23 grudnia 2013

Broken Hope – Omen Of Disease [2013]

Broken Hope - Omen Of Disease recenzja reviewBroken Hope to zespół kultowy! Tak nagle. Tego kultu nie było, gdy nagrywali swoje najlepsze płyty; nie było go także w 2010 roku, kiedy wieloletni wokalista Joe Ptacek popełniał samobójstwo; no i w końcu nie było go dwa lata temu, gdy o reaktywacji nikt nawet poważnie nie wspominał. Teraz nie dość, że Broken Hope kultem wręcz ocieka, to można poczytać sobie wypisywane hurtem bzdury, jakie to ze „Swamped in Gore” i „The Bowels Of Repugnance” podwaliny gatunku… Otoczka wielkiej sensacji, jaka towarzyszy kambekowi zespołu, moim zdaniem bardziej zaszkodzi niż pomoże nowej płycie, bo w tym sztucznie wywołanym i podtrzymywanym zamieszaniu łatwo o przesadnie emocjonalne sądy na temat Omen Of Disease. Właśnie dlatego dałem sobie trochę czasu dla nabrania dystansu, a teraz tak już zupełnie na chłodno mogę napisać, że mnie ten krążek specjalnie nie rusza. Właściwie to wcale, choć jest na nim kilka przebłysków, jak chociażby wypasione solówki i momenty niezłego grzania. Wiadomo, byle kto tej płyty nie nagrywał, więc stronie technicznej, wykonaniu niczego nie brakuje – paluchami przebierają zawodowo. Również brzmienie nie wyłamuje się z obecnych standardów – także tu mamy profesjonalizm w każdym calu, wszak wielki James Murphy zajmował się mixem i masteringiem. Problem (jak się zaraz przekonacie – nie ostatni) w tym, że progresywny charakter poprzednich krążków poszedł się jebać. Broken Hope się całkiem skutecznie uwstecznili i pocinają coś, czemu najbliżej chyba do „Repulsive Conception”. Nie wiem, czy było to podyktowane tęsknotą za starymi czasami, chęcią nawiązania do (w sumie wątpliwej) klasyki, czy czymś jeszcze innym, ale wszyło to wszystko tak sobie. Brakuje prawdziwych nowości, elementu zaskoczenia, ręki Briana Griffina i może nawet zaangażowania. Drugi poważny minus to wokale. Nie chciałbym się pastwić nad Damianem Leskim, bo lubię to, co robi w Gorgasm, ale jako następca Joe’go wypada blado; jego partiom brak charakteru, pojebaństwa i czegoś naprawdę chorego. Wyszedł mu zwykły gore’owy bełkot w niczym nie dorównujący nawet temu, co robi w macierzystej kapeli. Muzyczny regres w połączeniu z bardzo zwyczajnym bulgotem sprawiają, że w czasie słuchania Omen Of Disease często mam wrażenie, iż obcuję raczej z zespołem okazjonalnie zrzynającym z Broken Hope niż z prawdziwym, niszczącym Broken Hope. Dobija mnie ponadto boleśnie nieśmieszny „dialog rodzinki kanibali” w końcówce „Rendered Into Lard” oraz fakt dopchania płyty bonusami. O ile nagrany na nowo „Incinerated” można jakoś uzasadnić, to dwa kawałki live są naprawdę z dupy wzięte. Omen Of Disease poleciłbym tylko zagorzałym fanom Broken Hope, a że takich pewnie nie ma, więc i polecać nie ma komu. Ja się na tej płycie zawiodłem.


ocena: 6,5/10
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

1 komentarz:

  1. najśmieszniejsze w dzisiejszych czasach są clipy DM kapel, tych starych kapel rownież. Jak np włączam clip CC Staring Through the Eyes of the Dead i to co mają po 2000 roku, to straszna żenua, pomijam ujęcia grającej kapeli, głownie chodzi o te filmiki z tryskającą kwią, oprawcami itp. Śmieszne, nie powinni kręcić takich clipów, w sumie oni w ogole nie potrzebują tego robic. Ale ja nie o tym w sumie, tematem wpisu jest clip Broken Hope, hmm, można sie odnieść do w/w, także żenua.

    OdpowiedzUsuń