wypada specjalnie przekonująco. Poza tym ogólne dobre wrażenie psuje niekiedy wokal — stał się czytelniejszy kosztem brutalności — bo zdarza mu się wchodzić w manierę siłowego krzyku a’la umęczony życiem Jason Blachowicz. Tim King czasem imituje też Vincenta z „Covenant”, ale to akurat mi pasuje.

Tym, co najbardziej różni Agony od „Solstice Of Oppression”, jest brzmienie – dobre, nie oszałamiające (nawet jak na swoje czasy), ale po prostu dobre i profesjonalne. Nagraniami i produkcją albumu zajął się Brian Griffin z Broken Hope, zaś mastering wykonał Jim Morris w Morrisound, dzięki czemu całość ma ręce i nogi, a przede wszystkim, co jest miłą odmianą w porównaniu z debiutem, nie dudni. Selektywność dźwięku nie budzi większych zastrzeżeń, co przy tak zaawansowanej muzyce znacząco wpływa na jej odbiór – nie trzeba leżeć z głową przy kolumnie, żeby cokolwiek z tej płyty wyłapać.

Mimo paru usprawnień natury technicznej i solidnej dawki łamańców Agony nie przebija debiutu. Ba – nie dorównuje mu, choć jak na 1996 rok mamy tu do czynienia z udanym i wyróżniającym się materiałem. Cały myk polega na tym, że „Solstice Of Oppression” wyróżniał się bardziej i był jakimś powiewem świeżości. Kolekcjonerzy mogą się skusić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OppressorOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 maja 2024

Abysmal Dawn – Programmed To Consume [2008]

Abysmal Dawn - Programmed To Consume recenzja reviewProgrammed To Consume to w prostej linii kontynuacja i naturalne rozwinięcie tego, co Abysmal Dawn robili na debiucie, a więc skrajnie nieoryginalnego i pozbawionego udziwnień death metalu w wersji stosunkowo klasycznej – takiego uniwersalnego i w zasadzie dla wszystkich. Muzyka na drugim krążku Amerykanów jest pozbawiona jakichkolwiek skrajności, drugiego dna, nowatorskich, zaskakujących czy kontrowersyjnych rozwiązań, a bazuje jedynie na pomysłach, które sprawdziły się u setek innych, różnych stylistycznie i zwykle bardziej wyrazistych grup. Abysmal Dawn całkiem sprawnie zebrali te wszystkie wpływy do kupy i podali w na tyle profesjonalny i niewymagający sposób, że całość wchodzi bez popitki, choć koniec końców nie pozostaje w głowie na długo.

Na potrzeby Programmed To Consume zespół skorzystał ze wszystkich elementów obecnych na „From Ashes”, dopracował je i uzupełnił o wpływy europejskie, głównie szwedzkiego pochodzenia, dzięki czemu materiał stał się jeszcze bardziej optymalny i przystępny dla zwykłego zjadacza chleba. Daje się tu wyczuć pewien progres techniczno-kompozytorski, ale i odrobinę wyrachowania – słychać, że muzycy chcą, żeby utwory były lepsze i ciekawsze niż wcześniej, jednak bez przesady i zbytnich szaleństw, żeby przypadkiem nikogo do siebie nie zniechęcić. Momentami Abysmal Dawn grają brutalniej, szybciej i bardziej technicznie niż na „From Ashes” (zwłaszcza w „Grotesque Modern Art”), co oczywiście cieszy, ale już po chwili zapodają coś, co niweluje ewentualną ekstremę do szeroko akceptowalnego poziomu: prosty i wolny (a przy tym nudnawy) „The Descent”, akustyczną miniaturę „Aeon Aomegas” czy zupełnie niepotrzebne plamy klawiszy w „Cease To Comprehend”. Znalazło się tu miejsce nawet dla paru blackowych riffów w typie Dark Funeral! Zespół nie posuwa się jedynie do czystych wokali (growl i skrzeczenie są w porządku) i wesołych melodyjek. Co ciekawe, właśnie m.in. przez te przeszkadzajki utwory zyskały coś charakterystycznego dla siebie i nie zlewają się w jednolitą papkę.

Brzmienie Programmed To Consume jest co najmniej solidne – ciężkie, mocne i bardzo selektywne. Abysmal Dawn zadbali, żeby ich praca nie poszła na marne, więc każdy dźwięk jest należycie czytelny. Do struktur poszczególnych kompozycji właściwie nie sposób się przyczepić, poskładano je całkiem sensownie; instrumentalnie nikt fuszerki nie odstawia, wszystko siedzi, jak powinno, szczególnie solówki, których swoją drogą mogłoby być więcej. Amerykanom wyszła z tego przyjemna płytka, której można spokojnie używać do odstresowania się po ciężkim dniu albo w formie przerywnika między bardziej wymagającymi materiałami.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AbysmalDawn

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

21 maja 2024

Pestilence – Levels Of Perception [2024]

Pestilence – Levels Of Perception recenzja reviewProszę przygotować ruskiego szampana, kolorowe baloniki i brokatowe konfetti! Okazja do świętowania jest nie byle jaka – oto przed państwem zwycięzca w kategorii Najgłupsze Wydawnictwo Roku… a może i dekady. Kurrrwaaa… Levels Of Perception nie ma innego uzasadnienia niż ekonomiczne, bo nawet jeśli sprzeda się wyjątkowo słabo — na co liczę — to i tak zespołowi oraz wydawcy zwrócą się poniesione koszty, które — co widać, słychać i czuć — nie były zbyt wysokie. Levels Of Perception rozpatrywane w jakimkolwiek innym kontekście, a już na pewno w tych poruszanych przez Mameliego, nie ma najmniejszego sensu.

Jeśli to ma być przekrojowy debestof z „najbardziej charakterystycznymi” kawałkami w dorobku Pestilence, to co tu robią numery z „Exitivm”, „Hadeon” czy „Doctrine”, spośród których części nie kojarzę nawet po tytułach? W dodatku te prawie że nołnejmowe „przeboje” stanowią aż połowę bardzo skromnego programu płyty. Gdzie reprezentacja „Spheres” i debiutu? Ano nie ma, widocznie te utwory nie prezentowały sobą niczego wartościowego i nie ma na nie zapotrzebowania. Albo szkoda się ich uczyć do jednorazowego przedsięwzięcia.

Jeśli to mają być klasyczne numery przeniesione w teraźniejszość, to czemu Levels Of Perception brzmi odpychająco – jak próba nagrywana na „jamniku” w publicznym szalecie? W tej dźwiękowej mizerii broni się jedynie wokal i bardzo czytelny bas. Reszta zalatuje taniochą i straszną amatorszczyzną, ale według Mameliego tak właśnie wygląda pełna kontrola nad swoim produktem i coś tam, coś tam o uczciwości. No dejcie, kurwa, spokój! Zespołom na takim poziomie to zwyczajnie nie przystoi. Tym bardziej, że Pestilence nawet w kiepskich warunkach koncertowych potrafią zabrzmieć lepiej i bardziej spójnie niż na tym żenującym kawałku plastiku.

Jeśli nowy skład miał dać tym utworom nowe życie, to czemu skończyło się na bzdurnych zmianach w aranżacjach, w wyniku których ciężko się tego słucha? Mameli przynajmniej od 1993 ma niezrozumiałą dla mnie tendencję do udziwniania tego, co udziwnień nie potrzebuje — vide solówki — a to, z czym mamy do czynienia na Levels Of Perception, podchodzi już pod kalanie świętości. Nie mam wątpliwości, że aktualny skład potrafi grać, ale te nowe wersje brzmią niechlujnie i wyglądają na zrobione w pośpiechu, choć nikt o nie nie naciskał, nikt. Nikt!

Jeśli to ma być traktowane jako regularny album, to czemu wygląda jak pospolita koncertówka albo nawet bootleg? Po wtopie z pierwszą okładką nie dopilnowano, żeby nowa wyglądała chociażby jako tako, więc w rezultacie oprawa wydawnictwa wprowadza w błąd. Ktoś, kto nie śledził tego całego cyrku, może pomyśleć, że ma do czynienia z płytą „live” – i spotka go rozczarowanie. Pierwsze z wielu.

Jeśli jeszcze macie jakieś złudzenia, że Levels Of Perception jednak jest wart waszych pieniędzy, to służę krótkim i szczerym podsumowaniem – nie jest. Przez szacunek do samych siebie darujcie sobie tego gniota.


ocena: 1/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 maja 2024

Morta Skuld – Creation Undone [2024]

Morta Skuld - Creation Undone recenzja reviewPowrót Morta Skuld można spokojnie zaliczyć do tych bardziej udanych, bo nie dość, że ich nowe płyty poziomem dorównują klasycznym pozycjom, to każda kolejna była lepsza od poprzedniej. Forma zespołu zwyżkowała, można było oczekiwać cudów… i wtedy weszła Creation Undone, cała na… szaro. Siódma płyta Amerykanów miała przeogromny potencjał, by stać się tą „naj-naj”, jednak przez jeden dołujący element nie potrafię myśleć o niej inaczej, niż tylko jako o rozczarowaniu – bardzo dobrym, ale jednak.

Creation Undone rozpoczyna się doprawdy imponująco i cieszy gębę każdym kolejnym dźwiękiem – mamy tu wszystko, z czego zasłynął ten zespół, tylko lepsze, bardziej agresywne, mocniej dopracowane i podane w godnej pozazdroszczenia oprawie brzmieniowej. Pod względem samej muzyki to najciekawszy i najbardziej zróżnicowany materiał Morta Skuld, bo w naturalny sposób rozwija styl świetnego „Suffer For Nothing” i wzbogaca go o garść nowych, choć niezbyt ekstrawaganckich i niekoniecznie od razu rzucających się w uszy rozwiązań. Dostajemy tu od groma klasycznych szorstkich riffów (plus takie bardzo charakterystyczne dla „The Stench Of Redemption”), niezbyt częste, ale za to fajnie wplecione melodyjne solówki, dużo thrash’owego feelingu, solidne blastowanko oraz świetny koncertowy groove… W dodatku okładka przykuwa uwagę, a takie „We Rise We Fall”, „Oblivion”, „Perfect Prey” czy „By Design” to murowane hity, o których długo powinno się pamiętać. Wypisz, kurwa, wymaluj płyta idealna.

Niestety, jest jeszcze ten jeden wspomniany element, który zaburza odbiór całości i drastycznie zaniża końcową ocenę – wokal. Dave od dłuższego czasu ma swój sposób śpiewania i patent na teksty, który nawet mi trochę imponował, bo dzięki temu Morta Skuld mieli kolejny wyróżnik. Nie wydaje mi się, żeby na potrzeby Creation Undone Gregor jakoś wyraźnie zmienił podejście do pisania (warto dodać, że ponownie wspomógł go Frank Rini, który odpowiada za dwa i pół tekstu), ale coś, czego nie potrafię racjonalnie wyjaśnić, ewidentnie nie pykło i rezultat jest o wiele gorszy niż zazwyczaj. Mnogość powtórzeń i schematyczność kolejnych wersów przy dość jednostajnej ekspresji wokalnej z czasem męczy i irytuje, a zamiast dodawać utworom kolorytu i je dynamizować – sztucznie je wydłuża i czyni monotonnymi.

Po pierwszych przesłuchaniach chciałem zgnoić Creation Undone jako najsłabszy krążek w dorobku Amerykanów, jednak nie dlatego, że jest tak kiepski, lecz dlatego, że mógł być tak wspaniały. Ostatecznie wygrało uznanie dla muzyki, choć zaznaczam, że ocena jest odrobinę zawyżona. Ten album naprawdę ma całe mnóstwo argumentów, żeby pozamiatać fanów klasycznego death metalu, więc tylko od indywidualnych umiejętności ignorowania wokali zależy, czy pozamiata.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortaSkuld

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 maja 2024

Devangelic – Xul [2023]

Devangelic - Xul recenzja reviewZ początku wyglądało to na ślepą miłość i z lekka bezczelne naśladownictwo, ale najwyraźniej była to część większego i skrupulatnie przemyślanego planu – Włosi przez kilka lat byli Disgorge wannabe, by w końcu, na „Ersetu”, wejść w buty Amerykanów i godnie ich zastąpić. Nic jednak nie trwa wiecznie i nawet formuła brutalnego death metalu zapoczątkowanego przez Kalifornijczyków musiała kiedyś ulec wyczerpaniu. I tu dochodzimy do Xul – płyty, która jeszcze ma sporo wspólnego z poprzednią, a jednocześnie wyraź dryfuje w nowym (przynajmniej dla zespołu) i do pewnego stopnia zaskakującym kierunku. Tym razem Devangelic do obowiązkowych wpływów bogów z Disgorge dorzucili dla niepoznaki (o ile ktoś nie połapał się po oprawie, tytule i tekstach) sporo naleciałości ze środkowego okresu Nile.

Ambicje Włochów nie powinny dziwić, bo postępy, jakie robią między kolejnymi płytami, są naprawdę odczuwalne, co się tyczy nie tylko kwestii techniczno-produkcyjnych, ale przede wszystkim podejścia do komponowania. Devangelic ewidentnie poszerzyli swoje horyzonty i nabrali odwagi twórczej, stąd też Xul zawiera mnóstwo pomysłów, których jeszcze 5 lat wcześniej muzycy w ogóle nie braliby pod uwagę – i to chyba bardziej w obawie, że wyjdą ze swojej strefy komfortu, niż o to, co pomyślą o nich fani. Weźmy na przykład akustyczne partie i utwory w wolnych tempach – przecież to nie przystoi brutal deathmetalowej kapeli! Jednak gdy już się zaryzykuje, może z tego wyjść coś ciekawego, a miejscami nawet klimatycznego. I wyszło, choć trzeba uczciwie zaznaczyć, że rezultat wcale nie jest daleki od tego, co przed laty robił Sanders z kolegami – dla jednych będzie to zaleta, dla innych wada.

Oczywiście na obecnym etapie Devangelic nie prezentują aż tak wysokiego poziomu technicznego jak popularni Amerykanie (i Grek), ogólne tempo ich muzyki jest też zdecydowanie mniejsze, jednak — co już zaznaczyłem — ambicji im nie brakuje i kto wie, może na następny krążek przygotują wypadkową „Parallels Of Infinite Torture” i „Those Whom The Gods Detest”. Póki co Xul bardzo udanie wypełnia niszę, którą Włosi sami sobie wymyślili – nie brakuje tu ani czystej brutalności, ani orientalnych motywów. Utwory są znacznie bardziej rozbudowane i urozmaicone od tych z „Ersetu”, więcej w nich różnorodnych motywów, więc siłą rzeczy album jest dość długi (40 minut), ale w przeciwieństwie do podobnego objętościowo „Phlegethon” nie jednowymiarowy.

Dzięki Xul muzycy Devangelic całkiem sprytnie poszerzyli grono swoich potencjalnych odbiorców, a zarazem stworzyli interesujący punkt wyjścia do dalszych kombinacji ze stylem. Oryginalności od nich nie oczekuję, wystarczy mi konsekwentnie utrzymywana brutalna efektywność.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/devangelic.official

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

12 maja 2024

The Zenith Passage – Datalysium [2023]

The Zenith Passage - Datalysium recenzja reviewThe Zenith Passage to całkiem niezły przykład tego, jak kapryśne są „opiniotwórcze” media na zepsutym kapitalistycznym Zachodzie. Debiut zespołu był przez nie bardzo wyczekiwany, a później wychwalany pod niebiosa niemal jako objawienie i sensacja dekady. Minęła ledwie chwila, The Faceless niespodziewanie wrócili z „In Becoming A Ghost”, krytycy zapieli z zachwytu, a The Zenith Passage zostali odsunięci na boczny tor i słuch o nich zaginął. Do tego stopnia, że nagrany w kompletnie nowym składzie i wydany dla Metal Blade Datalysium przeszedł właściwe bez echa.

Drugi album The Zenith Passage powstał na bazie praktycznie tych samych inspiracji co „Solipsist” (żeby się nie powtarzać, odsyłam do wyliczanki w recce debiutu, a dodam tylko Fleshgod Apocalypse i Odious Mortem) i są one równie mocno wyczuwalne, a jednak rezultat, jaki zespół osiągnął, jest zdecydowanie inny. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z graniem na maksa eklektycznym, urozmaiconym, pokombinowanym i w pewnym stopniu — choć nie do przesady — wymagającym, ale nastąpiło tu coś, co niekoniecznie mi siedzi – przesunięcie akcentów w stronę klimatu i progresywnych dźwięków, a to oznacza więcej ambientów, elektroniki, wyciszeń oraz czystych wokali. Datalysium niczym w soczewce skupia wszystko, z czego korzysta się we współczesnym progresywnym death metalu.

Korekta stylu odbiła się rykoszetem na ogólnej wyrazistości The Zenith Passage, bo przy okazji łagodzenia muzyki i czynienia jej bardziej przystępną zespół stracił nieco ze swojej mini oryginalności. Chociaż może to tylko kwestia interpretacji, bo gdyby charakterystycznych bzycząco-świszczących riffów (kto raz je usłyszał, ten wie, o co chodzi) było więcej, to pewnie bym narzekał, że stali się kapelą jednego patentu i go desperacko nadużywają, a tak jojczę, że jest ich za mało. Z dwojga złego chyba ten niedosyt jest lepszy, zwłaszcza że Amerykanie sprytnie kompensują go pięknymi melodiami i wyjątkowo barwnymi solówkami. Ba, nawet czyste (nie przepuszczone przez vocoder) wokale udanie odwracają uwagę od niedoboru „firmowych” riffów.

Pod względem realizacji Datalysium wypada okazalej i znacznie mniej szablonowo niż zrobiony hurtem przez Ohrena „Solipsist”. Brzmienie jest cieplejsze i sprawia wrażenie dość naturalnego (to o tyle zabawne, że perkusja poleciała z komputera), natomiast w produkcji zostawiono więcej przestrzeni, dzięki czemu każdy instrument pracuje w szerszym paśmie, a te najbardziej rozbudowane i klimatyczne formy zyskały na podniosłości, zaś wchodzą łatwiej, niż to wynika z konfiguracji samych nut.

The Zenith Passage ulegli tendencji, która mi się nie podoba i napakowali materiał elementami, których z zasady nie trawię, ale mimo pewnych oporów w końcu przekonałem się do ich koncepcji. Ba, w tej chwili Datalysium przemawia do mnie nawet bardziej niż debiut.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheZenithPassage

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

9 maja 2024

StarGazer – Psychic Secretions [2021]

StarGazer - Psychic Secretions recenzja reviewZe wszystkich zespołów, jakie w życiu poznałem, aż ciężko mi zrozumieć dlaczego tak długo sam się wahałem, aby się z nimi zmierzyć. Tak wiele średnich albumów ubóstwiam, a tutaj, powszechnie uznana legenda, gdzie każdy się zgadza, że to geniusze, a ja się dygam, żeby ich przesłuchać. Zresztą, co ja debil będę się kłócił. Ich pierwszy album narobił dużo szumu i obecnie jest traktowany jako podstawa ekstremy (ja mam inne zdanie, ale…). Sama grupa nie spieszyła się z powrotami, bo wydawali rzeczy nieregularnie, tak prawie co 5 lat albo i więcej. Psychic Secretions jest jednocześnie czwartym, jak i ostatnim (stan na 2024 r.) albumem formacji.

I słusznie, że się bałem. To jednocześnie jest muzyka, którą każdy, byle prostak może sobie łatwo przyswoić, ale jednocześnie nie każdy będzie w stanie poczuć w sobie, aby się zachwycić. Zgodnie z nazwą zespołu, jest patrzenie się w gwiazdy, to i są oczywiście elementy Black, Death, jak i Otchłań w stylu Portal, nutka Progresji jak Atheist, współczesnych technikaliów (ale bez przesady) i ogromna przestrzeń (słowo: klucz) w produkcji i brzmieniu płyty.

Ale jest też koherentność tego, co chce Stargazer stworzyć. Ani przez moment nie czułem się zagubiony w treści, a ta potrafi iść naprawdę nieraz losowo w różne kierunki. Nie tyle jest to kwestia motywów, które są główne i pośrednie, a przede wszystkim łatwości, z jaką to sobie płynie. Jeśli mówimy o Death Metalu, to mówimy niestety o pewnych standardach, które musza być zachowane, aby dalej to był Death Metal. I tutaj grupa próbuje zrywać z tą otoczką na różne sposoby. Czasem dziwny bas, czasem melodia albo rytm, ale i tak zawsze wraca to do korzeni. To nie jest tak ultragenialne jak Afterbirth („Four Dimensional Flesh”) i nie sprawia, że odkrywam nowe płaszczyzny świadomości. Muzyka jest wręcz dokładnie taka, jaką znamy od przedszkola – zwrotki, refren, przejścia. Niemniej jednak takie numery, jak „All Knowing Cold” dobrze wyjaśniają te zawiłości. Są też i niemetalowe dodatki, ale one nie mają znaczenia, dlatego ich nie opisuję.

Dostajemy pełen program, wręcz jak sztukę teatralną z aktorami i rozdziałami. Jest to równie niewymuszone, co też prawdziwe i szczere, co sobie osobiście cenię. I owszem, zawsze pojawi się jakaś potrzebna krytyka, aby otrzeźwić zanadto podniecony umysł. Słychać mocne powiązania i prawie plagiat z zapomnianym, czeskim Vuvr, zwłaszcza w „Pilgrim Age” (nawiązanie do ich płyty „Pilgrimage”? Przypadek?).

Ostatecznie – dlaczego akurat wybrałem ten album, a nie wcześniejsze? Ten jakoś mi spasował najbardziej – to nie znaczy, że wcześniej było źle. Jak już słusznie zauważyłem, ta grupa ma już swój status i moje pitolenie nic tu nie zmieni. Ale uważam, że dopiero teraz robi się naprawdę ciekawie i jeśli ktoś przysypiał, albo olewał, to może się zdziwić, bo dalej będzie chyba jeszcze lepiej (a już lepiej niż Portal, co nie jest jakoś specjalnie trudne). To naprawdę dobry przykład na to, że można pokazać znane rzeczy w ciekawy sposób na nowo. To jeszcze nie jest to, co sprawia, że się będę zachwycał na maksa, ale mogę śmiało polecać i mówić, że nie jest to już przereklamowana marka.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/StarGazer/292821067421712
Udostępnij:

6 maja 2024

Altarage – Worst Case Scenario [2023]

Altarage - Worst Case Scenario recenzja reviewNo proszę, Hiszpanie się ogarnęli i wyszli ze swoją hmm… muzyką do ludzi. Po momentami ciężkostrawnym „Succumb” i pseudo eksperymentalnym zapychaczu „Sol Corrupto” Altarage, w bodaj okrojonym składzie, stworzyli materiał, który w porównaniu z wymienionymi wydawnictwami jest względnie normalny, a chwilami stosunkowo przystępny. Czyżby zespół dał dupy? Niekoniecznie, bo ledwie kontrolowany chaos/hałas wciąż stanowi istotny składnik ich stylu, nawet jeśli cała reszta jest teraz łatwiejsza do ogarnięcia.

Po opartym na skrajnościach, często drażniącym błędnik i stanowczo zbyt długim „Succumb” Worst Case Scenario sprawia wrażenie materiału dużo prostszego, bezpośredniego i nastawionego na jebnięcie – takiego do wciągnięcia przy pierwszym przesłuchaniu. To oczywiście pozory, bo muzyka Hiszpanów w dalszym ciągu jest gwałtowna, mocno poszarpana i trzeba jej poświęcić trochę czasu, zwłaszcza że same wokale są męczące (bo i są umęczone) jak nigdy wcześniej. Nie zmienia to jednak faktu, że piąty (dokładnie, nie traktuję „Sol Corrupto” poważnie) album Altarage jest taki, no… zwarty i ponadprzeciętnie uporządkowany – ma wyraźniej zarysowane i w jakimś stopniu przewidywalne struktury, więcej czytelnych riffów i charakteryzuje się zaskakująco przejrzystym brzmieniem.

Altarage udało się zamknąć Worst Case Scenario w 37 minutach — co było rozsądnym posunięciem — więc poszczególne utwory nie są przesadnie długie (z wyjątkiem 9-minutowego „Gift Of Awakening”, z którego można by wyodrębnić ze 2-3 osobne kawałki), a to oznacza, że przynajmniej niektóre z nich powinny dobrze sprawdzać się na koncertach. Piszę niektóre, bo część (a już na pewno „Verdict”) dość długo się rozkręca, zanim przejdzie w wyczekiwany młyn, a taki „Enigma Signals” nie rozkręca się wcale, co jest trochę dziwne jak na „otwieracza”. Mam z tym pewien problem, bo gdyby Hiszpanie nieco bardziej przyłożyli się do aranżacji i zrezygnowali z mniej trafionych pomysłów, cały materiał mógłby poniewierać na równiejszym poziomie.

Mimo pewnych postępów, jakich zespół dokonał od poprzedniego wydawnictwa, Worst Case Scenario w żadnym wypadku nie da się określić najlepszą płytą Altarage, jakkolwiek łapie się na podium. Niemniej jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że chce się do niej wracać. Może chodzi o to, że najłatwiej ją zdefiniować jako intensywny death metal?


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ALTARAGE

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

3 maja 2024

Conscious Rot – The Years In Disgust [2014]

Conscious Rot - The Years In Disgust recenzja reviewDruga (i chyba ostatnia) część archiwum litewskiego Death Metalu, co niekoniecznie ma sens, bo mimo skromności kraj ten ma więcej do odsłonięcia, ale podejrzewam, że nie ma jakieś koniunktury na bałtyckie granie, jeśli nie jest to Black/Pagan/Folk Metal.

Część pierwsza była reprezentowana przez zespół o jakże niefortunnej nazwie Dissection, o tyle druga część prezentuje ludzi, która ową wspomnianą formację wspomagała dobrym słowem, czynem i sprzętem. Ale, o ile Dissection był taki sobie, o tyle w przypadku Conscious Rot aż żal, że nic z tego nie wyszło wielkiego.

I tutaj grupa wrzuca jakieś wstawki niestandardowe, ale nie są one daniem głównym – one przede wszystkim wyróżniają tą formację na tle innych, podobnych. O Conscious Rot można rzec, że jest to starcie dwóch koncepcji – Grindcore/Death Metal w stylu Napalm Death „Harmony Corruption” vs Bolt Thrower i holenderski Doom/Death.

Nie gryzie się to, wręcz przeciwnie, połączenie wydaje się być niesłychanie płynne i nieskazitelne. Rzadko kiedy zachwycam się demówkami i choć umówmy się, pierwsze skrzypce gra to późniejsze demo, „The Soil”, to całości nie da się odmówić kunsztu i talentu. Ponownie jak przy Dissection, produkcja jest nad wyraz klarowna i sensowna. Naprawdę mnie to dziwi, bo jak się to porówna czy to z Brazylią, czy z Niemcami, to wypada profesjonalnie i słuchalnie.

Tym bardziej wielka strata, że niestety, ale nic z tego większego nie wyszło. Mimo wszystko wolę odkrywać takie skarbeńki, niż dawać szansę kolejnemu zespołowi ze Szwecji, w pełni wiedząc, czego się należy spodziewać. Szczerze polecam.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

30 kwietnia 2024

Messiah – Christus Hypercubus [2024]

Messiah - Christus Hypercubus recenzja reviewSzwajcaria nie tylko Celtic Frostem stoi. Wśród perełek znajduje się Messiah – thrash/death metalowy twór, który działał od 1984 do 1995 roku. Potem przez niemalże 20 lat Szwajcarzy skupili się na innych projektach. Dopiero w 2017 Mesjasz powrócił na dobre wydając od tamtego czasu dwa albumy. Tyle historii w dużym skrócie. My zaś skupimy się na najnowszym dziele z 2024 roku Christus Hypercubus.

Technicznie w 45 minutach upychamy 10 utworów, zatem mają one przeważnie ponad 4 minuty. Wyjątkiem jest tu tylko jeden kawałek trwający niecałe 2 minuty. No, ale czas sprawdzić z czym do nas Mesjasz przychodzi.

Płytę otwiera „Sikhote Alin” i jest tu nie lada „suprajs”. Początek brzmi niemal jak folk metal. Jak to? Ano tak to, ćwierkają ptaszki, szum lasu – klimat stricte leśny. Jednakże już po minucie dostajemy z glana w ryj i nie będzie wątpliwości, z jakim gatunkiem mamy tutaj do czynienia. Nowy wokalista Marcus Seebach ma tu nieliche zadanie zastąpić zmarłego 2 lata wcześniej Andy Kaina, który po zawale odszedł z tego świata, a trzeba wiedzieć, że odpowiadał on za wokal na 3-ech ostatnich płytach Messiah. Osobiście uważam, że już w pierwszym utworze rozwieje on wątpliwości odnośnie jakości wokali. Growl Marcusa jest mocny, ale też bardzo „czytelny”. Drugi tytułowy kawałek nieco zwalnia wchodząc w rejony bardziej thrash’owe. Warto zaznaczyć, że zespół bardzo zgrabnie żongluje między gatunkami, czego dowodem jest 3-ci utwór „Once upon a Time… Nothing”, który celuje w bardziej deathmetalowe nuty. Choć przyznać muszę, że ten numer jest przydługawy i słysząc po raz setny słowo „nothing” ma się chęć przewinąć. „Speed Sucker Romance” to (paradoksalnie biorąc pod uwagę słowo „speed”) najwolniejszy utwór na płycie. Wolny death metal bynajmniej nie jest tutaj tak bolesny, aczkolwiek ponad 5 minut doom/deathu zaczynało przynudzać. No i ponownie kwestia liryczna. Refreny są tutaj również za często powtarzane, przez co wkrada się zwykłe znużenie utworem. „Centipede Bite” wraca do prawidłowego thrash’owego łojenia, które nas niejako obudzi z lekkiego marazmu poprzedniego tracku. Najkrótszy „Please Do Not Disturb (While I'm Dying)” to utwór dedykowany zmarłemu Andy’emu. Jest bardzo stonowany i „opowiada” (praktycznie dosłownie, gdyż nie ma tutaj śpiewu) o ostatnich chwilach w czasie trwania zawału, jakoby z perspektywy Kaina. Bardzo fajna „wkładka” w połowie albumu. „Soul Observatory” to z początku wolniejszy niemal klimatyczny utwór przeplatany z mocnymi przyśpieszeniami. Nie da się tutaj nudzić i trwa nieco ponad 3 minuty, co według mnie w przypadku tej płyty wystarczy. „Acid Fish” to bardziej deathmetalowe dzieło. Prawie 5 minut jest całkiem zgrabnie rozbudowane, głównie dzięki długiej solówce. Potem następuje największa chyba wada całej płyty, czyli powtarzalny refren i muzyka przez prawie 2 minuty. Ostatnie dwa utwory to „The Venus Baroness I” i „The Venus Baroness II”, zatem opiszę je razem. Opowiadają one o znalezionej w Egipcie z okresu tzw. „Średniego Państwa” (czyli gdzieś 2000 lat p.n.e.) trumnie i znalezionym w niej poemacie do bóstwa Thota z modlitwą o pomyślne przejście na drugą stronę „życia”. Akurat te dwa dość mocno rozbudowane utwory choć trwają w sumie ¼ całości to są najciekawsze i najmniej nudzą. Jest to bardzo dobre i pomysłowe zamknięcie płyty Christus Hypercubus.

Podsumowując: jeśli ktoś czyta te moje wypociny, zauważy, że rzadko kiedy opisuję każdy utwór z osobna, skupiając się raczej na całości. W tym wypadku niemal każdy utwór różni się, ale wciąż wpisuje się w koncepcję albumu. Wrzucając wszystko do wora czułbym, że nie spełniłem swojego recenzenckiego obowiązku przedstawienia całości. W żadnym wypadku nie mówię, że nie-różnorodność jest wadą. Zwłaszcza deathmetalowcy wiedzą, że to może być ogromny atut produkcji. Messiah jest jednak zespołem, który miksuje gatunki i trudno jednoznacznie ocenić całość, nie rozbierając jej na czynniki pierwsze. Potem te części sklejamy i wychodzi (przynajmniej mnie) naprawdę niezła płyta. Szkoda, że nie jest nieco krótsza, gdyż warstwa liryczna cierpi przez powtarzalność. Produkcja jest oczywiście bardzo dobra, a wszelkie instrumentarium brzmi soczyście. Osobiście dodam połówkę za dobrą robotę Marcusa na wokalu, który należycie oddał hołd poprzednikowi, godnie go zastępując.


ocena: 6,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MESSIAHthrashingmadness

Udostępnij:

27 kwietnia 2024

Skeletal Remains – Fragments Of The Ageless [2024]

Skeletal Remains - Fragments Of The Ageless recenzja reviewCzas zapieprza, standardy się zmieniają… Jeszcze dziesięć lat temu Skeletal Remains byli czymś na pograniczu obiecującego debiutanta i scenowej ciekawostki – zespołu, który z krańcowego braku oryginalności zrobił paten na siebie. Niektórych to zachwyciło, inni byli oburzeni tak bezczelnym kopiowaniem starych patentów. A obecnie? Podejście Amerykanów do grania specjalnie się nie zmieniło, oryginalność wciąż nie jest ich najmocniejszą (a ściślej – jakąkolwiek) stroną, jednak podejście słuchaczy/krytyków już tak, co kapela zawdzięcza swojej konsekwencji, coraz wyższej jakości kolejnych wydawnictw oraz, co przecież niewykluczone, kontraktowi z dużą wytwórnią.

W przypadku Fragments Of The Ageless Skeletal Remains bez zbędnych ceregieli przechodzą do konkretów i napierają/zachwycają od pierwszego utworu, który brzmi niemal jak „Summoning Redemption” na speedzie. Motoryka tego kawałka jest zabójcza, a jego aranż (doprawiony świetnymi solówkami) wyjątkowo nośny, więc zanim przejdziemy do kolejnego, „Relentless Appetite” trzeba powtórzyć przynajmniej kilka razy. Tak dla pewności, czy aby na pewno jest zajebisty, czy to tylko chwilowe zauroczenie. Jest zajebisty! To się nazywa zacząć z wysokiego C! Najlepsze jest jednak to, że zespół nie odpuszcza, do końca serwując bezbłędny klasyczny death metal, w którym w naturalny sposób przenikają się wpływy Morbid Angel (z naciskiem na „Gateways To Annihilation” i… „Formulas Fatal To The Flesh”), Deicide (ta cudna rytmika w „Forever In Sufferance” i „Void Of Despair”) oraz Hate Eternal (w momentach największej sieczki oraz, co ciekawe, tych bardziej klimatycznych).

Mimo tych jakże oczywistych zapożyczeń i nieodbiegającego od kanonów brzmienia (Dan Swanö ponownie zajął się wykończeniówką), daje się odczuć, że Skeletal Remains stawiają na świeżość i powoli budują — no, próbują budować — własną tożsamość, uwypuklając te elementy, w których mogą najbardziej zabłysnąć, a rezygnując z tych, które są już nadużywane. Stąd też na Fragments Of The Ageless mamy mnóstwo aranżacyjnych smaczków, wysyp błyskotliwych solówek, doskonale obliczone zmiany tempa i lepiej dopasowany do death metalu z przełomu wieków — a przez to mniej vandrunenowski, niestety — wokal. W skrócie: poziom zajebichy jest tu wyśrubowany i właściwie nie ma się do czego przyczepić.

Nie ma, choć ja jednakowoż sypnę paroma, dla większości odbiorców nieistotnymi, uwagami. Po pierwsze – brzmienie. Że jest dobre i naturalne, to się rozumie samo przez się, aaale odnoszę wrażenie, że Swanö mógł w miksie mocniej wyeksponować centralki oraz bas (który swoją drogą i tak jest wyraźniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej) – tak dla mojej chorej satysfakcji. Po drugie – tracklista. Zrezygnowałbym z coveru Hate Eternal (wyszedł cacy, ale to niczego nie zmienia), wywalił nieistotny przerywnik „Ceremony Of Impiety” (nawet w nim podlatuje Morbidami), a w jego miejsce wstawił efektowny instrumentalny „…Evocation (The Rebirth)”, zaś doskonały i szalenie rozbudowany „Unmerciful” przesunął na koniec – tak dla spójności i lepszego efektu.

Pośród wielu mniejszych i większych (w tym tych nadchodzących) rozczarowań 2024 Fragments Of The Ageless jawi się jako prawdziwa perła. W przeciwieństwie do starszych i bardziej utytułowanych kolegów muzycy Skeletal Remains nie pozwolili sobie na fuszerkę, więc ich płyta bez żadnej taryfy ulgowej trafi do czołówek podsumowań za ten rok.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SkeletalRemainsDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:






Udostępnij:

24 kwietnia 2024

Dissection – Dissected Tapes [2009]

Dissection - Dissected Tapes recenzja reviewTakiego Dissectiona to na pewno nie znacie i już się zastanawiacie, co to w ogóle jest. Ano jest to zbiór materiału litewskiej formacji o tej samie nazwie, jak ten legendarny szwedzki. Litwa ogólnie mówiąc, nie wytworzyła zbyt wiele, a już tym bardziej nie stworzyła niczego na miarę reszty świata. Na ich usprawiedliwienie można powiedzieć, że wykroili swój własny kawałek ciasta – Black Metal o zacięciu Pagan/Folk.

I wiecie jak to jest – gdy dany styl się przyjmie, to rzutuje on na resztę sceny. Co prawda, Dissection istniał, zanim litewska scena powstała na dobre, ale faktycznie, ma trochę wstawek kulturalnych, jak fortepian. Z dwojga ich taśm zawartych na tej kolekcji, wygrywa zdecydowanie ta druga „Pyramid of Hate”, która jest techniczniejsza, dopracowana i ogólnie lepiej zrobiona, co też jest kuriozum, bo wg historii grupy, osoby odpowiedzialne za nagranie i zmasterowanie taśmy nie miały bladego pojęcia, co to jest.

Tak więc należy się cieszyć, że słyszymy gitary zamiast pierdnięć żuka, a ponadto należy mieć szacunek, że materiał ten mimo obskurności jest bardzo dobrze słyszalny i nie ustępuje profesjonalnym albumom, również z USA. Niemniej jednak trudno się oprzeć pewnej naiwności i braku większego przejawu geniuszu w tym materiale. Mimo iż lepszy od trzeciej ligi, to niekoniecznie jest to jeszcze druga liga. Dobre, solidne rzemiosło.

Kolekcja ta jest, a właściwie była, pierwszą częścią z dwóch odnośnie historii Litwy i jego Death Metalu. Ile tych części planowali to ciężko powiedzieć, ale podejrzewam, że lepsze firmy (w tym chińskie) ubiegły ich jeśli chodzi o re-edycje.

Tak więc po raz kolejny, polecam, ale umiarkowanie.


ocena: 6,5/10
mutant
Udostępnij:

21 kwietnia 2024

Afterbirth – In But Not Of [2023]

Afterbirth - In But Not Of recenzja reviewKu memu wielkiemu zaskoczeniu trzecia płyta Afterbirth właściwie nie zaskakuje. Albo inaczej – zaskakuje tym, że nie zaskakuje. Ale i to do czasu… Eee… Ogólnie chodzi o to, że In But Not Of, zgodnie ze swoim mętnym tytułem, jest materiałem o wiele bardziej niejednoznacznym i trudniejszym do sklasyfikowania, niż jego poprzednicy. Gdy już nabieramy przekonania, że Amerykanie odstawili progresywne zapędy i na pełnej kurwie powrócili do ekstremalnych brutalizmów, oni robią zwrot o 179 i pół stopnia i czarują subtelnymi pasażami, jakby nigdy nie mieli nic wspólnego z death metalem. A to nie jest ich ostateczna forma…

Czego jak czego, ale nie można zarzucić Afterbirth, że nagrywają takie same płyty. Albo że brakuje im pomysłów, bo tych zdają się mieć aż za dużo. Poza tym zespół nie jest przesadnie przewidywalny ani wierny tylko jednej sprawdzonej (?) formule, no i nie stara się przypodobać każdemu. Na In But Not Of Amerykanie z dużą swobodą przeskakują od death-grindowych, mocno pogmatwanych wyziewów do spokojnych i naprawdę klimatycznych zagrywek, w dodatku robią to w najmniej oczywistych momentach, za nic mając gatunkową poprawność oraz możliwości percepcyjne odbiorców. Nie powiem, w tym podejściu jest coś imponującego, bo Afterbirth nie cofają się przed wprowadzeniem do swojej muzyki niczego, co w jakiś, niekoniecznie pojęty dla nas, sposób pasuje im do ogólnej wizji – czy to będzie heavymetalowy galop, czy rozbudowane plamy klawiszy.

Oczywiście w sytuacji tak wielkiego zróżnicowania ciężko wskazać choć jeden kawałek, który mógłby być wizytówką całej płyty, bo każdy wyrwany z kontekstu w jakimś stopniu zakłamuje jej obraz – albo będzie za dużo sieczki, albo za dużo progresji, albo te proporcje będą podejrzanie wyrównane… Płyt słucham w całości, od A do Z, więc nie mam z tym problemu, bo ten widzę gdzie indziej – w konstrukcji materiału. Na „Four Dimensional Flesh” działo się bardzo dużo i niekiedy bardzo dziwnych rzeczy, ale sposób ich rozłożenia i wyważenia pomniejszych akcentów bardziej do mnie przemawiał; muzyka wciągała i trzymała w napięciu. Na In But Not Of, zwłaszcza w drugiej połowie, trafiają się momenty (choćby w „In But Not Of”, „Angels Feast On Flies” czy „Time Enough Tomorrow”), kiedy moja uwaga gdzieś ulatuje, mimo iż w teorii lecą całkiem ciekawe dźwięki. Z tego powodu album miejscami się rozmywa, a przez to wydaje się znacznie dłuższy, niż jest w rzeczywistości.

Pomimo tego, że bardziej narzekam, niż chwalę In But Not Of, to zdecydowanie warto zapoznać się z tym materiałem – jest złożony, wymagający i potrafi zaskoczyć, a przy tym został świetnie zrealizowany. Choć na pewno nie jest najlepszą pozycją w dorobku Afterbirth — bo brzmi jak etap przejściowy między „The Time Traveler’s Dilemma” a „Four Dimensional Flesh” — to spokojnie deklasuje wiele podobnych stylistycznie wydawnictw.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AfterbirthNYDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 kwietnia 2024

Cult Of Eibon – Black Flame Dominion [2021]

Cult Of Eibon - Black Flame Dominion recenzja reviewTyle złego mówi się o szatanie, a tu proszę, czciciel szatana wyciąga pochodnie i naprowadza samoloty na pas startowy, aby nie doszło do kolizji, jak w Smoleńsku. Jak zwykle propaganda chrześcijańska będzie śmieszkować, że się ubrał jak na juwenalia.

Ale ja chciałem zadać inne pytanie tak w sumie. Lubicie Varathron? Necromantia? Stary Rotting Christ? Thou Art Lord, Nightfall, Septic Flesh? No to macie bezpieczny materiał bez wymuszenia. Jako, że jestem rzetelnym reporterem, który nigdy się nie myli (już widzę jak demo się uśmiecha złowieszczo na to zdanie i to jak często musiał mnie poprawiać [Pan se popaczy na oryginał tego zdania… – przyp. demo]), zrobiłem dochodzenie i niestety, po raz kolejny się okazało, że projekt ten, jest dziaderski (nie lubię tego słowa, ale oddaje ono istotę problemu).

Otóż, ludzie którzy to tworzą, mieli demówki w latach 94-99. Nie jest to więc nowe pokolenie, a raczej staruchy, które wreszcie mogą wydać płytę. To jest 100% grecki zespół i oczekujcie 100% greckiego grania. Mówi się na to Black Metal. Jak zwał tak zwał, jest tu Doom, jest tu Death i jest tu pewna antyczna refleksja w graniu. Podoba mi się to niezmiernie. Nie jest to produkowane masowo, dlatego można to popijać do krewetek i kalmarów, albo innych owoców morza. Najlepiej popić winem. Wino, kobiety, Black/Death. Wierzcie mi lub nie, ale to może być najfajniejsza rzecz, przy której się zatrzymacie przy okazji. Polecam.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheCultOfEibon
Udostępnij:

15 kwietnia 2024

Impetuous Ritual – Iniquitous Barbarik Synthesis [2023]

Impetuous Ritual - Iniquitous Barbarik Synthesis recenzja reviewPrzez długi czas wydawało mi się, że jestem oziębły w stosunku do Impetuous Ritual, wszak — przynajmniej w teorii — od początku robili ścianę pojebanego hałasu, który powinien srogo potargać mi jelita. Tymczasem mnie ani brewka nie tyknęła – ani za pierwszym, ani za drugim, ani za trzecim razem. Łotefak? Dopiero Iniquitous Barbarik Synthesis unaoczniła mi, że problem nie leżał we mnie, tylko w zespole. Po prostu pierwsze płyty Australijczyków w żaden sposób nie urywały dupy i nawet na siłę nie dało się w nich doszukać czegoś wyjątkowego.

Z perspektywy czasu stare materiały grupy sprawiają wrażenie trochę nieprzemyślanych i poskładanych z przypadkowych dźwięków – byle był chaos, a poziom decybeli się zgadzał. Na czwartej płycie Impetuous Ritual słychać natomiast postęp w podejściu do aranżacji – dalej są gęste, ale za to bardziej poukładane (co nie znaczy, że prostsze) i przejrzyste, więcej w nich punktów zaczepienia (choćby w postaci solówek czy riffów ze śladową ilością melodii), a mniej jałowego napierdalania na oślep. Ponadto zespół wyraźnie lepiej (bo świadomie?) korzysta z kontrastów — co najlepiej słychać w dwunastominutowym kolosie „Psychic Necrosis” — unikając w ten sposób monotonii, o jaką w tym stylu łatwo.

Uzupełniając nieprzenikniony hałas odrobiną przytłaczającego klimatu, muzycy Impetuous Ritual nie straci nic z ze swojej ekstremalności, choć — świadomie czy nie — zbliżyli się do tego, co z wielkim wyrachowaniem robią Mitochondrion czy Abyssal. Oczywiście mniej w tym wpływów doom i ambientu, ogólna czytelność materiału również jest inna, ale odczucia Iniquitous Barbarik Synthesis wywołuje bardzo podobne, zwłaszcza w wieńczącym płytę „Metempsychosis”, który być może jest jakimś wyznacznikiem kierunku, w jakim zmierza Impetuous Ritual. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Australijczycy wreszcie stworzyli album, który wbrew pozorom wcale nie jest płaski i jednowymiarowy.

Warto było mieć Impetuous Ritual na radarze przez piętnaście lat i nie zniechęcać się kolejnymi produkcjami zespołu, bo Iniquitous Barbarik Synthesis to krążek, który ma do zaoferowania więcej, niż cała ich dotychczasowa dyskografia. Przesadzam? Nawet jeśli, to niech to posłuży za rekomendację.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ImpetuousRitual
Udostępnij: