Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty

19 marca 2024

Severe Torture – Fall Of The Despised [2005]

Severe Torture - Fall Of The Despised recenzja reviewPo dwóch dobrych, ale bardzo podobnych płytach utrzymanych w stylu szybkiego i brutalnego death metalu Severe Torture musieli wreszcie zrewidować podejście do grania, bo trzeci taki sam album mógłby już nie wzbudzić większego entuzjazmu, zwłaszcza, że trafili do nowej wytwórni (Earache), która oczekiwała od nich jakichś postępów. No i proszę, Holendrzy rozbudowali skład o drugą gitarę i poszerzyli dotychczasową formułę – nie tyle idąc do przodu, co stylistycznie robiąc wyraźny krok wstecz. Wyszło im to na dobre, czego najlepszym potwierdzeniem jest to, jak często Fall Of The Despised gości w moim odtwarzaczu.

Dla zachowania pozorów i żeby nie zrazić do siebie starych fanów, „Endless Strain of Cadavers” z początku daje po uszach jazdą typową dla pierwszych płyt Holendrów – jest więc szybo, brutalnie i intensywnie, z charakterystyczną dla zespołu rytmiką i głębokim growlem. Ciekawie robi się dopiero po chwili, a szczególnie w drugiej części utworu, kiedy znienacka wchodzi rzygający po vandrunenowsku wokal oraz… melodyjna solówka. Czegoś takiego po Severe Torture raczej nikt się nie spodziewał, a tu proszę – zaryzykowali i świetnie na tym wyszli. A to nie koniec atrakcji, bo w kolejnych kawałkach (choćby „Enshrined In Madness” i „Consuming The Dying”) zespół udowadnia m.in., że jak chce, to potrafi nawet zagrać wolno i dość klimatycznie.

Połączenie ekstremalnych wyziewów o jednoznacznie amerykańskim rodowodzie (nie zapomnieli, kto jest ich główną inspiracją – vide „Unconditional Annihilation”) z bardziej umiarkowanymi, ale za to chwytliwymi patentami z Europy dało na Fall Of The Despised znakomite rezultaty. Muzyka Severe Torture zyskała w ten sposób na wyrazistości (dzięki melodiom), dynamice (dzięki częstszym zmianom tempa) i różnorodności (dzięki przeskokom stylistycznym), nie tracąc wcale wiele z wcześniejszego jebnięcia. Choć całość wydaje się być mniej techniczna i skomasowana niż poprzednie krążki, to ma wyczuwalnie więcej polotu i fajnego oldskulowego feelingu, co sprawia, że chętnie się do niej wraca.

Jeśli zatem nie przekonywała was do końca formuła z „Feasting On Blood” i „Misanthropic Carnage” — była zbyt hermetyczna lub jednowymiarowa — to Fall Of The Despised może zmienić wasz stosunek do Severe Torture. Mimo iż nie ma tu mowy o przełomie, to ilość i jakość zaserwowanych zmian zdecydowanie przemawiają na korzyść Holendrów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

13 marca 2024

Continuum – Designed Obsolescence [2019]

Continuum - Designed Obsolescence recenzja reviewWystarczy tylko jedno przesłuchanie Designed Obsolescence, żeby dojść do wniosku, że debiut Continuum był dla zespołu jedynie rozgrzewką, zaznaczeniem potencjału czy po prostu skleconą na szybko próbką tego, co chcą z większym rozmachem robić w przyszłości. „Dwójka” jest materiałem znacznie lepiej przemyślanym, dopracowanym i bardziej rozbudowanym, a przy tym pozbawionym wszelkich bzdur i zapychaczy, które tak mi przeszkadzały na „The Hypothesis”. Z jednej strony styl Amerykanów nabrał dzięki temu wyrazistości, z drugiej zaś jeszcze mocniej upodobnił ich choćby do Arkaik.

Na Designed Obsolescence pewnie trudno byłoby znaleźć choćby dwie sekundy grania charakterystycznego jedynie dla Continuum, bo zespół pogrzebał ostatnie resztki swojej mini oryginalności (za co im chwała – kiepskie to było), a mimo to krążka słucha się z zaskakująco dużym zainteresowaniem, bez zgrzytów i przykrych niespodzianek. To robota fachowców, którzy zrezygnowali z eksperymentów i tym razem skupili się tylko na tym, w czym się czują najlepiej, niczego nie pozostawiając przypadkowi. Utwory są więc ciekawsze niż te na debiucie, więcej się w nich dzieje, lepiej wypadają także pod względem intensywności (taki „All Manner Of Decay” podlatuje nawet pod brutal death). Poziom techniczny muzyków Continuum już wtedy był wysoki, więc jeśli w tym względzie coś się zmieniło, to niewiele – w każdym razie nie słychać, żeby kombinowali ponad swoje siły.

Lepszej muzyce towarzyszy również lepsza produkcja, choć i w tej kwestii mamy do czynienia z ewolucją, nie rewolucją. I niczym, czego nie zrobił wcześniej Arkaik… Ponownie za nagrania odpowiada Zack Ohren, jednak albo tym razem miał jasno sprecyzowaną wizję brzmienia, albo dostał odpowiednio gruby przelew od Unique Leader i dlatego przyłożył się do roboty. W każdym razie nadał całości większego ciężaru i selektywności oraz umiejętnie podkreślił zmiany dynamiki, od których aż roi się w muzyce Continuum.

Przy okazji debiutu nie byłem przekonany do zespołu i kręciłem nosem na wtórność i kilka zupełnie nieprzemyślanych rozwiązań. I o ile z oryginalnością Designed Obsolescence nie ma nic wspólnego, tak pod względem poziomu kompozycji i wykonania nie mogę Continuum niczego zarzucić. Jednocześnie mam świadomość, że to dość hermetyczne granie, które raczej nie trafi do zagorzałych wielbicieli Encoffination.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/continuumDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 marca 2024

Gravestone – Hollow Be Thy Grave [2023]

Gravestone - Hollow Be Thy Grave recenzja reviewGravestone zapadli mi w pamięć za sprawą sprawnie zmajstrowanego debiutu, dlatego kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje o jego następcy, wiedziałem, że na pewno położę na nim swoje łapy. Zaprawdę powiadam wam, naprawdę warto sięgnąć po Hollow Be Thy Grave, mimo iż Szwedzi nie dokonali jakichś znaczących zmian w porównaniu z „Sickening” – czego zresztą nie mam im za złe, bo i po co zmieniać coś, co jest fajne, dobrze się sprawdza i sprawia dużo radości.

Skąd u mnie taka nagła podnieta zespołem, który całymi garściami czerpie z najbardziej oczywistych klasyków szwedzkiego death metalu i nie wprowadza do tego stylu absolutnie nic od siebie? Myślę, że to wynika z podejścia do grania, które mocno wyróżnia Gravestone spośród chmary współczesnych kapel rypiących w ten sam sposób. U Szwedów nie ma napinki, otoczki kultu czy też wydumanej ideologii. Po prostu se grają i śpiewają o bzdurach, tak na luzie, prawie jak Entombed na „Wolverine Blues”, choć akurat na szczęście w rejony death 'n' rolla się nie zapędzają.

Umiejętności muzyków nie budzą zastrzeżeń (zwłaszcza gitarniaka/wokalisty, który przez dobre kilka lat rzeźbił w pokrewnym Entrails), wokal bardziej krzyczy niż growluje, brzmienie nie wyłamuje się z kanonów (aczkolwiek nie jest na siłę równane do toporności „made in Sunlight”), więc także i pod tymi względami Gravestone zupełnie się nie wyróżniają. Natomiast jeśli chodzi o chwytliwość materiału… Szwedzi potrafią komponować zgrabne, nieprzeładowane numery, w których nie ma miejsca na dłużyzny, za to zawsze znajdzie się jakiś łatwy do zapamiętania motyw przewodni. Dzięki temu Hollow Be Thy Grave zawiera co najmniej kilka potencjalnych hiciorów: kawałek tytułowy, „Bring Out Your Dead” (odrobina Bolt Thrower zawsze w cenie), „The Tower Of Horror”, „Mosh Of The Living Dead” czy „Cannibal Curse”.

Na specjalną uwagę zasługuje najdłuższy na płycie hmm… medlejowy „Lord Of The Lash”, który za pierwszym razem wywołuje szczery wybuch śmiechu, natomiast później prowokuje domysły, czy aby na pewno powrót Dismember jest konieczny. Gravestone z takim stafem radzą sobie naprawdę przekonująco, a stawki mają pewnie nieporównywalnie mniejsze…

Podsumowanie jest proste – jeśli cenicie sobie typowy klasyczny szwedzki death metal, który mimo to niesie ze sobą jakiś powiew świeżości, to Hollow Be Thy Grave jest materiałem dla was. Nośne granko bez krzty pitolenia.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GravestoneSwe
Udostępnij:

7 marca 2024

Writhing – Of Earth & Flesh [2022]

Writhing - Of Earth & Flesh recenzja reviewDebiut Writhing początkowo sprawia naprawdę dobre wrażenie, bo pierwsze dźwięki „Monolithic Extinction” sugerują kolejnych australijskich pojebusów, jakich się tam ostatnio namnożyło, jednak przy bliższym kontakcie wywołuje jakieś takie… no nic, o ile nie zawód. Zespół jest młody, jego muzycy także (choć mogą się już pochwalić pewnym doświadczeniem), a mimo to od strony warsztatowej nie można im w zasadzie wiele zarzucić. Produkcja Of Earth & Flesh również stoi na dość wysokim poziomie, co słychać choćby w tym, jak łaskawie został potraktowany bas. No i wzorce chłopaki mają co najmniej zacne…

Australijczycy pełnymi garściami czerpią z takich klasyków jak Morbid Angel, Incantation i przede wszystkim Immolation. Niestety, z jakiegoś powodu (w imię oryginalności?) czerpią z tych gorszych płyty i mniej udanych patentów. Jeśli coś wam nie pasuje w twórczości tych kultowych kapel, to na Of Earth & Flesh zostało to uwypuklone. To — albo raczej m.in. to — sprawia, że Writhing nie są w stanie przekuć swoich obiektywnych atutów w coś, co w jakimkolwiek stopniu zapada w pamięć. I nie chodzi mi tu naturalnie o kawałki, które zostaną z nami na lata; to by już był nadmiar optymizmu. Na razie wystarczyłby choć jeden, który wyrastałby odrobinę ponad przeciętność i dla którego można by rozważyć ponowne przesłuchanie Of Earth & Flesh.

Materiał Writhing to taki sprawnie zagrany death metal środka, bez zauważalnych ciągot do ekstremum ani przegięć w którąkolwiek stronę – czy to pod względem szybkości, brutalności, techniki czy melodyjności. Nic tu specjalnie nie zwraca uwagi, ani w sposób znaczący nie wybija się ponad „średnią albumową”, choć trzeba uczciwie przyznać, że zespół bardziej przekonująco wypada w wolnych i klimatycznych fragmentach, kiedy riffy nabierają masywności, a ciężar jest największy. Wrażenie obcowania z niczym wyjątkowym pogłębia taki se główny wokal – czuć, że chciałby, żeby powiewało od niego Lemay’em, ale nie powiewa, oj nie. O wiele lepiej sprawdza się w połączeniu z wrzaskami.

Of Earth & Flesh to w swojej kategorii przyzwoity, choć dość jednorodny i absolutnie nie zaskakujący album. Niczym specjalnym nie przyciąga, ale i nie odrzuca. Writhing zdradzają pewien potencjał, tylko muszą zrewidować inspiracje i nieco się ogarnąć od strony kompozytorskiej.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/writhingaus
Udostępnij:

27 lutego 2024

Revulsed – Cerebral Contamination [2023]

Revulsed - Cerebral Contamination recenzja reviewNie ma co ściemniać, jestem dość mocno uprzedzony do Revulsed ze względu na wstydliwe CV jednego z założycieli oraz co najwyżej taki se poziom debiutanckiego „Infernal Atrocity”. Z niezrozumiałych (przynajmniej dla mnie) względów od początku próbowano lansować ten zespół potencjalnym odbiorcom jako niemalże objawienie na scenie brutalnego i technicznego death metalu, powołując się na rzekomo nieprzeciętne umiejętności jego członków, ich ogromne doświadczenie, niebywałą wyobraźnię i takie tam bzdety. Na szczęście ta niewyszukana propaganda nie przeszła i o Australijczykach (i Niemcu) szybko słuch zaginął. Do czasu.

Po paru latach posuchy i nikłego zainteresowania zespół, o dziwo, postanowił o sobie przypomnieć krążkiem numer dwa – nagranym w nowym, a przy tym okrojonym składzie, zaś wydanym już jako duet wokalista-perkman. No i cóż, jakby to oględnie napisać… Australijczycy mogli nie robić zamieszania i całkowicie dać sobie spokój z takim graniem… Dokładnie – Cerebral Contamination jest materiałem kompletnie niepotrzebnym, nieprzemyślanym i zrobionym na siłę, a jakby tego było mało, pod każdym względem słabszym od niespecjalnego przecież debiutu.

Muzyków Revulsed naszło na drobną, ale istotną korektę stylu (ten klasyczny z „Infernal Atrocity” bardziej do mnie przemawiał), czego rezultatem jest 36 minut popłuczyn po Disgorge, Suffocation czy starszym Dying Fetus. Utworom — a przez to płycie w sensie ogólnym — brakuje wewnętrznej spójności, więc A) rozłażą się w szwach, kiedy zespół próbuje technicznie pokombinować albo B) zmulają/załamują topornymi aranżacjami, gdy panocków weźmie na miażdżenie ciężarem. Jasne, tu i ówdzie trafi się czasem jakiś sensowny riff czy rytm, solówki w większości też są spoko, ale całość jest przeładowana gatunkową sztampą i irytująco bezpłciowymi wokalami w typie „zrobię 'UUU' to będzie fajnie i brutalnie”.

Ponadto Cerebral Contamination nie pomaga średnie brzmienie (gorsze niż na debiucie) oraz sama kolejność kawałków. Na początek Revulsed władowali bowiem te najbardziej wtórne, nudne i przewidywalne, natomiast te, które mają cokolwiek ciekawego do zaoferowania, upchnęli w drugiej części krążka – a nie każdy znajdzie w sobie dość wytrwałości, żeby zabrnąć aż tak daleko. To sprawia, że album bardzo szybko zamienia się w monotonną papkę, nudzi się, zaś jego ponowne odpalenie wymaga dużego samozaparcia.

Nie wiem, czy ktokolwiek słał listy błagalne do Revulsed, żeby zabrali się do roboty i wreszcie nagrali coś nowego. Jeśli nawet, to mnie wśród tych kilku osób nie było. Obstawiam w ciemno, że o Cerebral Contamination — jeśli w ogóle zostanie zauważona — wkrótce wszyscy zapomną. Świat brutalnego i technicznego death metalu nie potrzebuje takich płyt!


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RevulsedDM
Udostępnij:

23 lutego 2024

Cerebral Effusion – Ominous Flesh Discipline [2021]

Cerebral Effusion - Ominous Flesh Discipline recenzja reviewMimo iż na co dzień nie kibicuję Cerebral Effusion, a właściwie to w ogóle o nich nie myślę, po cichu liczyłem na jakiś przełom w ich karierze, że po siedmioletniej przerwie będą w stanie mnie czymś zaskoczyć – wszak rozwój nawet w ramach brutalnego death metalu jest mile widziany. No i zaskoczyli, choć akurat inaczej to sobie wyobrażałem. Ominous Flesh Discipline w pierwszej chwili wprawia w osłupienia, w drugiej odpycha, a w trzeciej prosi się o jak najszybsze wyłączenie. Czwartej chwili może nie być. Intencjonalnie czy nie, Hiszpanie wykonali kilka kroków wstecz i zrównali się poziomem z amatorskimi kapelami z tak zwanych „egzotycznych” krajów, w których dostęp do elektryczności przysługuje tylko królowi i jego ulubionym kochankom.

Tego tematu pominąć się w żaden sposób nie da, więc od razu wyjaśnię, co mnie najbardziej wkurwia/dobija na Ominous Flesh Discipline. To brzmienie. Choć za produkcję odpowiadają fachowcy (w tym Colin Davis z Vile), którzy jak mniemam wzięli za to pieniądze, to rezultat jest po prostu koszmarny. Przez większość czasu słychać jedynie gęsto nabijającą perkusję i bardzo przeciętny wokal, natomiast gitary — teoretycznie w zespole są aż dwie — mają jedynie charakter umowny. Czasem coś zaszumi, czasem między blastami śmignie flażolet, a poza tym to mam wrażenie, że słucham w kółko trzech przypadkowych i nader prostych riffów. Na „Idolatry Of The Unethical” gitarniacy Cerebral Effusion zdradzali jakieś przejawy ambicji i zdarzało im się trochę pokombinować, co dobrze wpływało na całość, w przypadku tego materiału zwyczajnie odpuścili i generują buczenie.

Smutne to, naprawdę smutne, bo wydawało się, że Cerebral Effusion mają dość potencjału, żeby przynajmniej nieśmiało dobijać się do europejskiej drugiej ligi, a tu taki zonk. Hiszpanie stworzyli płytę potwornie monotonną, jednowymiarową i wypraną z wszelkiej dynamiki, po wysłuchaniu której w głowie nie zostaje najmniejszy ślad. Jest to o tyle dziwne, że zespół upodobał sobie dość długie utwory (średnia to prawie 5 minut), w których niby coś się dzieje, ale nic konkretnego nie zwraca uwagi. W jakimś sensie jest to brutalne, może nawet ekstremalne, jednak w ogóle nie przystoi tak doświadczonym muzykom.

Ominous Flesh Discipline to przykry przykład tego, że nawet niczego nie oczekując, można się srogo rozczarować. Swoją drogą miłośnicy slamu przypuszczalnie będą tym krążkiem zachwyceni. Może właśnie o ich uwagę zabiegają Cerebral Effusion?


ocena: 4/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cerebraleffusion

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lutego 2024

Visceral Throne – Omnipotent Asperity [2012]

Visceral Throne - Omnipotent Asperity recenzja reviewNa pierwszy rzut ucha Visceral Throne to zespół jakich w brutalnym death metalu wiele – typowy, przewidywalny i w dodatku nieociosany. Kupa hałasu, za którą nie stoi żaden sensowny twórczy pomysł, oprócz oczywiście klonowania tego, co już zostało sklonowane milion razy… Visceral Throne to zespół jakich w brutalnym death metalu wiele także na pierwszy rzut oka – ładne logo, efektowna typografia tytułu i estetyczna okładka, które standardowo mają za zadanie zamaskować zawartość muzyczną – typową, przewidywalną i w dodatku nieociosaną. „Pierwsze rzuty” Amerykanom zdecydowanie nie służą, dlatego jeśli ograniczacie się tylko do nich, umknie wam całkiem klawa sieczka.

Żeby jednak nie było niedomówień – Omnipotent Asperity nie ma nic wspólnego z oryginalnym graniem i absolutnie nie należy się czegoś takiego na tej płycie doszukiwać, bo dosłownie wszystkie zawarte na niej patenty słyszeliście już nie raz, w dodatku w różnych konfiguracjach i oprawie. Mimo to debiut Visceral Throne wybija się ponad średnią gatunkową/przeciętność i jawi jako coś więcej niźli tylko prosta suma części składowych. W moim odczuciu wynika to głównie z tego, że Amerykanie zgrabnie połączyli obce wpływy, podali je w przekonujący sposób i zadbali o przyzwoitą różnorodność materiału.

Jeśli chodzi o styl, Omnipotent Asperity najwięcej wspólnego ma z „Visceral Transcendence” Inherit Disease — choć to nie ten poziom — bo chłopaki w podobny sposób łączą morderczą intensywność z czytelnością poszczególnych motywów i wysokim współczynnikiem chwytliwości. Visceral Throne napierdalają z dużą swobodą, pilnując przy tym, żeby każdy kawałek obok obowiązkowych brutalizmów zawierał też coś ciekawego, co uchroni go przed zlaniem się z pozostałymi – czy to zaskakująco melodyjne solówki (kłania się Gorgasm), solidnie pokręcone techniczne zagrywki (kłania się Defeated Sanity) czy skoczne slammujące rytmy (kłania się Pathology). W skali całego albumu tych urozmaiceń trochę się uzbierało, więc o monotonii nie może być mowy, zwłaszcza przy 28 minutach.

Muzyce czy wokalom na Omnipotent Asperity nie można wiele zarzucić, więc czepiać można, hmm, trzeba się już tylko brzmienia… Produkcja płyty jest dość nierówna albo po prostu niedopracowana, co aż za bardzo kojarzy mi się z „dwójką” Inherit Disease. W dolnych rejestrach wszystko się zgadza – moc jest należyta, selektywność duża, a przyjemności ze słuchania nic nie zakłóca. Jednak im wyżej, tym bardziej dźwięki tracą na spójności i trochę kaleczą, czego koronnym przykładem jest werbel w typie blaszanego wiadra zrzuconego ze schodów.

Z moich obserwacji wynika, że Omnipotent Asperity nie przebił się jakoś mocno do świadomości słuchaczy i funkcjonuje raczej jako jeszcze jedna płyta z typową amerykańską napierdalanką. Szkoda, bo wbrew pozorom Visceral Throne mają do zaoferowania o wiele więcej niż niejedna kapela z wyższej półki.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/visceralthrone

podobne płyty:

Udostępnij:

17 lutego 2024

Disentomb – Sunken Chambers Of Nephilim [2010]

Disentomb - Sunken Chambers Of Nephilim recenzja reviewZ ogromnej masy brutal deathmetalowych kapel, jakie od dłuższego czasu zalewają świat, nawet te lepsze i w jakikolwiek sposób oryginalne mają spore problemy, żeby przebić się ze swoim hałasem do świadomości słuchaczy, nie wspominając już o zyskaniu rozgłosu. Niektórym kapelom sprzyja jednak szczęście – Australijczycy z Disentomb zaledwie po roku wspólnego grania dorobili się debiutanckiej płyty z całkiem przyzwoitą dystrybucją, choć — co trzeba uczciwie przyznać — wcale wielkich predyspozycji po temu nie mieli. Na szczęście nie zabrakło im ambicji.

Na pewno nie można powiedzieć, że Sunken Chambers Of Nephilim jest słabą płytą, bo to dość profesjonalnie podane intensywne grzańsko, które niestety jest przewidywalne, zupełnie niczym się nie wyróżnia, nie zaskakuje i nie proponuje nic od siebie. To niewiele ponad pół godziny sprawnie poskładanych schematów i zagrywek typowych dla Defeated Sanity, Disgorge, Pathology i baaardzo wieeelu innych zespołów z tego nurtu. Nie znajdziecie w tej muzyce niczego charakterystycznego tylko dla Disentomb, no chyba, że za coś takiego uznamy pojawiający się w „Incinerating the Angelic” fajny oldskulowy vibe, który dla odmiany mocno kojarzy się z Broken Hope i Fleshgrind. Mało? No cóż, innych atrakcji Australijczycy nie przewidzieli, choć technicznie wcale nie szorują po dnie.

Typowej muzyce towarzyszy typowy wokal (jaki można usłyszeć na setkach innych płyt – Jordan James jeszcze nie odkrył swojego potencjału) oraz również typowe surowe brzmienie. Mimo iż mastering Sunken Chambers Of Nephilim był robiony popularnym studiu w Kalifornii, produkcja materiału wydaje mi się nieco nierówna i nie do końca spójna – jakby na płytę trafiły utwory w różnych testowych ustawieniach. W trakcie słuchania nie przeszkadza to jakoś bardzo, ale ewidentnie ktoś dał ciała w tym temacie.

Pozbawiony jakichkolwiek oznak własnej tożsamości debiut Disentomb jest w swoim gatunku po prostu przyzwoitą płytą i nawet obecny status zespołu nie sprawi, że ktokolwiek doszuka się w niej czegoś ponad to. Ot brutalne, niewymagające napierdalanko, które bez zgrzytów może sobie lecieć w tle.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lutego 2024

Broken Hope – Mutilated And Assimilated [2017]

Broken Hope - Mutilated And Assimilated recenzja reviewPowrót Broken Hope był sztucznie przehajpowany, więc kiedy „Omen Of Disease” nie znalazła uznania u krytyków i nie sprostała nawet podstawowym wymaganiom fanów — choć niektórzy doszukali się tam rozwiązań niemal rewolucyjnych — Shaun Glass i Chuck Wepfer szybko się ulotnili, żeby robić karierę w metal core, zaś sam zespół wrócił, skąd przyszedł – do głębokiej drugiej ligi. Amerykanie potrzebowali cudu, żeby ponownie zwrócono na nich uwagę. Albo magicznych sztuczek… Sięgnęli więc po jakąś chicagowską odmianę voodoo i do rejestracji większości gitar skorzystali ze sprzętu z kolekcji Jeffa Hannemana, co zapewniło im tajemnicze… nie wiem.

Wiem natomiast, że nagrany w odmłodzonym i odrobinę zaskakującym składzie Mutilated And Assimilated okazał się materiałem znacznie ciekawszym i łatwiej wchodzącym od poprzedniego. Krążek ma jeszcze mniej wspólnego z wyidealizowanym przeze mnie stylem Broken Hope niż „Omen Of Disease” — raz, że Amerykanie skończyli z wpychaniem do kawałków topornych nawiązań do starych płyt (z oczywistym wyjątkiem „Swamped-In Gorehog”), dwa, że wkład w kompozycje mieli Leski i Szlachta — co mogłoby irytować, gdyby nie to, że koniec końców wyszło mu na dobre. Dzięki temu, że całość została ujednolicona stylistycznie i unowocześniona (?), brzmi spójnie i dość naturalnie. Nic się nie rozjeżdża, nie ma zgrzytów ani jakichś bzdurnych zagrywek. W takim anturażu wokale Leskiego wypadły o wiele lepiej niż ostatnio.

Innymi słowy muzycy Broken Hope nagrali materiał na naprawdę niezłym poziomie, do którego wraca się bez oporów i poczucia zażenowania. W utworach na Mutilated And Assimilated jest więcej życia, techniki, poza tym fajnie bujają, niektóre („Malicious Meatholes”, „The Necropants”) są nawet dość skoczne, a dzięki solówkom Szlachty zadziwiająco melodyjne. Urozmaiceń jest akurat, żeby uniknąć monotonii, natomiast teksty (w sumie już same tytuły) zawierają dostatecznie dużo głupot, żeby chciało się w nie wgłębiać. Również brzmienie daje radę, choć samo w sobie jest mocno cyfrowe i bardzo selektywne, to nie wyprano go kompletnie z ciężaru.

Na poważnie przyczepić mogę się jedynie do tego, co na ocenę i tak nie ma wpływu – do dodatków. Po pierwsze, Mutilated And Assimilated dopchnięto ponownie nagranym kawałkiem z debiutu – współczesne brzmienie uwydatniło jego prymitywną strukturę i pozbawione wyrazu riffy – bida i nuda. Po drugie, ktoś wpadł na pomysł, żeby podbić cenę albumu pakując go w digipak i dorzucając obligatoryjne DVD ze średnio porywającym koncertem z czeskiego Obscene Extreme z 2015 roku – bida i żenua.

Mutilated And Assimilated nie ma startu do największych osiągnięć Broken Hope, ale przepaść, jaka ją dzieli od tych słabszych płyt, sprawia, że i tak łapie się do „top 3” zespołu. Ten album to jednocześnie dowód na to, że lepiej robić coś, co przychodzi niejako samo i naturalnie, niż kurczowo trzymać się wątpliwej jakości patentów z przeszłości.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

11 lutego 2024

Rivers Of Nihil – The Conscious Seed Of Light [2013]

Rivers Of Nihil - The Conscious Seed Of Light recenzja reviewDo Rivers Of Nihil podchodziłem bez krzty zaufania, jak zresztą do większości cudownych odkryć Metal Blade z tamtego okresu. Zespół znikąd, w dodatku deathcore’owej proweniencji, a opakowano go w naprawdę duże nazwiska i promowano jakby był czymś wyjątkowym, innowacyjnym i sensacyjnym. No i cóż, na The Conscious Seed Of Light czuć włożone w jej wyprodukowanie pieniądze, ale nie słychać muzyki, która byłaby ich warta. Przynajmniej dla mnie ta płyta nie oferuje niczego ponad typowy nowoczesny death metal, którego już wtedy było stanowczo za dużo.

Debiut Rivers Of Nihil na pewno broni się w aspektach, na które zespół nie miał (przesadnego) wpływu: okładka jest super, a płyta brzmi selektywnie (z ponadprzeciętnie czytelnym basem) i momentami bardzo potężnie (wiadomo, Erik Rutan + Alan Douches). Niczego nie mogę zarzucić także wyszkoleniu poszczególnych muzyków (zwłaszcza perkmana – jego efektowne wyczyny to najjaśniejszy punkt albumu), bo nie raz i nie dwa udowadniają, że potrafią śmigać z dużą swobodą i na wysokich obrotach. Z inspiracjami też nie jest u nich najgorzej, ale…

Problemem jest to, co grają. Jako się rzekło – nowoczesny death metal, mocno zapatrzony na Fallujah czy nowsze produkcje Hate Eternal oraz jednego klasyka (którego wpływy aż za wyraźnie słychać w wolnych partiach), jednak bardzo często poskładany z elementów, które do siebie stylistycznie nie pasują. Może i w tym podejściu było coś ambitnego (progresywnego?), ale ktoś tu czegoś poważnie nie przemyślał, nie dopilnował i w rezultacie poziom kompozycji jest co najwyżej przeciętny. Na dobrą sprawę wszystko, co Rivers Of Nihil mają ciekawego do zaoferowania znajduje się już w pierwszym kawałku – „Rain Eater” brzmi świeżo, dynamicznie, a oparto go na niezłych riffach. Później jest już gorzej; przede wszystkim brakuje jakichś bardziej wyrazistych fragmentów, nad którymi można by się zatrzymać.

Uczciwie muszę jednak przyznać, że The Conscious Seed Of Light to płyta z gatunku tych, których całkiem się spoko słucha. Póki się ich słucha. Po wybrzmieniu ostatniego, stanowczo za długiego, utworu trudno cokolwiek przywołać z pamięci albo chociaż wskazać, gdzie się znajdowało. Jakby tego było mało, im bliżej końca, tym bardziej zalatuje tu nudą, a to sprawia, że do kolejnych przesłuchań trzeba się zmuszać. No i jeszcze mamy tu jednowymiarowy wokal, który ma więcej wspólnego z wymuszonym krzykiem niż prawdziwym growlem. Tyle dobrego, że koleś nie wrzeszczy na deathcore’ową modłę.

Czy tak powinna wyglądać płyta zespołu, który pchano do ludzi jako objawienie na scenie technicznego death metalu? Rivers Of Nihil nie pokazali tu ani specjalnego potencjału, ani nadzwyczajnego zmysłu kompozytorskiego, jedynie rozeznanie w rynkowych realiach.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/riversofnihil

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

8 lutego 2024

Disfigured – Amputated Gorewhore [2011]

Disfigured - Amputated Gorewhore recenzja reviewNie sądzę, żeby po wydaniu „Blistering Of The Mouth” kolesie z Disfigured nagle zaczęli wyrywać panienki na „granie w zespole”, bo tytuły typu „Satan’s Cum”, „Herpes Face” czy „Circumsised and Sodomized”, nie wiedzieć czemu, rzadko rozpalają niewieście zmysły. Amputated Gorewhore nie przynosi w tym temacie poprawy („Chainsaw Buttplug”, „Vomit Creampie Surprise”, „Raping a Retard”…), choć, podobnie jak debiut, to około pół godziny fachowo zagranego brutalnego death metalu.

Między płytami zespół dorobił się osobnego wokalisty (został zastrzelony w 2021 roku podczas kontroli drogowej – poszło o broń i ogromne ilości dragów), więc instrumentaliści mogli mocniej skupić się na swojej robocie, dzięki czemu materiał jest szybszy, trochę bardziej techniczny i urozmaicony od poprzedniego. Disfigured delikatnie przesunęli się w kierunku typowej, zagranej na wysokich obrotach sieczki z Unique Leader (np. Disavowed), ale nie porzucili całkowicie wpływów klasycznych brutalistów spod znaku Cannibal Corpse, Suffocation i Broken Hope oraz nie zatracili tego latynoskiego luzu (nawet pomimo zatrudnienia rasowego białasa), który już wcześniej był obecny w ich muzyce.

To właśnie ten specyficzny feeling sprawia, że Amputated Gorewhore — uczciwie trzeba przyznać, że płyta dość wtórna i nic nie wnosząca do gatunku — jest tak fajna, gładko wchodzi i nie wcale nuży. Materiał Disfigured jest taki akuratny – nie za prosty, odrobinę zróżnicowany, z dobrze dobranymi proporcjami blastów i mielonki oraz całą masą lajtowych riffów, które sprawnie zagnieżdżają się w głowie. Ot bezpretensjonalne granie, bez cienia napinki i wielkich ambicji. Zreeesztą, jeśli ktoś ubarwia utwory samplami z dwóch części „Głupiego i głupszego”, to wiadomo, że nie zawiesza sobie poprzeczki specjalnie wysoko.

Amputated Gorewhore bawi i buja, a poza tym dostarcza całkiem sensowną dawkę łatwo przyswajalnej brutalności. Gdybyśmy mieli jako tako ogarnięty NFZ, to dwójkę Disfigured przepisywanoby na depresję.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DisfiguredTXDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lutego 2024

Sulphur Aeon – Seven Crowns And Seven Seals [2023]

Sulphur Aeon - Seven Crowns And Seven Seals recenzja reviewPrzy okazji „The Scythe Of Cosmic Chaos” zżymałem się na robienie z Sulphur Aeon „melodic death-black” i rzucałem niewybrednymi chujami pod adresem autorów takich etykiet, natomiast po wysłuchaniu Seven Crowns And Seven Seals zacząłem podejrzewać, że może jednak miałem do czynienia z prorokami, których wiedza wykracza poza nasze pojmowanie… A może to zespół poddał się wyimaginowanej presji i pognał za oczekiwaniami odbiorców? No chyba, że to wszystko przypadek. Faktem niepodważalnym jest, że czwarta płyta Niemców jest najbardziej uporządkowaną i przystępną w ich dorobku. Momentami aż nazbyt przystępną…

Nie chciałbym sugerować, że po dłuższej przerwie Sulphur Aeon dokonali jakiejś drastycznej stylistycznej wolty, bo w muzyce zespołu wciąż występuje zatrzęsienie elementów, dzięki którym jest on w mig rozpoznawalny, ale Seven Crowns And Seven Seals na tle poprzedników jest materiałem odczuwalnie mniej ekstremalnym, za to znacznie bardziej przejrzystym i w pewnym sensie wielowymiarowym. Niemcy postawili na podniosły klimat i rozbudowaną melodykę kosztem czystej wyziewności (kiedy już mocniej dołożą do pieca, to często pobrzmiewa w tym „nowy” Azarath) i poszerzyli swoją „strefę wpływów” o coś więcej niż tylko o feeling i zagrywki blackowej proweniencji, bo w utworze tytułowym znalazło się nawet miejsce na trochę heavymetalowego patosu oraz niemal bluesową solówkę.

Inaczej rozłożone akcenty, ogólne zmiękczenie czy zestaw zbędnych/tak se udanych patentów (choćby część chórków i czystych zaśpiewów) sprawiają, że Seven Crowns And Seven Seals nie ma podjazdu do „The Scythe Of Cosmic Chaos” – niby jest podobnie, ale to nie ta liga i poziom wrażeń. Prawie każdy kawałek — a już szczególnie te najdłuższe, które wyglądają na przeciągnięte — zawiera coś, co mnie drażni i zaburza odbiór całości – jakieś detale, bez których mogłoby obejść, zbyt częste powtórzenia czy mało przekonujące partie wokalne. Nie raz i nie dwa Niemcy ocierają się tu o banał albo proponują rozwiązania, które póki co ich przerastają, powodując zgrzyty. Jednocześnie czwarta płyta Sulphur Aeon zyskuje z każdym przesłuchaniem i naprawdę trudno się od niej oderwać, co przede wszystkim jest zasługą kompozycyjnego rozmachu oraz mnóstwa fenomenalnych melodii, które wciągają jak nowoorleańskie bagno i błyskawicznie zapadają w pamięć.

Oczywiście życzyłbym sobie, żeby na Seven Crowns And Seven Seals dominowała większa i bardziej skomplikowana zawierucha (jak w kapitalnym „The Yearning Abyss Devours Us”), ale tak po prostu zgnoić tej płyty nie potrafię, choć właśnie taki miałem początkowo zamiar. Sulphur Aeon nie boją się urozmaicać muzyki na różne, niekoniecznie oczywiste i strawne dla każdego sposoby, a skoro rezultat jest co najmniej zadowalający, to nie wypada mi się wtrącać w ich proces twórczy.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SulphurAeon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lutego 2024

Blood Red Throne – Nonagon [2024]

Blood Red Throne - Nonagon recenzja reviewNorwegia pod względem metalowym raczej nie kojarzy się z death metalem. Towarem eksportowym bez wątpienia jest jego mroczniejszy brat zwany black metalem. Niemniej jednak istnieje zespół, który absolutnie nie ma czego się wstydzić w dziedzinie metalu śmierci. Blood Red Throne to obecnie klasa światowa. Mimo iż powstali ledwo przed 2000 rokiem swoją pracą zaskarbili sobie serca fanów death metalu. Chłopaki nie mają kompleksu mniejszości względem potęg z sąsiedniej Szwecji czy sceny zza Wielkiej Kałuży.

Mutant przedstawił nam ich poprzednie dzieło „Imperial Congregation”. Bardzo dobrze ocenione i nie bez powodu. Oczywiście po szczegóły odsyłam do recenzji, gdyż ja skupię się na najnowszym albumie Nonagon czyli… wielokątowi (a dokładniej to 9-kątowi). Wydany 3 lata po „Imperialu” ukaże nam nie tylko nowe utwory, ale także nowego wokalistę. Norweg Sindre Wathne Johnsen zastąpi tutaj wieloletniego piewcę "Bolta".

Przechodząc do technicznych kwestii. Album, niczym 9-kąt, zawiera 9 utworów zmieszczonych w niemal 43 minutach, jest zatem czego słuchać. Poszczególne kawałki trwają niemal tyle samo (ponad 4 minuty). Jedynie ostatni trwa ponad 6, co trochę niepokoi… Ale po kolei! Pytanie czy warto poświęcać te niemal 3 kwadranse? Posłuchajmy i przekonajmy się.

Otwierający „Epitaph Inscribed” przedstawi nam wizję albumu, po której albo złapiemy haczyk albo odpłyniemy w siną dal. Oczekiwania, nie powiem, aby były małe, ale względem Blood Red Throne chyba to nie grzech? Niemniej jednak, utwór nie spowodował u mnie wylotu z bamboszów ani nie poparzył. Miałem to nieprzyjemne uczucie, że już to gdzieś… ba, wszędzie gdzieś słyszałem. Szczególnie wokal zaczynał nieco przerażać. Jak to określił Mutant „nienaganny acz wykonany perfekcyjnie growl” zastąpiony został pewną mieszanką. Sindre serwuje nam zarówno przyzwoity growl (choć nie tak mocny jak poprzednik) jak i niestety coś, co kojarzy się od razu z jakimś metalcorem czy deathcorem, czyli krzyk, pisk czy jak to zwał. Te elementy wprowadzone tutaj zapewne dla urozmaicenia wokalnego niestety mnie nie kupują. Najzwyczajniej w świecie ten drugi wokal z pewnością pokazuje jak elastyczny potrafi być Norweg, lecz w tym przypadku wyrzuca słuchacza z fajnie zbudowanego growlem utworu. Dlatego jak kogoś będzie to w diabły (albo anioły) denerwowało, to przykro mi poinformować, że to za bardzo się nie zmieni. Pocieszającym jest fakt, że ogólnie 60-65% utworów wokalista jednak ciśnie growlem. Przesłuchując album, strasznie trudno wyróżnić któryś z utworów. Chyba nieco negatywnie wpadł mi w ucho siódmy kawałek „Split Tongue Sermon”, kojarzący się w szybszych partiach z Decapitated i nieszczęsnym „Carnival is Forever” (a to nie jest komplement). Mocne zwolnienia zaś (zapewne dla przeciwwagi) z milionem innych zespołów, gdzie wokal przypomina świnkę (bo jest wolno i musi być mocno). Nonagon wyskoczy (albo zaskoczy) nam z melodyjnymi wstawkami, jak choćby w „Blade Eulogy”. Trochę to dziwne, gdy nagle w głośnikach słyszysz In Flames, po czym następuje normalne napierdalanie. Nie rozumiem zabiegu. Jest najprościej mówiąc z dupy. Nic nie wznosi, a jedynie zakłóca strukturę całości. Czy zamykający 9-kąt „Fleshrend” czymś się wyróżnia? Czymś zaskoczy? Chyba jedynie tym, że po 3 minutach w sumie to chciałem, aby się już skończył. Słowo o produkcji, bo to bardzo dobra jakość. Instrumenty brzmią i buczą i tutaj nic zarzucić się nie da.

Podsumowując: Nonagon mnie rozczarował. Po świetnych „Fit to Kill” i „Imperial Congregation” wpadł tutaj w generyczność. Ot jest, ale jakby nie było, to by nikt nic nie stracił.


ocena: 5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BloodRedThroneOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 stycznia 2024

Mangled – Most Painful Ways [2001]

Mangled - Most Painful Ways recenzja reviewCzy Mangled kiedykolwiek mieli zadatki, żeby trafić ze swoją twórczością do kanonu death metalu? No… jakby się tak dobrze zastanowić, to… nie. Wprawdzie Holendrzy zaczynali odpowiednio wcześnie i dorobili się paru pomniejszych wydawnictw, jednak żadne z nich nie prezentowało na tyle wysokiego poziomu — nie mówiąc już o oryginalności — by porwać za sobą tłumy. Także wydany prawie dwa lata po nagraniu debiut nie wzbudził wielkiej sensacji – z jednej strony był dość solidny, a z drugiej mocno przestarzały i nie mógł się równać z tym, co już nadchodziło. O ironio, prawdziwy rozgłos zespół zyskał dopiero dzięki partycypacji w tributach dla Morbid Angel i Cannibal Corpse.

Zmieniły się czasy, zmienił death metal, zmieniły wymagania fanów, zmieniła koniunktura, więc chcąc nie chcąc zmienić musiał się i Mangled. I to nie do poznania. A czy na lepsze? Hmm… do pewnego stopnia tak. Wcześniej w utworach Holendrów roiło się od rozmaitych zmiękczaczy (klawisze, akustyki, damskie wokale), a i sam styl będący wypadkową Paradise Lost, Dismember i typowego holenderskiego death/doom nie należał do przesadnie ekstremalnych. Na Most Painful Ways mamy natomiast do czynienia z jawnie amerykańskimi brutalizmami, w których wyraźnie pobrzmiewają zwłaszcza dokonania Cannibal Corpse. Tempo muzyki zostało podkręcone (nie brakuje fachowo nawalanych blastów – w takim „Hellrose Place” panowie ocierają się nawet o grind), riffy nabrały charakteru (i charakterystycznej dla Wiadomo-Kogo wibracji), zaś zwolnienia sprowadzono do roli pojawiającego się z rzadka urozmaicenia. Radykalizacji uległy również teksty, które lepiej pasują do nazwy zespołu.

Daje się odczuć, że za Most Painful Ways odpowiadają doświadczeni muzycy, ale słychać jednocześnie, że oni dopiero uczą się grać w ten sposób, przez co bazują jedynie (czy tam — przede wszystkim) na najbardziej dostępnych i typowych dla gatunku schematach. Stąd też całość brzmi niezaprzeczalnie solidnie, choć trochę jednowymiarowo – ewidentnie brakuje tu odrobiny finezji (zrezygnowali z solówek), świeżości czy nutki szaleństwa. Znacznie atrakcyjniej pod tymi względami wypadają młodsi koledzy Mangled z Severe Torture, którzy dodatkowo kasują ich poziomem technicznym, intensywnością i produkcją.

Jak na przejściowy album stworzony w zasadzie z potrzeby rynku, Most Painful Ways jest całkiem w porządku. Chociaż oryginalności w nim za grosz i nie powoduje najmniejszych uniesień, to jako przerywnik między ambitniejszymi i bardziej wymagającymi krążkami sprawdza się dobrze.


ocena: 6,5/10
demo
Udostępnij:

27 stycznia 2024

Aborted – Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture [2007]

Aborted - Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture recenzja reviewW Listenable Records swego czasu mieli niezłego nosa do młodych i utalentowanych grup, które pod jej skrzydłami całkiem ładnie się rozwijały. Wszystko oczywiście do czasu, bo gdy taka młoda i utalentowana kapela zyskiwała na rozpoznawalności, szybko padała łupem którejś z dużo większych i bogatszych wytwórni. I w tym momencie zwykle zaczynał się dramat – zbyt długie umowy i coraz to gorsze płyty. Wydawać by się mogło, że Aborted byli zbyt undergroundowi, żeby tak po prostu dać się złamać kilku ojrasom więcej, ale jednak. Po przejściu do Century Media Belgowie zaliczyli zatrważający spadek formy.

Niedługo po świetnym „The Archaic Abattoir” kompletnie posypał się skład zespołu, na placu boju ostał się jeno Sven, więc do nagrań kolejnej płyty przystąpił z całą gromadką nowych kolegów (do zarejestrowania garów zatrudniono Davida z Psycroptic), a wokalnie w studiu wspomógł go nawet bóg z przeszłości – Jeff Walker. Przy tak drastycznych zmianach personalnych nie powinny dziwić zmiany w muzyce, a jednak Aborted zaskoczyli.

Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture to materiał doskonale zagrany: precyzyjnie, z rozmachem i dbałością o szczegóły. Technika każdego z muzyków jest godna pozazdroszczenia, a swoboda, z jaką poruszają się w różnych stylistykach może robić wrażenie. Slaughter & Apparatus to także materiał naprawdę dobrze brzmiący. Tue Madsen zapewnił zespołowi nowoczesną, cyfrową i pozbawioną pierwiastka ludzkiego produkcję, która niekoniecznie musi się podobać, ale jakości odmówić jej nie sposób. No, wymieniłem wszystkie obiektywne zalety tego albumu. Wskazanie zalet subiektywnych jest już trudniejsze, bo nic konkretnego do głowy mi nie przychodzi.

Aborted nagrali płytę dla wszystkich i dla nikogo, bardzo przy tym uważając, żeby nowa wytwórnia była z nich zadowolona. Slaughter & Apparatus z jednej strony jaaakoś ogólnymi zarysami nawiązuje (albo udaje, że nawiązuje) do poprzedniego krążka, ale nie dorównuje mu poziomem kompozycji, wyrazistością czy pierdolnięciem. Z drugiej strony jest rozstrzelona w zbyt wielu kierunkach i nie powala spójnością. Belgowie aż na siłę chcieli być otwarci i nowocześni, ale przedobrzyli z różnorodnością nieprzystających do siebie elementów. Przynajmniej dla mnie mieszanie w jednym materiale wpływów melodyjnego death metalu (Soilwork), industrialnego death/thrash (Strapping Young Lad), groove/djentu (Meshuggah), klawiszowych plam, jakiegoś zasranego deathcore’a z popłuczynami po tym, co kiedyś grali, to już za wiele. Nic dziwnego, że cover Faith No More ginie w tym bałaganie.

Jak na album, który ma trafić do jak najszerszego grona miłośników ekstremy, Slaughter & Apparatus w niewielkim stopniu jest obliczony na fanów Aborted. Jak ktoś ma szczęście i szerokie horyzonty, to może wyłapie sobie z tego kilka fajnych fragmentów, ale jednak większość utworów pozostanie dla niego nieciekawa/niestrawna, tym bardziej, że nawet nie są podane w jakiś intrygujący sposób. Ja po paru latach wyrywkowego słuchania tej płyty potrafię wymienić tylko numer, który z początku najbardziej mnie odrzucał, czyli „Avenious” – radio-friendly i melodyjny do wyrzygania, co nie zmienia faktu, że właśnie on w głowie zostaje najdłużej. Z pozostałych kawałków nie pamiętam nic w 5 minut od odłożenia płyty na półkę.

Aborted dokonali tu małego (?) gwałtu na własnym stylu, a w zasadzie to rozmienili go na drobne i utytłali w jakimś nie do końca sprecyzowanym ciężkostrawnym badziewiu. Technika i realizacja to za mało, żeby uznać Slaughter & Apparatus coś więcej, niż tylko przyzwoity materiał.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

24 stycznia 2024

Ceremony – Retribution [2019]

Ceremony - Retribution recenzja reviewPowrót Ceremony do czynnego uprawiania death metalu ucieszył wielu fanów ich debiutu, choć oczywiście nie obyło się bez pytań typu „po jaką cholerę?” I tu pojawia się mały zgrzyt. Według oficjalnej/płynącej z wytwórni wersji Holendrów tak bardzo wzruszyło gorące przyjęcie wznowienia „Tyranny From Above”, że w 2016 zapragnęli znowu ponapierdalać jak za starych dobrych lat. Nic to, że już rok wcześniej zebrali się do kupy i zaczęli dłubać nad nowym materiałem – ta informacja z marketingowego punktu widzenia była nieistotna. Zresztą mniejsza o to, chodzi o muzykę, a ta okazała się hmm… dość zaskakująca. Chyba nawet bardziej niż przekombinowany wizerunek zespołu.

Retribution nie ma zbyt wiele wspólnego z debiutem – do tego stopnia, że gdyby powstała pod inną nazwą, to na pewno nikt by się w niej nie doszukiwał jakichś związków z Ceremony. Skala zmian jest spora – już w pierwszy kawałek wciśnięto więcej melodii, niż można by znaleźć na całym „Tyranny From Above”. Dzięki takiemu podejściu poszczególne utwory są stosunkowo wyraziste (przede wszystkim wybija się świetny „Mystery Of Mysteries”), podobnie jak dzięki wielu innym urozmaiceniom, wśród których są m.in. riffy pod Phlebotomized („Retribution”, „Influential”) czy dość ambitne zagrywki a’la Immolation („Tortured Souls”) – to się sprawdza i chroni materiał przed monotonią.

Niestety, nie wszystkie zaproponowane przez zespół dodatki/nowości dostatecznie dobrze wtopiły się w „średnią albumową”, więc w paru miejscach coś tam zgrzytnie, zaś ogólny poziom brutalności nie jest aż tak wysoki, jak przed laty. Ponadto wydaje mi się, że część numerów na Retribution jest trochę za długa, jak na to, co mają do zaoferowania, a wśród nich ponad ośmiominutowy „Divinatory Rites” jest lekkim przegięciem. Tak doświadczeni muzycy mogli je chyba ociupinkę zgrabniej zaaranżować i uczynić bardziej zwartymi. Ostatnią nowinką, która mi nie spasowała są wrzeszczane wokale. Same w sobie nie są może złe, ale jest ich stanowczo za dużo i są za bardzo wyeksponowane.

Retribution został wyprodukowany całkiem przyzwoicie, choć bez szału i wodotrysków – od razu słychać, że na nagrania nie wydano fortuny, a na ostateczne szlify zabrakło być może także i czasu. Ciężar się zgadza, szorstkość również, ale już balans całości mógłby być nieco lepszy. Ja pewnie poświęciłbym więcej uwagi perkusji, żeby zwłaszcza blasty brzmiały potężniej, a proste fragmenty zyskały na dynamice.

Druga płyta Ceremony, jak na materiał stworzony po ponad dwudziestoletniej przerwie, wchodzi zaskakująco dobrze, choć w niewielkim stopniu (jeśli w ogóle) nawiązuje do korzeni zespołu, do czegoś, z czym fani debiutu mogliby się utożsamiać.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ceremony-The-Netherlands-772478876162300

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 stycznia 2024

Tomb Mold – The Enduring Spirit [2023]

Tomb Mold - The Enduring Spirit recenzja reviewMuzycy Tomb Mold od początku istnienia grupy narzucili sobie zabójcze tempo, dzięki czemu w krótkim czasie dorobili się niezłej rozpoznawalności i aż trzech longów. Każda z tych płyt była trochę inna i brzmiała inaczej, ale dość logicznie wynikała z poprzedniej – rozwijała twórczo wcześniejsze wątki i wprowadzała kilka nowych. Kanadyjczycy w naturalny sposób doskonalili umiejętności techniczne oraz kompozytorskie w ramach klasycznie pojętego death metalu, więc z grubsza było wiadomo, czego można się po nich w przyszłości spodziewać… Tymczasem na wydanym znienacka The Enduring Spirit prawie w niczym nie przypominają zespołu, który odpowiada za poprzednie krążki.

Bez wielkich zapowiedzi, klipów, teaserów, singli i billboardu na budynku NBP — czyli tego wszystkiego, co obecnie towarzyszy promocji nawet garażowych kapel najgorszego sortu — Kanadyjczycy postawili swoich fanów przed faktem dokonanym. Zgaduję, że ta strategia miała na celu zminimalizowanie zbyt wczesnych rozkmin, co i — do kurwy nędzy! — dlaczego Tomb Mold ze sobą zrobili. Albo ktoś zaakceptuje ich nowe oblicze i pochwali za odwagę, albo nie, ale chociaż z przyzwyczajenia/rozpędu kupi płytę, więc przepływ kasy nie zostanie zaburzony.

Mnie ta nagła transformacja do końca nie przekonuje, bo raz, że nie wygląda na w pełni przeprowadzoną/przemyślaną, a dwa, że średnio mi robi akurat taki kierunek. Z jednej strony Kanadyjczycy pozmieniali dosyć, żeby pozbyć się resztek tożsamości, a z drugiej kilka elementów zostawili nietkniętych, przez co niezbyt pasują do ich obecnego stylu. Ten brak spójności wynika zapewne z braku czasu na należyte dopracowanie szczegółów, bo o brak pomysłów, póki co, ich nie podejrzewam.

Do rzeczy. Tomb Mold na The Enduring Spirit złagodzili brzmienie i odważnie poszli w progresywne rejony. Muzyka jest zatem całkiem efektowna, rozbudowana, paradoksalnie szybsza, z masą melodii i finezyjnych zagrywek. W niemal każdej sekundzie materiału doskonale słychać, jak duże postępy techniczne zrobili poszczególni instrumentaliści, jak sprawnie przebierają kończynami i jak wiele mają do zaoferowania w bogatych aranżacjach. Szczególną uwagę zwracają fajnie poprowadzone solówki (najlepsza jest chyba w „Fate's Tangled Thread”) oraz wyraźnie pracujący bas (co ciekawe, osiągnęli ten efekt pozbywając się nominalnego basmana), bez którego przecież nie ma progresywnego death metalu. Ogólnie na The Enduring Spirit nie brakuje chyba niczego, czym się charakteryzuje typowa płyta spod znaku progresywnego death metalu.

No właśnie, typowa. Muzycy Tomb Mold może i nielicho rozwinęli umiejętności, ale pod względem jakości kompozycji wcale nie dokonali tu przełomu. O dokładaniu swojej cegiełki do gatunku czy odkrywaniu nieznanych terytoriów również nie ma mowy, bo całość opiera się na zagrywkach (a mniej eufemistycznie – schematach) stosowanych przez Obscurę (ten bridge w „The Enduring Spirit Of Calamity” to już nawet zrzynką zalatuje), Cynic, Beyond Creation czy jakikolwiek inny losowo wybrany progowy band. Grają przyjemnie i przystępnie, a i owszem, ale to granie jakich wiele.

Czyste i przejrzyste brzmienie albumu nie odbiega od obecnych standardów, więc o piwnicznych korzeniach zespołu przypominają właściwie już tylko wokale, które jednak nijak nie pasują do melodyjnych riffów, częstych zmian tempa i skomplikowanych klimatycznych partii. Brakuje im wyrazistości, mocy i charakteru, a poza tym wydają się zagubione w miksie.

Nie będę wciskał kitu, że padam na kolana przed wszystkim, co Kanadyjczycy kiedykolwiek nagrali — choć „dwójka” i „trójka” są mi bardzo bliskie — więc i przed The Enduring Spirit nie uklęknę. Doceniam walory estetyczne tej płyty, chęci zespołu i różne takie — na tyle, żeby trochę naciągnąć ocenę — jednak wolałbym, żeby w Tomb Mold było więcej Tomb Mold, a z tym akurat jest problem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/tombmold
Udostępnij:

18 stycznia 2024

Prostitute Disfigurement – Prostitute Disfigurement [2019]

Prostitute Disfigurement - Prostitute Disfigurement recenzja reviewTego… w sumie jestem pod wrażeniem, że przy tak długich przerwach między płytami i tak poważnych zmianach składu Holendrzy zachowują jakąkolwiek spójność/ciągłość stylu. Kto wie, może Patrick i Niels są na tyle silnymi osobowościami, że potrafią każdemu narzucić swoją wizję zespołu, choćby i wcześniej terminował w Korpiklaani. Jeśli w moich przypuszczeniach jest choć odrobina prawdy, to z nowymi gitarniakami i perkusistą im się udało – na tajemniczo zatytułowanym Prostitute Disfigurement od początku słychać, że to Prostitute Disfigurement, co jak mi się wydaje, jest główną zaletą tego materiału.

Ciągłość stylu to jedno, a przecież równie istotna, jeśli nie ważniejsza, powinna być ciągłość poziomu. I tu już nie jest tak różowo. Prostitute Disfigurement do „Descendants Of Depravity” nie będę nawet porównywał, bo mam pierdolca na punkcie czwartej płyty zespołu i wiem, że jej nigdy nie przebiją. Spoko, mogę z tym żyć. Niestety, Prostitute Disfigurement dość wyraźnie odstaje również od bezpośrednio poprzedzającej ją „From Crotch To Crown”. Jak na moje ucho, krążek podobny do tego Holendrzy mogliby wysmażyć zaraz po „Left In Grisly Fashion” i prawie nikt by się nie szczypał. Można by wtedy pisać o naturalnym rozwoju, dopieszczonym brzmieniu, lepiej poukładanych kompozycjach i większej pewności wykonawczej, a tak… trzeba się zastanowić, czy nie mamy tu do czynienia z cofaniem się w rozwoju.

Prostitute Disfigurement to bardzo zwarte, dynamiczne i całkiem chwytliwe jebanie przed siebie w klasycznie brutalnym stylu, które jest łatwe w odbiorze i wręcz musi trafić do fanów wczesnego Severe Torture, Caedere czy późnego Gorgasm. Technicznie wszystko się tu ładnie spina, jednak warto mieć na uwadze, że album jest pozbawiony ekstrawagancji czy zauważalnych wodotrysków (oprócz solówek), które mogłyby fajnie wpłynąć na jego wyrazistość. Dwie wcześniejsze płyty były znacznie bardziej zróżnicowane i efektowne, więc na ich tle Prostitute Disfigurement nie wypada zbyt okazale.

Kolejnym problemem — choć tu zdania mogą być podzielone — jest brzmienie krążka. Prostitute Disfigurement postawili na bardzo czytelną i wypolerowaną produkcję, przez co stracili na dawnej ekstremalności. Owszem, dźwięk jest w pełni profesjonalnie podany (jeśli przymkniemy oko na to, że gdzieś zgubili bas), ale koniec końców całości brakuje ordynarnego pierdolnięcia. Nawet w najszybszych i najgęstszych fragmentach (a takich nie brakuje) Holendrzy nie robią takiego wrażenia, jak powinni i jakie robili wcześniej.

Nie wiem czy to kwestia dążenia do wykonawczej perfekcji, niedopilnowania szczegółów, czy stopniowego zdziadzienia, ale za sprawą Prostitute Disfigurement zespół raczej nikogo nie sponiewiera. Materiał jest żwawy, okraszony wesołymi tekstami („Kinderfresser”, „Every Woman Lives In Fear”, „Penile Tumescence”) i wchodzi naprawdę dobrze, jednak nie wywołuje chęci mordu.


ocena: 7/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 stycznia 2024

Cannibal Corpse – Chaos Horrific [2023]

Cannibal Corpse - Chaos Horrific recenzja reviewNo proszę, Cannibal Corpse na starość nagrali album trudny w odbiorze. Hmm… no może nie do końca… Raczej album, do którego trudno się jednoznacznie ustosunkować… Chyba… W każdym razie chodzi mi o to, że Chaos Horrific, przynajmniej przy pierwszym kontakcie, ma ten sam problem co „Gore Obsessed”, „Red Before Black” i poniekąd „Evisceration Plague” – jego wszelkie zalety przesłania zajebiście wysoki poziom, ewentualnie przełomowość poprzednika. Nie dość, że na „Violence Unimagined” Amerykanie stworzyli jeden ze swoich najlepszych materiałów, to jeszcze niebezpiecznie rozbudzili oczekiwania, że kolejne będą równie ekscytujące. A tak się nie da…

Nie da się powtórzyć tamtej świeżości, o szok czy element zaskoczenia też w takiej sytuacji trudno, więc przy pierwszych kilku(nastu/dziesięciu) przesłuchaniach wyszukiwane na siłę minusy górują liczebnie nad plusami, co dość skutecznie zamazuje obraz Chaos Horrific i może zniechęcać do dalszego wgłębiania się w ten materiał. Dopiero z chłodną głową słuchacz zaczyna dostrzegać i skupiać się na tym, co Cannibal Corpse faktycznie stworzyli, zamiast na tym, czego na krążku nie ma.

Chaos Horrific to porządny ochłap krwistego i na wskroś kanibalistycznego death metalu z przepięknie brzmiącymi gitarami (chyba najlepiej od czasów „Kill”), standardowo zabójczym wokalem, świetnymi zróżnicowanymi solówkami oraz dość oszczędną (ekonomiczną?) i jednowymiarową pracą perkusji. O ile wokale i partie „strunowców” nie budzą moich najmniejszych zastrzeżeń, to ekstraklasa, tak do garów muszę się przyczepić, bo tym razem Paul naprawdę się nie popisał. Kilka mniej standardowych przejść i fajnych akcentów nie są w stanie zatuszować tego, że Mazurkiewicz niemal w każdym numerze klepie to samo i w ten sam sposób – to razi. Rozumiem, że wiek robi swoje, ale można trochę pokombinować i bez forsowania tempa.

Najciekawsze i najbardziej naturalnie brzmiące rzeczy na „Chaos Horrific dzieją się, kiedy zespół za bardzo się nie rozpędza, a zamiast tego stawia na przemyślany groove i jakiś wgniatający riff. Nie oznacza to oczywiście, że w szybszych kawałkach Cannibal Corpse zupełnie nie dają rady – dają, ale na pewno to nie perkusja odgrywa w nich wiodącą rolę. W każdym razie spośród dziesięciu nowych utworów jest w czym wybierać, a na mnie najlepsze wrażenie robią „Chaos Horrific” (wygrywa chwytliwością), „Blood Blind”, „Summoned For Sacrifice”, „Pestilential Rictus” (z jakiegoś powodu został całkowicie pominięty w książeczce), „Fracture And Refracture” oraz ciężki jak cholera „Drain You Empty”.

Jak na płytę, która jest niby dużo gorsza od poprzedniej, Chaos Horrific broni się naprawdę nieźle, a wchodzi nawet lepiej niż będący w analogicznej sytuacji „Red Before Black”. Potencjalnych hitów tu nie brakuje, więc album powinien doczekać się przyzwoitej reprezentacji w setlistach zespołu.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

12 stycznia 2024

Severe Torture – Misanthropic Carnage [2002]

Severe Torture - Misanthropic Carnage recenzja reviewPo tym jak Severe Torture zostali liderami krajowego death metalu i zyskali uznanie na świecie, nie mogli tak po prostu spocząć na laurach, rozmyślając tylko o tym, jacy to są sławni, zajebiści i lepsi od innych. To by nie przeszło, nie przy coraz liczniejszej i wygłodniałej sukcesów konkurencji, że wspomnę o Disavowed, Pyaemia, Prostitute Disfigurement czy Mangled. Nic więc dziwnego, że Holendrzy dość szybko ruszyli z pracami nad kolejnym krążkiem, który został wydany dwa lata po gorąco przyjętym debiucie. No i cóż, swoją klasę potwierdzili, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Misanthropic Carnage to po prostu więcej tego samego.

Nie ulega wątpliwości, że zespół dostarczył fanom dokładnie to, czego po nim oczekiwano, aaale… mógł tego dostarczyć nieco więcej… albo chociaż w trochę innej formie. Misanthropic Carnage nie jest wprawdzie kalką „Feasting On Blood”, jednak wskazanie jakichś istotnych różnic między tymi materiałami nie jest sprawą prostą, choć nie niemożliwą. Dwójka na pewno jest bardziej dopracowana, intensywna, spójna i wyrazista, a przy tym lepiej zagrana i wyprodukowana (ponownie we Franky's Recording Kitchen). Problem — jeśli tak to w ogóle traktować — polega na tym, że ta „lepszość” jest rezultatem normalnej ewolucji i sprowadza się do detali, w dodatku niewychwytywalnych dla niewprawnego ucha. Bo czy zapalony fan, dajmy na to, power metalu będzie w stanie docenić, że Severe Torture zredukowali wpływy Cannibal Corpse i więcej uwagi poświęcili zwolnieniom, a album jako całość odznacza się podobnym poziomem chwytliwości co debiut? No właśnie…

Mimo iż muzycy Severe Torture dopracowali wszystko, co wymagało dopracowania (czyli niewiele) i w zasadzie wycisnęli z tego stylu, ile się dało, to Misanthropic Carnage odbiera się praktycznie tak samo jak „Feasting On Blood”. Przyczyna jest prosta – przy tak intensywnej i pozbawionej niedopowiedzeń napierdalance wszelkie niuanse aranżacyjno-techniczne, jakkolwiek wymyślne by one nie były, schodzą na dalszy plan, a liczy się wyłącznie czysta brutalność, która w ogromnych dawkach wypływa z głośników. Brutalność, którą można poczuć. Na uniesienia natury estetycznej nie ma tu ani miejsca, ani czasu – osobną kwestią jest to, czy w takiej muzyce są w ogóle do czegokolwiek potrzebne.

Jeśli zatem poszukujecie jakościowego krwistego death metalu zagranego w klasycznym stylu i ozdobionego głębokim bulgotem, to Misanthropic Carnage może być bardzo dobrym wyborem. Severe Torture dotarli z tym łomotem do ściany – bez drastycznych zmian czy eksperymentów trudno stworzyć coś lepszego w tej stylistyce. Na szczęście Holendrzy też to zauważyli i dlatego ich trzecia płyta jest już czymś wyraźnie innym.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: