Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty

5 września 2024

Altar – Youth Against Christ [1994]

Altar - Youth Against Christ recenzja reviewHolendrzy z Altar potrzebowali aż czterech lat – choć tylko jednej, ale za to profesjonalnie przygotowanej demówki – żeby załapać się na kontrakt i zaprezentować światu swój debiutancki krążek. Trafili przy tym na okres przejściowy na niderlandzkiej scenie – weterani albo dawali sobie siana z graniem, albo zmieniali się nie do poznania, zaś prym zaczęły wieść kapele smutne, wolne, monotonne i – w swoim przekonaniu – progresywne. Wydawać by się mogło, że w takim towarzystwie dla Altar nie było miejsca, tymczasem zespół nie dość, że z przytupem zaznaczył swoją obecność, to od razu zgłosił pretensje do miejsca w czołówce największych ekstremistów.

Krótkie intro i… jazda! Na Youth Against Christ Holendrzy wyraźnie podkręcili tempo w stosunku do demówki, więc pierwsze takty „Throne Of Fire” naprawdę robią wrażenie, bo to już poziom agresji i intensywności znany z płyt Sinister, God Dethroned czy Deicide. W takich wyziewach Altar wydają się czuć najlepiej, bo i najlepiej im wychodzą, choć tak naprawdę to tylko proste, niemal grindowe napieprzanie na oślep, bez wielkiej finezji i polotu. Ważne, że czuć w tym zaangażowanie i chęć dania z siebie wszystkiego, co pozytywnie wpływa na odbiór takich partii. Nie samą sieczką jednak Altar żyje, bo już w pierwszym kawałku (zdecydowanie najlepszym) trafiają się pewne urozmaicenia (powiedzmy, że w stylu Unleashed, ale bez chwytliwości Szwedów), dzięki którym zespół unika monotonii.

Później bywa z tym niestety różnie. Holendrzy starają się udowodnić światu, że potrafią też zmiażdżyć zwolnieniami czy trochę zamieszać w ramach rozbudowanych struktur, ale średnio to wszystko przekonujące. Muzykom Altar brakuje wyczucia/pomysłów/umiejętności jak właściwie zagospodarować zwłaszcza te wolne fragmenty, więc uciekają się do najprostszych rozwiązań, które miejscami rażą topornością i fatalnie działają na dynamikę utworów. Przez to Youth Against Christ nie jest tak płynna, jak być powinna i momentami zamula. Sytuację mogłyby uratować wyraziste riffy albo wyeksponowane melodie, jednak w skali całego albumu jest ich stanowczo za mało. Skala albumu… no właśnie… Panowie z Altar mają niezrozumiałą dla mnie tendencję do przeciągania numerów na siłę i zapychania ich niezbyt rajcownymi/trafionymi pomysłami. To sprawia, że materiał jest za długi (48 minut) i pod koniec może już nużyć.

Youth Against Christ to nie tylko muzyka, ale i pewne treści… Przekaz płyty jest niemal karykaturalnie antychrześcijański – buntowniczy, wymierzony w boga, religię i jej orędowników. Już same tytułu w stylu „Jesus Is Dead!”, „Divorced From God”, „Cauterize The Church Council” czy „Hypochristianity” dają jasno do zrozumienia, że krzykacz Altar „do nieba nie chodzi, bo jest mu nie po drodze”… A czemuż to Edwin Kelder aż tak nie lubi chrześcijaństwa i wszelkich jego przejawów? Ano wychowywał się w małej wiosce o bardzo sztywnych, tradycyjnych wartościach, więc gdy tylko się usamodzielnił, postanowił wykrzyczeć (bo to nie jest tradycyjny growl) wszystko, co mu się nazbierało przez lata, a czego jego babcia z pewnością by nie pochwalała.

Brzmienie albumu trzyma całkiem niezły poziom, bo został zrealizowany w popularnym Franky's Recording Kitchen (czyli tam, gdzie chociażby debiut wspomnianego już God Dethroned), choć może nie do końca idealnie pasuje do stylu zespołu. Produkcja Youth Against Christ wydaje mi się zbyt czysta, wręcz sterylna, a dobrze by jej zrobiło trochę brudu znanego z demówki – na pewno wtedy zyskałaby na brutalności, a i w wolnych partiach byłoby więcej pożądanego mięcha.

Pierwszy krążek Altar to dla mnie jeden z wielu takich pół-klasyków albo klasyków małego kalibru. Wyrasta ponad przeciętność i wstydu jego twórcom nie przynosi, więc można go zarzucić raz na jakiś czas, jednak nie zawiera niczego, do czego można by wzdychać.


ocena: 6,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 sierpnia 2024

Necrophagia – Moribundis Grim [2024]

Necrophagia - Moribundis Grim recenzja reviewZombie zombiemu zombim – przytoczone tutaj powiedzonko nie jest przypadkowe, gdyż mamy do czynienia z albumem zespołu, którego wokalista nie żyje od 2018 roku. W ramach przypomnienia: Killjoy – frontman, głowa, serce i mózg amerykańskiej Necrophagii odszedł z tego świata przez zawał serca. Ostatnie dzieło „WhiteWorm Cathedral” wydane zostało w 2014 roku. 10 lat później dostajemy w łapska Moribundis Grim. Panie, jak tu się nie bać? Kto to nagrał? Komu to potrzebne? Z informacji wynika, że kilka utworów było już gotowych, wokale nagrane, a tam gdzie Killjoy nie zdążył, wokalu udzielić postanowił John McEntee znany z innej amerykańskiej kapeli death metalowej Incantation. Zatem sprawdźmy, jaki ten zombie jest niebezpieczny.

Moribundis Grim przedstawia nam 8 utworów. Dwa z nich to covery, jeden został przedstawiony na żywo w 2017 roku i tą wersję tutaj dostaniemy. Album jest krótki, nie przekracza 30 minut.

Pierwszy na ogień idzie cover Włocha Walter Rizzati’ego „The House by the Cemetery”. Film legendarnego reżysera Lucio Fulci’ego (zwanego też ojcem chrzestnym gore) pasuje idealnie jako „otwieracz”. Jest to też dość typowy zabieg Necrophagii. Mięso dostajemy na drugim utworze. Tytułowy „Moribundis Grim” to… typowy Killjoy w akcji. Słyszymy jego charakterystyczny, gardłowy skrzek pomieszany z growlem. Jakościowo również jest bardzo dobrze. Gorzej z drugim kawałkiem „Bleeding Torment”, w którym słychać już na wstępie, że jest to lepsza wersja demo odbiegająca od tytułowego utworu. Tutaj też usłyszymy wspierające wokale Johna. „Mental Decay” brzmi lepiej (choć bez szału i słychać pewne mankamenty) i pewnie dlatego ten utwór oraz tytułowy są singlami płyty Moribundis Grim. „Halloween 3” to drugi w zestawie cover (jak i nie-cover). Samhain to amerykański zespół, w którym śpiewa znany wokalista Glenn Danzig. Nagrali oni utwór „Halloween II”. Killjoy najwidoczniej postanowił pójść krok dalej i nagrać 3-cią część, której zespół sam nie nagrał. Jest to dość dziwny utwór, choć sam w sobie dość dobrze jakościowo nagrany, to mi nie podpadł. Sporo udziwnień i mało mięsa w tym death metalowym daniu. Niemniej, klimatu typowego dla Amerykanów odmówić nie można. Kolejny „The Wicked” to właśnie utwór nagrany na żywo. Jakość jest jaką sobie możemy wyobrazić nagrywając utwór chyba komórką gdzieś z boku (zwłaszcza wokal wydaje się gdzieś dalej). Nie jest najgorzej (w miarę dobra ta komórka), ale trudno ocenić taki utwór. Brzmi dość ciekawie i mógłby być z tego drugi dobry utwór obok tytułowego. „Scarecrows” wita nas klawiszami i piszczałkami swojego rodzaju. Bardziej to przypomina jakiś wstęp Eluveitie czy podobnego zespołu. Jedynie gitary przypominają, że to cięższe granie. Nie mamy tutaj wokali. Momentami usłyszymy fragmenty ze starych filmów. Ogólnie 3 minuty zapychacza. Album zamyka „Sundown”. Lekko ponad minutowy instrumental. Za wiele więcej o nim nie powiem, niż to, że jest. Ot, sobie coś tam zapętlone plumka, kończy się i tyle.

Podsumowując: Po fajnym otwarciu i naprawdę dobrym albumowym kawałku pikujemy w dół. Czy ten album jest potrzebny? Jak mawia klasyk; to zależy. Wielcy fani będą chcieli to mieć na półce z resztą dyskografii. Choćby Killjoy nagrał pierdy i rzygi, trzeba to mieć. Jeśli natomiast chodzi o fana death metalu, tę stówę lepiej przeznaczyć choćby na recenzowany przeze mnie „WhiteWorm Cathedral” i/lub mocniejszy trunek, wsłuchując się w ten album (lub poprzednie nagrania, bo złych nie ma), uczcić twórczość Killjoy’a. Oceny nie będzie, bo trudno oceniać zombie, które chodzi i je, a nie żyje. Kula w łeb i idziemy siekać dalej.

P.S. Okładka, jaka jest, każdy widzi. Ja osobiście nie wiem czy się śmiać, czy płakać.


ocena: -
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 sierpnia 2024

Deicide – Banished By Sin [2024]

Deicide - Banished By Sin recenzja reviewKiedyś w końcu trzeba się pogodzić z tym, że w pewnym wieku pewne rzeczy przychodzą z pewnym trudem… Ot, choćby tworzenie i nagrywanie kolejnych płyt. Szczególnie gdy ma się ich w dorobku już kilkanaście, w tym parę takich, które od momentu premiery należą do ścisłego kanonu… Zmierzam do tego, że Deicide na stare lata wytracili impet i mają odczuwalny problem z kreatywnością, czego dowodem jest wydany po sześcioletniej przerwie Banished By Sin. Te lata oczekiwania nie byłyby niczym strasznym, gdyby tylko zostały wynagrodzone fanom dopracowanym i chłoszczącym po dupsku materiałem… A nowy album Amerykanów… cóż, może i jest dopracowany, ale z chłostaniem po dupie ma za dużo wspólnego.

Trzynasta płyta Deicide w oczywisty sposób różni się od poprzednich, choć zawiera także wiele charakterystycznych / znajomych / klasycznych elementów, które przesądzają o rozpoznawalnym stylu zespołu, a przynajmniej o tym, który utrzymuje się od „To Hell With God”. O rewolucji nie ma zatem mowy, o ewolucji niestety również, już raczej o regresie w stosunku do bardzo dobrego „Overtures Of Blasphemy”, bo spadek formy Amerykanów jest aż nadto wyraźny. Banished By Sin jest materiałem nieprzesadnie ekstremalnym, utrzymanym głównie w średnich tempach, wypchanym całym mnóstwem pozbawionych wyrazistości thrash’owych riffów oraz — dla przeciwwagi — efektownych solówek.

Słucha się tego przyzwoicie, może i z jakąś tam przyjemnością, ale… niewiele z tej płyty zostaje w głowie. Są tu naprawdę klawe fragmenty (wyborna trzepanka na zakończenie „The Light Defeated”, podjazdy pod „Once Upon The Cross” w „Bury Tthe Cross… With Your Christ” i „Ritual Defied”) i kilka mniej typowych rozwiązań, które potrafią na chwilę ucieszyć, jednak przeważają i ton całości nadają motywy i patenty wtórne, rozwodnione i pozbawione polotu, nijak nieprzystające do klasy i dorobku zespołu. Nawet wokale Bentona nie siedzą w muzyce tak dobrze, jak na poprzedniej płycie. Co znamienne, choć Banished By Sin miejscami jest dość melodyjna — albo sprawia takie wrażenie — to wcale nie jest chwytliwa. Nie ma tu ani jednego utworu, co do którego mógłbym prorokować, że zostanie hitem. Chyba do podobnego wniosku doszli sami Deicide (albo wydawca), bo ponadprzeciętna ilość singli śmierdzi mi próbą stworzenia przeboju metodą reminiscencji.

Czepianie się brzmienia kolejnych płyt Deicide to od lat już taka moja tradycja, więc i tym razem sobie nie odpuszczę. Banished By Sin zajmowali się bardzo doświadczeni i poważani w środowisku fachowcy, którzy w dodatku ponoć idealnie zrozumieli i wypełnili wizje Bentona… Wychodzi na to, że ja tych wizji ni w ząb nie kumam, bo w mojej opinii produkcja albumu nie dorównuje nawet „Insineratehymn”. Selektywność selektywnością (mocno przebija się bas), ale całości, a już zwłaszcza gitarom, brakuje objętości, mięsa i brutalności. W przypadku perkusji do szału doprowadza mnie brzmienie blach – albo cykają (ride), albo szeleszczą (hi-hat). Przez takie zabiegi i tak już niezbyt rzeźnicza muzyka tylko straciła na mocy. Kurwa, czy to problem podpytać o telefon do Rutana i zrobić deathmetalową produkcję z prawdziwego zdarzenia?!

Dałem sobie kilka miesięcy na oswojenie się z Banished By Sin, na poznanie tej płyty i hmm… przekonanie się do niej. I cóż – albo to za mało czasu, albo nie ma się do czego przekonywać, bo dalej nie słyszę w tym materiale nic — no, może poza solówkami — co by sprawiało, że chce się do niego wracać. Świadomie czy nie, ocenę pewnie zawyżyłem.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide/

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

12 sierpnia 2024

Transcendence – Towards Obscurities Beyond [2020]

Transcendence - Towards Obscurities Beyond recenzja reviewKiedy przyplącze mi się coś takiego jak Transcendence, zachodzę w głowę, czemu ludziom chce się zakładać (i utrzymywać przy życiu) podobne zespoły. Czy rynek naprawdę jest aż tak chłonny i przyjmie nieograniczoną ilość takich samych, już od wieeelu lat nic nie wnoszących kapel? Najwyraźniej tak, choć nie ma to żadnego logicznego wytłumaczenia, bo potencjał takiego grania — swoją drogą i tak niewielki — został wyczerpany około 1995 roku, a wszystko, co powstało później, to zabawa w kalkomanię. O jakim stylu mowa?

Dobrze zgadujecie, Towards Obscurities Beyond to rozwrzeszczany i melodyjny death/black z licznymi thrash’woymi naleciałościami. Muzyka wtórna, przewidywalna i straszliwie schematyczna, choć zagrana sprawnie i wyprodukowana bez żadnej fuszerki. Nie wydaje mi się, żeby Transcendence zaproponowali na debiucie cokolwiek od siebie, trzeba jednak im oddać, że czasem potrafią stworzyć pozory czegoś hmm… na pewno nie ambitnego, ale chociaż wykraczającego poza oklepany kanon. Mam tu na myśli przede wszystkim riffy ewidentnie inspirowane klasycznym death metalem z Florydy, w tym ten pierwszy w „Infernal Resurrection”, który udanie robi za wabik na oldskulowców. Drugim elementem odróżniającym Transcendence od jakichś 72% podobnych kapel są podwójne wokale na modłę Carcass ze środkowego okresu. Pomysł sam w sobie był dobry, jednak ich balans i wykonanie pozostawiają wiele do życzenia.

Poza tymi dwoma mniej lub bardziej istotnymi detalami zawartość Towards Obscurities Beyond sprowadza się do zbieraniny riffów, rytmów, melodii i zagrywek typowych dla Dissection, At The Gates, Necrophobic, Sacramentum oraz wielu, naprawdę wieeelu podobnych kapel. Nawet jeśli ktoś na co dzień unika takiego grania, to i tak na debiucie Transcendence usłyszy same znajome patenty – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Ja na plus muszę zaliczyć Amerykanom rozsądną objętość materiału (35 minut), całkiem przekonujące fragmenty z blastowaniem, brak czystych wokali oraz to, że akustycznego wstępu do „Drowned Screams Of The Departed Souls” nie rozwinęli w pseudofolkowe pitolonko, choć chyba ich korciło.

W ramach stylu, jaki obrali Amerykanie, na Towards Obscurities Beyond wszystko się zgadza, o zdradzie ideałów nie ma mowy, jednak pomimo paru przebłysków dalej nie jest to styl dla mnie, stąd też na tej płycie pewnie zakończy się moja przygoda z Transcendence.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/transcendenceinfernal
Udostępnij:

6 sierpnia 2024

Decomposed – Hope Finally Died [1993]

Decomposed - Hope Finally Died recenzja reviewW czasach obecnych upałów (gdy piszę te słowa jest 35 stopni) sposobów na ochłodzenie jest kilka. Na przykład można się zapakować do lodówki lub zdjąć z siebie skórę. Można też zapuścić w głośnikach nuty, które zmrożą nam krew w żyłach. I właśnie ten trzeci sposób postanowiłem wykorzystać, wracając niejako do trochę zakurzonego kącika zespołów i albumów wartych zapoznania się i zrecenzowania.

Tak też jest w przypadku angielskiego Decomposed i jedynego albumu Hope Finally Died…. Myślę, że same nazwy w bardzo przejrzysty sposób mówią nam, z czym będziemy mieć do czynienia. Doom/death z początku lat ‘90, a dokładniej z 1993. Album został wznowiony przez Candlelight Records w 2015 roku.

Z czym ten smutek, śmierć i rozpacz się zjada? Ano z trwającym lekko ponad 40 minut 7 daniami. Zatem jak przystało na doom metal, utwory są dość długie. Dodatkowo dwa z nich to instrumentalne kawałki i to też niekrótkie. Chciałbym również zaznaczyć, że choć fanem czystego doom metalu nie jestem, zawsze lubiłem tematykę poruszaną przez ten gatunek. Niestety sama muzyka nigdy do mnie nie trafiła. Dlatego też takie zacne połączenie z death metalem to strzał w ryj. Przejdźmy zatem do mięsa!

Album wita nas utworem „Inscriptions”. Ponad 7-minutową cegłą, sprawnie przedstawiając nam śmierć nadziei. Pomimo długości nie ma mowy o nudzie. Muzycy bardzo zgrabnie mieszają gatunki, raz to zwalniając do przysłowiowego walca, by potem przyśpieszyć. Wokal Harrego Armstronga to zaiste głębokie i mocne doznanie. Żonglerkę gatunkami jeszcze wydatniej usłyszymy w drugim utworze „Taste The Dying” i to podchodzi już pod mistrzostwo. Track ani na sekundę nie traci ze spójności oraz dynamiki, co przy takim połączeniu wydaje się niezwykle trudne. „Falling Apart” zwalania nieco tempo oddając wrażenie prawdziwego rozpadania się, by przy końcu proces ten przyśpieszyć podwójną stópką. Kontynuuje to „At Rest” z długą solówką, niejako przygotowujący nas na następny kawałek. Piątka to pierwszy instrumentalny utwór. Prawie 6 i pół minut muzyki. Jak tego się słucha? Interesująco. Słychać, że panowie pomysłów w głowie mieli sporo i wiedzieli jak poprowadzić utwór. Usłyszymy tu zarówno metalowe brzmienia, jak i gitarę klasyczną czy też mroczne szepty. Pomysłowo, a fach i w gitarach i perce był, zatem te ponad 6 minut mija błyskawicznie. Następny utwór to „Procession (Of The Undertakers)”, a jaka procesja jest, każdy raczej wie. Na wyścig się nie nadaje (A może jednak? Czas i gracja podczas biegu…), zatem i utwór jest najwolniejszy. Co nie oznacza, że nie ma swojego przyśpieszenia. Zamykający album „(Forever) Lying In State” to ponad 3-minutowe pożegnanie się z nadzieją. Bez perki, bez gitar elektrycznych i growlu. Dostajemy tutaj gitarę klasyczną. Zakończenie zaiste nad grobem nadziei, która nareszcie umarła.

Podsumowując: te ponad 40 minut to bez wątpienia świetny materiał. Dodatkowo produkcja jak na rok 1993 jest bardzo dobra. Nie można się przyczepić do instrumentarium czy miksów. Warto też przyjrzeć się bliżej zespołowi. Po wydaniu tego dzieła Anglicy przemianują zespół na Collapse, zrywając również ze stylem Decomposed. Collapse to progresywny metal, lecz widać w tym gatunku nie dane im było ruszyć, gdyż po demku zakończyli działalność. Możemy tylko wyobrażać sobie, co by było gdyby… może to i lepiej, że nadszedł koniec? Może lepiej wydać jedno super dzieło i zejść ze sceny? To już pozostawiam Wam do oceny. Wszakże wiem jedno – Hope Finally Died… to album z którym cholernie warto się zapoznać. Nawet, jeśli ktoś nie jest mega fanem doom metalu, tak jak ja, będzie tworem Decomposed urzeczony.


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/decomposeduk
Udostępnij:

2 sierpnia 2024

Winter – Into Darkness [1990]

Winter - Into Darkness recenzja reviewPod koniec lat 80. XX wieku zdecydowana większość nowo powstających deathmetalowych kapel prześcigała się w generowaniu coraz to większych wyziewów – byle szybciej, byle głośniej, byle gęściej, no i możliwie diabelsko. Na przeciwnym, w dodatku baaardzo odległym biegunie byli natomiast kolesie z Winter, którzy doprowadzili doom/death (umownie – bo sami nie chcieli podpadać pod jakąkolwiek kategorię) do swoistego ekstremum. O ile jedyne demo zespołu było li tylko dość udanym trybutem dla Celtic Frost podanym w slo-mo, tak debiutancki Into Darkness już ostro namieszał na scenie, bo Amerykanie przesunęli granice tego, jak wolno można zagrać.

Album otwiera znakomity numer instrumentalny – potwornie ciężki i hipnotyzujący, z udręczonymi riffami, relatywnie urozmaiconą pracą perkusji i naprawdę chorą wibracją, która skutecznie ryje banię i zniechęca do wypatrywania jakiegokolwiek światełka w tunelu. Użycie klawiszy i paru studyjnych efektów sprawiło, że na tle pozostałych utworów „Oppression Freedom / Oppression” brzmi niemal awangardowo, choć formalnie ze wszystkich jest chyba najprostszy, a już na pewno najmniej w nim… muzyki. Zupełnie inne odczucia przynosi następny w kolejności „Servants Of The Warsmen”, który niemal w każdym aspekcie jednoznacznie nawiązuje do przytupów z „To Mega Therion”, tylko oczywiście w ostro spowolnionej wersji. Wiadomo, niezbyt toto oryginalne — nawet wokal Almana do złudzenia przypomina Fischera, jeśli akurat nie podchodzi pod Reiferta… — ale wprowadza odrobinę dynamiki, melodii, bardziej tradycyjnych struktur i przewidywalności.

Na Into Darkness Amerykanie mieszają te dwa podejścia/schematy i całkiem płynnie przechodzą od totalnych dołów i mielenia dwóch dźwięków przez minutę do klasycznej celticfrostowej łupanki w średnio-wolnych tempach (największe zrywy są w „Destiny” i tytułowym – i to one czynią z Winter zespół po części deathmetalowy), co nadaje całości niezbędnej różnorodności, nigdy jednak nie wychodzą poza ramy muzyki bardzo ciężkiej, prostej i wgniatającej. Pomimo iż w utworach długimi minutami w zasadzie niewiele (albo i nic…) się dzieje, zawartość albumu niesamowicie absorbuje uwagę i nie pozwala się od siebie oderwać; trzy kwadranse mijają niepostrzeżenie, zaś kolejne przesłuchania „robią się” same. Duża w tym zasługa zajebiście gęstego i przytłaczającego klimatu, który Winter utrzymują od pierwszych do ostatnich sekund materiału.

Strona techniczna Into Darkness po prostu spełnia swoje zadanie – choć jest pozbawiona jakichkolwiek wodotrysków, to w żaden sposób nie utrudnia odbioru muzyki. Całość brzmi naprawdę ciężko, naturalnie, selektywnie i ma odpowiednią głębię, dzięki czemu każdy dźwięk żyje własnym życiem. A potem umiera ze zmęczenia i starości – co najlepiej słychać, kiedy ma się słuchawki wciśnięte na głowę.

Winter stworzyli na debiucie nową jakość jeśli chodzi o doom/death (czy jak to chcecie nazwać), a przy okazji doszli do punktu, w którym określenie „muzyka rozrywkowa” traci swój sens. Na Into Darkness traci go, kurwa, bezapelacyjnie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Winter.NY.official/

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lipca 2024

Viogression – Expound And Exhort [1991]

Viogression - Expound And Exhort recenzja reviewNa początku drugiej fali death metalu w Stanach młode kapele szybko uzmysłowiły sobie, że jeśli ktoś chce się wybić ponad przeciętność i zostać zapamiętanym, to powinien wypracować własny styl, mieć wyrazisty wizerunek albo chociaż odgrażającego się wszystkim wokół pojeba na wokalu. Viogression na to nie wpadli, a jedyne co uczyniło z nich mini oryginalny zespół, to sposób w jaki byli… nieoryginalni. Można się z tego śmiać, aaale – o dziwo tylko tyle wystarczyło, żeby trafili do annałów metalu (gdzieś tam w przypisach), a ich debiut Expound And Exhort dorobił się statusu klasyka – przez małe, malutkie K, ale jednak.

Z całą pewnością nie można nazwać Viogression zespołem wizjonerskim, odważnym czy poszukującym. Nic z tych rzeczy, Amerykanie podążali ścieżkami (liczba mnoga nie jest tu przypadkowa) ledwie chwilę wcześniej wydeptanymi przez innych, bez większych oporów biorąc od nich to, co uznali za ciekawe, ewentualnie łatwe do przerobienia na swoją modłę. W ten sposób stworzyli materiał, który nie tylko nie ma nic wspólnego z oryginalnością sensu stricto, ale też jest średnio spójny wewnętrznie, a jego balans lekka zachwiany. Trudno orzec, czy to kwestia braku zdecydowania, czy ograniczonych zdolności kompozytorskich, ale Expound And Exhort momentami rozłazi się w szwach.

Viogression łączą (czy też próbują łączyć) w swojej twórczości elementy charakterystyczne dla Obituary (inspiracja numero uno), Necrophagia, Impetigo, Autopsy czy Napalm Death, dzięki czemu jest ona bardziej urozmaicona, niż którejkolwiek z tych kapel. To jednak niekoniecznie działa na plus, bo Amerykanie mają małe wyczucie/rozeznanie jeśli chodzi o to, co, z czym i jak można łączyć, żeby trzymało się kupy i nie zaburzało utworów od środka. Jak dla mnie Viogression najkorzystniej wypadają, kiedy mielą ociężały death metal w średnich tempach i od czasu do czasu robią zjazdy w kierunku doom; wtedy wszystko jest na swoim miejscu i brzmi najbardziej przekonująco. Gdyby zespół ujednolicił muzykę właśnie w tym kierunku, to Expound And Exhort sprawiałaby wrażenie płyty lepiej przemyślanej, choć dalej nie byłoby to nic wyjątkowego – na to brakuje choćby przebojowości, którą mogły się pochwalić inne kapele.

Największym atutem, wyróżnikiem, ale i garbem Viogression jest oczywiście wokal. Brian DeNeffe piłuje ryja aż miło, z każdym słowem wywracając flaki na drugą stronę, problem jednak w tym, że brzmi prawie identycznie jak John Tardy. Z jednej strony budzi to autentyczny respekt, bo podrobić TAKIE rzygnięcie, w dodatku wyśpiewując prawdziwe teksty (już pal licho, że niezbyt rozbudowane) nie jest łatwo. Z drugiej natomiast skojarzenia są aż nadto jednoznaczne i nie zmieniają ich nawet okazjonalne bełkoty w manierze Stevo Dobbinsa. Mnie możliwości Briana imponują i zachodzę w głowę, czemu to Keith DeVito, a nie on zastępował Johna, gdy mu koncertowanie zbrzydło.

Pomimo tego, że z mojej strony pod adresem Expound And Exhort padło więcej uwag niż pochwał, to zagorzali fani starego death metalu powinni się tym krążkiem zainteresować, choć na pewno nie warto się o niego zabijać. To dobra rzemieślnicza robota, zupełnie nieźle zrealizowana (zwłaszcza jak na kapelę bez poważnego zaplecza) i wciągająca na tyle, że bez stękania można jej poświęcić kilka wieczorów.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Viogression

podobne płyty:

Udostępnij:

20 lipca 2024

Atrocity – Hallucinations [1990]

Atrocity - Hallucinations recenzja reviewAtrocity zaistnieli w oficjalnym obiegu dzięki wydanej dla Nuclear Blast siedmiocalówce „Blue Blood”, która na ówczesnej scenie dość mocno wyróżniała się za sprawą hmm… kontrowersyjnej okładki autorstwa wokalisty Krulla. Sama muzyka, nieco nieskoordynowany death-grind, nawet jak na swoje czasy nie była niczym wyjątkowym, mimo iż dawała nadzieje na rozwinięcie się w coś podobnego do Disharmonic Orchestra. Tak się jednak nie stało, gdyż Niemcy poszli w zupełnie innym, choć również ambitnym kierunku i – przynajmniej na przestrzeni dwóch płyt — dobrze na tym wyszli, bo takiego death metalu w Europie nie grał wówczas nikt.

W ciągu zaledwie paru miesięcy od wydania epki zespół dokonał korekty składu oraz, co znacznie ważniejsze, wprost nieprawdopodobnego postępu techniczno-kompozytorskiego, co przełożyło się na wyjątkowo oryginalny/nietypowy materiał. Hallucinations, mimo pewnych niedostatków, można było śmiało stawiać w jednym szeregu z najlepszymi przedstawicielami gatunku, zwłaszcza tymi zza oceanu. Atrocity postawili na zakręcone, ostro poszatkowane struktury z mnóstwem nieoczywistych zmian tempa, popieprzonych riffów, zaskakujących solówek i naprawdę solidną dawką brutalności. W wielu fragmentach Niemcy wyprzedzili swoje czasy i stworzyli coś niebanalnego, choć do pełni szczęścia brakuje tu m.in. większej konsekwencji w ramach obranego stylu.

Hallucinations dostarcza od groma wrażeń. Weźmy taki „Deep In Your Subconscious” – toż to prawdziwa perła, która łączy wszystko, co na tej płycie najlepsze, jest jej doskonałą wizytówką, a dla zespołu – powodem do dumy. Oryginalne zagrywki przeplatają się tu z intensywnym pierdolnięciem, zaś główny motyw gitarowy (jeśli można go tak nazwać) nachalnie wwierca się w mózg i nie daje spać po nocach. Oprócz tego, że imponuje złożonością, ten utwór robi zarazem za „door selection” – jeśli ktoś już na nim odpadnie, to resztę debiutu Atrocity może sobie darować, nawet pomimo tego, że pozostałe kawałki nie stawiają przed słuchaczem aż takich wyzwań. No i obiektywnie nie są aż tak udane…

Nie tylko muzyka, ale i realizacja Hallucinations dalece wykraczała poza europejskie standardy. W Nuclear Blast musieli mieć świadomość, jak mocnym i wymagającym materiałem dysponują ich podopieczni oraz tego, że bez odpowiedniej oprawy cały wysiłek zespołu może pójść na marne. Stąd też decyzja, żeby zarejestrować album w Morrisound z zyskującym na popularności Scottem Burnsem. Same okoliczności nagrań są ciekawe – zespół zerwał się z trasy z Carcass, zaliczył wizytę na Florydzie, po czym wrócił na ostatnie koncerty. Wypad do Stanów zaowocował porządnym i bardzo selektywnym brzmieniem, które choć samo w sobie nie było może zbyt oryginalne, to doskonale sprawdziło się przy wszystkich aranżacyjnych zawiłościach.

Jako, że powyżej zasygnalizowałem już kilka jojknięć, to czas dojojczeć temat do końca i wyjaśnić, czemu Hallucinations nigdy nie przebił się do mojej topki, nawet tej za 1990. Po pierwsze – materiał jest bardzo techniczny, ale tak po „niemiecku”, a przez to trochę sztywny – całości ewidentnie brakuje feelingu, którym mogły się pochwalić Morgoth, Torchure czy Immortalis. Po drugie, co w dużym stopniu wynika z pierwszego – album nie angażuje w takim stopniu, w jakim powinien, choć obfituje w całą masę interesujących i nietypowych rozwiązań. Po trzecie – gdzieniegdzie brakuje spójności; zespół niepotrzebnie wplata w popieprzone struktury patenty zupełnie proste, niewyszukane i toporne. No i po czwarte – jak dla mnie Alex wokalnie nie do końca odnajduje się w tym stylu i sam w jakimś stopniu rozbija spójność muzyki, co najbardziej daje się odczuć w „Abyss Of Addiction”.

Nie ukrywam, że dość trudno mi wycenić Hallucinations i tak wypośrodkować ocenę, żeby zadowolić obu mnie. Jeden chciałby podkreślić odwagę i kunszt Atrocity oraz niezaprzeczalną oryginalność materiału, drugi zaś zasugerować przerost formy nad treścią i szczątkową chwytliwość. Z tych kalkulacji wychodzi mi naciągane 8. Morgoth jednak rządzi, ha!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.atrocity.de

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2024

Orphalis – As The Ashes Settle [2023]

Orphalis - As The Ashes Settle recenzja reviewNo proszę, miałem nosa i dobre przeczucia – za sprawą „The Approaching Darkness” Orphalis dotarli do ściany i w tym konkretnym stylu już raczej nic więcej nie mogli osiągnąć/wymyśleć. W zaistniałej sytuacji zespół miał dwa rozwiązania: albo stanąć w miejscu i do końca swych dni klepać wariacje na temat ostatniej płyty, albo odejść od wypracowanej formuły i coś niecoś poeksperymentować. Niemcy wybrali tą drugą opcję i przyznam, że wcale źle na tym nie wyszli, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że zawartość albumu niekoniecznie trafi do wszystkich dotychczasowych fanów kapeli.

Orphalis bez strachu wyszli ze swojej strefy komfortu, czyniąc muzykę bardziej urozmaiconą formalnie i mniej jednolitą — nie popadając w progresywne pitolonko! — choć przy okazji również trochę mniej spójną wewnętrznie – ale nie na tyle, żeby powodowało to jakieś zgrzyty. As The Ashes Settle zawiera oczywiście wszystkie elementy, z którymi zespół dotąd się kojarzył i które zresztą dopracował do perfekcji — więc o zdradzie ideałów nie ma mowy — są one jednak poprzetykane paroma różnego kalibru nowinkami oraz zaaranżowane tak, żeby powiew świeżości był odczuwalny już od pierwszego kawałka.

Szybko daje się odczuć zmiana podejścia do basu, która jak mniemam wynika ze zmiany samego basmana. Partie tego instrumentu są zdecydowanie ciekawsze niż w przeszłości, nabrały finezji i mają realny wpływ na kształt utworów, a w związku z tym zostały też mocniej wyeksponowane. Może to i żadna wielka ekwilibrystyka, ale dobrze spełniają swoje zadanie. Ponadto w trakcie odsłuchu As The Ashes Settle do naszych uszu dociera zaskakująco duża jak na Orphalis dawka melodii oraz sporo naleciałości black metalu, które słychać szczególnie w riffach i części wokali (m.in. w „Labyrinth Configuration”, „An Effigy To Humanity” czy „Watch Them Descend”). Jak więc widać, nie ma tu niczego, co mogłoby wypaczyć deathmetalowy rdzeń zespołu. Choć czy aby na pewno?

Największym zaskoczeniem (eksperymentem, prowokacją, niewypałem – jak zwał, tak zwał) jest hmm… instrumentalny „Moon Supremacy”, który przynajmniej mnie jednoznacznie kojarzy się z pewnym niezbyt popularnym kawałkiem Morgoth. Trwa niespełna minutę, ale wprowadza dużo zamieszania i przez chwilę nawet daje do myślenia. Paradoksalnie dzięki niemu tej dość długiej płyty słucha się z większą czujnością, doszukując się między dźwiękami czegoś, czego być może tam nie ma. A może jest?

As The Ashes Settle raczej nie stanie się moją ulubioną pozycją w dyskografii Orphalis, jednak bez wątpienia jest materiałem, do którego warto wracać – choćby dlatego, że nie jest aż tak oczywisty jak to się może z początku wydawać. Niemcy udowodnili, że skoki w bok im niestraszne, więc następnym razem pewnie też przygotują coś ciekawego.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Orphalisband

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

24 czerwca 2024

Requiem – Formed At Birth [2003]

Requiem - Formed At Birth recenzja reviewSzwajcarski Requiem, zespół o jednej z najbardziej nieoryginalnych nazw na świecie, wystartował w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku, jednak z pierwszym oficjalnym wydawnictwem czekał aż do 2001 roku, kiedy to ukazała się epka „Nameless Grave”. Epka naprawdę dobra, od początku do końca dająca jasno do zrozumienia, że muzycy A) bardzo sobie cenią amerykańską scenę oraz B) mocno przykładają się do swojej roboty i niczego nie pozostawiają przypadkowi. Start Requiem mieli zatem udany, a mogło być tylko lepiej. I było. Minęły dwa lata i do nielicznej jeszcze bazy fanów trafił debiutancki Formed At Birth, który z łatwością przebił poprzedni materiał, potwierdzając tym samym duży potencjał zespołu.

Patent Szwajcarów na death metal na Formed At Birth jest dość prosty i pozbawiony głębszej filozofii, bo można go sprowadzić do trzech słów/składników: szybkość, brutalność, chwytliwość. Niby niewiele, ale w ich przypadku to w zupełności wystarcza, żeby zmajstrować kawał solidnego wygrzewu. Większość utworów zbudowano w oparciu o podobny schemat — jeden-dwa główne motywy gitarowe ostro doprawione blastami — a mimo to charakteryzują się one pewną wyrazistością, więc „Child Of A New Generation”, „Mind Control”, „Formed At Birth”, „Alone” czy „Murder U.S.A.” nie można ze sobą pomylić. Ponadto tu i ówdzie trafiło się kilka odważniejszych rozwiązań, które o dziwo nieźle wtopiły się w całość i nie zaburzają odbioru albumu.

Choć Requiem od początku nie robili niczego odkrywczego, to ich muzyce nie można odmówić świeżości, która w połączeniu z młodzieńczą energią i wyczuwalnym zaangażowaniem daje znakomity efekt. To tylko death metal, w dodatku taki zwykły, „do przodu”, ale, kurwa, te proporcje – wszystkiego jest tu dokładnie tyle, ile trzeba, żeby Formed At Birth został w głowie i chciało się do niego wracać. Do tego dochodzi nieco szorstkie, ale czytelne brzmienie oraz nieprzekombinowana produkcja, która udanie podkreśla dynamikę utworów.

Muzycy Requiem udowodnili debiutem, że mają w sobie to tajemnicze coś, co sprawia, że nawet najbardziej wtórne zespoły mogą zajść daleko. Może chodzi o szczerość, może o ogólną jakość – nie wiem. Faktem jest, że to właśnie oni jako pierwsi przychodzą mi na myśl na hasło „szwajcarski death metal”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RequiemSwitzerlandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2024

3rd War Collapse – Catastrophic Epicenter [2023]

3rd War Collapse - Catastrophic Epicenter recenzja reviewPo naprawdę dobrym, acz z lekka zleżałym „Damnatus” gitarzysta zespołu obiecywał, że z następnym materiałem uporają się już szybciej i do sprzedaży trafi nie później niż w 2023. No i proszę, słowa dotrzymał! I to w roku wyborczym! Już pal licho, że nie w brazylijskim… Chris nie wspominał za to, nawet mimochodem, że po tylu latach przerwy/nicnierobienia muzyce 3rd War Collapse będą towarzyszyły jakieś istotne zmiany… I chyba nawet wiem, dlaczego – bo nie towarzyszą. Catastrophic Epicenter jest utrzymany w identycznym stylu i niemal na identycznym poziomie co debiut, więc o elemencie zaskoczenia nie ma mowy, ale głupio narzekać, że się dostało dobrą płytę.

Brazylijsko-fińskie komando dostarcza spięte kompozycyjną klamrą pół godziny szybkiego, brutalnego i przede wszystkim bardzo dynamicznego death metalu, w którym pobrzmiewa niejedna holenderska kapela, a i jeszcze z pół tuzina amerykańskich. O skojarzeniach i konkretnych nazwach nie będę wspominał, bo tylko bym się powtarzał – znajdziecie je w recce „Damnatus”. Żeby nie było, Catastrophic Epicenter nie jest kopią debiutu; owszem, w ogólnych założeniach oba albumy są do siebie cholernie podobne, ale nowy jest żwawszy, mocniej dopracowany i jak mi się zdaje, jeszcze bardziej ukierunkowana na jebnięcie.

Podstawowe i naprawdę odczuwalne różnice dotyczą brzmienia i wokali. Catastrophic Epicenter została wyprodukowana przynajmniej o poziom lepiej od debiutu, bez śladu plastiku, za to z zachowaniem bardzo dużej i w sumie rzadko spotykanej w tym stylu selektywności. Już po paru sekundach krążka daje się odczuć, że 3rd War Collapse mają świadomość jakości swojej muzyki, czepliwości riffów, zgrabnych aranżacji itd., więc nie przykrywają ich na siłę brzmieniową smołą, tylko po to, żeby było brutalniej czy undergroundowo. A czy w ten sposób tracą na pierdolnięciu – oj, nie wydaje mi się. Tym bardziej, że wokalnie mamy tu prawdziwy, choć nie do końca typowy, konkret – szczątkowo zrozumiały bulgot, który również dodaje sporo do dynamiki.

Tak przygotowanych płyt słucha się z przyjemnością – wszystko jest na swoim miejscu, zgodnie z kanonem, bez udziwnień, a zespół niczego nie udaje i nie dorabia do tego wyszukanej ideologii. Niewykluczone, że gdyby Catastrophic Epicenter wyszła ze 25 lat temu, to do dziś miałbym do niej sentyment porównywalny choćby z „Feasting On Blood”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/3rdwarcollapse

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

14 czerwca 2024

Cannibal Corpse – Butchered At Birth [1991]

Cannibal Corpse - Butchered At Birth recenzja reviewW przypadku zaistnienia niespodziewanego sukcesu jakiejś dziwacznej zbieraniny kudłaczy należy kuć żelazo póki gorące i bookować pierwszy wolny termin w studiu, bo nie wiadomo, jak długo ludzie będą się czymś takim jarać. Właśnie z takiego założenia wyszli włodarze Metal Blade, kiedy śmieszno-straszny „Eaten Back To Life” zdobył uznanie w oczach i uszach maniaków death metalu, a sam zespół trafił do grona najbardziej obiecujących i wyrazistych kapel gatunku. Takiego potencjału zwyczajnie nie można zmarnować, stąd też Butchered At Birth pojawił się w sklepach w niecały rok po debiucie. Pojawił tylko po to, żeby zaraz z nich zniknąć, bo dla przeciętnego Jankesa (Niemca, Australijczyka, itd.) był nie do przyjęcia.

Nie ma się co oszukiwać, naciągane kontrowersje związane z okładką i tekstami Butchered At Birth przysporzyły Cannibal Corpse tyle samo zwolenników, co przeciwników — viva la darmowa reklama! — ale w tym całym zamieszaniu niektórym gdzieś umknęła kwestia… muzyki, która jakiś tam wpływ na popularność kapeli jednak miała. Amerykanie zgodnie z duchem epoki postarali się o materiał wyraźnie mocniejszy od debiutu: szybszy, cięższy, bardziej obrzydliwy i zaawansowany (choć ciągle niezbyt finezyjny; solówki trudno uznać za istotne). Największy postęp dokonał się bez wątpienia w temacie techniki użytkowej, brzmienia (ponownie Morrisound ze Scottem Burnsem) oraz wokali – te elementy zebrane do kupy wydatnie przełożyły się na spójność i siłę oddziaływania kolejnych kawałków.

Ponadto w nowych utworach — i to mimo tego, że niektóre wyglądają na przygotowana w pośpiechu — słychać większą świadomość tego, co i jak Cannibal Corpse chcą grać – zespołowi udało się wykreować podwaliny własnego stylu. Może i jeszcze nie stuprocentowo oryginalnego (Deicide [znaczące chrząknięcie]), ale dostatecznie rozpoznawalnego, żeby wyróżnić się na tle innych deathsterów. Te i podobne plusy nie przesłaniają mi jednak pewnego minusa. Amerykanie zyskali na brutalności, pozbywając się wpływów thrash’u, a przez to stracili na fajnym feelingu, który tak wzbogacał „Eaten Back To Life” i czynił go łatwym/przyjemnym w odbiorze. Stąd też Butchered At Birth wydaje się bardziej jednolity i nie obfituje aż tak w wybijające się hiciory. Do perełek na pewno zaliczyłbym „Covered With Sores”, „Meat Hook Sodomy”, „Gutted” oraz „Innards Decay”, w którym przebija się bas charakterystyczny dla późniejszej twórczości zespołu. Pozostałe numery również dają radę, ale ciśnienia nie podnoszą.

Butchered At Birth to dobra, a miejscami nawet bardzo dobra płyta, która wciąż i wciąż dostarcza sporo deathmetalowej radochy. To jednak nie wystarcza, żeby mogła się załapać do tych „naj”, o „naj-naj” nie wspominając. Ba, u mnie drugi krążek Cannibal Corpse znajduje się na jednej z niższych pozycji w ich dyskografii. Nie moja wina – sami tak wysoko zawiesili sobie poprzeczkę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2024

Gorgasm – Sadichist [2024]

Gorgasm - Sadichist recenzja reviewKiedy Damian Leski dołączył do Broken Hope nic nie zapowiadało, żeby jego macierzysta kapela miała na tym w jakikolwiek sposób stracić. Wręcz przeciwnie – zainteresowanie Gorgasm wystrzeliło (niechby i chwilowo) na fali hajpu związanego z „Omen Of Disease”, zespół znalazł dość czasu, żeby zmajstrować czwartą płytę i wszystko szło w jak najlepszym kierunku. Niestety po jakimś czasie w obozie Amerykanów zrobiło się podejrzanie cicho, a cała ich aktywność sprowadzała się do pojedynczych koncertów. Czyżby cisza przed burzą?

Nic z tych rzeczy! Przerwa między kolejnymi wydawnictwami Gorgasm urosła do równych dziesięciu lat. Następcą „Destined To Violate” nie jest jednak pełniak numer pięć, a nagrana w nowym składzie baaaaardzo skromna epka, która, jakby tego było mało, jedynie być może jest zapowiedzią czegoś większego. Cóż, pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość i czekać na kolejny ruch Amerykanów, do czego zachęcam, bo wnioskując po poziomie Sadichist, o ich formę nie trzeba się specjalnie martwić. Trzy kawałki zawarte na tym kawałku plastiku skutecznie chłoszczą dupsko brutalnym death metalem, do jakiego Gorgasm nas przyzwyczaili.

Styl zespołu jest na tyle rozpoznawalny, że nawet dość surowa produkcja — która wynika z pośpiechu albo małego budżetu — nie jest w stanie przykryć tych wszystkich charakterystycznych elementów, którymi Gorgasm zasłynęli. Mamy tu zatem mordercze tempa, świetną dynamikę, miażdżące riffy, nieprzesadzone techniczne zagrywki, sprytnie wkomponowane solówki i potrójny wokalny atak. Już standardowo czystej brutalności towarzyszy duża dawka chwytliwości, co najbardziej słychać w kawałku tytułowym, który udanie nawiązuje do przebojów z „Bleeding Profusely” i „Masticate To Dominate”. Palce lizać!

Z jednej strony Sadichist cieszy, bo to muzyka, której mi brakowało, z drugiej zaś rodzi pewne obawy, czy przypadkiem ten materiał nie służy tylko wybadaniu rynku przed ewentualnym longiem. Póki co zachowuję optymizm, choć sądząc po stosunkowo niskim numerze mojego egzemplarza — a wcale nie rzuciłem się na tę płytkę przy pierwszej okazji — ciśnienie na powrót Gorgasm jest raczej mizerne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 czerwca 2024

Defiled – The Highest Level [2023]

Defiled - The Highest Level recenzja reviewJak widać po pełnym optymizmu tytule na okładce siódmej płyty Defiled, Japończycy skończyli wreszcie serię defetystycznych haseł, więc można było nieśmiało zakładać, że i w muzyce nastąpił u nich jakiś wyraźny progres i znowu będziemy mieli do czynienia z graniem na naprawdę wysokim poziomie. Aż tak dobrze nie jest, o przełomie i nowej jakości trzeba zapomnieć, ale i tak nie mam wątpliwości, że The Highest Level to najlepszy album zespołu od czasu „Divination”, czyli bagatela od dwudziestu lat.

Materiał stylistycznie nie odbiega znacząco od tego z „Infinite Regress” — nie zdziwiłbym się nawet, gdyby powstał w tym samym okresie — a zatem opiera się na skrajnościach i wyczuwalnym na kilku poziomach — i niekiedy trudnym do pojęcia — kompozycyjnym misz maszu. Chaos w twórczości Defiled był obecny w zasadzie od samego początku, jednak w swoich lepszych latach Japończycy w większym stopniu go kontrolowali, teraz bywa z tym różnie. No chyba, że wszystko, co słychać na The Highest Level, dzieje się według misternie przygotowanego planu i to tylko ja ogarniam z tego jakiś marny procent.

W każdym razie to, co do mnie dociera (albo co rozumiem), robi dość pozytywne wrażenie, mimo iż płyta jako całość jest trochę przydługa (15 kawałków w 44 minuty) i pod koniec może wydawać się odrobinę monotonna. Najbardziej cieszy mnie to, że tym razem Defiled więcej uwagi poświęcili agresywnemu i względnie technicznemu napieprzaniu w szybkich tempach niż prostej łupance, dzięki czemu The Highest Level ma bardziej angażujące struktury i daje odczuwalnego kopa. Duża w tym zasługa specyficznego brzmienia, bo zespół połączył nieco przytłumiony dźwięk gitar charakterystyczny dla death metalu z początku lat 90. z pracującą w niskich rejestrach sekcją rytmiczną typową dla ambitniejszego brutal death z drugiej dekady lat dwutysięcznych. Rezultat jest osobliwy — gdzieś im się gubi bas — ale do takiej muzyki pasuje zaskakująco dobrze.

Lata mijają, a wokalista Defiled ciągle powoduje u mnie mieszane odczucia, mimo iż z płyty na płytę słychać u niego pewne postępy. Shinichiro Hamada stara się być maksymalnie czytelny, co doceniam, i faktycznie długimi fragmentami można go zrozumieć bez zaglądania do książeczki, a to obecnie rzadkość. Niestety jednocześnie brakuje mu porządnej głębi i brutalności, jego głos jest suchy i nie zawsze wyrabia za muzyką, zwłaszcza gdy się robi gęsto. Rozwiązaniem wydaje się podbijający dynamikę bulgot.

Po „Towards Inevitable Ruin” nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek będę wypatrywał kolejnych płyt zespołu, jednak od „Infinite Regress” Defiled powoli idą w dobrym kierunku. Może i małymi krokami, ale grunt, że już im się nogi nie plączą, czego najlepszym dowodem jest poziom The Highest Level.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 czerwca 2024

Autopsy – Ashes, Organs, Blood And Crypts [2023]

Autopsy - Ashes, Organs, Blood And Crypts recenzja reviewAshes, Organs, Blood And Crypts trafiła w ręce fanów niemal równy rok po „Morbidity Triumphant” i — podobnie jak poprzedniczka — nikogo nie zaskoczyła. Dziewiąta płyta zespołu nie przynosi żadnych istotnych zmian w stylu, brzmieniu czy wizerunku zespołu, czego zresztą należało się spodziewać – swoją drogą trudno, żeby muzycy Autopsy w tak krótkim czasie mieli nagle przewartościować swoje granie. Jeśli jednak ktoś liczył tu na nieszablonowe podejście i wysyp nowinek, to spokojnie może o sobie mówić, że jest dziwny; nawet mogą mu to do dowodu wpisać.

Wydaje mi się, że bardzo łatwo o analogię między Ashes, Organs, Blood And Crypts a wydanym zaraz po „The Headless Ritual” „Tourniquets, Hacksaws And Graves” — już pomijając podobną strukturę obu tytułów — bo obie są tymi słabszymi płytami, mniej wyrazistymi i sprawiającymi wrażenie składaków numerów z B-stron singli albo wręcz odpadów z paru innych sesji. Oczywiście o fuszerce ze strony Autopsy nie ma mowy, wszystkie kawałki są utrzymane w rozpoznawalnym stylu obskurnego death metalu doprawionego doomem i syfiastym rock ‘n’ roll, brzmią bez zarzutu i potrafią cieszyć, ale do poziomu tych najlepszych, które na stałe trafiły do setlisty zespołu, niestety sporo im brakuje.

Ponownie każdy z muzyków dorzucił swoje kompozytorskie trzy grosze, co fajnie przełożyło się na różnorodność materiału – raz jest szybciej, raz wolniej, to znowu punkowo i niechlujnie. Reifert wrzeszczy z typowym dla siebie przejęciem, solówki wwieracają się w mózg, zaś bas pracuje z dużym rozmachem, dodając utworom interesującej głębi. Klasyka, ale… mnie jednak brakuje tu jakiegoś motywu przewodniego, czegoś, co by spinało całość i sprawiało, że chce się do tego krążka wracać. Na „Morbidity Triumphant” czymś takim były wyjątkowo pojebane melodie, na Ashes, Organs, Blood And Crypts już żadnego wyróżnika nie wyłapałem. Kolejne kawałki przelatują jeden za drugim nie powodując większych uniesień, a tak na dobrą sprawę spośród nich w pamięć zapada tylko „Marrow Fiend”, który przynajmniej w połowie jest zrzynką z jednego z większych hitów Venom.

Słuchając Ashes, Organs, Blood And Crypts dochodzę do wniosku, że na tym etapie dłuższe przerwy wydawnicze bardziej służą niż szkodzą Autopsy, bo choć zespół wciąż jest bardzo płodny, to już niekoniecznie wszystkie jego pomysły powinny trafiać na płyty. Ten album Amerykanów na pewno nie zapisze się w annałach death metalu, ale nie mając akurat niczego innego pod ręką, można go przesłuchać bez kręcenia nosem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 czerwca 2024

Ecocide – Metamorphosis [2023]

Ecocide - Metamorphosis recenzja reviewHolendrzy z Ecocide nie zawojowali świata za sprawą całkiem przyzwoitego „Eye Of Wicked Sight” i to na tyle podkopało ich motywację, że niedługo po oficjalnym wydaniu debiutu padli na pysk. Po jakimś czasie ponownie spróbowali szczęścia i… ponownie szybko zaliczyli glebę. Czy za trzecim razem los się do nich uśmiechnie? Tego nie wiem, ale biorąc pod uwagę ich obecną formą — już mniejsza o zmiany w składzie — nie powinno być wcale źle.

„Eye Of Wicked Sight” i Metamorphosis dzieli równa dekada poświęcona nieróbstwu i szarpaninie z realiami, więc nie powinno nikogo zaskakiwać, że u Ecocide co nieco się zmieniło. I to jak! Zespół poprawił się dosłownie w każdym aspekcie, począwszy od wykonania, przez produkcję, a na okładce skończywszy. Styl Holendrów uległ pewnej ewolucji, czy może raczej został dookreślony, dzięki czemu całość jest spójna i podąża w jednym sensownym kierunku. O oryginalności należy zapomnieć, bo baaardzo duże wpływy Death słychać już w pierwszym (po ominięciu niepotrzebnego intra) kawałku. Te oczywiste inspiracje są ponadto uzupełnione nie mniej oczywistymi naleciałościami Morgoth, Sepultury, Pestilence, Asphyx, Loudblast czy nawet Testament – innymi słowy dostajemy tu zajebiaszczo klasyczny death metal ubarwiony równie klasycznym thrash’em. Palce lizać!

W porównaniu z niemal identycznym objętościowo debiutem Metamorphosis wypada znacznie okazalej, a przede wszystkim mocniej angażuje uwagę słuchacza. Muzyka jest bardziej zwarta, zaczepna i podana z lepszym feelingiem, a uzupełnia ją mistrzowski wokal, jakiego wręcz należy oczekiwać po holenderskiej kapeli. Choć Ecocide nie korzystają z przesadnie technicznych rozwiązań, to nowy materiał jest też odczuwalnie ciekawszy – więcej się tu dzieje, aranżacje są bogatsze i odpowiednio urozmaicone, zaś same utwory — co jest zasługą m.in. melodyjnych riffów i ogólnej chwytliwości — zyskały na wyrazistości. Umiarkowane tempa i porządna motoryka sprawiają natomiast, że całość — a już zwłaszcza „Metamorphosis”, „Corrupted Reality” i „The Flayed” — ma spory potencjał koncertowy.

Uwag mam niewiele, w dodatku są małego kalibru. Po pierwsze – zapychacze. Intro już wymieniłem, a jest jeszcze minuta ambientowego nica z jakiegoś względu podczepiona do „Transcendence Of The Mind”, która tylko zaburza płynność albumu. Po drugie – brzmienie. Samo w sobie jest cacy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że produkcja jest dziełem zespołu, aleee chłopaki mogli nagrać to trochę głośniej. Tyle od czepliwego mnie.

Na Metamorphosis Ecocide dokonali dużego postępu, więc tym razem naprawdę warto się ich muzyką zainteresować, do czego zresztą gorąco zachęcam. Nie jest to jeszcze poziom najlepszych w gatunku (tych z Ameryki), ale bez wątpienia jest tu na czym ucho zawiesić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EcocideMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

30 maja 2024

Witch Vomit – Funeral Sanctum [2024]

Witch Vomit - Funeral Sanctum recenzja reviewWitch Vomit zaczynali jako jedna z wielu — stanowczo zbyt wielu! — kapel łupiących pierwotny i mocno syficzny death metal utytłany w wydzielinach starego Autopsy czy Incantation. Co z tego, że wychodziło im to w miarę sprawnie, skoro podobnego tałatajstwa — któremu też w miarę sprawnie wychodziło — było od zajebania? Amerykanie grali to samo, co wszyscy wokół, nie zdradzając najmniejszych śladów własnej tożsamości. Mimo to załapali się na kontrakt z szanowanym Memento Mori, dla którego wydali zupełnie niewybijający się, choć poprawny, „A Scream From The Tomb Below” – na podstawie tego krążka nie wróżyłem zespołowi świetlanej przyszłości, nie podejrzewałem go również o jakiekolwiek tendencje rozwojowe.

A tu proszę – niespodzianka, od epki „Poisoned Blood” Witch Vomit ewidentnie wzięli się za siebie i delikatnie zmienili podejście, a każde kolejne wydawnictwo jest świadectwem ich ciągłego i naprawdę wyraźnego postępu. O tym, że ewolucja zespołu przebiega w dobrym kierunku, najlepiej świadczy Funeral Sanctum — trzeci pełniak w dyskografii Amerykanów — który po prostu wymiata. Sam styl Witch Vomit w ogólnych założeniach wcale zbytnio nie odbiega od tego, co robili na debiucie, jednak wykonanie oraz poziom aranżacji są już zupełnie inne. Dość powiedzieć, że w wielu fragmentach chłopaki (i kobita) grają tak… no kurde… finezyjnie i z dużą lekkością, co niedawno było przecież nie do pomyślenia.

Na Funeral Sanctum dosłownie każdy riff jest doskonale czytelny (rozpracowanie tej płyty ze słuchu nie powinno nastręczyć najmniejszych problemów), każdy też jest „jakiś”, siedzi w odpowiednim miejscu i wnosi coś wartościowego do brzmienia całości, więc nie ma mowy o bezbarwnych, jałowych kompozycjach. Poza tym utworom sporo kolorytu dodają znakomite solówki (zwłaszcza ta melodyjne) tak charakterystyczne dla death-thrash’u przełomu lat 80. i 90. Do „Blood Of Abomination” czy „Dominion Of A Darkened Realm” wraca się dlatego, bo zawierają coś, czego nie ma choćby w „Serpentine Shadows” czy „Endarkened Spirits” – i na odwrót. W tak zajebistym zestawie da się nawet przymknąć oko na dwa instrumentalne — swoja drogą ładne — nabijacze objętości.

Nie ukrywam, że Funeral Sanctum przerosła moje oczekiwania jak rzadko która płyta w ostatnim czasie i przy okazji sprawiła mi mnóstwo radości. Materiał Witch Vomit to świetny przykład tego, jak w dojrzały sposób można podać przestarzałe dźwięki, żeby rajcowały świeżością, a nie były tylko nędznym nawiązaniem do klasyków. I tak, skojarzenia z „Manor Of Infinite Forms” Tomb Mold są jak najbardziej na miejscu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/WebsOfHorror
Udostępnij:

27 maja 2024

Oppressor – Agony [1996]

Oppressor - Agony recenzja reviewPo ciepło przyjętym, lecz naprawdę kiepsko promowanym debiucie muzykom Oppressor nie pozostało nic innego, jak grać koncerty, dłubać przy nowym materiale i czekać, aż wreszcie zgłosi się do nich jakiś sensowny wydawca – wszak wypracowali sobie całkiem niezłą renomę i zasługiwali na odrobinę uwagi. No i cóż, wytwórnia się znalazła, nawet dość szybko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Amerykanie spadli z deszczu pod rynnę, co ostatecznie przypieczętowało ich status zespołu z głębokiej drugiej ligi czy wiecznego supportu.

A mogło być tak pięknie… Muzyka z Agony nie różni się zbytnio od tej z „Solstice Of Oppression” — jako że Oppressor dorobił się rozpoznawalnego stylu — może oprócz tego, że jest bardziej zwarta, sprawniej zaaranżowana i nieobce są jej współczesne wpływy – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Mniej tu skrajności, jazzu i klimatu, a mimo to każdy, kto choć raz zetknął się z „Seasons”, nie powinien być zaskoczony zawartością tego albumu. Ani rozczarowany. To wciąż stosunkowo oryginalny techniczny death metal z wieloma zmianami tempa, mocno urozmaiconymi strukturami i bardzo charakterystycznym riffowaniem, którego nie można pomylić z żadną inną kapelą. Kawałki takie jak „Gone”, „Passage”, „Valley Of Thorns” czy „Sea Of Tears” w niczym nie ustępują tym z debiutu, choć z wiadomych względów nie mają już tej świeżości – to jednak w niczym nie przeszkadza.

Prawdziwym problemem Agony — który pewnie wyolbrzymiam, ale co tam — są obce naleciałości oraz część partii wokalnych. Nie dziwi mnie, że muzycy Oppressor chcieli dorzucić coś nowego do swojej twórczości, nie pojmuję jednak dlaczego zdecydowali się na takie, a nie inne rozwiązania. Chodzi tu oczywiście o wpływy tzw. groove metalu i jego pochodnych, które nijak mi nie pasują do zakręconego stylu Amerykanów. Oppressor grający toporne riffy pod Fear Factory naprawdę nie wypada specjalnie przekonująco. Poza tym ogólne dobre wrażenie psuje niekiedy wokal — stał się czytelniejszy kosztem brutalności — bo zdarza mu się wchodzić w manierę siłowego krzyku a’la umęczony życiem Jason Blachowicz. Tim King czasem imituje też Vincenta z „Covenant”, ale to akurat mi pasuje.

Tym, co najbardziej różni Agony od „Solstice Of Oppression”, jest brzmienie – dobre, nie oszałamiające (nawet jak na swoje czasy), ale po prostu dobre i profesjonalne. Nagraniami i produkcją albumu zajął się Brian Griffin z Broken Hope, zaś mastering wykonał Jim Morris w Morrisound, dzięki czemu całość ma ręce i nogi, a przede wszystkim, co jest miłą odmianą w porównaniu z debiutem, nie dudni. Selektywność dźwięku nie budzi większych zastrzeżeń, co przy tak zaawansowanej muzyce znacząco wpływa na jej odbiór – nie trzeba leżeć z głową przy kolumnie, żeby cokolwiek z tej płyty wyłapać.

Mimo paru usprawnień natury technicznej i solidnej dawki łamańców Agony nie przebija debiutu. Ba – nie dorównuje mu, choć jak na 1996 rok mamy tu do czynienia z udanym i wyróżniającym się materiałem. Cały myk polega na tym, że „Solstice Of Oppression” wyróżniał się bardziej i był jakimś powiewem świeżości. Kolekcjonerzy mogą się skusić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OppressorOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 maja 2024

Abysmal Dawn – Programmed To Consume [2008]

Abysmal Dawn - Programmed To Consume recenzja reviewProgrammed To Consume to w prostej linii kontynuacja i naturalne rozwinięcie tego, co Abysmal Dawn robili na debiucie, a więc skrajnie nieoryginalnego i pozbawionego udziwnień death metalu w wersji stosunkowo klasycznej – takiego uniwersalnego i w zasadzie dla wszystkich. Muzyka na drugim krążku Amerykanów jest pozbawiona jakichkolwiek skrajności, drugiego dna, nowatorskich, zaskakujących czy kontrowersyjnych rozwiązań, a bazuje jedynie na pomysłach, które sprawdziły się u setek innych, różnych stylistycznie i zwykle bardziej wyrazistych grup. Abysmal Dawn całkiem sprawnie zebrali te wszystkie wpływy do kupy i podali w na tyle profesjonalny i niewymagający sposób, że całość wchodzi bez popitki, choć koniec końców nie pozostaje w głowie na długo.

Na potrzeby Programmed To Consume zespół skorzystał ze wszystkich elementów obecnych na „From Ashes”, dopracował je i uzupełnił o wpływy europejskie, głównie szwedzkiego pochodzenia, dzięki czemu materiał stał się jeszcze bardziej optymalny i przystępny dla zwykłego zjadacza chleba. Daje się tu wyczuć pewien progres techniczno-kompozytorski, ale i odrobinę wyrachowania – słychać, że muzycy chcą, żeby utwory były lepsze i ciekawsze niż wcześniej, jednak bez przesady i zbytnich szaleństw, żeby przypadkiem nikogo do siebie nie zniechęcić. Momentami Abysmal Dawn grają brutalniej, szybciej i bardziej technicznie niż na „From Ashes” (zwłaszcza w „Grotesque Modern Art”), co oczywiście cieszy, ale już po chwili zapodają coś, co niweluje ewentualną ekstremę do szeroko akceptowalnego poziomu: prosty i wolny (a przy tym nudnawy) „The Descent”, akustyczną miniaturę „Aeon Aomegas” czy zupełnie niepotrzebne plamy klawiszy w „Cease To Comprehend”. Znalazło się tu miejsce nawet dla paru blackowych riffów w typie Dark Funeral! Zespół nie posuwa się jedynie do czystych wokali (growl i skrzeczenie są w porządku) i wesołych melodyjek. Co ciekawe, właśnie m.in. przez te przeszkadzajki utwory zyskały coś charakterystycznego dla siebie i nie zlewają się w jednolitą papkę.

Brzmienie Programmed To Consume jest co najmniej solidne – ciężkie, mocne i bardzo selektywne. Abysmal Dawn zadbali, żeby ich praca nie poszła na marne, więc każdy dźwięk jest należycie czytelny. Do struktur poszczególnych kompozycji właściwie nie sposób się przyczepić, poskładano je całkiem sensownie; instrumentalnie nikt fuszerki nie odstawia, wszystko siedzi, jak powinno, szczególnie solówki, których swoją drogą mogłoby być więcej. Amerykanom wyszła z tego przyjemna płytka, której można spokojnie używać do odstresowania się po ciężkim dniu albo w formie przerywnika między bardziej wymagającymi materiałami.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AbysmalDawn

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

21 maja 2024

Pestilence – Levels Of Perception [2024]

Pestilence – Levels Of Perception recenzja reviewProszę przygotować ruskiego szampana, kolorowe baloniki i brokatowe konfetti! Okazja do świętowania jest nie byle jaka – oto przed państwem zwycięzca w kategorii Najgłupsze Wydawnictwo Roku… a może i dekady. Kurrrwaaa… Levels Of Perception nie ma innego uzasadnienia niż ekonomiczne, bo nawet jeśli sprzeda się wyjątkowo słabo — na co liczę — to i tak zespołowi oraz wydawcy zwrócą się poniesione koszty, które — co widać, słychać i czuć — nie były zbyt wysokie. Levels Of Perception rozpatrywane w jakimkolwiek innym kontekście, a już na pewno w tych poruszanych przez Mameliego, nie ma najmniejszego sensu.

Jeśli to ma być przekrojowy debestof z „najbardziej charakterystycznymi” kawałkami w dorobku Pestilence, to co tu robią numery z „Exitivm”, „Hadeon” czy „Doctrine”, spośród których części nie kojarzę nawet po tytułach? W dodatku te prawie że nołnejmowe „przeboje” stanowią aż połowę bardzo skromnego programu płyty. Gdzie reprezentacja „Spheres” i debiutu? Ano nie ma, widocznie te utwory nie prezentowały sobą niczego wartościowego i nie ma na nie zapotrzebowania. Albo szkoda się ich uczyć do jednorazowego przedsięwzięcia.

Jeśli to mają być klasyczne numery przeniesione w teraźniejszość, to czemu Levels Of Perception brzmi odpychająco – jak próba nagrywana na „jamniku” w publicznym szalecie? W tej dźwiękowej mizerii broni się jedynie wokal i bardzo czytelny bas. Reszta zalatuje taniochą i straszną amatorszczyzną, ale według Mameliego tak właśnie wygląda pełna kontrola nad swoim produktem i coś tam, coś tam o uczciwości. No dejcie, kurwa, spokój! Zespołom na takim poziomie to zwyczajnie nie przystoi. Tym bardziej, że Pestilence nawet w kiepskich warunkach koncertowych potrafią zabrzmieć lepiej i bardziej spójnie niż na tym żenującym kawałku plastiku.

Jeśli nowy skład miał dać tym utworom nowe życie, to czemu skończyło się na bzdurnych zmianach w aranżacjach, w wyniku których ciężko się tego słucha? Mameli przynajmniej od 1993 ma niezrozumiałą dla mnie tendencję do udziwniania tego, co udziwnień nie potrzebuje — vide solówki — a to, z czym mamy do czynienia na Levels Of Perception, podchodzi już pod kalanie świętości. Nie mam wątpliwości, że aktualny skład potrafi grać, ale te nowe wersje brzmią niechlujnie i wyglądają na zrobione w pośpiechu, choć nikt o nie nie naciskał, nikt. Nikt!

Jeśli to ma być traktowane jako regularny album, to czemu wygląda jak pospolita koncertówka albo nawet bootleg? Po wtopie z pierwszą okładką nie dopilnowano, żeby nowa wyglądała chociażby jako tako, więc w rezultacie oprawa wydawnictwa wprowadza w błąd. Ktoś, kto nie śledził tego całego cyrku, może pomyśleć, że ma do czynienia z płytą „live” – i spotka go rozczarowanie. Pierwsze z wielu.

Jeśli jeszcze macie jakieś złudzenia, że Levels Of Perception jednak jest wart waszych pieniędzy, to służę krótkim i szczerym podsumowaniem – nie jest. Przez szacunek do samych siebie darujcie sobie tego gniota.


ocena: 1/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: