Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty

16 października 2025

Imperial Triumphant – Goldstar [2025]

Imperial Triumphant - Goldstar recenzja reviewPrzyznam szczerze, że umknął mi moment, kiedy Imperial Triumphant stał się dużym i rozpoznawalnym zespołem — przypuszczalnie miało to miejsce w momencie przejścia pod skrzydła Century Media — ale najważniejsze jest to, że wraz ze wzrostem popularności w twórczości Amerykanów nie pojawiły się żadne kompromisy. Muzyka tego specyficznego trio wciąż ewoluuje w nieprzewidywalnych kierunkach i nie przestaje zaskakiwać, a Goldstar jest tego najlepszym przykładem. To płyta, która z jednej strony logicznie uzupełnia i rozwija dyskografię grupy, a z drugiej znacząco odbiega od tego, co już znamy w jej wykonaniu.

To, co najbardziej uderza w konfrontacji z „Goldstar”, to absurdalna wręcz przystępność tego materiału w kontekście tego, jak pojebane dźwięki nań trafiły. Imperial Triumphant od zawsze słynęli z pokręconych patentów podanych w pokręcony sposób — wszak etykieta awangardy nie wzięła się z niczego — i Goldstar niczego w tym względzie nie zmienia, bo zespół robi młyn aż miło, swobodnie łącząc ze sobą rozmaite stylistyczne skrajności. Czymś zupełnie nowym jest natomiast to, że materiał jest wyjątkowo komunikatywny, przyjemny w odbiorze i wchodzi gładko już od pierwszego przesłuchania – jakoś tak podejrzanie łatwo się w nim połapać, zaś niektóre fragmenty (zwłaszcza „Hotel Sphinx” – toż to hit!) są po prostu… no… chwytliwe, a mimo to nie traci nic z ekstremalności.

Niski próg wejścia przy Goldstar po paru (a w zasadzie wszystkich) naprawdę wymagających krążkach trochę mnie zastanawia, bo muzycy Imperial Triumphant na etapie nagrań zapewniali, że właśnie składają do kupy swoje najbardziej złożone dzieło. Kto wie, może Amerykanie osiągnęli już taką dojrzałość kompozytorską, że nawet maksymalnie chaotyczne i odjechane pomysły potrafią zaaranżować w niemal piosenkowej formie – poszczególne utwory mają swoją osobowość, a jednak dobrze łączą się z pozostałymi i tworzą z nimi spójną (o dziwo!) całość. „Eye Of Mars” czy „Lexington Delirium” nie można pomylić z „Rot Moderne” albo „Industry Of Misery” – każdy ma do zaoferowania coś innego, choć spina je podobny klimat. Swoją drogą nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Goldstar — świadomie lub nie — został podzielony za pomocą „NEWYORKCITY” i „Goldstar” na dwie części. Ta pierwsza jest bardziej lajtowa i więcej w niej formalnych nowości, natomiast druga jest bliższa rozbudowanym i przytłaczającym łamańcom, jakie Imperial Triumphant serwowali przez ostatnie lata.

Na podkreślaną już nie raz przystępność muzyki wpływa również bardzo czytelna produkcja, dzięki której do uszu słuchacza dociera więcej aranżacyjnych smaczków i detali, zwłaszcza tych pochodzenia niemetalowego. Zespół wespół z Colinem Marstonem wypracował brzmienie, które masywnością, ciężarem i przestrzennością wyróżnia Goldstar na tle poprzednich, zbyt cicho nagranych płyt, a jednocześnie ciągle jest charakterystyczne tylko dla Imperial Triumphant.

Amerykanie pozamiatali w swojej niszy! Nie pierwszy to już raz i oby nie ostatni, bo odważnej, ambitnej i perfekcyjnie zagranej muzyki nigdy zbyt wiele. Goldstar to doskonały materiał, szczególnie dla tych, którzy już kiedyś próbowali liznąć Imperial Triumphant, ale odbili się od szalonych wizji zespołu – tym razem mają szansę się wkręcić.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.imperial-triumphant.com







Udostępnij:

6 października 2025

Putridity – Morbid Ataraxia [2025]

Putridity - Morbid Ataraxia recenzja reviewPutridity wizjonerami brutalnego death metalu nigdy nie byli i wydany po dziesięcioletniej przerwie Morbid Ataraxia niczego w tym temacie nie zmienia. I w sumie bardzo dobrze, bo przesadnie eksperymentujących i rozwijających się w dziwnych kierunkach kapel mamy obecnie stanowczo zbyt wiele. Włosi natomiast od początku grają swoje — bez kombinowania, unowocześniania na siłę czy sięgania po obce wpływy — i nawet nie próbują udawać, że mają jakiekolwiek ambicje, by wychodzić poza ramy tego stylu. W związku z tym ich czwarta płyta to produkt przeznaczony dla jasno określonego, a przy tym dość wąskiego grona odbiorców.

Wszelkie różnice między Morbid Ataraxia a poprzednimi krążkami — a nie ma ich oczywiście zbyt wiele — wynikają z tak prozaicznych kwestii jak upływający czas, sprzęt czy ludzie. For egzampel – ze składu, który nagrywał „Ignominious Atonement”, ostał się tylko założyciel Putridity, więc wraz z dokooptowaniem nowych muzyków siłą rzeczy coś tam delikatnie w wykonaniu się pozmieniało, ale nie na tyle, żeby zmienić charakter zespołu. Tu nadal chodzi o esencję brutalności, o intensywny, zagrany na maksymalnych obrotach wygrzew, w którym poszczególne instrumenty zlewają się w nieprzeniknioną ścianę dźwięku okraszoną dzikimi bulgotami. Nie ma znaczenia, czy leci „In Disgust They Shine”, „Molten Mirrors Of The Subjugated” czy „Overflowing Mortal Smell” – każdy numer ma miętosić tak samo, bo liczy się ogólne wrażenie, nie zaś indywidualne wyróżniki.

Czwarty album Włochów nie wnosi nic nowego do ich dotychczasowego dorobku, choć trzeba przyznać, że przy pierwszym odsłuchu rozbudza nadzieje na jakiś powiew świeżości i coś zaskakującego, bo wieńczy go aż 12-minutowy kawałek. No, no, taki kolos w wykonaniu Putridity – może być ciekawie, a już na pewno przytłaczająco. Skoro Deeds Of Flesh dali radę na „Reduced To Ashes”, to czemu nie oni? Ha! Ano dlatego, że to wykracza poza ambicje zespołu. „Immersed In The Spell Of Death” trwa tylko trzy i pół minuty, po których mamy przydługą ambientową przerwę przed niepotrzebnym coverem Enmity. Owszem, pod każdym względem wypada on lepiej od oryginału, no ale bądźmy szczerzy – poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko.

Produkcja Morbid Ataraxia wydaje się mocniejsza i bardziej „natłuszczona” niż chociażby na „Ignominious Atonement”, ale to wciąż typowo podziemne — mimo iż uzyskane w profesjonalny sposób — brzmienie: szorstkie, surowe i utrzymane w niskich rejestrach – do takiej muzyki wręcz idealne. Samej płycie do ideału jednak trochę brakuje, choć tak naprawdę nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czego. Może zwyczajnie inne pozycje z dyskografii Putridity lubię bardziej? W każdym razie powrót zespołu oceniam pozytywnie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PUTRIDITY.OFFICIAL/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 września 2025

Nile – Black Seeds Of Vengeance [2000]

Nile - Black Seeds Of Vengeance recenzja reviewPo ogromnym i mimo wszystko dość niespodziewanym sukcesie debiutu muzycy Nile stanęli przed dylematem, co robić dalej. Najłatwiejszą, najkorzystniejszą i w sumie najbardziej oczekiwaną opcją było nagranie przez nich drugiej części „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” – powtórzenie znanych patentów w nieco innych konfiguracjach, byle bez drastycznych zmian i przesadnej inwencji twórczej. Jedyny problem polegał na tym, że zespół dokonał przełomu w death metalu i znalazł się na ustach tysięcy fanów podejmując ryzyko i robiąc wiele rzeczy po swojemu, zaś nagłym zachowawczym dupowłastwem skazałby się tylko na pośmiewisko.

Pierwsze baaardzo gęste takty utworu tytułowego jednoznacznie dają do zrozumienia, że Nile nie poszli na łatwiznę i nawet nie próbowali sklonować debiutu. Black Seeds Of Vengeance, a owszem, rozwija charakterystyczny styl poprzednika — także w paru niekoniecznie oczywistych kierunkach — ale przy tym wynosi go na zupełnie nowy poziom i podbija jego pierwotną oryginalność. Dwójka jest materiałem znacznie szybszym, brutalniejszym, cięższym, bardziej technicznym i urozmaiconym oraz nowocześniej/odważniej zaaranżowanym. Od muzyki z tej płyty bije niesamowita świeżość, potęga i dostojeństwo rzadko kiedy spotykane w death metalu, a już zwłaszcza w takim, który w głównej mierze opiera się na bulgotach i graniu z prędkością światła.

Na „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” muzycy Nile udowodnili, że bezbłędnie odnajdują się w zawiłościach gatunku, jednak wciąż można było o nich mówić tylko jako o utalentowanych i pojętnych uczniach Morbid Angel, Suffocation czy Cannibal Corpse. Na Black Seeds Of Vengeance Amerykanie zaprezentowali się już jako mistrzowie w swoim fachu, w dodatku tacy, którzy przesuwają granice ludzkich możliwości. Praca gitar na tej płycie to czyste szaleństwo daleko wykraczające poza to, co działo się na debiucie – tak pod względem szybkości, precyzji, jak i selektywności. Konstrukcja riffów, ich wyrazistość i sposób, w jaki się przenikają – to wszystko budzi uznanie i powoduje opad kopary przez cały czas trwania albumu, a już szczególnie w „The Black Flame”, „Defiling The Gates Of Ishtar”, „Nas Akhu Khan she en Asbiu” czy „Multitude Of Foes”. Jeszcze większe wrażenie robią partie perkusji (opracował je Pete Hammoura, a zarejestrował Derek Roddy znany wcześniej z Malevolent Creation i Divine Empire), bo to już jest, kurwa, kosmos i niewyczerpalne źródło kompleksów. W tamtym czasie Pete Sandoval uchodził za perkusyjnego boga, jednak nawet on nigdy nie nagrał czegoś aż tak gęstego, złożonego i dynamicznego.

Nile przy okazji udoskonalania stylu nie skupili się wyłącznie na death metalu, bo bardzo zyskała także „egipska” strona ich twórczości – przede wszystkim na spójności. Elementy etniczne zostały rozbudowane (a w przypadku tybetańskich mnichów – powtórzone), lepiej przemyślane i w ciekawszy sposób połączone z metalowym rdzeniem. Co więcej, sprawdzają się równie dobrze w towarzystwie zajebiście ekstremalnego grzania (fenomenalny „Masturbating The War God”), co totalnych dołów i ślimaczego tempa (monumentalny „To Dream Of Ur”), a to, jak mi się zdaje, świadczy o dojrzałości zespołu i jego bardziej wysublimowanym podejściu do kompozycji.

Po wydaniu „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” wielu fanów oraz krytyków było przekonanych, że to było dzieło przypadku, jednorazowy wybryk, efekt nowości; że zespół drugi raz nie wzniesie się na taki poziom, o przeskoczeniu go nie wspominając. Do muzyków Nile te opinie nie dotarły albo zwyczajnie podtarli sobie nimi zady, bo za sprawą Black Seeds Of Vengeance zdystansowali wszystkie swoje poprzednie dokonania. I całą chmarę konkurencji.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 września 2025

Teitanblood – From The Visceral Abyss [2025]

Teitanblood - From The Visceral Abyss recenzja reviewSwego czasu byłem przekonany, że skoro Teitanblood nagrali już swoje opus magnum, to do kolejnych albumów będą podchodzili na luzie i bez ciśnienia – po prostu pewni siebie i jakości przygotowanego materiału. Rzeczywistość okazała się jednak inna i „The Baneful Choir”, jak na standardy Hiszpanów, był albumem bardzo średnim, żeby nie powiedzieć – rozczarowującym. Zespół najwyraźniej miał tego świadomość, więc majstrując przez kilka lat przy krążku numer cztery, poprawił (zbyt) liczne błędy poprzednika. Rezultat: Teitanblood znów jest taki, jaki najbardziej lubię, czyli przede wszystkim radykalny muzycznie.

From The Visceral Abyss to nie tylko udana rehabilitacja po nieco niemrawym poprzedniku, ale także dowód na to, że Hiszpanie dojrzeli/rozwinęli się kompozytorsko, a przy tym, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i ciągle mają w zanadrzu sporo dewastujących pomysłów. W muzyce Teitanblood jak zawsze przenikają się elementy ekstremalnego death i black metalu (tylko od indywidualnych preferencji zależy, kto czego usłyszy więcej, ja stawiam na death), co samo w sobie jest gwarancją… niczego, bo gdy nie ma w tym odpowiedniego zaangażowania, rezultat może przypominać „The Baneful Choir”. Na szczęście tym razem kwartet z Madrytu (tfu! hehe…) należycie przyłożył się do grania, więc o poziom żywiołowości i pierdolnięcia nie trzeba się martwić – album jest naprawdę brutalny, gwałtowny i chaotyczny oraz, intencjonalnie czy nie, zaskakująco łatwy w odbiorze. To ostatnie wynika z paru chwytliwych riffów (zwłaszcza w „Strangling Visions” i utworze tytułowym) oraz całej masy nieoczywistych solówek (np. pierwsza z brzegu zalatuje typową szwedzizną), z których część chyba nawet była improwizowana.

Objętościowo From The Visceral Abyss niemal nie różni się od poprzedniej płyty (52 minuty), a mimo to zawiera znacznie więcej muzyki sensu stricto. Zespół drastycznie ograniczył ambientowe spulchniacze-naciągacze-wkurwiacze (choć całkiem ich nie wyeliminował – vide zapchajdziura, która doczekała się osobnej ścieżki i tytułu – „Sevenhundreddogsfromhell”), nie wciska „klimatów” na siłę tam, gdzie to niepotrzebne, no i dużo szybciej przechodzi do konkretów, czyli intensywnego napierdalania. Na dobrą sprawę ambientu zostało tylko tyle, żeby podbijał kontrast i służył do dynamizowania muzyki, co przydało się zwłaszcza w zajebiście rozbudowanym „Tomb Corpse Haruspex”, który przy swojej monstrualnej długości (15 minut!) ani przez chwilę nie zamula, nawet w dość transowej końcówce.

Brzmienie From The Visceral Abyss, choć ostre i gęste, jest na tyle przejrzyste, że można bez trudu wyłapać większość aranżacyjnych niuansów i delektować się każdym riffem, co przy tempach osiąganych przez Teitanblood i młynie, jaki sobie upodobali, wcale nie jest takie oczywiste. Co istotne, nikt nie oskarży zespołu, że poszedł na kompromis i wypolerował sobie sound, bo wciąż zalatuje od niego piwnicznym syfem i piekielną siarą.

Teitanblood stosunkowo szybko dorobili się w podziemiu miana zespołu kultowego, jednak przez ostatnie kilka lat nie zrobili zbyt wiele, żeby ten status podtrzymać. Aż do teraz. From The Visceral Abyss zawiera wszystko, co w stylu Hiszpanów najlepsze, rozwija sprawdzone patenty, a zarazem stanowi wyraźny krok naprzód choćby w kwestii produkcji czy ogólnej przystępności. Klasa!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ttnbld.official
Udostępnij:

16 września 2025

Neckbreakker – Within The Viscera [2024]

Neckbreakker - Within The Viscera recenzja reviewJak ocenić, czy coś się nam podoba? Pytanie na pierwszy rzut oka lakoniczne, ale zapewne każdy ma swój sposób. Niektórzy czują „flow”, innym zatupie nóżka, a jeszcze inni potrzebują czasu, aby coś w nich „zapłonęło”, ale osobiście uważam, że takim uniwersalnym „medium lubialności” jest… gęsia skórka. Możemy ją odczuć słuchając czegoś nam już doskonale znanego, ale może się pojawić kiedy usłyszymy coś pierwszy raz. U starych wygów pojawia się rzadko, ale jak włosy na klacie stają dęba, to wiedz, że coś się dzieje. W moim przypadku pojawiło się ono kilka razy i zawsze dany materiał to był strzał w same jądra ciemności. Płyty te już zostaną ze mną do końca. Jednakże to ciągle jest emocja, uczucie, a te mogą prowadzić na manowce. Moja gęsia skórka nigdy mnie nie zawiodła, aż pojawił się ten album. Czy to całkowite rozczarowanie? Jak to mawiają nasi kochani (inaczej) politycy: to zależy.

Wstęp długi i (oby nie) przynudzający, ale chciałem podkreślić, że muzyka to przede wszystkim emocje, które w nas rozbudza (lub nie). Dlatego też gdy pierwszy raz przypadkiem usłyszałem utwór „Shackled to The Corpse”, bambosze poleciały. Nawet teraz słuchając tego utworu gęsia skórka się pojawia. Wiedziałem, że album musi zawitać na półce. A o jaki zespół chodzi? Neckbreakker i jeszcze wtedy niewydany album Within the Viscera. Album promowały dodatkowo dwa inne utwory, które utwierdziły mnie do pre-odera (pierwszy raz!). Młode suchoklatesy z dziewiczymi wąsami zauroczyły niemłodego dziada swoim oddaniem starej szkole death metalu, wokalem niczym stary wyjadacz i dobrej napierdalance. Duńczycy zatem zaprezentowali się świetnie w singlach. Album zawiera 9 kawałków. Zapowiadało się całościowo 46 minut łamania karku. Nazwa kapeli rzeczywiście mogła być istnym ostrzeżeniem dla staruszków. Czekałem zatem na płytę z wypiekami na policzkach, niczym młodzian widzący pierwszy raz młode cycusie dziewoi na żywo.

Gdy już przyszła, rzuciłem się na nią (na płytę, nie na dziewoję), niczym Reksio na szynkę. Akurat były warunki, aby i sąsiedzi zapoznali się z materiałem, zatem płyta wleciała do czytnika i…

…zaczęło się bardzo dobrze, gdyż album otwiera „Horizon Of Spikes” singlowy utwór. Zatem bez zaskoczenia, ale z pierdolnięciem. Drugi „Putrefied Body Fluid” dobrze kontynuuje pomysł otwieracza, ale pojawia się tutaj dłuższy instrumentalny koniec. Chłopaki chcą udowodnić, że znają się na rzeczy, choć dla mnie jest nieco przeciągnięty. Trzeci „Shackled To A Corpse” to killer tego albumu. To właśnie on spowodował (i wciąż powoduje) gęsią skórkę. „Nephilim” otwiera nam niejako środek albumu i nieznanego wcześniej materiału. Jest to zasadniczo miły wypełniacz, ale nieco zamula. Uznałem, że to pewnego rodzaju „uspokajacz” przed jakimś pierdolnięciem. „Purgatory Rites” zaczyna się całkiem soczyście, ale im dłużej trwa, tym bardziej traci impakt. Zaczyna się wkradać powtarzalność. „Unholy Inquisition” to wolniejszy i niestety powtarzalny utwór. Im dalej w las tym mniej drzew. Niepokojące. Jednym uchem to wpada, drugim wypada. Niby są zmiany tempa, zabawa instrumentami, ale to takie trochę sztuka dla sztuki. Wałkowane w kółko riffy zaczynają coraz bardziej denerwować. A że jest to niemal 7 minut… uch… „Absorption” nieco pokręca tempo. Głowa zaczyna się bujać, ale karku sobie nie zerwiecie. „SILO” to utwór, o którym szybko zapomnimy. Album zamyka nam singlowy „Face-Splitting Madness”, czyli na zakończenie jest dobrze .

Podsumowując: Czy jest to słaby album? Są takie filmy jak np. „Zjawa”. Film niezbyt ekscytujący. A czy rola stękającego Leo zasłużyła na wymęczonego Oscara? Jednakowoż, mamy tam piękne zdjęcia czy świetny montaż. Oczywiście to nie sprawia, że film zasłuży na 10/10, ale też uczciwie sprawę biorąc na 1/10 też nie zasługuje. Tutaj jest dość podobnie. Singlowe utwory są konkret, ale reszta… Zapał gaśnie. Niby jest to death metal, niby wszystko jest, ale nie ma „TEGO CZEGOŚ”. Tego czegoś, co by sprawiało, że do albumu byśmy wracali. Próbowałem wielu odsłuchań, bo często słyszałem/czytałem, że coś odpala za „którymś-tam razem”, że album „rośnie w nas”. Mnie co najwyżej dupa wierci, bo wieje nudą. Z drugiej strony, to młodziutki zespół i nie każdy potrafi jebnąć na dzień dobry z wysokiego „C” niczym „Winds of Creation”. Potencjał jest i jeśli Nuclear Blast nie przemieli Duńczyków w generyczną papkę to coś z Neckbreakkera jeszcze wyrośnie. Ja z pewnością będę obserwować dzieciaków, ale już następnego zakupu dokonam świadomie, co i Wam polecam.


ocena: 5,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Neckbreakker/





Udostępnij:

12 września 2025

Unleashed – Fire Upon Your Lands [2025]

Unleashed - Fire Upon Your Lands recenzja reviewSpośród garstki weteranów szwedzkiego death metalu, która nam się jeszcze ostała przy życiu, to właśnie Unleashed w ostatnich latach wyrastają na liderów tego stylu, choć nawet nie są jego typowym przedstawicielem. Żadna inna zbieranina dziadów nie może się z nimi równać pod względem konsekwencji, wydawniczej regularności i w końcu stabilności formy. Pod względem wtórności także – którą to cechę Szwedzi przekuli w swój atut. Ekipa Johnny’ego Hedlunda od dłuższego czasu nie nagrała arcydzieła czy czegoś, co by można rozpatrywać w kategoriach „top 5”, ale w przeciwieństwie do innych nie daje powodów do rozpaczy.

Fire Upon Your Lands, piętnasta (!) płyta Unleashed, idealnie wpisuje się w to, co zespół robi równo od dekady, a co za tym idzie – zupełnie nie zaskakuje. Jedyne, co jaaako tako odróżnia ją od „No Sign Of Life”, to bardziej masywne brzmienie (ponownie nagrywali w Chrome Studios, ponownie Fredrik kręcił gałkami, czyli to może być kwestia przypadku) i trochę więcej żwawego blastowania (nie na tyle jednak, by nawiązać choćby do „Odalheim”). Same kompozycje są typowe i nie zdradzają odchyłów w żadną stronę, bo trudno tu o wyjątkowe hajlajty, jak i ewidentne mielizny – jest po prostu zajebiście równiutko. Kawałki są dość proste, zwarte, skoczne i wypakowane mnóstwem nawiązań do „Across The Open Sea”, więc, dopalone sentymentem, wchodzą gładko i jak mniemam świetnie sprawdzają się na żywo. Może i jest to wszystko strasznie oklepane i przewidywalne, ale gdy wchodzi taki „To My Only Son” z charakterystyczną dla Unleashed rytmiką, to nóżka sama zaczyna chodzić i nic nie można na to poradzić.

Fredrik Folkare, jako człowiek odpowiedzialny za całość muzyki, nie odwala fuszerki, mimo iż porusza się w bardzo wąskich ramach stylistycznych, w których nie ma miejsca na eksperymenty. Gitarzysta napisał dla zespołu już jakieś 100 utworów i siłą rzeczy pewne patenty muszą się w nich powtarzać; nie przeszkadza mu to jednak w tworzeniu kolejnych, które — jak „The Road To Haifa Pier”, „War Comes Again”, „Midjardarhaf” czy „Loyal To The End” — nie zawierają niczego odkrywczego, a cieszą. No i w solówkach potrafi się wytrzepać po mistrzowsku. Natomiast Johnny… Pomijam to, że momentami brzmi jak nie on, bo trudno od niego wymagać, żeby po tylu latach darcia mordy miał zadziorność i werwę dwudziestolatka. Można, jak mi się zdaje, wymagać od Hedlunda, żeby odrobinkę odświeżył i zróżnicował swoje teksty, bo już hurtowo powtarza pewne frazy i można od tego dostać zajoba. Serio, słuchając któryś raz o białym Chrystusie, czarnym horyzoncie, młotach czy otwartym morzu nie ma się pewności, jaka płyta leci…

Unleashed od dawna są na takim etapie, że kto miał ich polubić, ten polubił, więc najzwyczajniej w świecie mogą grać swoje, bez oglądania się na innych i ciśnienia na zawojowanie list bestsellerów. To się sprawdza, bo są w tym fajni i autentyczni. Doświadczenia i umiejętności mają dość, żeby co nieco poszaleć i wyjść poza sprawdzone schematy, jednak chyba nikt tego od nich nie oczekuje – oni zaś nie zawodzą fanów. Nawet jeśli poziom agresji w muzyce nie jest już taki, jak przed laty, to faktem niezaprzeczalnym jest, że skapcaniały Unleashed na Fire Upon Your Lands potrafi rozruszać znacznie lepiej, niż Amon Amarth w szczytowej formie.

Jaka będzie następna płyta Unleashed, oczywiście zakładając, że taka w ogóle powstanie? Ano pewnie bardzo podobna do tej. I poprzedniej. I poprzedniej. I poprzedniej… Ale komu by to przeszkadzało…


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.unleashed.se

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

1 września 2025

Rivers Of Nihil – Rivers Of Nihil [2025]

Rivers Of Nihil - Rivers Of Nihil recenzja reviewTytuł piątego albumu Rivers Of Nihil na pierwszy rzut oka wygląda albo ma wyglądać jak deklaracja prawdziwości i niezachwianej stylistycznej konsekwencji w obliczu paru drastycznych zmian w składzie. Wiecie, taka trochę asekuracyjna próba wytłumaczenia ewentualnym czepialskim, dlaczego grają, tak jak grają. W każdym razie jest w tym zapowiedź czegoś grubego. Tymczasem materiał nie odbiega w znaczący sposób od tego, co z różnym skutkiem zespół robił dotychczas – Amerykanie wciąż korzystają z tych samych środków i inspiracji (Fallujah…). Mimo to rezultat jest dużo ciekawszy, niż ostatnio. Jedyna naprawdę istotna zmiana w stosunku do poprzednich płyt, choć dla niektórych może być dosyć kontrowersyjna, nie powinna natomiast zaskakiwać.

Niedługo po wydaniu mocno rozczarowującego „The Work” zespół pozbył się wokalisty i gitarzysty. Obowiązki tego pierwszego przejął basista Adam Biggs; wcześniej robił tylko „bakingi” i można było mieć obawy czy podoła, ale o dziwo jako główny krzykacz sprawdza się lepiej i mniej irytująco od Jake’a Dieffenbacha. Nie zmienia to faktu, że czasami lubi przeforsować i drze japę bardziej, niż tego sytuacja wymaga. Na posadę drugiego gitarniaka wskoczył kręcący się od dłuższego czasu wokół kapeli Andy Thomas z Black Crown Initiate, który przy okazji zajął się dodatkowymi wokalami… czystymi wokalami… całą masą czystych wokali. Thomas, co trzeba mu uczciwie oddać, śpiewa ładnie (choćby w „Water & Time”, „House Of Light” czy „The Sub-Orbital Blues”) i nawet przyjemnie się tego słucha w melodyjnych/klimatycznych fragmentach. Gorzej, gdy zaczyna śpiewać bardzo ładnie – wtedy robi się zwyczajnie mdło; osobną kwestią jest to, że te lukrowane partie trudno do czegoś dopasować.

W samej muzyce, jak już zaznaczyłem, do żadnego wielkiego przełomu nie doszło, choć na pewno jest ciekawsza, niż ta z „The Work”. Na Rivers Of Nihil Rivers Of Nihil podjęli się próby podania progresywnego death metalu w piosenkowej formie, w związku z czym całość jest krótsza, prostsza, bardziej zwarta i komunikatywna. W nowych utworach jest więcej życia, przestrzeni, kopa i przede wszystkim dynamiki. Nawet jeśli niektóre słabują kompozycyjnie — jak „Dustman” czy „Evidence” — to właśnie dynamiki nie sposób im odmówić. Dużo lepiej jest także z wyrazistością poszczególnych kawałków, co w głównej mierze jest zasługą udanych melodii oraz, przyznaję to z trudem, czystych wokali. Poza tym Amerykanie przypomnieli sobie o saksofonie, który w paru fragmentach wzbogaca struktury i dodaje fajnej głębi, nawet jeśli tylko podąża za istniejącym już motywem. Dodatku banjo nie zupełnie rozumiem.

Po Rivers Of Nihil nie oczekiwałem zbyt wiele, a dostałem całkiem klawy album, który może i nie nawiązuje poziomem do „Where Owls Know My Name”, ale jako easy listening naprawdę daje radę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/riversofnihil

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

25 sierpnia 2025

Behemoth – The Shit Ov God [2025]

Behemoth - The Shit Ov God recenzja reviewOstatnia dekada to dla Behemoth równia pochyła, a dziecinnie-prowokacyjnie nazwany The Shit Ov God miał być jej smutnym podsumowaniem. W kampanii medialnej tej płyty nie znalazłem dosłownie niczego, co by mogło do niej nastrajać optymistycznie — z niespójną (i raczej paskudną) stroną wizualną na czele — więc jeszcze przed pierwszym odpaleniem byłem gotów postawić na ten album the shit ov me. No i cóż… zespół nie dał mi do tego okazji, choć dzielnie czekałem z opuszczonymi gaciami przez prawie 40 minut, aż im się noga powinie.

Co zaskakujące, Behemoth mocniej niż ostatnio uderzył w deathmetalowe tony i zaserwował odbiorcom porządną dawkę czystej brutalności, nie zapominając jednak o bardziej klimatycznej stronie swojej twórczości. Wyszło z tego coś, co w duuużym uproszczeniu można nazwać wypadkową „Demigod”, „The Satanist” i „Thelema.6” – The Shit Ov God całkiem udanie łączy elementy tych płyt (niekiedy dość skrajne) w spójną, przekonującą i pozbawioną udziwnień całość oraz zamyka w rozsądnych 38 minutach. Dobrym przykładem wspomnianej synergii jest „To Drown The Svn In Wine”, który obok naprawdę gwałtownego wygrzewu (Inferno potrafi się jeszcze rozpędzić!) zawiera także chórki i trochę wyciszeń, a jego punktem kulminacyjnym jest sieczka wzbogacona chaotycznymi damskimi wokalami w stylu Diamandy Galás.

Spośród ośmiu utworów upchniętych na The Shit Ov God trudno wskazać choć jeden, który w szczególny sposób by się wyróżniał na tle całości i mógłby zostać potencjalnym hitem — jak „Once Upon A Pale Horse” i „Bartzabel” z poprzednich płyt — bo wszystkie prezentują podobny, równy poziom, a każdy z osobna pracuje dla dobra ogółu. Nawet dwa ostatnie kawałki, w których pierdolnięcie wyraźnie ustępuje miejsca klimatowi, nie odstają od średniej na tyle, żeby zepsuć/zaburzyć obraz tego materiału. Nie ma tu stylistycznych zgrzytów, nie ma przestojów czy kombinowania na siłę, więc słucha się tego co najmniej dobrze i z dużym zainteresowaniem. Stąd też zastanawia mnie, jak to możliwe, że numery, które bez zarzutu sprawdzają się na płycie, w formie singli wypadają tak mizernie. Najwyraźniej Behemoth dotarł do punktu, w którym to, co widać za bardzo — w dodatku negatywnie — rzutuje na to, co słychać.

O produkcji czy wykonaniu nie ma sensu się szerzej rozpisywać, bo to od dłuższego czasu klasa światowa – The Shit Ov God jest tego kolejnym potwierdzeniem. Wysoka jakość jest wręcz namacalna. Muzyka… muzyka w zasadzie nie przynosi niczego nowego. Niemniej jednak wolę to „nic nowego” zagrane z odpowiednim kopem i tak, że mucha nie siada, niż efemeryczne „nowe” podane bez przekonania, za to w otoczce wymyślnej ideologii. Trzynasta płyta Behemoth ma właściwe tylko jeden większy problem i polega on na tym, że przy pierwszym kontakcie odpycha brakiem konkretnej wizji.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

19 sierpnia 2025

Geryon – The Wound And The Bow [2016]

Geryon - The Wound And The Bow recenzja reviewGorguts na trzeciej płycie wynieśli awangardowy death metal na nowy poziom, co z jednej strony wiązało się z dużym, acz odłożonym w czasie, sukcesem artystycznym, a z drugiej z niezrozumieniem i dość drastycznym zawężeniem grona potencjalnych odbiorców. Historia pokazała, że to Kanadyjczycy mieli rację, a bez ich muzycznej wolty w połowie lat 90. dziś nie mielibyśmy w takim kształcie Ulcerate, Deathspell Omega, Imperial Triumphant czy właśnie Geryon. Początki tych ostatnich były raczej skromne, trudno też było sobie coś po nich obiecywać, ale odkąd znaleźli dla siebie wąską niszę, naprawdę zasługują na uwagę miłośników ambitnego grania.

Patent Geryon na oryginalność nawet na papierze nie wyglądał na prosty: wziąć styl z „Obscura” i przysposobić go do świadomie uszczuplonego instrumentarium – coś takiego nie miało prawa się udać. Debiutanckim selftajtlem z 2013 roku Amerykanie udowodnili jednak, że to nie tylko wykonalne, ale i ma sens, nie jest przy tym tylko sztuką dla sztuki. Geryon „uawangardzili” awangardę i… nic, ich wysiłki przeszły bez echa. Musiały minąć kolejne trzy lata, żeby zespół, z pomocą Colina Marstona w roli mecenasa sztuki, dorobił się kontraktu i przyzwoitej dystrybucji. Nie dorobił się natomiast rozpoznawalności, o popularności nie wspominając.

Od początku było wiadomo, że udziwniając to, co już w oryginale było dla wielu dziwne, Geryon nie stanie się nagle gwiazdą z pierwszej ligi, ale na The Wound And The Bow zespół uczciwie zapracował sobie na podziw i uznanie. To cholernie specyficzna muzyka – złożona, ale pozbawiona wodotrysków; wysublimowana, ale jednak surowa w formie; brzmiąca znajomo, ale nietypowa… Wydaje się, że zredukowana do basu, perkusji i wokalu powinna być dużo czytelniejsza i łatwiejsza do ogarnięcia od tego, co wymyślili mistrzowie z Gorguts, a jest zgoła inaczej i trzeba się przy niej mocniej się skupić. Jakby tego było mało, poziom intensywności uzyskany przez Amerykanów w zasadzie nie odbiega od takiego Ad Nauseam – jest to zatem death metal pełną gębą – gęsty, wymagający i momentami zadziwiająco klimatyczny.

Album brzmi tak, jak należy – czysto i w pełni naturalnie. Produkcja nie jest ani przeładowana, ani przesadnie wypieszczona; mnóstwo w niej przestrzeni i charakterystycznego dla Marstona „piachu”, podkreślającego ludzki pierwiastek – jak w nagraniu z sali prób. Muzyce towarzyszy pierwszorzędny lemayowski wokal, który tylko potęguje skojarzenia z przełomową płytą Gorguts, więc tym bardziej szkoda, że zespół tak rzadko z niego korzysta. W niektórych dość oczywistych momentach aż się prosi o rozpaczliwy wrzask „Silenced, fragments of nostalgia / Laments, frailty of the mind” albo „Obscure feeling of immensity / Black Opera, unio-mystica”, no chyba, żeby wymyślili coś swojego…

Niedobory wokalu to pierwszy minus, jaki mi przychodzi do głowy w związku z The Wound And The Bow. Drugim są ambientowe zapychacze dla niepoznaki nazwane interludiami – pożytku z nich nie ma żadnego, tylko niepotrzebnie nabijają licznik. Te dwie kwestie nie zmieniają jednak faktu, że druga płyta Geryon to trzy kwadranse nietuzinkowego death metalu przeznaczonego dla otwartych głów.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/geryondm

podobne płyty:

Udostępnij:

12 sierpnia 2025

Unmerciful – Devouring Darkness [2025]

Unmerciful - Devouring Darkness recenzja reviewStopniowa i rozciągnięta na wieeele lat ewolucja Unmerciful doprowadziła zespół — czy raczej muzyków będących jego trzonem — do punktu wyjścia: znów grają jak za czasów swojej bytności w Origin, co w niezbyt subtelny sposób podkreślili covererm „Vomit You Out”. Czy to kółko i powrót do korzeni w ogóle ma sens? Wydaje mi się, że — póki co! — tak, bo Unmerciful nie przekształcili się w kopię obecnego Origin, tylko wypełnili lukę po „starym”. Wiecie, zanim tamci przekroczyli prędkość światła i zaczęli (niebezpiecznie) eksperymentować. W związku z tą wtórnością Devouring Darkness oczywiście nie robi takiego wrażenia, jak „materiał wzorcowy”, ale wchodzi równie dobrze, a może i trochę łatwiej.

Po paru rundkach z Devouring Darkness można dojść do wniosku, że Unmerciful postanowili wycisnąć coś więcej ze stylu, w którym Origin dotarł do ściany jakieś dwie dekady temu, nie brnąc przy tym w jeszcze większą ekstremę, nie unowocześniając zbytnio formy, ani nie komplikując na siłę przekazu. Zamiast grać szybciej, gęściej, brutalniej, itd., Amerykanie zagrali w sposób bardziej zniuansowany, dzięki czemu Devouring Darkness to kawał porządnego, niebiorącego jeńców deathmetalowego wymiotu, którego na pewno nie można określić mianem jednowymiarowego. Chociaż na płycie bezsprzecznie dominują zabójcze tempa, utwory są zaaranżowane z dużą dbałością o dynamikę — tu pauza, tam małe zwolnienie, a jeszcze gdzie indziej trochę ciężkiej mielonki — więc natłok dźwięków nie przytłacza, zaś o monotonii nikt nie zdąży nawet pomyśleć.

Ponadto sporym atutem Devouring Darkness jest to, że wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi nie sprowadza się jedynie do jazdy pod Origin i zawiera także kilka innych, w tym mniej oczywistych nawiązań, choć nie da się ukryć, że z podobnej półki, jeśli chodzi o wyziewność. Obecność wpływów Suffocation czy Hate Eternal w muzyce Unmerciful nie jest niczym nowym ani specjalnie zaskakującym (zaskakiwać może co najwyżej fakt, że ekipę Rutana słychać przede wszystkim w wolniejszych fragmentach), za to nietypowe (bo współczesne?) riffy i niepokojąco duszne klimaty charakterystyczne dla Avtotheism w kawałku tytułowym można już rozpatrywać jako powiew świeżości.

Fajny ten Unmerciful, taki nie za nowoczesny – bez ciągłych sweepów, vokillsów i gravity blastów, za to ciężki, czytelny i po staremu brutalny. Ciekaw jestem, co też Amerykanie wymyślą w przyszłości: czy zostaną przy tym stylu i będą go ulepszać, czy może jednak zechcą się rozwijać… po ścieżce wydeptanej przez Origin.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

4 sierpnia 2025

Rude – Soul Recall [2014]

Rude - Soul Recall recenzja reviewMoże to kwestia przypadku, a może zorganizowana akcja F.D.A. Records, by zawładnąć podziemną sceną, wydając w krótkim odstępie czasu debiuty Skeletal Remains, Morfin, Derogatory i Rude. Niezależnie od wersji, ta mini seria poruszyła lawinę i przyczyniła się do renesansu oldskulowego death metalu rodem z Ameryki, za co Niemcom należą się słowa uznania. Spośród wymienionej czwórki to ci ostatni mieli najbardziej imponujący start, a przy tym wydawali się tworem kompletnym, dojrzałym i przygotowanym na wymierny sukces – sukces, który może by i nadszedł, gdyby nie wybujałe ego lidera zespołu.

Każdy namacalny element Soul Recall wskazuje na klasyczny krążek z początku lat 90. XX wieku: począwszy od doskonałej okładki autorstwa Seagrave’a, przez proste logo i niewyszukany layout, po przypadkowe zdjęcie czterech obwiesi z tyłu płyty. Cała oprawa stanowi idealne uzupełnienie muzyki na tym albumie – death metalu, w którym pobrzmiewają patenty charakterystyczne dla Monstrosity, Malevolent Creation, Mercyless, Incubus, Resurrection, Loudblast, Disincarnate, Solstice, Pestilence, Morbid Angel czy Death. W odróżnieniu od konkurencji Rude czerpią inspiracje głównie z drugiej fali, więc zamiast kolejnych typowych riffów pod „Leprosy” dostajemy sporo blastowania a’la „Imperial Doom” czy pochodów na dwie stopy, w jakich specjalizował się Alex Marquez. Soul Recall jest zatem materiałem z jednej strony dość szybkim i brutalnym, a z drugiej zaś, dzięki licznym thrash’owym naleciałościom, lekkostrawnym i fajnie bujającym.

Świetny feeling, duża dynamika, częste zmiany tempa, dzikie solówki, wyraźny bas i piękny vandrunenowski wokal sprawiają, że od Soul Recall trudno się oderwać, zwłaszcza że brzmi wyjątkowo naturalnie. Rude stworzyli na potrzeby tej płyty kilka kawałków, które sprawiają wrażenie typowo koncertowych, takich w sam raz do zamiatania włosami podłogi (choćby „n Thy Name” czy „Forsaker”), i to właśnie w takim bezpośrednim graniu odnajdują się najlepiej. Amerykanie nie stronią jednakowoż od bardziej rozbudowanych i klimatycznych form, czego przykład mamy w „Memorial” i „Conjuring Of Fates” – oba są długie, urozmaicone i wcale nie zamulają.

Rude zaliczyli pozazdroszczenia godny start, po którym mogło być już tylko lepiej i przez chwilę nawet było, ale na pewno nie na tyle, żeby zdołali w pełni rozwinąć swój potencjał. W każdym razie poziom muzyki zawartej na Soul Recall powinien zawstydzić niejednego wciąż aktywnego klasyka gatunku.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100031795407017

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 lipca 2025

Gruesome – Silent Echoes [2025]

Gruesome - Silent Echoes recenzja reviewI stało się, co miało się stać. W ramach dziejowej misji nagrywania nikomu niepotrzebnych płyt Gruesome przygotowali swoją interpretację „Human”. Amerykanie poświęcili temu tematowi masę uwagi, zajęło im to sporo czasu, a rezultat i tak jest daleki od ideału/oryginału. Bezpośredni i bardzo plastyczny styl „Leprosy” i „Spiritual Healing” był łatwy do powielenia — dlatego, pomimo odpychających motywów, „Savage Land” i „Twisted Prayers” nieźle trzymają się kupy — tymczasem złożenie czegoś sensownego na podstawie czwartego albumu Death okazało się dla Gruesome nie lada wyzwaniem. Wyzwaniem, któremu w moim odczuciu zupełnie nie podołali.

Zacznę od tego, co mi na Silent Echoes pasuje i co doceniam. Pójdzie szybko, bo nie ma tego wiele. Dobry jest wokal Matta, choć emocji w nim za gorsz i należy go traktować jedynie jako kolejny instrument, nie zaś nośnik jakichkolwiek istotnych treści. Podoba mi się również brzmienie albumu: czytelne, selektywne, ale nie sterylne, z mooocno wyeksponowanymi centralkami. Muzycy Gruesome zadbali nawet o to, żeby od czasu do czasu na powierzchnię przebił się bas, który — ot ciekawostka — nagrał gitarzysta Dan Gonzalez, bo nominalna basistka zespołu była zdaje się za cienka w uszach. Poza tym uśmiech wywołuje layout krążka i sam nadruk na CD – zrzynka dopracowana w najmniejszych detalach.

Co mi natomiast na Silent Echoes nie pasuje? Muzyka. Tak po prostu. Gruesome bezwstydnie brną w ten swój „hołd dla Death”, więc na płytę trafiły odpowiedniki wszystkich hitów z „Human”, ale nie znalazło się na niej miejsce na choćby jeden dobry utwór. Życie pokazuje, że nie jest problemem sklecenie kawałka odwzorowującego strukturę „Secret Face”, „Lack Of Comprehension”, „Cosmic Sea” czy „Suicide Machine”; problemem jest ubranie go w sensownie zazębiające się riffy, zaproponowanie ciekawej melodii, fajnie poprowadzonej solówki albo przynajmniej chwytliwego refrenu. Silent Echoes to materiał straszliwie toporny w swej pseudo-techniczności, płaski, bez polotu i choćby szczątkowej wyrazistości – przelatuje między uszami, nie pozostawiając po sobie absolutnie nic, czego najlepszym przykładem jest bezpłciowy instrumental. Jedyne hmm… hajlajty, jakie przychodzą mi do głowy w kontekście Silent Echoes, to jeden riff w „A Darkened Window” (nawet nie muszę precyzować, który) oraz ożywcze nawiązanie do Eagles w „Reason Denied”.

W trakcie pierwszego przesłuchania Silent Echoes można dojść do wniosku, że muzykom Gruesome zabrakło wyobraźni niezbędnej do zrobienia czegoś nieszablonowego (a i tak od szablonu…), a po kolejnych – że chyba także trochę umiejętności. Innymi słowy: że, nie odnajdują się w takim graniu i nie do końca je czują. Tego nie przykryją żadne czary-mary i zabiegi typu pożyczanie werbla, na którym Reinert nagrał „Focus”.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gruesomedeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

22 lipca 2025

Autopsy – Live In Chicago [2020]

Autopsy – Live In Chicago recenzja reviewBiorąc do ręki Live In Chicago, spodziewałem się czegoś w rodzaju podsumowania jedenastu bardzo owocnych lat Autopsy od powrotu na scenę w 2009, bo i było co podsumowywać – trzy porządne płyty i tyleż samo równie udanych epek. Tymczasem tracklista albumu wygląda zaskakująco – jak mokry sen każdego wielbiciela staroci: cztery kawałki z „Mental Funeral”, jeden z „Acts Of The Unspeakable” i aż dziewięć z kultowego „Severed Survival”! No, kurwa, debestof jak się patrzy, w dodatku taki, o którym można napisać, że praktycznie wyczerpuje temat… A to i tak nie wszystko, co przygotowali Amerykanie.

Pierwsza w stu procentach oficjalna i wcześniej zaplanowana koncertówka Autopsy przynosi nam 18 kawałków syfiastego death metalu w bardzo charakterystycznym dla ekipy Reiferta stylu – z jednej strony prymitywnego i obleśnego, a z drugiej precyzyjnie odegranego i niesłychanie chwytliwego. Jako, że zespół skupił się na dwóch najstarszych płytach, mamy tu takie cudeńka jak „Ridden With Disease”, „Charred Remains”, „Twisted Mass Of Burnt Decay”, „Fleshcrawl” czy „Gasping For Air”. To cieszy, sam bym się pewnie obsrał z radości na widok takiej setlisty, aaale wydaje mi się, że te współczesne materiały również powinny mieć przyzwoitą reprezentację, bo w pełni na to zasługują. Niestety, z nowych rzeczy panowie zagrali tylko „Arch Cadaver” i „Burial” oraz… „Maggots In The Mirror”, który później trafił na „Morbidity Triumphant”. Nie mam wątpliwości, że gdyby tak zapodali pełną wersją „Sadistic Gratification”, obsrałbym się bardziej.

Pierwotnie pomysł na tę koncerówkę wyglądał ponoć jak w przypadku Obituary i ich „Ten Thousand Ways To Die”, czyli taki ulepek: po jednym kawałku z każdego występu na trasie. Plany uległy zmianie w Chicago, gdzie Autopsy wraz z Cianide, Molder i Professor Black (!) wyprzedali klub Reggies i było tak zajebiście, że ohoho, jejciu jejciu i łzy wzruszenia. No i cóż… po tym, co słychać na Live In Chicago, warunki lokalowo–sprzętowe oceniam jako dobre, ale publikę… eh. Ktoś tam krzyczy, ktoś tam gwiżdże, tylko wszystko to takie niemrawe, jak na wiejskim festynie, a nie święcie metalu. Reifert komplementuje ludzi jako „fucking amazing”, ale nie wiem, ile w tym powagi, a ile sarkazmu. W Polsce fani zagłuszyliby zespół.

Live In Chicago na pewno nie można zaliczyć do wybitnych czy wyróżniających się koncertówek, co nie zmienia faktu, że miłośnikom Autopsy (zwłaszcza tym starszym) powinna sprawić dużo radości. Materiał brzmi naprawdę dobrze, zespół imponuje wysoką formą, a dobór kawałków to piękny ukłon w stronę oddanej publiki. Przy okazji to ostatnie wydawnictwo, na którym pojawia się basista Joe Allen.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 lipca 2025

Retromorphosis – Psalmus Mortis [2025]

Retromorphosis - Psalmus Mortis recenzja reviewSpawn Of Possession padł w 2017, by po paru latach powrócić w niemal identycznym składzie jako Retromorphosis. Tak bardzo podjarałem się na wieść o nowej muzyce od tych kolesi, że zapomniałem, czemu Szwedzi zawiesili działalność, a w tym przypadku to akurat dość istotne. Spawn Of Possession dokonał żywota, bo członkowie zespołu nie byli zadowoleni z materiału, jaki przygotowali na następcę „Incurso” – długo przy nim majstrowali, przerabiali na wszystkie strony, a rezultat ciągle nie mógł sprostać wymaganiom, jakie przed sobą postawili. Szacunek za to, że nie chcieli wcisnąć fanom byle czego. Przynajmniej pod starą nazwą… Pod nową – to co innego, wszak szkoda, żeby materiał, nad którym spędziło się tyle czasu — jakikolwiek by on nie był — został pogrzebany gdzieś w szufladzie.

Od pierwszych sekund instrumentalnego „Obscure Exordium” słychać, że za Psalmus Mortis odpowiadają ludzie, którzy z dumą podpisali się pod „Incurso” – tego charakterystycznego stylu po prostu nie można pomylić z nikim innym. Stąd też obie płyty mają mnóstwo punktów wspólnych: na obu pojawiają się te same schematy i rozwiązania aranżacyjne, brzmią bardzo podobnie, wokalnie także są zbliżone, a poza tym łączy je przezajebista precyzja wykonania. Różni natomiast to, co niestety najważniejsze: poziom kompozycji. Miał rację Jonas Bryssling, zmieniając szyld zespołu – Psalmus Mortis na godnego następcę „Incurso” jest zwyczajnie za cienki, choć na tle innych współczesnych płyt z technicznym death metalem — Obscura… — nie wypada wcale obciachowo.

Retromorphosis mieli całą masę czasu na dopracowanie tych kawałków w najdrobniejszych szczegółach, no i trzeba uczciwie przyznać, że brzmią na dopracowane, może nawet na przedobrzone – jakby Szwedzi doszli z nimi do optymalnego poziomu zajebistości, a potem niezadowoleni zaczęli kombinować na siłę i je rozwalili od środka. W rezultacie Psalmus Mortis nie zaskakuje, brakuje mu świeżości, polotu, wyrazistości i pieprznięcia Spawn Of Possession. Imponujących fragmentów oczywiście tutaj nie brakuje — i to w zasadzie w każdym kawałku, szczególnie w „Retromorphosis” — ale od składu z taaakim potencjałem nie oczekuję fajnych fragmentów, tylko urywającej dupy całości. Zamiast tego dostałem bazującego na doskonale znanych patentach odgrzewanego kotleta, przyozdobionego zalatującymi stęchlizną partiami klawiszy i wrzuconymi w przypadkowych miejscach przeciętnymi orkiestracjami.

Mimo pewnych przebłysków i fachowego czesania zawartość Psalmus Mortis koniec końców rozczarowuje. Właśnie tego powinienem się po Retromorphosis spodziewać, ale naiwnie liczyłem na pozytywne zaskoczenie. Nie wyszło. To dobry tech-death’owy krążek, który nie ma startu do Spawn Of Possession; może za to nakręcić zainteresowanie tym zespołem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/retromorphosis.swe

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2025

Consumption – Catharsis [2025]

Consumption - Catharsis recenzja reviewConsumption powstał w 2020 roku jako jeden z wielu niezobowiązujących projektów Hakana Stuvemarka (drugi Rogga Johansson?), a już pięć lat później ma na koncie trzy długograje i przyzwoitą bazę fanów czekających na kolejny ruch zespołu. Nie ma co, szybko poszło, w dodatku chyba bezproblemowo, bo te krążki, choć wyraźnie się od siebie różnią, mają niezłe branie. Jak się zdaje, liderowi grupy pomysłów nie brakuje, mimo iż od początku porusza się w tych samych ramach, łącząc klasyczne szwedzkie brzmienia z szeroko pojętą spuścizną Carcass.

Z dotychczas wydanej trójki Catharsis jest materiałem najprzystępniejszym, z mocno, acz nie do przesady, uwypuklonymi melodiami, większą ilością zwolnień, ciekawie potraktowanymi — od naprawdę efekciarskich do takich zalatujących nawet death 'n' roll — solówkami i mnóstwem rytmów z kategorii „banger”. Nie wzięło się to oczywiście znikąd. Można w tym miejscu coś ściemniać o naturalnej ewolucji, otwartości na nowe środki wyrazu itp. dyrdymałach, ale można też krócej: panowie podpatrzyli to i owo na „Heartwork”. Skoro wpływy Carcass towarzyszą Consumption od zawsze, to nie powinno nikogo dziwić, że w którymś momencie Szwedzi zapragną nawiązać do najpopularniejszej płyty Anglików. Trzeba przy tym nadmienić, że Catharsis wcale nie sprowadza się do ordynarnej zrzynki, zespół po prostu niekiedy przemyca podobne rozwiązania stylistyczne.

Consumption bardziej niż zwykle postawili na chwytliwość muzyki, to niezaprzeczalny fakt, ale to nie znaczy, że zpizdowacieli i plumkają teraz w tej samej lidze, co chociażby Amon Amarth czy inny In Flames. Nic z tych rzeczy! Na Catharsis dominuje ciężar, charakterystycznie bite blasty („Mortal Mess”, „The Cleaver Falls”, „Odium In Corde Tuo”…) i rzygający krwią wokal – czyli wszystko się zgadza. Death metal pełną gębą, któremu — oprócz braku jakiejkolwiek oryginalności — nie można praktycznie niczego zarzucić. Catharsis wchodzi gładko, jest lekkostrawny i nie wymaga żadnego intelektualnego wysiłku. Szwedzi zmajstrowali aż 50 minut materiału, więc każdy powinien zostać nim odpowiednio nasycony, choć raczej nie do wyrzygu.

Catharsis na pewno zasługuje na uwagę i przynajmniej kilka przesłuchań, tym bardziej, że z każdym kolejnym daje więcej radochy. Doceniam wysyłki muzyków Consumption i wysoki poziom całości, ale jednak dla mnie optimum tego stylu zespół osiągnął na „Necrotic Lust” i tamten krążek oceniam wyżej.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/consumptionsweden
Udostępnij:

28 czerwca 2025

Molested Divinity – The Primordial [2023]

Molested Divinity - The Primordial recenzja reviewMolested Divinity nie przestają mnie zaskakiwać. Najpierw faktem, że w ogóle chciało im się nagrać drugi album, a potem, gdy zdecydowali się kontynuować działalność bez swojego najbardziej rozpoznawalnego tego… no… członka. Trzecie zaskoczenie jest takie, że bez Batu Çetina wbrew pozorom zespół wcale nie stracił na jakości – Erkin Öztürk godnie zastąpił poprzednika, zaś nagrany z nim album okazał się najlepszym w dorobku Turków. W tym miejscu mógłbym zakończyć reckę, bo w zasadzie napisałem już wszystko, co chciałem, ale jestem świadomy, że niektórzy potrzebują trochę więcej słów zachęty.

Jeśli w muzyce Molested Divinity cokolwiek zmieniło się od wydania „Unearthing The Void”, to naprawdę niewiele, dosłownie detale, ale właśnie to te detale — w połączeniu z porządnie nasyconą, acz selektywną produkcją — stanowią o tym, że The Primordial jest krążkiem całościowo ciekawszym i mocniej angażującym, w swojej stylistyce wręcz kompletnym. Jest tu dosłownie wszystko, czego oczekuję od takiego grania (w dodatku w rozsądnych ilościach) i bodaj ani jednego elementu, którego byłbym skłonny się pozbyć. Nie bez znaczenia jest także to, że przy tak bardzo wyśrubowanym poziomie brutalności trzeci album Turków szybko wpada w ucho i można się nim zwyczajnie cieszyć.

Nie mam zamiaru wmawiać komukolwiek, że Molested Divinity stworzyli tu coś unikatowego, czego nikt przed nimi nie zrobił, jednak bez wątpienia za sprawą The Primordial awansowali w hierarchii brutal death. Obecne już wcześniej podobieństwa do Defeated Sanity, Cenotaph czy Inherit Disease nadal występują w muzyce Turków (choć w różnym natężeniu), ale nie rozpatrywałbym ich w kategorii zrzynki, co raczej jako wskaźnik poziomu, na jaki się wspięli wraz z tym albumem. Warto przy okazji zaznaczyć, że po względem technicznym kawałki Molested Divinity wydają się trochę prostsze i bardziej przystępne od utworów wspomnianej trójki – zespół napiera bez litości, gęsto i intensywnie, ale ani przez chwilę nie przegina z kombinacjami, a od jazzu trzyma się z daleka.

Jako że nawet na siłę nie potrafię się na The Primordial do czegokolwiek przyczepić, to skorzystam z okazji i po raz kolejny podważę sens utrzymywania przy życiu Decimation, skoro wielkich perspektyw przed tym zespołem raczej nie ma. Emre Üren powinien olać sentymenty, podjąć męską decyzję i skupić się wyłącznie na tym, co naprawdę dobrze mu wychodzi – na Molested Divinity, który ma znacznie większy potencjał i daje szersze możliwości do rozwoju/popisu.

Podsumowanie było już we wstępie, ale dla pewności się powtórzę: to najlepszy (i najdłuższy, hehe…) materiał w dorobku Molested Divinity, z którym bez kompleksów mogą pchać się do czołówki takiego grania.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/molesteddivinity/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 czerwca 2025

Exhumed – Gore Metal [1998]

Exhumed - Gore Metal recenzja reviewW ciągu paru lat tułaczki w podziemiu Exhumed zaliczyli dwa istotne przełomy, jeśli chodzi o rozpoznawalność. Pierwszym był split „In The Name Of Gore” z Hemdale, który zwrócił na nich oczy fanów ekstremy, a drugim wydany przez Relapse debiut, dzięki któremu udało im się zaistnieć w świadomości zwykłych słuchaczy oraz — już zdecydowanie na wyrost — trafić do czołówki krwistego metalu. W parze z rosnącą popularnością zespołu szedł rozwój stricte muzyczny, choć akurat w tym przypadku o znaczących przełomach nie może być mowy, co najwyżej o naturalnej ewolucji.

Gore Metal wyraźnie przerasta poprzednie wydawnictwa Exhumed, bo jest i lepiej zagrany, i wyprodukowany (James Murphy odpowiada za mix), a przy tym w żadnym stopniu nie wyłamuje się z przyjętej przez zespół konwencji. Słychać tu wierność ideałom, jak również rozwój, jaki poczyniła cała kapela, ale… pod względem poziomu kompozycji debiut Amerykanów wcale dupy nie urywa. Carcassowy death-grind z punkowym zacięciem ma to do siebie, że zwykle dobrze wchodzi i tak też jest z Gore Metal, tyle że później z tej płyty niewiele w głowie pozostaje. Na przestrzeni lat zespół nauczył się pisać dość uporządkowane kawałki (co nie znaczy, że wyzbył się chaosu – vide niektóre solówki), jednak nie dorósł jeszcze do tego, by je jakoś sensownie zróżnicować. W rezultacie materiał jest zbyt schematyczny i jednowymiarowy, zwłaszcza jak na taką (43 minuty) objętość.

Wrażenie jednorodności — a niekiedy nawet monotonii — Gore Metal potęguje bardzo równy poziom poszczególnych utworów – absolutnie nie ma się czym zachwycać, ale też nic od nich nie odrzuca, są po prostu średniawe. Wprawdzie im dalej (naprawdę daleko – od dziesiątego numeru wzwyż) w las, tym robi się trochę ciekawiej i pojawiają się jakieś przebłyski talentu, jednak wciąż nie ma ich tak dużo ani nie są aż tak szałowe, żeby zmienić raczej chłodny odbiór całości. Cover Sodom niczego nie wnosi, bo i czemu miałby wnosić.

Na swój debiutancki album kolesie z Exhumed stworzyli materiał na miarę swoich ówczesnych możliwości, czyli dosyć solidny, ale niewiele wyrastający ponad przeciętność, którego najmocniejszym punktem jest… produkcja. Nie wątpię w ich zaangażowanie ani dobre chęci, problem w tym, że jeśli Gore Metal czymś szokuje, to absurdalnie przerysowaną oprawą, nie zaś zabójczą muzyką.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

18 czerwca 2025

Gorguts – Live In Rotterdam [2006]

Gorguts - Live In Rotterdam recenzja reviewW 2006 roku po Gorguts nie było już śladu, ale wciąż nie brakowało chętnych-przedsiębiorczych, którzy przy minimalnym wkładzie własnym byli skłonni przyciąć kilka dolców na tlącym się w fanach sentymencie do nazwy. Wystarczyło zagadać do Lemay’a, ten dał błogosławieństwo i włala – Kanadyjczycy dorobili się oficjalnej koncertówki. Koncertówki, która jest niczym innym, jak delikatnie przypudrowanym bootlegiem sprzedawanym w cenie regularnej płyty – pierwszy duży minus.

Materiał, jaki trafił na Live In Rotterdam, teoretycznie pochodzi z koncertu zagranego 17 kwietnia 1993 w Rotterdamie w ramach europejskiej trasy, którą kanadyjscy bogowie odbyli w towarzystwie Blasphemy. Czemu teoretycznie? Dlatego, że brzmienie jest podejrzanie selektywne nawet jak na daleko posunięty remaster, a chociaż Lemay zachęca publikę do aktywności (aż raz), to samej publiki ani przez sekundę nie słychać – ani między kawałkami, ani w ich trakcie. Ja wiem, że holenderscy fani uchodzą za wyjątkowo drętwych, ale są pewne granice i raz na jakiś czas odgłos paszczą wydać wypada, szczególnie przed wielkim Gorguts. Innymi słowy: atmosfery deathmetalowego święta brak – drugi duży minus.

„Setlista” tego wydawnictwa na pierwszy rzut oka wygląda bardzo zachęcająco, bo jest tu sześć numerów z „The Erosion Of Sanity” oraz dwa z „Considered Dead”, więc same wspaniałości, w dodatku świetnie zagrane i zaśpiewane z charakterystycznym dla Lemay’a przejęciem. Słucha się tego z przyjemnością, wszak to same przeboje, a wśród nich „Orphans Of Sickness”, „Inoculated Life”, „Dormant Misery” czy „Bodily Corrupted”. Problem w tym, że osiem kawałków wczesnego Gorguts daje w sumie jedynie 32 minuty, a to mało, naprawdę mało, zwłaszcza jak na Oficjalną Płytę Koncertową – trzeci duży minus.

Live In Rotterdam na kilometr śmierdzi jakimś przewałem. Nie zdziwiłbym się, gdyby ten cały „szoł” był zapisem próby przed trasą, kiedy nowy skład jeszcze się docierał, bo poprzedni posypał się zaraz po premierze „The Erosion Of Sanity”.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/GorgutsOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2025

Trauma – Comedy Is Over [1996]

Trauma - Comedy Is Over recenzja reviewNiewiele jest w polskim (death) metalu kapel równie zasłużonych, co Trauma, a jednocześnie tak bardzo niedocenianych. Ekipa Mistera niby zawsze cieszyła się jakimś tam szacunkiem, ale zupełnie nie przekładało się to na popularność wśród odbiorców, zainteresowanie wydawców czy promotorów. Sam zespół też nie robił zbyt wiele, żeby poszerzyć grupę potencjalnych słuchaczy: ani nie gonił za aktualną modą, ani nie robił wokół siebie zamieszania, ani też nie wymyślił sobie fikuśnego image’u i pokręconej ideologii – marketingowe samobójstwo. Chłopakom naiwnie wydawało się, że do sukcesu wystarczy sama muzyka…

Nie wystarczyła. Kiedy inni, gorsi i bardziej pazerni, dorabiali się błyszczących płyt, Trauma szarpała się z realiami, wydając w podziemiu kolejne demówki, zaś na upragniony debiut musiała czekać aż do 1996 roku. Właśnie wtedy nakładem Szkoda-Gadać-Kogo ukazała się Comedy Is Over – płyta… ehhh, kaseta z muzyką inną, niż wszystko wokół – nietypową, świeżą i oryginalną. Owszem, to wciąż był death metal, ale nieprzesadnie ekstremalny, w dodatku z wyczuwalnym progresywnym zacięciem, który nijak się miał do popularnych naonczas wariacji na temat Deicide i Morbid Angel. Na Comedy Is Over zespół, wbrew trendom, nie zafiksował się na szybkości czy brutalności, postawił za to na całokształt kompozycji i ich indywidualne wyróżniki.

Utwory na debiucie Traumy, zwłaszcza te dłuższe i najbardziej rozbudowane, do dziś zaskakują odważnym podejściem do tematu, bogactwem użytych środków i niebanalnymi strukturami. W każdym kawałku pojawiają się nieoczywiste rozwiązania, intrygujące melodie czy powodujące opad kopary solówki. Na Comedy Is Over grupa ma naprawdę wiele ciekawego do zaoferowania (oraz fachowo ogarnia to od strony technicznej) i nawet jeśli część z zawartych na krążku pomysłów jest, cóż… nieortodoksyjnie deathmetalowa, to są tak zaaranżowane, że po prostu pasują do całości i koniec końców świetnie się sprawdzają. I ważna kwestia – są charakterystyczne tylko dla Traumy i nie sposób przypisać ich innym kapelom.

Na Comedy Is Over trafiło tylko sześć, ale za to dojrzałych i znakomicie napisanych utworów (intro i outro z zasady pomijam), spośród których właściwie każdy mógłby stanowić wizytówkę albumu, bo i każdy skupia w sobie to, co u Traumy najlepsze. Mimo to i tak muszę wyróżnić niesamowity „Perfection”, który wyrasta na ten naj-naj już w trakcie pierwszego przesłuchania i już nigdy nie daje o sobie zapomnieć – totalne mistrzostwo Mistera i pokaz możliwości całego zespołu.

Jedynym słabszym punktem Comedy Is Over, a to i tak tylko z perspektywy czasu, jest produkcja. Nie ma dziadostwa, nie ma lipy, ale po 30 latach — uwaga, wielkie zdziwko — zwyczajnie się zestarzała (klawisze…), choć w swoim czasie na pewno nikomu — ani muzykom, ani realizatorom S.L. Studio — wstydu nie przynosiła. No i wyróżniała się na tle naszej sceny.

Debiut Traumy to dla mnie materiał wyjątkowy – oryginalny i absolutnie nie do podrobienia. Zawsze wracam do niego z takim samym zainteresowaniem i za każdym razem w napięciu wyczekuję solówki w „Perfection”. Klejnot w koronie polskiego death metalu!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2025

Yattering – Human’s Pain [1998]

Yattering - Human’s Pain recenzja reviewZanim Yattering stworzył przełomowy „Murder’s Concept” i zwrócił na siebie uwagę (death) metalowego świata, po prostu se był – egzystował w głębokim podziemiu jak tysiące innych niewybijających się niczym kapel: klepał kolejne demówki, grał lokalne koncerty i w zasadzie tyle. Po paru latach szarpaniny z niesprzyjającymi realiami zespół dochrapał się jednakowoż debiutu — wydanego przez zupełnie nieistotną Moonlight Productions — który… przeszedł bez echa. Brak wymiernego sukcesu Human’s Pain można zrzucić na karb kiepskiej koniunktury, skromnej promocji czy nieprzychylności mediów, ale można wskazać też coś bliższego prawdy – ten materiał dupy nie urywa.

Human’s Pain to nieco ponad 40 minut dość brutalnego i mocno zagęszczonego death metalu, w którym dużą rolę odgrywa element ledwie kontrolowanego chaosu. Yattering stawia tu przede wszystkim na intensywny wygar, upakowane częstymi zmianami tempa struktury, efektowne techniczne zagrywki i szalone, a przy tym zaskakująco urozmaicone wokale. W związku z tym kompozycje zawarte na albumie do czytelnych czy najprostszych nie należą, co samo w sobie nie byłoby żadnym problemem, gdyby tylko były bardziej wyraziste. Niestety, pomimo naprawdę wielu kombinacji kawałki nie powodują żadnych uniesień ani nie zapadają w pamięć. Nawet najciekawszy w zestawie „Lost Within” trudno uznać za hit. Ktoś mógłby powiedzieć, że to taka specyfika stylu, a jednak Cryptopsy, do którego Yattering tu najbliżej, potrafili pisać wpadające w ucho wyziewy.

W każdym z utworów z Human’s Pain występuje sporo całkiem udanych pomysłów i nieszablonowych zagrywek, ale nie tworzą one spójnej, przekonującej całości; istnieją obok siebie i nie są w stanie należycie skupić uwagi. Brakuje mi tu ciągłości idei, podążania za rozpoczętym motywem i aranżacyjnej płynności. Mimo iż muzycy Yattering są co najmniej ogarnięci (zwłaszcza Ząbek!), to trochę się miotają – raz próbują zrobić coś nowoczesnego, ostro kombinując, raz uskuteczniają zwyczajną mielonkę w typie klasycznego death metalu – a to wszystko w obrębie jednego numeru. O ile każde z tych podejść osobno może się podobać, to wymieszane w przypadkowych proporcjach już nie przekonują.

Debiut Yattering nie jest dla mnie krążkiem, do którego warto jakoś szczególnie często wracać, bo zawiera zaledwie zalążki tego, czym zespół zasłynął/zachwycił później. To solidna robota, przyzwoicie wyprodukowana, ale bez znaczących przebłysków.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: