Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty

7 czerwca 2023

Impaler – Charnel Deity [1992]

Impaler - Charnel Deity recenzja reviewZdaje się, że z pomocą drogich czytelników powstał nieoficjalny cykl „Stare-(nie)zapomniane”, czyli albumy (a dokładniej mówiąc jeden album) zespołu mniej znanego, którego dzieła nie powinno się zapomnieć. Dodam, że z wielką chęcią zapoznam się z tymi (rzekomymi) diamentami.

Dziś na warsztat pójdzie zespół z Wysp Brytyjskich, a dokładniej z ładniej brzmiącej miejscowości Royal Leamington Spa. W tym małym miasteczku w 1989 roku powstaje death/thrashowy zespół Carnage i w tymże samym roku płodzi dwa dema. Nie o tych dziełach jednak mowa, a o dalszych losach. Po drugim demie „Impaler of Souls” zespół podpisuje umowę z Deaf Records gdzie swoje płyty wydali choćby Darkthrone, Vital Remains, At The Gates czy Therion. Następuje również zmiana nazwy kapeli na Impaler. I tenże Impaler w roku 1992 wydaje bohatera dzisiejszej recenzji – jedynego pełniaka Charnel Deity.

Technicznie Charnel Deity to niecałe 40 minut zmieszczone w 11 utworach. Zatem o przedłużaniu nie ma tu mowy. Warto zaznaczyć, że twórcy tego dzieła zakończyli swoją muzyczną działalność. Wyjątkiem jest Nick Adams odpowiedzialny za gary, który kontynuował muzykowanie w greckim zespole Dark Nova. Czy słusznie zespół zaprzestał grania? Przekonajmy się!

Album wita nas minutowym niezinstrumentalizowanym intrem „The Dead Know Dreams”, gdzie w tle usłyszymy ukochanego Pinhead’a z klasycznym „Angels to ones, devils to others”. Bardzo miła zapowiedź nadchodzącego grania. „Avowal to Hell” przedstawia nam bezkompromisowe i agresywne granie. Nie jest to jednak beznamiętna sieczka. Kolejny utwór „Imminence Of The Final Punishment” potwierdza, że Palownik ma bardzo dobre zdolności techniczne. Zarówno gitarowe jak i bębniarskie. Natomiast growl Edda jest bardzo mocny i wyrazisty co jest sztuką dla mnie samą w sobie. „Accursed Domain” nieco zwalnia tempo bawiąc się zmianami szybkości kawałka. Jest też w nim dużo samych instrumentów co pozwala nam jeszcze bardziej utwierdzić się o technicznych umiejętnościach Paula i Chrisa. Jest to zresztą pewną cechą charakterystyczną tego albumu. Na niezbyt długich utworach dostajemy dużo muzyki bez wokali, a że jest czego posłuchać, grzechem byłoby uznać to za wadę. Zasadniczo kolejne utwory wpisują się w konwencję albumu. Przeważnie średnio-szybkie tempa nie trzymają się sztywno swoich ram, gdyż jak napisałem uprzednio, zespół posiadając świetną technikę, żągluje tempami, nie pozwalając nam zasnąć. Nie jest to też żaden techniczny death. Wszystko mieści się w granicach naszego kochanego, śmierdzącego zgnilizną death metalu. Najzwyczajniej w świecie inteligentna kompozycja ścieżek nie pozwoli nam na nudę.

Co do produkcji jest ona dobra jak na rok ‘92 i niszowy zespół. Cała soczystość dobywa się z instrumentów odpowiednio i nie ma mowy o płaskich brzmieniach, czy niesłyszalnych wokalach/instrumentach (lub w drugą stronę, że coś kogoś zagłusza). Oczywiście mogłoby być lepiej i jakżeby to brzmiało na remasterze!

Podsumowując: nie rozumiem dlaczego zespół zakończył swoją działalność (jeśli ktoś wie, niech pisze!). Przed chłopakami roztaczała się obiecująca wizja przyszłości. Utwory świetne napisane, również idealne na koncertową napierdalnkę. Napisać mogę w sumie jedno. Debiut idealny.


ocena: 9/10
Lukas
Udostępnij:

4 czerwca 2023

Hellwitch – Annihilational Intercention [2023]

Hellwitch - Annihilational Intercention recenzja reviewCzy Hellwitch to najbardziej leniwy i zarazem konsekwentny zespół w dziejach death/thrash’u? Nawet jeśli nie — w co ja szczerze wątpię, a o czym wy zaraz się przekonacie — to przypuszczam, że spokojnie łapią się do pierwszej trojki. Po bagatela 14 latach Amerykanie poszerzyli swój skromny katalog o płytę numer trzy. Mimo iż zawartość albumu jest hmm… kontrowersyjna i wywołuje dość ambiwalentne uczucia, Annihilational Intercention warto poświęcić przynajmniej kilka przesłuchań, zanim zespół ponownie zamilknie na dekadę z okładem albo w ogóle rozpadnie się w cholerę.

Co nie powinno zaskakiwać, Annihilational Intercention jest utrzymany w stylu, który Hellwitch wymyślili sobie w latach 80. i który później tylko delikatnie modyfikowali, zwykle dostosowując go do aktualnych możliwości studiów nagraniowych. Wszystkie elementy, które znamy z „Syzygial Miscreancy” czy „Omnipotent Convocation” — a więc m.in. techniczne szaleństwo, gęste struktury, gwałtowne zmiany tempa, maksymalna intensywność, feeling, piskliwe wokale — występują także i na tym krążku, w dodatku w bardzo podobnym kształcie i proporcjach. Amerykanie mieszają (techniczny) death i thrash w sposób niepodrabialny i charakterystyczny tylko dla siebie – nie można ich z nikim pomylić.

Osobną kwestią jest to, że w zasadzie zespół stoi w miejscu – po (wieeelu) latach takie granie nie jest ani nowatorskie, ani szokujące, no i nie ma dawnej świeżości, choć wciąż potrafi dostarczyć sporo radochy. Zresztą jak tu pisać o czymś nowatorskim, kiedy połowa Annihilational Intercention to poddane delikatnemu liftingowi stare kawałki sięgające nawet 1986 roku? Brzmią oczywiście spoko i wraz z nowymi (albo wcześniej niewydanymi – kto ich tam wie) utworami tworzą zadziwiająco spójną całość, ale pozostawiają też pewien niesmak i prowokują pytania o sens wydawania takiej ni to płyty, ni kompilacji. Równie dobrze Hellwitch mogli zrobić epkę wyłącznie z nowym materiałem – może i bez otoczki „wielkiego powrotu”, ale za to uczciwie.

Słucha się tego naprawdę dobrze, głównie ze względu na styl i wspomnianą spójność (zgrzyty pojawiają się tylko w „Anthropophagi” – zabawy w klimat im nie wychodzą). Poza tym muzycy Hellwitch potrafią pisać kawałki, które rozsadza energia, są ciekawie zaaranżowane, zawierają masę wpadających w ucho fragmentów i, tak jak „Torture Chamber”, nie nudzą się nawet po setkach przesłuchań.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.hellwitch.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

1 czerwca 2023

Goatwhore – Vengeful Ascension [2017]

Goatwhore - Vengeful Ascension recenzja reviewSwego czasu miałem sobie grypkę (zwyczajną, żadne modne wirusy) i tak sobie wieczorkiem leżałem i nic mi się nie chciało robić. Postanowiłem więc, jak każdy inny normalny człowiek w mojej sytuacji, puścić sobie coś na wieży. Wyboru możecie się chyba domyśleć.

I tak słuchając sobie muzyki, pozwoliłem jej sobie wejść w siebie w pełni. Na swej już siódmej płycie, Goatwhore w logiczny sposób ewoluuje swoje brzmienie w kierunku grania zdecydowanie bardziej efemerycznego, ze sporą dozą mistycyzmu, czy też okultystycznego rytuału. Jak zwał tak zwał. Muzyka brzmi jak bezkresny, ale wzburzony ocean, w którym można się utopić bez pamięci, jeśli się tylko na to pozwoli.

Perkusja gra różne rytmy, częściej mniej efektowne, ale za to skomplikowane. Lubi też sobie czasem poblastować (jak np. w „Those Who Denied God's Will”), ale jeśli chodzi o miks, to jest niestety trochę za bardzo schowana do tyłu, tak aby nie przeszkadzać gitarom, które grają zdecydowanie pierwsze skrzypce i dominują nad wszystkim innym. Tytułowy numer dobrze odzwierciedla całokształt, nawet polecam na chwile przerwać czytanie recki i sobie go najzwyczajniej w świecie puścić.

A same gitary, jakby tak się w nie wsłuchać, grają stosunkowo… Hard Rockowo? Najlepszym przykładem niech będzie „Mankind Will Have No Mercy” (notabene mój ulubiony numer z płyty). Wydawać to może się śmieszne, bo w niczym nie chcę ujmować zacięcia Metalowego, ale słychać na jakich kapelach członkowie grupy się wychowali. Muzyka ma dużo przekonania i zaangażowania w sobie. Grupa jednocześnie potrafi grać tak, aby wciągnąć słuchacza w poszczególne kompozycje na dłużej, a jednocześnie nie brakuje im intensywności i przekonania, z jakim grają riffy.

I tak też się zacząłem trochę zastanawiać – na ile to, że nigdzie się nie spiesząc, nie goniąc, na spokojnie wchłaniając poszczególne dźwięki i pozwalając im dotrzeć bezwolna do mojej psychiki, że na ile miało to wpływ na mój bardzo pozytywny odbiór całości. W czasach, kiedy jesteśmy zagonieni, gdzie nie jesteśmy w stanie poświęcić należytego czasu poszczególnym sprawom, jak np. słuchaniu swych płyt, bardzo wiele ważnych rzeczy nam umyka i nie dajemy sobie szansy docenić. Vengeful Ascension przeszło bez większego entuzjazmu. Owszem, doceniono solidność i rzemiosło, ale chyba też mało komu chciało się głębiej wgryźć.

To nie znaczy, że jest to jakaś mega skomplikowana sztuka. Ale jednocześnie, żeby coś dobrze poznać, trzeba jednak odrobiny wysiłku. Dlatego tak często zadajemy sobie to pytanie i dlatego też ja i inni recenzenci piszemy słowa takie jak powyższe – aby utwierdzić was w przekonaniu, że warto, jak każdą płytę, nawet jeśli uznacie ją kiepską. W końcu jest to wasza przyjemność, wasze doznanie.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 maja 2023

Gorgasm – Masticate To Dominate [2003]

Gorgasm - Masticate To Dominate recenzja reviewW dwa lata po powalającym debiucie Gorgasm uderzył po raz kolejny i z miejsca dopisał sobie do dyskografii kolejnego klasyka. Masticate To Dominat, podobnie jak „Bleeding Profusely”, doskonale trafia w czuły punkt każdego wielbiciela brutalnego death metalu, który od tego stylu wymaga czegoś więcej, niż tylko jednostajnej mielonki i bezpłciowego bulgotu. Na drugiej płycie Amerykanie rozwinęli swój patent na takie granie, odrobinę go unowocześnili i podali w nieco odmienionej oprawie brzmieniowej. Fekalna poetyka tekstów nie została w żaden sposób naruszona.

Do tego, co już znamy z wcześniejszych wydawnictw, zespół dorzucił trochę więcej wpływów Cannibal Corpse z połowy lat 90. (te wibrujące riffy!), późnego Suffocation, Necrophagist (!) oraz przede wszystkim Dying Fetus, co z grubsza oznacza tyle, że Masticate To Dominat jest materiałem bardzo szybkim, bardzo dynamicznym, bardzo intensywnym i ponadprzeciętnie technicznym. Zamiłowanie Gorgasm do zakręconej jazdy najlepiej słychać w kawałku tytułowym (ten bym uznał jako najlepszy na płycie), „Anal Skewer” i „Deadfuck”. Pozostałe utwory konstrukcją i stylem nie odbiegają w zasadzie od tych z „Bleeding Profusely”, z jednym zastrzeżeniem – bas nie pełni w nich już tak istotnej roli, jest schowany daleko za gitarami.

Mocną stroną Masticate To Dominat są wyraziste riffy – z jednej strony niezaprzeczalnie brutalne, a z drugiej doprawione fajnymi melodiami, dzięki czemu nawet przy gęstym blastowaniu można je bez trudu od siebie odróżnić. Takie podejście do brutalnego death metalu sprawia, że muzyka Gorgasm wchodzi z dużą łatwością i nie nudzi nawet przy n-tym podejściu, tym bardziej, że zespół unika wyświechtanych schematów i zamulania na dwóch dźwiękach. Oczywiście duża w tym zasługa Terrence’a Manauisa, który naprawdę wzorowo napieprza w swój zestaw – gęsto, pomysłowo i z dużą werwą. Jedynym jego grzechem jest to, że nie nazywa się Dave Curloss…

Jeśli chodzi o brzmienie i produkcję, zespół odszedł od klasycznych wzorców (Suffocation z „Despise The Sun”, Malevolent Creation z „The Fine Art Of Murder”) i zbliżył się do Fleshgrind, Deeds Of Flesh czy wspomnianego Dying Fetus, ale zdołał zachować wcześniejszy balans pomiędzy brutalnością a czytelnością. Najważniejsze, że dźwięk na Masticate To Dominat jest dobrze dopasowany do muzyki, a przy tym ostry jak żyleta i nie zalatuje plastikiem.

Drugi pełny materiał Gorgasm jest świetny w swojej klasie, pewnie nawet dorównuje debiutowi, lecz koniec końców oceniam go odrobinę niżej. Może to kwestia sentymentu do „Bleeding Profusely”, może zwykłej przekory – nie wiem. Wiem natomiast, że Masticate To Dominat można się czepiać tylko na siłę.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 maja 2023

Blood – Christbait [1992]

Blood - Christbait recenzja reviewPrzedstawiam dzisiaj szacownemu Państwu zespół, który perfekcyjnie łączy Grindcore z Death Metalem, i robi to dłużej niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek chętniej wolałbym użyć słów „przypominam o istnieniu takowego zespołu”. Niestety, rzeczywistość skrzypi jak nienaoliwione drzwi i jest jaka jest. Ergo, zapewne wielu z was nigdy nie słyszało o czymś takim jak Blood. Tytułem wstępu muszę więc wytłumaczyć wam, że ta niemiecka grupa jest bodajże jedną z tych starszych ekip (to zresztą moje opus moderandi – przypominanie starego i zapomnianego), bo sięgającą aż roku 1986.

Chłopaczki od początku lubili hałasować krótko i prosto, ale w przeciwieństwie do różnej maści kolegów Punków, mieli iście szatański i mięsisty wizerunek, oraz totalne szaleństwo w oczach. Swoista więc schizofrenia, jeśli chodzi o tożsamość ideologiczną muzyków w czasach kiedy subkultury się napierdalały między sobą, w niczym nie przeszkodziła im stworzyć konsekwentny, dobitny i absolutny deathmetalowy klasyk.

15 utworów (plus parę bonusów na re-edycji) i pół godziny trwania – większość tracków nie lubi przekraczać 2 minut. Ale w przeciwieństwie do takich legend jak Terrorizer, czy Napalm Death, Blood zdaje się być dużo dojrzalszy, zwłaszcza w departamencie składania kompozycji, a co za tym idzie, nie goni przez siebie na oślep, jest mniej szalony i w efekcie brzmi poukładanie (może to przez tą niemiecką, biurową mentalność). Nie traktujcie tego jednak jak wadę, bo jest dużo blastowania – zespół najzwyczajniej w świecie wycina tłuszcz i zostawia to, co najlepsze. Gdyby tak inni robili, to byłby pewnie pokój na świecie…

Na pierwszy rzut ucha wysuwa się przede wszystkim wyjątkowo gęsty, duszny i mroczny, a przy tym masywny klimat. Taki sam jak w większości płyt Death Metalowych anno domini 1991-1993. Otwierający płytę instrumentalny „Lost Lords” dba o to, aby wprowadzić słuchacza w odpowiedni nastrój i jest pełnoprawną piosenką, tyle że bez wokalu. Po introdukcji następuje „…and No One Cries” z (nienawidzę tego słowa) kapitalnym tekstem w łamanej angielszczyźnie – macie oto mały fragment:

Million eyes look at you – million things becoming true
Things of passion, things of crime – Life is unreal, so waste your time (sic)
Pain is slipping very deep – you fall in endless sleep

I wiadomo już, że będzie swojsko i milusio. Paktu zagłady dopełnia jeszcze „Dogmatize” oraz „Self-Immolation” (yhm, macie to obczaić), a przypieczętowuje chamskie, końcowe „Mass Distortion”. Co może nieco dziwić, to ciągotki do Doomowego brzmienia, choć też nie chcę wprowadzać w błąd, bo owszem, jest ten kruszący ton gitar, ale ma on holenderski posmak, niżli szwedzki. Innymi słowy, mimo krótkiego trwania utworów, sprawiają one wrażenie wolniejszych niż są w rzeczywistości. Swoją drogą, czy to nie jest totalne kuriozum – Deathgrind starający się trzymać zwarte, Doom Metalowe tempo?

Nie chce mi się was jakoś specjalnie namawiać do przesłuchania, bo znajomość tego materiału powinna być waszym zakichanym, psim obowiązkiem. Christbait powstał w kluczowym okresie popularności Death Metalu i mimo bycia tworem stricte undergroundowym, bez żadnej promocji, to bezczelnie powiem, że w niczym nie ustępuje on zespołom pierwszoligowym. Nie daję 10/10 tylko po to, aby was oszukać i zachować ułudę obiektywności.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/blood.de
Udostępnij:

23 maja 2023

Angelcorpse – Exterminate [1998]

Angelcorpse - Exterminate recenzja reviewPo dobrze, choć nieprzesadnie entuzjastycznie przyjętym „Hammer Of Gods” Angelcorpse postanowili kuć żelazo, póki gorące, zwłaszcza że mogli liczyć na większe wsparcie ze strony Osmose. Zwerbowali na drugą gitarę Billa Taylora (chwilę wcześniej grał na basie w Xenomorph), zagrali kilka koncertów po obu stronach Atlantyku (m.in. z Cannibal Corpse, Impaled Nazarene czy Immolation), po czym ostro zabrali się do pracy nad nowym materiałem. Na miejsce nagrań wybrano kultowe Morrisound na Florydzie – i to był strzał w dziesiątkę, bo z pomocą Jima Morrisa Angelcorpse osiągnęli znakomite rezultaty, a wydany na początku 1998 roku „Exterminate” zapewnił zespołowi wysokie pozycje w podsumowaniach roku.

Pomimo ekspresowego tempa prac i wiszącej nad zespołem presji, druga płyta Angelcorpse jest tworem znacznie dojrzalszym od debiutu, lepiej przemyślanym, mocniej dopracowanym i zwartym. Poszczególne utwory są zgrabnie poskładane, o wiele bardziej spójne, a przy tym utrzymane na zaskakująco równym poziomie. Spójność albumu wynika również z wyraźnie zarysowanego indywidualnego stylu oraz z ograniczenia obcych wpływów, które — poza Morbid Angel — nie rzucają się aż tak w uszy. Ponadto mamy tu do czynienia z normalnym rozwojem w ramach death metalu: szybciej, brutalniej i bardziej technicznie. Co ciekawe, chociaż zespół obrał kurs na ekstremę (wszak tytuł nie jest przypadkowy) i napiera jeszcze intensywniej niż na „Hammer Of Gods”, muzyka zyskała na przebojowości. „Exterminate” to 40-minutowy zestaw antychrześcijańskich hiciorów, spośród których w pamięć najmocniej zapadają „Phallelujah” (te maniakalne wrzaski Helmkampa!), „covenantowski” „Sons Of Vengeance” i zajebiście bezpośredni „Christhammer”.

Krótka sesja nagraniowa „Exterminate” wyszła Angelcorpse na dobre, bo dzięki temu Amerykanie nie zatracili charakterystycznej dla siebie spontaniczności. Płyta brzmi w pełni profesjonalnie – o wiele selektywniej od debiutu, fanie uwypuklono lepsze umiejętności każdego z muzyków oraz wszystkie skoki dynamiki, a mimo to nie ma się wrażenia, że zespół w jakikolwiek sposób złagodniał. Kawałki z „Exterminate” kipią od czystej energii i mają typowo koncertową moc, no i znakomicie wchodzą już od pierwszego przesłuchania.

Po wydaniu tej płyty Angelcorpse byli na fali wznoszącej i chyba każdy maniak death metalu ze Stanów zaliczał ich do grona ulubionych zespołów. I nie było w tym nic dziwnego, w pełni na to zasłużyli, bo „Exterminate” nie ma słabych punktów, a żeby osiągnąć taki rezultat Amerykanie nie potrzebowali wprowadzać do gatunku czegokolwiek nowego. Przypomnieli tylko, jak ważna w tym graniu jest pasja.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2023

Dira Mortis – Euphoric Convulsions [2012]

Dira Mortis - Euphoric Convulsions recenzja reviewMam nadzieję, że ta recka nie będzie odebrana koniunkturalnie, bo gdzieniegdzie zaczyna się robić troszkę głośniej o Dira Mortis, ale patrząc na to, że grupa powstała jeszcze w ’98 r. i robienie kariery zajęło im kilka dekad, to stwierdziłem, że najlepiej przyjrzeć się ich pierwszemu albumowi (choć słowo EP-ka bardziej by tu pasowała) i zadumać nad tym, ile trzeba samozaparcia, aby brnąć w tak niewdzięczną pasję, jak granie Death Metalu.

Głównym założycielem i ojcem jest Mr. Makowiecki, ale muzycznie i studyjnie prawdziwe żagle rozwinęły się dopiero po dojściu osobników w postaci basisty Mścisława (ciekawe czy zna mojego kolegę, co dla odmiany na siebie mówi „Prącisław”) grający w m.in. Abusiveness, Deivos, Ulcer, perkusisty Wizuna, który przewinął się przez te same formacje, oraz Mr. Glińskiego (Infatuation of Death, Nuclear Vomit) – wymieniam of course tylko te lepsze projekty, które warto znać.

Muzycznie jest to połączenie Asphyx, z nutką Pestilence i Grave. Wyróżnia ich długość utworów (średnio w granicach 8 minut i nie tylko na tej płycie), oraz duża ilość instrumentali. I tutaj będzie mały przytyk, bo na 7 tracków mamy tylko 3 pełne utwory i aż 4 przerywniki. Podejrzewam, że dużej ilości osób będzie to przeszkadzać, nawet jeśli grupa się szczyci tym, że dba o to, aby nie były to zwykłe zapchajdziury, z czym nawet jestem skłonny się zgodzić. Dobrym pytaniem by było, czy nie lepiej było wplatać te bądź co bądź, atmosferyczne wstawki bezpośrednio do utworów dla podkreślenia i tak dość dobitnego, cmentarzowego klimatu.

Bo to, że klimat jest wyśmienity a i repertuar, choć skromny, również porządnie wkręca, to nie ulega wątpliwości. Owszem, ze względu na krótki czas trwania materiału (niecałe pół godziny) pozostaje niedosyt, dlatego też należy traktować Euphoric Convulsions bardziej jako zakąskę, gdyż na kolejnych albumach Panowie poszli po rozum do głowy i zdecydowanie lepiej dobrali proporcje między poszczególnymi elementami, dbając również o ilość.

Ja jednakowoż mam jakiś sentyment do tego krążka i mimo pewnych jego ograniczeń, nie widzę większych wad i darzę go dużą estymą i sympatią. Długie utwory mogą co prawda odstraszyć potencjalnych słuchaczy, ale muzyka potrafi się obronić. Jest to na tyle hipnotyczna jazda, że w sumie idealna do palenia „papierosów” (ja sam nie palę, ale może zacznę). Ocena więc może i zawyżona, ale nie zawsze muszę być obiektywny.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/diramortis
Udostępnij:

17 maja 2023

Desecrator – Subconscious Release [1991]

Desecrator - Subconscious Release recenzja reviewAnglicy nigdy nie byli potęgą w death metalu. Owszem, posiadają kilka zacnych kapel, które mają wielkie znaczenie historyczne, ale myśląc „scena death metalowa” w głowie mamy głównie scenę amerykańską, szwedzką czy polską. Niemniej jednak są kapele, które warto uratować przed zapomnieniem.

Desecrator jest właśnie takim zespołem. Anglicy z Nottingham powstali w złotej erze metalu śmierci. Nie istnieli jednakże długo. Trwali jednak na tyle, aby w roku pańskim 1991 powstało jedyne ich dzieło Subconscious Release, po czym nastąpił koniec Desecratora pod tą nazwą, a powstał, być może, bardziej znany szerszej publiczności Consumed. My jednak nie o tym. Sam przyznam bez bicia, że pisząc tę recenzję pierwszy raz mam do czynienia z owym dziełem.

Uwolnienie Podświadomości to w podstawowej wersji 41 minut grania w 7 utworach. Moja wersja to wznowienie z 2015 r. przez Canometal Records, które wzbogacone jest o 4 utwory z dema ‘92. Przejdźmy zatem do obiadku, tak więc z czym się tę płytę je?

Subconscious Release to mówiąc najprościej rozbudowany, „zmienno-tempny” death metal ze świetnym brzmieniem i głębokim, a zarazem dobrze słyszalnym growlem Mike’a Forda będącym odpowiedzialnym również za bas. Skład domyka brat Mike’a, Steve na wiośle, a za garami zasiadł Lee Hawke. 41 minut muzyki umieszczonej w 7 trackach daje średnią niemal 6 minut na kawałek. Średnią skraca zacznie „Insult to Intelligence / Deadline” trwający niecałe 2 minuty, gdzie panowie postawili na utwór z szybkim wpierdolem w pogo. Bonusowe utwory trwają średnio 5 minut. Przy gatunku jakim jest death metal jest to całkiem sporo i może pojawić się zagrożenie nudnościami (lekarz odradza!). Czy takowe dotyczy właśnie Desecratora? Odpowiedź jest szybka jak kopniak Bruce’a Lee. Absolutnie nie! Jak już wspomniałem wyżej, rozbudowanie, złożoność i inteligencja w kompozycji, a dodatkowo zmienne tempa na przestrzeni trwania utworów nie pozwolą się nam znudzić. A co chyba w tym wszystkim najważniejsze – ciągle nie jest to zabawa w jakieś techniczne zagrywki czy progresywność. Nie! Jest to death metal kopiący z glana w ryło i nie zapomnimy o tym na czas trwania całej płyty. Nie ma sensu też wyszczególniać pojedynczych tracków, gdyż całość jest genialnie spójna i trzyma równy, bardzo wysoki poziom.

Na oddzielny akapit zasługują utwory dodatkowe. Czy dopełniają płytę czy może są jedynie zbędnymi zapychaczami, na które nie warto tracić dodatkowych 20 minut? Jak już wspomniałem, są to kawałki z dema, ale jakość nagrania jest bardzo dobra. Dodatkowo rolę basisty przejmuje Steve Watson znany bardziej z Ravens Creed. Subconscious Release zyskuje na tych dodatkach, gdyż ich wykonanie prezentuje wysoki poziom i nie odbiega od podstawowych 7-miu kompozycji, więc wcale nie dziwota, że znalazły się na płycie.

Podsumowując: Subconscious Release to płyta nie-do-zapomnienia i warta powrotów na głośniki. Jest perełką, której utrata w czasie i przestrzeni byłaby stratą dla całego gatunku death metalu i niezmiernie cieszę się, że miałem szansę sprawdzić to dzieło Anglików. Pozostaje mi jedynie polecić czytelnikom zrobienie tego samego.

P.S. Rogate pozdrowienie dla Grety, która zaproponowała mi tę kapelę!


ocena: 9,5/10
Lukas
Udostępnij:

14 maja 2023

Dungortheb – Waiting For Silence [2008]

Dungortheb - Waiting For Silence recenzja reviewFrancuzi dobrze wykorzystali czas dzielący Waiting For Silence od debiutu, bo ich drugi krążek pod każdym względem przewyższa „Intended To…”. W zespole doszło do pewnych zmian w składzie, ale w żaden sposób nie odbiło się to na podejściu do komponowania, co dowodzi, że Dungortheb od początku mieli jasno określoną wizję muzyki, a to, jak wyglądała pierwsza płyta, absolutnie nie było dziełem przypadku. Na tamtym materiale kapela stworzyła podwaliny własnego stylu, zaś na drugim rozwinęła go i dopracowała – co lepsze pomysły zostały udoskonalone, natomiast z tych mniej udanych czy wtórnych zrezygnowano.

Na przestrzeni kilku lat muzyka Dungortheb nabrała dużej wyrazistości i choć nie jest to super oryginalne granie, to zawiera sporo elementów charakterystycznych tylko dla nich, których praktycznie nie można pomylić z nikim innym: praca perkusji, gitary rytmicznej i solowej. Co prawda w utworach wpływy Death wciąż są namacalne, a niektóre fragmenty kojarzą mi się z Traumą i Demise (to na pewno zbieg okoliczności, bo pewnie ani jednych, ani drugich nigdy nie słyszeli), ale te naleciałości rozpatruję jedynie w kategoriach miłego dodatku. Trzon Waiting For Silence to utrzymany w umiarkowanych tempach techniczny i bardzo melodyjny death metal, który chłonie się z łatwością i olbrzymią przyjemnością.

Muzycy Dungortheb rozwinęli się technicznie i kompozytorsko, co przełożyło się na urozmaicone i zgrabne struktury, a przy tym zachowali świeże podejście do grania, więc każdy z utworów zawiera przynajmniej kilka wybijających się patentów czy drobnych smaczków aranżacyjnych, które szybko wbijają się w pamięć i pozostają w niej na długo. Mimo ciągłego sweepowania i niekończących się solówek, całość wcale nie jest przekombinowana, ma natomiast na tyle kopa (choć to zupełnie inna kategoria wagowa niż np. Kronos), że łatwo jest się dać muzyce porwać. Poza tym Waiting For Silence jest materiałem o wiele lepiej zrealizowanym od poprzedniego – brzmi znacznie ciężej i selektywnie, co przy tak rozbudowanych kawałkach jest nie bez znaczenia.

Chociaż Dungortheb niegdy nie przebili się do pierwszej ligi czy w jakiś sposób dorównali klasykom, dla mnie Waiting For Silence jest albumem, który nigdy się nie nudzi, i do którego od lat wracam z taką samą przyjemnością. Chcąc wymienić najlepsze utwory, pewnie skończyłbym na wyrecytowaniu całej tracklisty, toteż ograniczę się tylko do czterech: „Only Way To Die”, „Addicted”, „Lethargy”, „N.D.E.” – każdy z nich w odpowiedni sposób rozbudza apetyt na więcej.


ocena: 9/10
demo
oficjala strona: www.dungortheb.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 maja 2023

Intense Agonizing – Beginning Of The End [1995]

Intense Agonizing - Beginning Of The End recenzja reviewPolak-Węgier – dwa bratanki. Do Metalu i do szklanki.

Ta skądinąd sympatyczna kapela zapewne raczej nie będzie nikomu tutaj znana, nawet najbardziej oddanym fanatykom starego Death Metalu, grzebiących po śmietnikach w poszukiwaniu diamentu. Również wśród samych Węgrów mało kto by ich tam kojarzył, w porównaniu do Necropsia, Extreme Deformity, Subject, czy Unfit Ass. Naród węgierski ma dość specyficzny styl, gdyż słychać pewne ukształtowanie historyczne w ich dźwiękach. Czyli – z jednej strony, ciągnie ich w kierunku Grindcore, ale takiego bardziej brzmieniowego, niż typowo stylistycznego, nie inaczej jak w Czechach (Garbage Disposal), czy przede wszystkim w byłym partnerze królewskim – Austrii (Pungent Stench), a z drugiej strony, mającą nieco uliczne brzmienie, podobnie jak u swego sąsiada w Rumunii.

Intense Agonizing tworzy wypadkową obu namiętności i przede wszystkim stara się być w pierwszej kolejności uczciwą kapelą ekstremalną, próbując wyważyć eksperymentowanie z formułą do minimum (polecam przesłuchać „Smile of a Mask”). Co prawda, omawiany album wypada również na rok, w którym Sepultura / Napalm Death, poszli w pełni w kierunku alternatywnym i takowe właśnie podobne ciągotki można tu zauważyć, ale uspokajam, że podstawowym daniem jest szybki, maniakalny, blastujący Death Metal ze szczyptą koncertowej, Punkowej niechlujności i piekielnym, mocno zajeżdżającym alkoholem, wyziewem z gardła (serio, nie przystawiajcie głowy do głośników bo się upijecie).

Mimo pomysłowości i unikania sztampy i tak ostatecznie dostajemy tylko i aż przeciętny album, który choć ma swój wyrazisty charakter, to też niespecjalnie wybija się ponad przeciętność jeśli chodzi o riffy, czy różnorodność kompozycji. Dostajemy strzał w ryj, punkt za punktem, cios za ciosem, gdzie nikt się nie ogląda za siebie i mimo kilku jasnych punktów (np. „I'm a Vanishing Type of Animal”, „Human Spirit Lightened of Burden”, „Our Becoming Unintelligent by the World”), całościowo trąci nieco monotonią. Co prawda, są ludzie, którzy tylko tego oczekują od Metalu, ale ja lubię, jak zespół stara się tworzyć dzieła absolutne – już taki ze mnie cham niezbuntowany.

Nie mam jednak większych uwag i jest to dobra pamiątka czasów minionych i była ewidentnie tworzona przez młodych gniewnych, którzy po prostu kochali taką muzykę – a to jest największa determinanta wpływająca na przyjemność ze słuchania płyty. To nie ma prawa zrobić wam rewolucji umysłowej (mimo iż zespół naprawdę stara się być ciekawy), ale jak najbardziej jest w stanie umilić wam czas, a nawet się mocno spodobać. Zresztą, niech stracę, dam im 0,5 pkt więcej, bo to takie właśnie niepozorne płyty, sprawiają że człowiek z lubością grzebie w wykopaliskach. Jeszcze nie platyna, nie diament, ale jakieś złoto już jest.


ocena: 7/10
mutant
Udostępnij:

5 maja 2023

Panzerchrist – Regiment Ragnarok [2011]

Panzerchrist - Regiment Ragnarok recenzja reviewPancerny chrust. Miałem w sumie nie pisać o nich recki, bo jest zbyt wiele takich zespołów. Wiecie, typu szybkie, solidne, ale dupy nie urywa. Ale tak coś mnie tchnęło, żeby odświeżyć tą płytkę na zasadzie dotarcia do istoty bardzo ważnego zagadnienia, mianowicie – „po ..uj to sobie kupiłem?” Miałem gdzieś z tyłu głowy, że ten zespół jest niepozorny i niedoceniany, ale też nie da się ukryć, że takie granie to jest proszę Pana na pęczki. Inna sprawa, że beznadziejna grafika bynajmniej im nie przysporzy fanów, bo wygląda to mało atrakcyjnie, wręcz wcale. Ot, czołg na szarym tle. Koń by się uśmiał ja ci mówię.

Początkowo chciałem też porównać Pancernychmesjaszy do Bolt Thrower/Marduk, tyle że nie ta prędkość, nie ta intensywność niestety. Nie zrozumcie mnie źle, blasty są (o tym później), ale nie czuć tej duszności i klaustrofobii i gęsiej skórki, jaka się pojawia przy zapuszczaniu wcześniej wymienionych. Dużo bardziej natomiast słyszę tutaj wpływ notabene polskich grup Death Metalowych. Poziom Calm Hatchery to oczywiście to nie jest, ale jest pewien zbliżony entuzjazm w tworzenie sztuki, jak i ewidentna przyjemność z grania, a nie klepania losowo podanych riffów.

Zacznijmy jednak od tego, co jest kiepskie. Co prawda nie lubię blackowych elementów i choć o dziwo tutaj one sprawiają, że materiał brzmi ciekawie, to mimo wszystko mogłoby się obyć bez skrzeków. Inna sprawa, że growl brzmi tatusiowato (poproszę ojca, żeby zaryczał to sobie potem nagram i porównam).

Drugi problem i to poważny, to perkusja. Z tego co przeczytałem, to produkcją i dalszymi następstwami zajął się jeden typ – Jacob Olsen. Patrząc się na jego „dorobek”, to rzadko kiedy wszystko robił sam, częściej współpracował z Tue Madsenem (tym bardziej kompetentnym Duńczykiem). I to niestety słychać. Perkusista jest naprawdę dobry – blastuje, częstuje nas talerzami, przejściami, ma energię, siłę, kopa i pomysły, czego to on nie robi, żeby przykuć naszą uwagę. Tyle, że gówno z tego słychać. Mam taką teorię, że Jacob chowając werble do tyłu przy mixie (bo one brzmią akurat prawidłowo), przy okazji nieopatrznie ściszył wszystkie pozostałe ścieżki perkusyjne, gdyż brzmi to jak klepanie dupą po prześcieradle albo lepiej, klapkiem o podłogę.

Niestety, ale w Death Metalu perkusja, a co za tym idzie, rytmika, a co za tym idzie, energia i charyzma w prezentowaniu swojej wizji, to jest nieraz być albo nie być. I dla wielu z was nie będzie miało znaczenia to, że dostaniecie naprawdę zajebiste schizofreniczno-apokaliptyczne piruety na gitarze, wraz z odpowiednim klimatem i genialnymi utworami typu „We March as One”, „King Tiger”, „Feuersturm”. Nie, aczkolwiek nigdy nie ma nudy i cały czas coś się dzieje ciekawego i nie ma zjadania ogona, to gdyby perkusja brzmiała tak jak należy, to nie musiałbym teraz świecić oczami za swoje opinie i końcową ocenę.

Mimo tego, stwierdziłem że tylko troszkę odejmę punktów, bo tego typu albumy udowadniają, że nie o oryginalność chodzi w Death Metalu, a o jakość kompozycji. Można robić popisy cyrkowe i trafić tym jak kula w płot. A można wziąć poszczególne znane składniki, stworzyć własną recepturę i wygrać. Dlatego też wierzę w sens istnienia tego zespołu i uważam, że jest on tynfa wart.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Panzerchrist/24836243997

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2023

Torchure – The Essence [1993]

Torchure - The Essence recenzja reviewPo tragicznym wypadku, w wyniku którego zginęli m.in. Andreas i Torsten Reissdorf, z Torchure odszedł również gitarzysta Tomas Hatt, który nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. W tej sytuacji istnienie zespołu zawisło na włosku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pozostali muzycy definitywnie zakończyli działalność, nikt by im też tego nie wypominał. Mimo to, po kilku miesiącach Martin Matzak i Stefan Pickbrenner zdecydowali się uhonorować braci i doprowadzić ich dzieło do końca.

Do odrodzonego zespołu zwerbowano braci (!) Staller na gitary, basistę o xwie Dr. Fressenius oraz… klawiszowca Patricka Felsnera, który w przeciwieństwie do kolegów z metalem nie miał dotąd nic wspólnego. W tym składzie Torchure rozwinęli styl z debiutu i śmiało pchnęli go w kierunku, o którym już wcześniej myślał Andreas Reissdorf (a czego przedsmak znajduje się na składaku „This Stuff's 2 Loud 4 U”): więcej klawiszy i więcej klimatu. W ten sposób powstała płyta mająca dużo wspólnego z „Beyond The Veil”, a jednocześnie zupełnie od niej inna. Co ciekawe i paradoksalne, „The Essence” jest materiałem jeszcze brutalniejszym od debiutu: szybszym, cięższym i bardziej agresywnym – już od pierwszych taktów „Invisible Truth” Torchure nie szczędzą blastów i naprawdę wgniatających riffów, których nie powstydziłby się Gorefest. Nawet wokal Martina brzmi mocniej – tak jakoś niechlujnie i dziko.

Ekstremalne wyziewy to tylko jedna strona „The Essence”, bo zespół równolegle rozwiną się w przeciwnym kierunku i wprowadził do swojego stylu także dużo wpływów doom czy surowego death/domm – kłaniają się szczególnie debiuty Paradise Lost i Tiamat. To właśnie w tych wolniejszych partiach — poza niekoniecznie udanymi instrumentalnymi przerywnikami — wyraźnie do głosu dochodzą klawisze, co jednak nie znaczy, że w jakimkolwiek stopniu łagodzą muzykę. Wręcz przeciwnie – czynią ją bardziej ponurą i przygnębiającą. To wrażenie potęguje bardzo szorstkie brzmienie albumu, tak różne od stosunkowo wypolerowanego „Beyond The Veil”.

Bardzo duże kontrasty w muzyce i jej nastroju sprawiają, że w dość rozbudowanych strukturach utworów czasem coś zgrzytnie, zwłaszcza kiedy między skrajnymi elementami brakuje płynnych przejść. Można to potraktować jako drobną wadę, można też uznać, że takie zabiegi podkreślają gwałtowny charakter „The Essence”. Dla mnie o wiele istotniejsze jest to, że Torchure trochę stracili na chwytliwości, a poszczególne kawałki nie są tak wyraziste jak na debiucie – i właśnie to przesądza o odrobinę niższej ocenie.

„The Essence” to nie tylko jedna z lepszych ekstremalnych płyt nagranych we wczesnych latach 90. za naszą zachodnią granicą, ale i pełnoprawny klasyk europejskiego metalu śmierci, który można śmiało stawiać obok „You'll Never See…” czy „Mindloss”. Poza tym to godne epitafium dla Torchure.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 kwietnia 2023

Headhunter D.C. – God’s Spreading Cancer [2007]

Headhunter D.C. - God’s Spreading Cancer recenzja reviewHeadhunter D.C. należy do mojej prywatnej topki, deklasując wiele pierwszoligowych zespołów, których nie będę nawet wymieniać dla uniknięcia kontrowersji. Powodem tego jest nie tylko wierność ideologii Death Metalowej, ogromna pieczołowitość odnośnie każdego aspektu bycia zespołem, zazwyczaj olewanego przez innych (począwszy od koncertów, imidżu, a na lirykach skończywszy), ale przede wszystkim dlatego, że w ich konkretnym przypadku, ich fanatyzm i konsekwencja przekłada się na wyjątkowo udaną dyskografię, co jest samo w sobie wręcz ewenementem, niezależnie od wszystkiego. No ale nadanie sobie ksywy „Baloff” przez lidera grupy, Sergio Borgesa, do czegoś w końcu zobowiązuje.

Nie ma jakiekolwiek elementu, który byłby losowy, nieprzemyślany, czy zrobiony po linii najmniejszego oporu. Nawet okładka, choć kiczowata (z powodów budżetowych), ma swój koncept, pomysł i czar, a pulchna książeczka wypełniona po brzegi informacjami, zdjęciami, bardzo osobistymi dedykacjami, grafikami powinna zawstydzić 99% dostępnych wydawnictw na rynku, które robione są na odwal się i sprzedawane za ciężkie pieniądze. Tak się właśnie powinno tworzyć i wydawać muzykę – dając z siebie jak najwięcej fanom. Zresztą temu jest również poświęcony ostatni hymn na tej płycie „Long Live the Death Cult”.

Żeby była jasność – nie ma żadnych słabych utworów, jest ogromna różnorodność styli, nawet intro jest ciekawe, ze względu na oryginalny pomysł wplecenia fragmentu żywej publiki z koncertu, jakby za punkt honoru obrano sobie pokazanie, że jesteśmy świadkami magicznego misterium dla wybranych. Co mogę polecić? Otwierający płytę „God is Dead” perfekcyjnie obrazuje geniusz zespołu w budowaniu napięcia i rozwijaniem poszczególnych motywów w celu uzyskania maksymalnego efektu mroku. Do godnych polecenia przychodzą mi na myśl „Stillborn Messiah”, „Contemplation (To the Fire)” (moje prywatne faworyty) czy oparty na refrenie “Black Miracle” i tytułowy track. Najlepiej to sobie puścić, bo żadne słowa nie oddadzą tu sprawiedliwości, tego co się dzieje. Dodatkową atrakcją jest cover nieznanemu nikomu ThrashMassacre (ich historia jest opisana w książeczce), stanowiący swoiste uhonorowanie podziemia. Jest to zdecydowanie lepszy pomysł, niż jakbym po raz kolejny miał słuchać tych samych hitów od Morbid Angel, czy Celtic Frost, jak to zazwyczaj bywa przy coverach.

Dlatego też każdy, kto autentycznie kocha i żyje tą muzyką i chce inteligentnie napisanej płyty, nie powinien przejść obojętnie, łącznie z największymi malkontentami. Obawiam się więc, że nie ma innego wyjścia, niż grzecznie pokłonić się przed Kultem Śmierci i docenić monstrualną pracę, jaka była włożona w stworzenie tego albumu.

Na koniec pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów do przemyślenia z liner notes, autorstwa frontmana:

„and no matter how long we take to release a new album, we’ll NEVER betray our principles (…), after all we’re not dealing with just plain business here. It’s about PASSION above all! (…) we aren’t like certain bands that release one album each year with results almost always worthless. (…) Death Metal for us does not mean a heap of disconnected notes resulting in senseless riffs (riffs?), monotonous grunts and 10.000 beats per minute. (…) At last, have a good listening (and of course, a good reading, as the lyrics are also a very important part in this work), bang your fucking’ head off at the loudest volume possible and stay away from God. We are God’s Spreading Cancer…”.

ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HeadhunterDc
Udostępnij:

26 kwietnia 2023

Sunrise – Child Of Eternity [2000]

Sunrise - Child Of Eternity recenzja reviewDzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…

Child Of Eternity to świadectwo rozwoju, wysokich umiejętności oraz odwagi Sunrise. Materiał z jednej strony w dojrzały sposób kontynuuje wątki z „Generation Of Sleepwalkers”, z drugiej zaś znacząco się od niego różni i wprowadza kilka zupełnie nowych elementów. Zespół skorygował styl i wprowadził do niego więcej elementów melodyjnego death metalu (Carcass, At The Gates, Eucharist), nie rezygnując przy tym z hardcore’owego trzonu, stąd też album jest nieco szybszy od poprzedniego (blastów nie uświadczymy), bardziej różnorodny, wyrazisty, ciekawiej zaaranżowany oraz łatwiejszy w odbiorze. Ogromne wrażenie robi to, jak chłopaki zarządzają kontrastami i dynamiką utworów – dzięki doskonale wyważonym zmianom tempa i nastroju na Child Of Eternity nie ma mowy o przestojach czy nudzie. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane zobaczyć Sunrise na żywo, bo breakdowny w „Cursed” (absolutnie genialny numer!) czy zwłaszcza „Last Gours Of Torment” urywają łeb przy samej dupie.

Na Child Of Eternity każdy kawałek ma swój indywidualny charakter, odróżnia się od pozostałych, a mimo to całość jest spójna, nawet, gdy na pierwszy rzut ucha może sprawiać inne wrażenie. Z każdego też bije świeżość, czysta energia (no, tu jest jeden wyjątek), zaangażowanie (wystarczy się wsłuchać w świetne wokale Patryka) i duży ładunek emocjonalny. Album brzmi zajebiście szczerze i autentycznie (Jacek Regulski wycisnął z Sunrise wszystko co najlepsze) i na pewno jest to jeden głównych z powodów, dla których do tej płyty wraca się tak chętnie i tak często.

Wspomniałem wcześniej o odwadze Sunrise. Zespół w kilku miejscach zaryzykował — czy to wrzucając akustyczną miniaturę przed jeden z najbardziej agresywnych numerów, czy podkładając klawisze pod wściekle piłujące riffy w „Legacy” — i wyszedł z tych prób/eksperymentów obronną ręką, bo koniec końców te zabiegi uczyniły Child Of Eternity dziełem bardziej wielowymiarowym.

Minusy… Pierwszy i ostatni widać zaraz po wrzuceniu płyty do strugary – całość (sześć regularnych utworów i miniatura) trwa zaledwie 25 minut, a zatem jest jeszcze krótsza od krótkiego przecież debiutu. Z tego też względu krążek jest często traktowany jako zwykła epka/zapchajdziura, podczas gdy mamy do czynienia z pełnowartościowym wydawnictwem (co chłopaki sami podkreślali w wywiadach).

Jeśli nie wynikało to dostatecznie jasno z powyższego tekstu, to spróbuję tak: Child Of Eternity to fantastyczny, w dodatku pionierski (bo terminy metalcore/deathcore były u nas praktycznie nieznane, w dodatku znaczyły co innego niż obecnie) i zajebiście angażujący materiał, który w Polsce nie ma sobie równych. Albo jeszcze inaczej: to najlepsza płyta z melodyjnym death metalem (w wielkim uproszczeniu), jaka powstała w tym kraju.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 kwietnia 2023

Pessimist – Blood For The Gods [1999]

Pessimist - Blood For The Gods recenzja reviewGdybym miał zgadywać w którym roku ten album wyszedł, to wskazałbym klasyczną, pierwszą falę Death Metalu i postawiłbym ten majstersztyk obok takich oczywistych klasyków jak „Testimony of the Ancients”, „Retribution”, „Cause of Death, czy „Severed Survival”. Sęk w tym, że grupa się spóźniła prawie o dekadę ze swym dziełem, ale jak to się mówi, lepiej późno niż wcale. Zresztą, jeśli wierzyć oficjalnej biografii, to zespół istnieje od 1989 roku, mimo iż jest to zaledwie ich drugi album od początku istnienia.

I jak najbardziej słychać to w samej muzyce. Pessimist gra autentyczną wypadkową Death Metalu w takiej formie, jaki był między rokiem 1989 a 1991, jako pewien pomost między Morbid Angel a Suffocation. Zdecydowanie ostrzej od wielu ówczesnych grup, ale mimo łatki „Brutalny”, nie jest to zdecydowanie sieka.

Moja re-edycja (szpan musi być) ma zmienioną tracklistę i porównując obie wersje, nowa kolejność utworów zdecydowanie bardziej mi odpowiada, bo wydaje się być lepiej przemyślana. Uwaga: w dalszej części recki będę nadużywać słowa „bardzo”. Zrobię też coś, czego nie powinno się nigdy robić, mianowicie omówię płytę pokrótce, track po tracku. Rzadko jednak zdarza się okazja omawiać coś równie wartościowego i legendarnego, a co niekoniecznie ma aż tak duże uznanie jak standardy gatunku (choć powinno). Bardzo więc proszę o wybaczenie i wyrozumiałość. Bardzo dziękuję.

Całość rozpoczyna bardzo mądrze wybrany na start szybki i bardzo konkretny Death/Thrashowy „Mensa Rea” (który wcześniej był w środku płyty), przywodzący mi na myśl Vadera, po którym następuje równie mocny, ale już nieco stonowany „Century of Lies”. „Demonic Embrace” kończy pierwszą salwę rzezi, po której przychodzi czas na bardziej rozbudowane, ale oparte gdzieniegdzie na Groove tracki. Nie brakuje co prawda na nich blastów i zwrotów akcji, ale są takimi typowymi „środkowymi numerami”, a „Psychological Autopsy” bardzo wręcz przywodzi na myśl „Subordinate to Dominate” Pestilence.

Po tak bardzo intensywnym programie przychodzi czas na chwilę oddechu przy „Unborn (Father)”, po którym mamy jeszcze jeden szybszy numer, a na koniec dostajemy wyjątkowo specyficzny kawałek. „Wretched of the Earth”, bo to o nim mowa jest, chciałoby się rzec, Pop-Rockowy w swej naturze. Z innym wokalem to mógłby lecieć w komercyjnym radiu ze względu na bardzo spokojną melodię i delikatny, marzycielski klimat. Tym bardziej jestem więc pod wrażeniem, że brzmi to bardzo spójnie z resztą płyty i bynajmniej na razi słuchacza. Na sam koniec dostajemy przyzwoity cover Kreatora, który po raz kolejny sprawił, że zacząłem się zastanawiać nad tym, dlaczego Kreator nie jest wymieniany wśród ludzi jako współtwórca Death Metalu jednym tchem razem ze Slayer, Possessed, czy Death. A, jest jeszcze wersja demo pierwszego tracku.

Jeśli przetrwaliście moje wywody, to chyba nie pozostaje wam nic innego, tylko przesłuchać tego kultowego klasyka i sprawdzić, o co tyle hałasu.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pessimist.cult

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 kwietnia 2023

Faceless Burial – At The Foothills Of Deliration [2022]

Faceless Burial - At The Foothills Of Deliration recenzja reviewZa sprawą „Speciation” Faceless Burial szturmem wdarli się do absolutnej czołówki moich ulubionych nowych kapel, więc wymagania w stosunku do następcy tamtego krążka miałem hmm… dość wygórowane. W zasadzie byłbym rozczarowany wszystkim poniżej poziomu kandydata do płyty roku. No i cóż… At The Foothills Of Deliration nie jestem rozczarowany, co znaczy tyle, że Australijczycy podołali wyzwaniu i ponownie nagrali znakomity, interesujący i w pełni przekonujący album. Mam tylko nadzieję, że tym razem wysiłek zespołu nie przejdzie bez echa i zostanie należycie doceniony.

At The Foothills Of Deliration zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończył się „Speciation”, zatem mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją i delikatnym rozwinięciem stylu, którym Faceless Burial zachwycili na drugiej płycie. Może i bez przełomu i wielkich zmian (to dotyczy także produkcji – ponownie nagrywano w Australii, a miksy i mastering robiono w USA), ale za to z dużym rozmachem i całą masą świeżych pomysłów. Jak nietrudno zauważyć już w trakcie „Equipoise Recast”, zespół skupił się na zagęszczeniu muzyki, na zwiększeniu jej intensywności i na tym, żeby upchnąć jej jak najwięcej w podobnych co ostatnio ramach czasowych, a dokonał tego bez uciekania się do nowoczesnych, ultratechnicznych zagrywek czy przyspieszania do prędkości światła. Jedyną chwilą na złapanie oddechu jest instrumentalny „Haruspex At The Foothills Of Deliration” – krótki, klimatyczny i przejrzysty; w sam raz przed bardzo rozbudowanym i wymagającym „Redivivus Through Vaticination”.

Każdy z sześciu utworów na At The Foothills Of Deliration to dziesiątki riffów o różnym stopniu zakręcenia, ciągłe zmiany bicia, niekończące się przejścia, szaleńcze zrywy w najmniej spodziewanych momentach, pojawiające się znikąd solówki… Mniej cierpliwych słuchaczy takie podejście do grania może szybko zmęczyć/zniechęcić – ani nie da się na dłużej zawiesić ucha na jakimś motywie, ani równo potupać nóżką. Hitów do radia z tego nie będzie. Właśnie dlatego materiał Faceless Burial, podobnie zresztą jak poprzedni, to wypasiony kąsek dla tych, którzy w klasycznym death metalu szukają czegoś więcej, przede wszystkim wyzwania rzuconego swojej pamięci i spostrzegawczości. W miarę poprawne ogarnięcie zawartości At The Foothills Of Deliration to kwestia serii posiedzeń z łbem przy kolumnach, a każde przesłuchanie to kolejne odkrycia pozornie mało znaczących detali, które przeoczyło się wcześniej.

Australijczycy wymiatają aż miło, jednak żeby było ciekawiej, nie wydaje mi się, żeby na At The Foothills Of Deliration wyczerpali temat albo doszli z nim do ściany. Tu wciąż jest miejsce na rozwój i element zaskoczenia. Jak tylko pomyślę, co by wyczarowali z dwiema gitarami w składzie, przechodzą mnie kultowe ciary… Jako że w recenzji „Speciation” chyba nie wyraziłem się dostatecznie jasno, opinię o Faceless Burial sprowadzę teraz do prostych żołnierskich słów: macie ich, kurwa, słuchać, bo są, kurwa, zajebiści!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/facelessburial/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 kwietnia 2023

Catharsis – Rhyming Life And Death [2014]

Catharsis - Rhyming Life And Death recenzja reviewKolejny, wydawać by się mogło, odgrzewany kotlet, bo znów mamy do czynienia z weteranami, co to w latach ’90 coś stworzyli, po czym zniknęli, aby spróbować drugiej szansy w zrobieniu wielkiej kariery na graniu Death Metalu, a w przypadku Catharsis, przyprawionego graniem technicznym typu Atheist, Sceptic czy też późny Death.

Wydany przez wyjątkowo zacną wytwórnię (Mad Lion Records), album o jakże poetyckim tytule Rhyming Life and Death prezentuje sobą skromnie 6 utworów + intro, o łącznym czasie trwania 33 minut i prawie 33 sekund. Podchodzę z natury sceptycznie do tego typu produkcji, bo zazwyczaj zdarza mi się nudzić mnie przy tym niemiłosiernie (patrz wymieniony wcześniej Sceptic).

Na szczęście dla Catharsis, ujęli mnie bardzo rozmarzonym i delikatnym, aczkolwiek typowo Atheistowym „The Art of Life”, a zgoła odmienny, bo oldskulowy „Those Who Have Never Risen” (mający coś z „Immortal Rites” Morbid Angel), kupił mnie do końca. Z pozostałych atrakcji nadmienię z dziennikarskiego obowiązku, że mamy 4-minutowy chopinowski instrumental „Norwegian Impressions – Burning Churches” (tu akurat byłbym ciekaw, co zespół miałby do powiedzenia na ten temat, toteż mogli skrobnąć parę słów). A i w wysmakowanym „Breath of Death” pojawiają się znienacka damskie wokale pod koniec.

I choć to trochę mało, to z drugiej strony bardzo treściwie i na temat, zwłaszcza że to co dostajemy naprawdę potrafi wciągnąć. Ekipa stara się kombinować, ale nie robi nic na siłę i nie poświęca klarowności utworów na rzecz popisów umiejętności. Jest to wręcz podejrzanie dobrze ułożona muzyka jak na taki gatunek i choć czuję, że fani Prog-Tech będą nieco zawiedzeni, reszta normalnych słuchaczy muzyki śmierci będzie się czuła komfortowo.

Z tego też względu, gdzie normalnie bym może i odjął punkty za niektóre pomysły, czy też krótką długość trwania, tak tutaj zdecydowanie doceniam i uważam Rhyming Life and Death za jeden z piękniejszych albumów, jakie zdarzyło mi się słyszeć w życiu. Duża zasługa w tym, że całościowo ma to posmak lat ’90, jeśli chodzi o styl, niżli typowo nowoczesny. Jest to muzyka w sam raz, aby się nieco „odchamić”. Grupa natomiast poszła krok dalej i na następnym albumie dowaliła zdecydowanie bardziej do pieca pod względem brutalności, ale to już jest osobny rozdział, o którym może się coś napisze w przyszłości… Przypomnijcie mi jakby co, żebym napisał.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/catharsispl
Udostępnij:

14 kwietnia 2023

Invictus – The Catacombs Of Fear [2020]

Invictus - The Catacombs Of Fear recenzja reviewW ramach metalu, czy nawet ogólnie muzyki ekstremalnej, Japończycy nigdy jakoś specjalnie nie palili się do tworzenia charakterystycznych tylko dla siebie lokalnych odmian (pomijam w tym miejscu wszystkie noise’owe wynalazki) i w ogromnej większości klepali patenty zasłyszane gdzieś w Ameryce lub Europie. Raz wychodziło im to lepiej, raz gorzej, ale prawie zawsze – bez śladu własnej tożsamości, choć, co ciekawe, zawsze przekonywali o przemożnym wpływie japońskiej kultury na klejone przez siebie dźwięki.

Trio Invictus nie jest żadnym wyjątkiem, bo chłopaki tłuką wypadkową amerykańskich i europejskich kapel z pierwszej połowy lat 90. grających… amerykański death metal z domieszką brutalnego thrash’u (głównie, niespodzianka, amerykańskiego). Jaki wokal może towarzyszyć tej muzyce – już sami z łatwością zgadniecie. Coś podobnego można było usłyszeć na — wydanych również przez F.D.A. Records — debiutach Skeletal Remains, Morfin czy Rude, więc i Invictus można podciągnąć pod nową falę klasycznego death metalu. Wiadomo – brak w tym jakichkolwiek nowinek, brak elementu zaskoczenia, jednak poziom zespołu jest na tyle wysoki, że nie ma sensu deprecjonować ich tylko za to, że są młodzi, nieotrzaskani i nie wiedzą, co to własny styl.

Japończycy są dalecy od wirtuozerii (gdy tylko zapędzają się w przesadnie techniczne granie, to średnio im to wychodzi), ale niedostatki warsztatowe nadrabiają entuzjazmem i smykałką do całkiem klawych riffów, od których na The Catacombs Of Fear dosłownie się roi. Chociaż Invictus bazują na patentach przemielonych setki razy, to w ich wykonaniu wcale to nie razi, bo całość podano zgodnie ze sztuką, a każdy element muzyki siedzi na właściwym miejscu. Tempa utworów są dostatecznie urozmaicone (chłopaki nie stronią od blastów), brutalność i chwytliwość są dobrze wyważone, a solówki wprowadzają trochę melodii i klimatu.

The Catacombs Of Fear, poza choćby szczątkową rozpoznawalnością, brakuje tylko jednego – porządnego brzmienia. Realizacja zdecydowanie nie jest najmocniejszą stroną debiutu Invictus, bo zalatuje od niej małym budżetem, a być może i brakiem doświadczenia w produkowaniu takiej muzyki. Całość brzmi dość surowo, co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie to, że to surowość sugerująca bardziej podrasowane nagranie z próby aniżeli przemyślaną robotę studyjną.

Chłopaki z Invictus mają niezły potencjał i na tyle dużo talentu, że ich kolejna płyta powinna się już bardziej wybijać. Poprawienie większości zgrzytów, z jakim mamy do czynienia na The Catacombs Of Fear, to tylko kwestia rzetelnej pracy i lepszego doboru ludzi w studiu. Bo, że oryginalność przyjdzie z czasem, to wątpię…


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Invictus-483158311865495/
Udostępnij:

11 kwietnia 2023

Wicked Innocence – Omnipotence [1995]

Wicked Innocence - Omnipotence recenzja reviewChciałbym z dumą zaprezentować jeden z tych klasyków, który często pojawia się na różnej maści listach z rekomendacją Starej Szkoły Death Metalu. Ale słuchając tego albumu, ciężko uwierzyć, że ci przedwojenni bajarze, stworzyli go jeszcze w latach ’90, jako że ma on dużo więcej wspólnego ze współczesnym graniem. Mianowicie, grupa jest na wyraźnym rozstaju dróg jeśli chodzi o Brutalność z bulgoczącym wokalem, a Progresywno-Technicznymi wstawkami melodyjnymi. Ja bym jednak rzekł, że formacja może nie tyle wyprzedziła swoją epokę, co bardziej wyszła naprzeciw jej oczekiwaniom.

Bo to, że płyta jest dziwna, udowadnia już drugi track „A Level Higher”, z niepokojącym początkiem, w którym wokalista sobie coś gdera i lamentuje. Wokal zresztą nie ma żadnych problemów ze skakaniem między znanymi nam formami ekspresji w tym gatunku. Wszystko to jest jednak… ekscentryczne, jakby muzycy brali jakiś mocny kwas. Zresztą, z każdym kolejnym utworem muzyka nabiera coraz więcej posmaku schizofrenicznego w swych rozkminach gitarowych – kończący album „Epitaph” jest tego zgrabną laurką i zwieńczeniem.

Zastanawiałem się więc w jaki sposób wytłumaczyć zacnym czytelnikom to, co właściwie usłyszałem. Nazwanie tego hybrydą Godflesh/Kataklysm/NYDM z Atheist/Cynic nie oddaje w pełni dziwactwa płyty. Nie wiem, czy oni są niekompetentnymi świrami udających wirtuozów, czy też niekompetentnymi wirtuozami udających świrów. W odpowiedzi na moje rozterki przyszła mi taka myśl; istnieje taki gatunek, co to się zwie Free (Form) Jazz, który opiera się na pozornej improwizacji, a w której przełamywane są konwencjonalne progresje, harmonie czy też ogólnie szeroko rozumiane zasady.

Przesadziłbym, gdybym chciał porównać Omnipotence do Free Jazzu tak 1:1, to jednak nie ten poziom, zwłaszcza że Wicked Innocence stara się w jakiś sensowny sposób dopiąć swoje pomysły w logiczną klamrę, ale efekt końcowy wciąż zdaje się wymykać słuchaczowi, przyzwyczajonemu do standardowej rozwałki, ze względu na swój charakter, gdzie każdy instrument chce jakby chadzać swoją własną ścieżką. Dlatego też nawet w 2023 r. muzyka ta jest w stanie pozytywnie zaskoczyć, zwłaszcza jak komuś się przejadły nowoczesne produkcje i szuka czegoś szalonego z pasją i duszą.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/WickedInnocenceUtah
Udostępnij:

5 kwietnia 2023

Faeces – Nihilominus [2021]

Faeces - Nihilominus recenzja reviewPierwsza dekada działalności to dla Faeces okres bytności w głębokim podziemiu, w dodatku praktycznie na obrzeżach lokalnej sceny. Ta sytuacja w pewnym sensie uległa zmianie za sprawą „Upstream” – materiał zaistniał na szerszą skalę, został pozytywnie odebrany (gównie za granicą), trafił też do podsumowań, tylko… nic za tym nie poszło. Zespół zamilkł na dekadę, więc wracając z Nihilominus musi na nowo budować swoją pozycję. Na szczęście, z muzyką na takim poziomie nie powinno to być trudne.

Niby wiedziałem, że po Faeces mogę się spodziewać przynajmniej dobrej płyty, ale to, co usłyszałem na Nihilominus, zdecydowanie przerosło moje oczekiwania. Zespół powrócił w kapitalnej formie, z masą świeżych pomysłów i nietuzinkowych rozwiązań. Materiał jest dużo mocniejszy od poprzedniego, a przy tym o wiele bardziej spójny i dynamiczny. Faeces postawili na techniczne, brutalne i zaskakująco przebojowe granie, a wszelkie nastrojowe partie (tak przecież liczne na „Upstream”) zredukowali do minimum. Dzięki temu krążek ma odpowiedniego kopa, rzadko spotykany (zwłaszcza w polskim death metalu) feeling, potrafi zaskoczyć, a miejscami nawet ociera się o oryginalność, mimo iż wyraźnie odwołuje się do dziedzictwa Death, Gorguts czy Sadist.

Faeces w ciągu dekady bardzo rozwinęli swój zmysł kompozytorski, stąd też Nihilominus nie rozjeżdża się stylistycznie i jest pozbawiony jałowych wypełniaczy czy przypadkowych partii wyrwanych z kontekstu. Tu każdy fragment ma swoje uzasadnione miejsce i logicznie łączy się z pozostałymi, choć niekoniecznie zawsze w najbardziej oczywisty sposób. Najwięcej dobrego dzieje się chyba w „Company Of Cold Skulls”, w którym aż roi się od zmian tempa i motywów, a riffy i solówki to prawdziwy miód. Muzyka na Nihilominus jest urozmaicona i dość złożona, a jednak wchodzi gładko od pierwszego przesłuchania, bo podano ją z polotem i dużym wyczuciem. Zespół nie próbuje być ani brutalny, ani techniczny na siłę – te elementy służą zbudowaniu dobrego utworu, nie są zaś celem samym w sobie.

Jedynym, do czego mogę się przyczepić, jest brzmienie materiału – szorstkie, dość surowe i chyba nie do końca dopasowane do stylu zespołu. Jest w tym ciężar i nawet niezła selektywność, ale brakuje ostatecznego szlifu. Najbardziej ucierpiał na tym bezprogowy bas, bo w porównaniu z „Upstream” stracił na sile przebicia, a naprawdę wyraźnie daje o sobie znać tylko w break’u w „Infirmity” (powiewa Obscurą…). Jestem zajebiście ciekaw, jak bardzo Nihilominus by kosił z produkcją z wyższej półki.

Tym albumem Faeces zawiesili wysoko poprzeczkę – nie tylko dla siebie, ale i dla ewentualnej konkurencji. Technicznego grania mamy obecnie pod dostatkiem, jednak rzadko kiedy jest podane tak dojrzale i w tak klasyczny, pozbawiony udziwnień sposób. Trzymam kciuki za zespół, żeby z kolejnym materiałem poszło im szybciej.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/faecespoland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: