29 stycznia 2011

Augury – Concealed [2004]

Augury - Concealed recenzja okładka review cover"Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy" – tymi oto słowy lud pracujący miast i wsi przemawia po raz pierwszy na spotkaniu w czasie kultowego „Rejsu". Nie jest jednak ważny ów „ktoś”, lecz to jak zaczął, a musicie przyznać – tekst miażdży. Jeśli więc jakaś garażowa kapelka ma ochotę wypłynąć na szerokie wody, to niech sobie przesłucha Concealed z tuzin razy i dopiero wtedy, gdy uzna, że stworzyła coś równie dobrego, zabiera się za wysyłanie demka do wytwórni. W przeciwnym razie — dla zdrowia swojego, a przede wszystkim innych — niech sobie odpuści. Augury — wzorem Atheist, Nocturnus, Cynic i innych przełomowych kapel — rozpoczęło z niebotycznie wysokiej półki i zaprezentowało album, który ośmielam się uznać za jeden z najlepszych w 2004 roku. O ile nie najlepszy. Wydaje mi się, ba, mam pewność, że już pierwsze nuty „Beatu” są na tyle intrygujące, że każdy miłośnik bardziej ambitnego napierdalania przysiądzie i pozwoli Kanadyjczykom się zaprezentować. Właśnie – Kanadyjczykom, to chyba wiele tłumaczy. Opisywaliśmy już wiele kapel, z różnych zakątków świata, lecz ostanie lata w dziedzinie zagmatwanego, nietuzinkowego grania należą właśnie do przedstawicieli nacji fanów hokeja i waśni na tle narodowościo-językowym. Ale do rzeczy – nie na pierwszych nutach Augury się kończy. Gitarowe (!) intro jest zaledwie przystawką do prawie 50-minutowego dzieła i samego „Beatus”, który rozwija się w niesamowitych wręcz kierunkach. Pierwsze pytanie brzmi mniej więcej tak: co tam, do kurwy nędzy, robią babskie wokale!? Z perspektywy setek przesłuchań mogę odpowiedzieć tak – rozpierdalają. Tego nie czuje się od razu, to wcale nie musi zaskoczyć za pierwszym razem. Podobnie jednak jak z klasycznymi motorami – zapali, trzeba im tylko dać kilka kopów. Wielkość Concealed można ocenić właśnie przez pryzmat odwołania się do tego — co by nie mówić — mało deathowego elementu. Bardziej kanoniczne (choć nie bezdyskusyjnie) jest spojrzenie na rolę basu. Pierwszoplanowe, bardzo selektywne brzmienie i dynamika 6 strun na pewno dodają kolejnych barw już i tak kolorowej muzyce. Kontrastem dla bardzo organicznego basu są przesterowane gitary brzmiące nieco blaszanie i rdzawo. Podobnie wygląda sprawa z solówkami, które do oczywistych, ładnych, wygładzonych i łatwych do słuchania nie należą – i za to im chwała. Siedzący za garami Gallo chyba nie wymaga większych rekomendacji, więc ograniczę się do wspomnienia go z nazwiska. Na koniec wypada wspomnieć gardłowe wyczyny Loisela, których jest chyba więcej niż palców u dłoni. „Beatus”, „Cosmic Migration”, „Alien Shores”, „The Lair of Purity”, „…As Sea Devours Land” – to tylko niektóre z przebojów. Warto wspomnieć o „The Lair of Purity”, który jest jedyną balladą, ale taką, która urywa jaja. Podsumowanie może być tylko jedno: jeśli jesteście zainteresowani progowym deathem, albumem, który sprawnie łączy brutalność z pięknem, szybkość ze zmysłowością, technikę z melodyjnością to debiut Augury jest właśnie dla was.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.augurymetal.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 stycznia 2011

Deicide – The Stench Of Redemption [2006]

Deicide - The Stench Of Redemption recenzja okładka review coverPierwszy album „nowego” Deicide to pozycja stosunkowo kontrowersyjna i wzbudzająca różne emocje, ale… Tak się jakoś składa, że w paru miejscach (czyli w sumie gdzie się tylko da) będę dorzucał przedrostek „naj”, bo w kontekście tejże płytki pasuje on dość dobrze, co jest dla mnie — przyznaję — pewnym zaskoczeniem. Pierwsza sprawa, jaka rzuca się w oczy to czas trwania płyty – ponad 38 minut! Kto by pomyślał, że zespół (już abstrahując od tego, że w innym składzie), który rzadko kiedy delikatnie wykraczał poza pół godziny, nagra tak długi materiał? I nie ma to nic wspólnego ze zmniejszaniem obrotów – w blastujących partiach szybkości są większe niż to wcześniej bywało, jednak mając w pamięci „kulisy” „Blizn krzyża” ujawnione przez Erica Hoffmana i kilka ujęć z DVD, mam wątpliwości, czy one aby na pewno są w pełni zasługą Steve’a. Ale chuj z tym, bo nakurw w takim „The Lord’s Sedition” naprawdę robi wrażenie. Po tym, co słychać na „When London Burns” obawiałem się także zbytnich zjazdów w stronę Cannibali, jednakże obecność Jacka zdradzają jedynie cannibalowskie riffy i motoryka kilku fragmentów, chociażby w numerze tytułowym. Jeśli już musiałbym porównywać, to wskazałbym na miks „Serpents Of The Light”, „Scars Of The Crucifix” oraz — w partiach solowych — Vital Remains. A zatem jest: szybko, brutalnie, chwytliwie (ale w sposób bardziej bezpośredni niż wcześniej). Przy okazji jest to najbardziej techniczny i złożony krążek Deicide. Trzeba dorzucić jeszcze jedną cechę, z którą w przeszłości rozmaicie bywało – różnorodność. Materiał nie jest bowiem oparty na ciągłej napierdalaninie; mamy tu sporo urozmaiceń w postaci średnich temp, a i pojawiające się zwolnienia są czymś przyjemnym. Natomiast solówki masakrują! Przy całym szacunku dla braci Hoffmanków, te tutaj rozpierdalają. Ralph i Jack odwalili doskonałą robotę, przez co płyty słucha się niejednokrotnie z wypiekami na twarzy. Panowie wprowadzili Deicide na wyższy poziom, w nowy wymiar. Szczególnie fenomenalne są popisy Santolli, polecam zwłaszcza te w „The Stench Of Redemption”, „Homage For Satan” i wspomnianym już „The Lord’s Sedition”. Kompletnie powala i kładzie na łopatki bardzo klimatyczne intro do tego ostatniego (ma ktoś skojarzenia ze Slayer?), czegoś takiego próżno szukać na poprzednich albumach. Benton ryczy chyba coraz bardziej niewyraźnie (czyżby sprawka wódy i trawy?), jednak nadal utrzymuje tu znany wszystkim poziom wściekłej brutalności. O tekstach nie ma się co rozpisywać, bo tytuły typu „Profanacja” czy „Hołd dla Szatana” mówią same za siebie, a przy okazji pokazują, że Glen niczego nowego w temacie nie wymyślił. Bardzo dobre, najlepsze z dotychczas osiągniętych jest brzmienie The Stench Of Redemption (chwalebny powrót Jim’a Morrisa!) – ciężkie ale niezwykle przejrzyste (nie znaczy tylko czystsze) i świeże. Dobrze, że tak się wreszcie stało, bo jest na płycie co uwypuklić. Wychodzi na to, że wszystkie obietnice związane ze „Scars Of The Crucifix” spełnili właśnie teraz. Z innym feelingiem, ale jednak. Można kupować w ciemno!


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

23 stycznia 2011

Edge Of Sanity – Purgatory Afterglow [1994]

Edge Of Sanity - Purgatory Afterglow recenzja okładka review coverDługo można by się spierać, który krążek Edge Of Sanity z chwalebnej trójcy „The Spectral Sorrows”-Purgatory Afterglow-„Crimson” jest tym najlepszym w karierze zespołu, bo za każdym z nich przemawiają pierońsko mocne argumenty. Łatwiej, a na pewno szybciej będzie skonstatować, iż wszystkie trzy są dosyć zajebichne i stanowią piękne przykłady niegdysiejszej szwedzkiej death metalowej potęgi. Z tego grona Purgatory Afterglow to bodaj największy komercyjny sukces zespołu. Należy dodać, że sukces w pełni zasłużony, bo trudno wskazać tu jakieś konkretne uchybienia. Album wyraźnie różni się od poprzedniego, ale to akurat można powiedzieć i o pozostałych, ważne, że sam styl Szwedów pozostał nienaruszony i w pełni rozpoznawalny. Co ciekawe, ewolucja w muzyce dokonała się w kilku, czasem zupełnie przeciwnych kierunkach – jest zatem brutalniej/szybciej niż wcześniej (do tego wyjątkowo dużo piachu w brzmieniu gitar), a jednocześnie bardziej melodyjnie i lajtowo. Te granice ponaciągano jednak na tyle inteligentnie, że pomiędzy nimi nie pojawiły się żadne pęknięcia i wszystko zachowało naturalną spójność. Innymi słowy: różnorodność po byku. Jak trzeba – Edge Of Sanity piłują ekstremalnymi riffami i blastują na całego, potrafią nawet udanie zacytować Carcass („Song Of Sirens”), innym razem (albo i w tym samym kawałku) wjeżdżają z klawiszami, czystym wokalem i patentami ewidentnie miętkimi. Najdziwniejsze, że z jakichś względów te elementy pozostają w harmonii i nawet to skoczne okołogrunge’owe cholerstwo „Black Tears” (za pierwszym razem powoduje szok, a zrobili do tego teledysk) trzyma się kupy pośród ciosów pokroju „Of Darksome Origin” czy „Elegy”. Jasne, dla ucha nieprzywykłego do specyfiki tej kapeli płyta może być co najmniej dziwna, nawet niespójna, ale to uczucie powinno minąć szybciej niż żałoba narodowa, bo Purgatory Afterglow to przede wszystkim mocny, cholernie chwytliwy materiał, który aż domaga się kolejnych przesłuchań. Do tego dawka muzyki jest w sam raz (45 minut), by wywołać pewien niedosyt.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

20 stycznia 2011

Broken Hope – Grotesque Blessings [1999]

Broken Hope - Grotesque Blessings recenzja reviewGrotesque Blessings to narkotyczna dawka popieprzonego jak Jerzy „Gdzie Masz Chuju Czapkę!?” Kropiewnicki death metalu, zaś Broken Hope to wyrafinowane techniczne szaleństwo! Całość można określić jako rzeź, zagładę i totalne zniszczenie, ale i tak żadne z tych przytoczonych słów nie jest w stanie w pełni oddać potęgi i wielkości Broken Hope! Ludzie przyzwyczajeni do ładnych melodyjek, równego tempa, czystych wokali i przejrzystych aranżacji mogą sobie spokojnie darować ten zespół, jak i wszystkie jego wydawnictwa, z naciskiem na „Loathing” i właśnie opisywane. Już same introsy (wśród nich m.in. sample z „Egzorcysty”) powalają na kolana – takich poronionych motywów można by się raczej spodziewać po zatwardziałych gore-grindersach… Przechodząc do samej muzyki. Grotesque Blessings to bardzo brutalny i skrajnie techniczny death metal zagrany w sposób charakterystyczny tylko dla Broken Hope. Czasem jest szybciej jak w „Earth Burner” (super przyspieszeń jednak brak – im to zupełnie niepotrzebne), innym razem zdecydowanie wolniej (miażdżący „Internal Inferno”), ale cały czas do przodu i z należytym kopem. Wszystkie utwory łączy specyficzna motoryka, zmienna rytmika i prawdziwy wulkan pirotechnicznych popisów każdego z instrumentalistów. Dla tych świrów nie istnieje pojęcie „numer trudny”, czy „przekombinowany” – główni kompozytorzy, Brian Griffin i Jeremy Wagner, robią wszystko, aby tylko zagrać ciekawiej i bardziej nietuzinkowo. W stosunku do poprzedniej płyty nie ma przełomu, ale z pewnością można mówić o większej dojrzałości i śmiałości, co objawia się w ogromnej chwytliwości materiału bez jednoczesnego spuszczania z tonu. Kawałki na Grotesque Blessings to otwarta walka z miernotą, schematyzmem i kopiatorstwem. Płyta obezwładnia nieludzkimi gitarowymi riffami oraz schorowaną sekcją. Basem zajmują się aż cztery osoby (niestety nie jednocześnie – szkoda, bo było by dziko) – wszyscy z powierzonego zadania wywiązali się znakomicie, zaś pan Brian Hobbie ze swoimi popisami w przepięknym „War-Maggot” jest moim absolutnym faworytem! Wokal to masakrujący growl, do którego nijak przypieprzyć się nie można. Po samobójczej śmierci Joe’go Jeremy stwierdził, że Ptacek był „most brutal death-metal vocalist ever”. Oczywiście przesadził, ale gdy się nad tym trochę zastanowić, to naprawdę niewiele. No i te typowe dla zespołu teksty z kwiatkami pokroju „Chemically Castrated”, „Necro-Fellatio” czy „Razor Cunt” – miłośników Szekspira nie doprowadzą do estetycznej ekstazy, ale kilku pojebów będzie miało przy nich niezły ubaw. Brzmienie to pod względem jakości światowa ekstraklasa, więc nic wam z tej powodzi pogiętych dźwięków nie ucieknie. Produkcja za to odbiega od standardów gatunku, co czyni album jeszcze bardziej oryginalnym i rozpoznawalnym. Niemniej jednak główna oryginalność materiału i tak wynika z samej muzyki. Jako podsumowanie i ostateczną rekomendację rzucę hasło zamieszczone pod krążkiem – „pure sickness”!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 stycznia 2011

My Dying Bride – Turn Loose The Swans [1993]

My Dying Bride - Turn Loose The Swans recenzja okładka review coverMy Dying Bride mają na koncie kilka krążków, które spokojnie można uznać za genialne, a mimo to Turn Loose The Swans i tak wyróżnia się w tym gronie i należy do tych naj-naj-naj. No i jest najprawdopodobniej największym osiągnięciem w ramach całego nurtu doom-death. Od debiutu dzieli go zaledwie rok, skład pozostał ten sam (wliczam Martina, który awansował na pełnoprawnego, za przeproszeniem, członka, i którego wkład w ten album jest niemały), ale podejście do komponowania uległo wyraźnej ewolucji. Angole w dalszym ciągu hołdowali rozsądnie pojmowanej oryginalności i twórczej odwadze, jednak obrali inny kierunek niż przy okazji „As The Flower Withers”. W wyniku tych działań powstał longplej baaardzo ciekawy, niezwykle zróżnicowany, trudny (choć z technicznymi wygibasami nie mający nic wspólnego) i — jak na swoje czasy — nawet awangardowy. Wyjątkowość Turn Loose The Swans zapewnił m.in. niebanalnie wytworzony klimat i rozmach w użyciu takich, niekonwencjonalnych jak na gatunek, instrumentów jak pianino czy skrzypce. Zresztą powiedzcie sami, czy za typową można uznać — death? doom? — metalową płytę, na której przesterowane gitary pojawiają się dopiero po prawie dziesięciu minutach słuchania? W tym czasie nie dzieje się zbyt wiele, ale jakie to piękne! Tę dłuższą chwilę spokoju rozrywa dopiero brutalne uderzenie w „Your River” (to mój ulubiony utwór My Dying Bride w ogóle), które przechodzi w płaczliwe gitarowo-skrzypcowe mielenie – jeden z najbardziej poruszających motywów w twórczości zespołu. I tak już do końca – mocne, przybrudzone death’owe tąpnięcia przeplatają się z atmosferycznymi zwolnieniami i wszechobecnym dołem. Anglicy nie kombinują sensu stricte, ale grają „sprytnie”, zapewniając odpowiednio dobranymi zmianami tempa sporą dynamikę nawet długaśnym i pozornie rozlazłym kawałkom. Duża w tym zasługa Ricka, który swoimi gęstymi przejściami udowadnia, że wolna muzyka wcale nie musi być grana drętwo i prostacko. Nie można zapomnieć o Aaronie, bo jego wokale są znacznie bogatsze niż na debiucie, brzmią lepiej, a przy tym są wykonane z pełną ekspresją. Wspaniała płyta, dla wielu – „ta jedyna”, dla mnie – „tylko” jedna z dwóch…


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

14 stycznia 2011

Morbid Angel – Covenant [1993]

Morbid Angel - Covenant recenzja okładka review coverZacznę może od tego, że jak dla mnie Covenant jest najwznioślejszym dokonaniem Morbidów z czasów „vincentowskich”. Zważywszy na to, jakie cyrki towarzyszą reunionowi, jestem przekonany, że nic w tym temacie już się nie zmieni. Płyta powstała w uszczuplonym składzie, bo wieloletni gitarniak Richard Brunelle na tym etapie okazał się dla zespołu zbyt cienki – zresztą tą przypadłość wykazywał też w kolejnych kapelach, w których maczał paluchy. „Trójka” została nagrana w studiu Morrisound na Florydzie wraz z — co jest pewnym urozmaiceniem i przełamaniem schematu — Flemmingiem Rasmussenem (produkował m.in. to, co u Metallicy i Artillery najlepsze), tak więc brzmienie bynajmniej nie odrzuca od tej, co tu dużo pisać, rzezi. Duńczyk postarał się o przestrzenny i klarowny dźwięk, dzięki czemu słuchacz nie traci niczego z bogatej treści krążka. Album otwiera zaaajebisty „Rapture” – zajebiste riffy, zajebista rytmika, zajebiste solówki, zajebiste wokale – zajebiste wszystko! To koniecznie trzeba usłyszeć, a nawet zobaczyć, bowiem do tego numeru powstał całkiem niezły teledysk. A to tylko początek atrakcji, bo potem lecą takie cuda jak „Pain Divine” (jak dla mnie jest to gitarowe rozwinięcie „Visions From The Dark Side”), „World Of Shit” (super chwytliwość i kapitalne zmiany tempa), „Angel Of Disease” (dzikość w starym stylu), „Sworn To The Black” (schizolskie riffowanie z połowy) czy bardzo odważny „God Of Emptiness” (totalne walcowanie i pokręcone klimaciki). Generalnie Covenant jest udaną kontynuacją stylu zapoczątkowanego na debiucie – jeszcze brutalniejszą, szybszą, bardziej kompleksową i różnorodną. Największym odstępstwem od stereotypowego morbidowego grania są tu naprawdę miażdżące zwolnienia, na które zespół pozwala sobie w kilku kawałkach. Pomimo tych przyjemnych nowalijek Morbidzi nie zapomnieli o bardzo dla siebie charakterystycznych gwałtownych i wyjątkowo brutalnych napierdach, więc jest ich tu całkiem sporo. Wspaniale spisuje się w nich Piotruś Sandoval, grzejąc jeszcze szybciej i precyzyjniej, niż na poprzednich wydawnictwach. Zresztą ciekawie poczyna sobie także w wolniejszych fragmentach – prawdziwa klasa. David ryczy i dodaje muzie basu w standardowy dla siebie sposób. Należ go również pochwalić za niegłupie eksperymenty z głosem w „God Of Emptiness” (video do tego numeru też jest niezłe). Jak dla mnie – bomba! Album przyswaja się bardzo przyjemnie, dostarcza on wielu ciekawych doznań, a przy tym te 41 minut absolutnie nie nudzi (nie licząc „Nar Mattaru”)! Jeśli lubicie techniczny death metal Aniołków, to nie pozostaje wam nic innego, jak tylko zaopatrzyć się w Covenant.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

11 stycznia 2011

Summoning – Dol Guldur [1996]

Summoning - Dol Guldur recenzja okładka review coverWydany rok po premierze „Minas Morgul” trzeci studyjny krążek austriackich blackowców – Dol Guldur tylko potwierdził kierunek, w którym podążyła formacja. Nie mogło się oczywiście obejść bez — oczywistych, bo wynikających z ewolucji grupy — zmian. Nie obyło się niestety także bez pewnego zjazdu. Zaznaczyć jednak trzeba, że zmiany nie są natury estetycznej — bo „Minas Morgul” mocno osadził ekipę w symfoniczno-bombastycznym temacie — lecz kompozycyjnej i organizacyjnej. Należy przez to rozumieć proces dalszej monumentalizacji muzyki, tj. zmniejszenia ilości utworów przy jednoczesnym wydłużeniu (do ponad 10 minut!) czasu ich trwania oraz jej powszechnego spowolnienia i jeszcze większego zejścia melodii w background. Tak skonstruowana muzyka nabiera cech recytacji muzycznej, gdyż to, co się dzieje w tle ma funkcję wzmacniającą w stosunku do deklamowanych tekstów. Swoją drogą – jedyny (w najlepszym przypadku jeden z dwóch) czysty wyróżnik black metalu jako gatunku, który się jeszcze ostał, to właśnie skrzekliwe wokalizy. Ale to tak na marginesie. Wracając jednak do melodii nie można nie wspomnieć o jej słyszalnej pauperyzacji i zatraceniu — jakby tego nie nazwać — przebojowości. W sumie tylko dwa, może trzy kawałki na dłużej zapadają w pamięć, a o pozostałych nie można powiedzieć więcej niż to, że są poprawne. „Angbands Schmieden”, „Wyrmvater Glaurung” i „Over Old Hills” – to właśnie tu Austriacy pokazali klasę, choć „Over Old Hills” to autoplagiat „Trapped and Scared” z repertuaru Ice Ages – kapeli, której głównym i jedynym bohaterem jest Protector. Jest jeszcze jedna, poważna wada będąca wynikiem rozciągania utworów – z numerów zaczyna wiać nudą. Jeśli weźmie się dodatkowo pod uwagę fakt, że przeważają tempa wolne i bardzo wolne, pauzy w postaci wyciszeń i suspensów są niczym dodatkowa warstwa lukru na już przesłodkich bezach. Taki układ sprawdza się tylko w jednej sytuacji, a mianowicie wtedy, kiedy ma się ochotę na totalne zamulenie i spochmurnienie – co jest niekiedy, oczywiście, pożądane. Generalnie jednak sprawa z Dol Guldur ma się tak, że sprawdza się w ograniczonej liczbie przypadków – nie jest to album, po który sięga się specjalnie często, tudzież z (nie)przyjemnością. Można w nim znaleźć sporo surowego piękna, koszty jednak są bardzo wysokie i niekiedy nie do przyjęcia.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2011

Comecon – Converging Conspiracies [1993]

Comecon - Converging Conspiracies recenzja okładka review coverTo się nazywa postęp! Gitarzyści Comecon w ledwie rok znacząco podciągnęli się technicznie i rozwinęli — na tyle, na ile było to możliwe — swój zmysł kompozytorski, a dzięki temu stworzyli materiał w każdym aspekcie lepszy od niezłego przecież debiutu. Swoją cegiełkę, i to cholernie istotną, dołożył też świeżo wywalony z Asphyx Martin van Drunen. Tylko studio (poczciwe Sunlight) pozostało bez zmian; przynajmniej sama miejscówka, bo od strony brzmieniowej Converging Conspiracies jest odczuwalnie precyzyjniej oszlifowany niż pierwszy krążek. Przy okazji, Comecon dorobili się tu jednej z lepszych produkcji w ówczesnym szwedzkim death metalu, co oznacza również oddalenie się od standardów ustanowionych przez Entombed. W takich oto okolicznościach przyrody powstał krążek fajnie rozwijający idee „Megatrends In Brutality”, doprawiony paroma nowinkami, a przy tym daleki od przekombinowania. Żeby nie było niedomówień – ich najlepszy. Converging Conspiracies to cała masa urozmaiconych riffów, dzielnie dowalanych solówek, dobrze przemyślanych zmian tempa (automat zaprogramowano trochę sensowniej niż poprzednio, więc jego obecność nie doskwiera już tak mocno), sporo klasycznego czadu oraz pewne zapożyczenia hen hen zza morza i oceanu (mnie to najbardziej zalatuje Deicide) – a to wszystko w takich proporcjach, że przez 45 minut albumu brnie się z przyjemnością i niesłabnącym zaciekawieniem. Oprócz świetnych wokali, na Converging Conspiracies uwagę najbardziej zwraca chwytliwość aranżacji i bardzo duża, jak na kapelę ze Sztokholmu, melodyjność poszczególnych kawałków. Może nie jest to tak uwypuklone, jak u Dismember, ale kilka potencjalnych przebojów każdy tutaj bez problemu wyłowi. Na krążku naprawdę fajnych numerów nie brakuje, więc mamy z czego wybierać. Na zachętę polecam szczególnie: „Democrator”, „Bleed / Burn”, „Worms”, „Community”, „The House That Man Built” i „Pinhole View” – to w zupełności wystarczy, żeby się przekonać do Comecon. Przynajmniej do wczesnego etapu ich twórczości, zanim poszli w dziwne i niekoniecznie zrozumiałe rejony.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: hem.passagen.se/rasmuse/COMECON/Comecon.html

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 stycznia 2011

Behemoth – Evangelia Heretika [2010]

Behemoth - Evangelia Heretika recenzja okładka review coverNa myśl o drugim oficjalnym dvd Behemoth fani zacierali łapska już od kilku lat, oczekiwania były ogromne, presja, bla, bla, bla… Moi niemili, zawartość Evangelia Heretika nie ma prawa zawieść żadnego z was! Podstawa wydawnictwa to dwa wyczerpujące koncerty: pierwszy z 2009 z Warszawy, a drugi z paryskiego La Locomotive z 2008, który swą premierę w wersji audio miał na koncertówce „At The Arena Ov Aion – Live Apostasy”. Występ ze Stodoły zdecydowanie zasługuje na miano show, bo dopracowano go z każdej strony: są odpowiednie światła, scenografia, pirotechnika – na scenę, niezbyt przecież imponujących rozmiarów, władowano tyle, ile tylko można było, więc oprawa jest naprawdę zadowalająca. Świetnie prezentuje się dźwięk, ale tu akurat nie ma żadnego zaskoczenia, bo nie po to robi się taki koncert, żeby brzmiał do dupy. Trochę gorzej jest z obrazem, bo za dużo w nim szumów, a powinien być ostry jak żyleta. Mimo to i tak jest nieźle, bo dopakowano go rozmaitymi efektami i zmontowano w sposób wybitnie dynamiczny – nie wiem czy to kwestia wieku, ale momentami nie nadążałem za tym, co się dzieje na ekranie. Epileptycy mają przejebane! Sztuka z Paryża ma bardziej surową oprawę, ale już jakość obrazu jest wyraźnie lepsza. A co się dziej na scenie? Pełne zawodowstwo, godna pozazdroszczenia energia, wysoka precyzja i dobry kontakt z publiką – i tyczy się to obu koncertów. Lata doświadczeń, ot co. Hiciorów naturalnie nie brakuje, wszak to niemal podwójne „the best of”, ale jak dla mnie kawałki z „Evangelion” nie mają na żywo tego pierdolnięcia, co te z poprzednich płyt. W setlistach zastanawia mnie tylko obecność trupów w postaci „Wolves Guard My Coffin”, „From The Pagan Vastlands” i „Summoning Ov The Ancient Gods”, które nijak się mają do obecnego oblicza grupy (Inferno zdaje się przy nich przysypiać) i nieco rozbijają spójność koncertów. Nie wiem jak wy, ale ja wolałbym na ich miejsce coś z „Zośki” albo „The Apostasy”. Druga płyta to dwa niemal godzinne filmy dokumentalne, prawie wszystkie teledyski (zabrakło okresu thelemicznego) oraz różnej długości „mejking ofy” do pięciu ostatnich obrazów. Zawartości klipów nie ma sensu opisywać, bo wszyscy je doskonale znają, ale już o filmach ze dwa zdania warto naskrobać. „Evangelia Nova” to obszerny, ciekawie zmontowany raport z ostatniej trasy po ojczyźnie ze wszystkimi jej syfami i urokami: bywa wesoło (Seth…), bywa poważnie (kwestie zdrowotne), do tego bezgraniczne oddanie kilku pokoleń fanów (ujęcia z press tour) oraz obnażone stresy i wkurwienia z takiego trybu życia wynikające… W końcu też powiewa grozą i robi się strasznie, bo z tego materiału świat się dowie, że odwołanie koncertu w Polsce z powodu widzimisia niespełnionego politycznie przygłupa nie jest wcale absurdem. „De Arte Heretika” to z kolei wywiady z wszystkimi członkami zespołu oraz wspominki z tras promujących „Demigod” i „The Apostasy”, czyli kilka ostatnich kroków na drodze do sukcesu komercyjnego i, jak można wywnioskować, artystycznego zadowolenia, któremu na imię „Evangelion” – wszystko pokazane od kuchni, dość naturalnie i na luzie. Oczywiście nie brakuje głupawych akcji (tu Sethowi dzielnie dotrzymuje kroku Malta), szaleństwa fanów, problemów z lokalnymi działaczami chrześcijańskimi (równie cipowaci, co nasi, ale mniej wsiowi z aparycji), potu, ciasnoty busa, brudu i jeszcze raz potu (chwała, że telewizja zapachowa nie jest powszechna!). Oba materiały oglądałem z zainteresowaniem, o które sam bym siebie nie posądzał, więc ze sztampą nie ma to nic wspólnego. Trzeci krążek to płyta audio z zapisem koncertu z Warszawy, który tym się różni od tego z dvd, że — przygotujcie się na wstrząs stulecia — wszystko słychać, ale nic nie widać. Miły dodatek, ale nie jestem przekonany, czy często będzie się po ten kawałek plastiku sięgać. Zamiast tego można było skorzystać z pomysłu Quo Vadis i zapodać na dvd oba koncerty z obiektywami skierowanymi wyłącznie na Inferno – jak się dysponuje takim przechujem, to nawet by wypadało. A tak w ogóle, Evangelia Heretika to niemal doskonałe podsumowanie dziesięcioletniej supremacji Behemoth na polskiej scenie i trochę krótszych podbojów poza nią. Kto nie kupi, ten frajer pompka.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 stycznia 2011

Disgorge – Consume The Forsaken [2002]

Disgorge - Consume The Forsaken recenzja reviewPierwsze chwile z Consume The Forsaken dają jasno do zrozumienia, że progresja nie była tym, na czym amerykańskiemu kwartetowi szczególnie zależało przy okazji tej produkcji. Ba! Mniej wprawne ucho może uznać, że to po prostu reszta materiału nagranego podczas sesji „She Lay Gutted”. Naturalnie styl zespołu pozostał niezachwiany – krwiście antychrześcijański brutal death metal, ale podskórnych różnic jest trochę, do tego wyraźnie wpływają one na odbiór płytki. Ot choćby brzmienie – jest brutalniejsze i dużo bardziej czytelne, a to ma spore znaczenie przy mocniej poszatkowanej muzyce. Amerykańce bowiem dołożyli do pieca i co mieli zagrać, zagrali szybciej, intensywniej, pamiętając jednak o drobnych (tak drobnych, że w zasadzie niezauważalnych) zmianach tempa i szczypcie ciężkiego walcowania. Jak więc widać, pod względem „rzeźniczości” wszystko jest w należytym porządku. Teraz garść zmian, na których, w moim mniemaniu, Disgorge nieco się przejechali. Przede wszystkim nowy wokalista ponad wszelką wątpliwość nie jest tak uzdolniony jak Matti Way. Jasne, A.J. Magana zapodaje zawodowy bulgotliwy growl, ale czyni to raczej jednowymiarowo, bez urozmaicania konwencji w takim stopniu, jak jego znamienity poprzednik. Zbyt jednostajne wokale zwykle spłaszczają muzyczny podkład i tak też jest w tym przypadku, tym bardziej, że tekstu do odśpiewania pan Magana ma od zajebania. Można by przymknąć oko, wszak to powszechne w tym gatunku, gdyby nie to, że nakłada się na to kolejny problem – długość płyty. Consume The Forsaken trwa, uwaga!, aż 32 minuty. Jest to przynajmniej o jeden kawałek za dużo, a jak wiadomo – co za dużo, to monotonne. Bardzo ograniczona formuła czasowa „She Lay Gutted” odpowiada mi zdecydowanie bardziej, tymczasem Consume The Forsaken potrafi pod koniec nieco wymęczyć. Mimo wszystko Disgorge poradzili sobie tu lepiej niż większość ich kolegów po fachu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDisgorge/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: